Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

W słońcu - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

W słońcu - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 270 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ROZ­DZIAŁ I.

Noc była. Sza­fi­ro­wy pła­tek nie­ba, roz­po­star­ty nad uli­cą Świę­to-Jań­ską mia­sta War­sza­wy, za­sia­ny był gwiaz­da­mi; pu­co­ło­wa­ty księ­życ za­glą­dał cie­ka­wie w okna ka­mie­nic, lecz nic do­pa­trzyć nie mógł: ci­cho i mrocz­no było wszę­dzie, miesz­kań­cy już spa­li.

W jed­nej wszak­że ka­mie­ni­cy błysz­czą, jesz­cze wąz­kie, opa­trzo­ne kra­tą, okna par­te­ro­we.

Naj­wyż­sza to i naj­wspa­nia­lej ozdo­bio­na z ka­mie­nic tej sta­rej dziel­ni­cy mia­sta, rzekł­byś for­te­ca: wy­so­ka basz­ta ją zdo­bi, na basz­cie ga­ne­czek, z któ­re­go ła­two moż­na ob­ser­wo­wać, co w mie­ście się dzie­je, a na­wet poza mia­stem.

Czar­na gło­wa mu­rzy­na z czer­wo­ne­mi war­ga­mi, w zło­tych za­usz­ni­kach, w tur­ba­nie ko­lo­ro­wym, wy­chy­la się z za­głę­bie­nia fron­to­wej ścia­ny, nad sie­nią, i zda­je się strzedz wnij­ścia do ka­mie­ni­cy, a jed­no­cze­śnie śmiać się z usi­ło­wań cie­ka­we­go księ­ży­ca, bo mu­rzyn świe­ci bia­ły­mi zę­ba­mi.

Lecz księ­życ, obo­jęt­ny na to, po­su­nął się wy­żej po nie­bie i po­słał je­den z bla­dych swo­ich pro­mie­ni ku naj­bliż­sze­mu z oświe­co­nych okien.

A war­to było tam zaj­rzeć. W ob­szer­nej izbie, na czy­sto bie­lo­nych ścia­nach wi­sia­ły wi­ze­run­ki mę­żów, oku­tych w pan­ce­rze, o spoj­rze­niach tak śmia­łych i ro­zum­nych, że chcia­ło się schy­lić gło­wę przed nimi; w po­środ­ku izby stał stół dłu­gi;, krze­sła­mi dę­bo­we­mi oto­czo­ny, w głę­bi pło­nął su­tym ogniem ko­mi­nek, koło któ­re­go na dwu niz­kich zy­del­kach sie­dzia­ły dwie dziew­czyn­ki, niby nie­po­dob­ne do sie­bie, a jed­nak księ­życ za­ło­żył­by się chęt­nie z mu­rzy­nem, że to sio­stry ro­dzo­ne… Jed­na ma ja­sne wło­sy, czar­ne brwi i czar­ne oczy, na twa­rzy ru­mień­ce, usta kar­mi­no­we, a na tych ustach, ślicz­nie wy­kro­jo­nych, drga uśmie­szek-fi­lu­tek. Dru­ga ma czar­ne wło­sy, peł­ne słod­kiej za­du­my błę­kit­ne oczy, na czo­le po­wa­gę my­śli, na ustach sta­now­czość, lecz rysy twa­rzy obu, jakg­dy­by jed­nem dłó­tem, jed­ną dło­nią i jed­nem na­tchnie­niem wy­ku­te, tak po­dob­ne są do sie­bie. Ubra­ne są też jed­na­ko­wo: spód­nicz­ki ich kam­lo­to­we, skrom­ne, ciem­nej są bar­wy, na spód­nicz­kach jub­ki krót­kie z rę­ka­wa­mi, ozdo­bio­ny­mi man­kie­ta­mi, któ­re rękę od łok­cia, od­sła­nia­ją; jub­ki owe z tyłu są fał­dzi­sta, z przo­du za­pi­na­ne na gu­zi­ki. Obie dziew­czyn­ki ucze­sa­ne są gład­ko, z war­ko­cza­mi spusz­czo­ny­mi na ple­cy, tyl­ko ja­sno­wło­sa ma wple­cio­ną błę­kit­ną wstąż­kę.

Opo­dal nich stoi chło­piec, lat szes­na­ście li­czyć mo­gą­cy, do­rod­ny, jak sio­stry, bo rysy twa­rzy bra­ta zdra­dza­ją; do star­szej, do ciem­no­wło­sej bar­dziej jest po­dob­ny, gdyż kru­cze ma wło­sy i oczy błę­kit­ne, jak ona, tyl­ko o wie­le ciem­niej­sze. Wpa­trzo­ny jest w tej chwi­li w por­tret ry­ce­rza, wi­szą­cy na­prze­ciw, w por­tret kró­la Jana III.

– O czem du­masz, Miecz­ku? – za­py­ta­ła go na­raz star­sza sio­stra, któ­rej imię Ce­sia.

– Wspo­mi­nam Cho­cim i Wie­deń, o któ­rych to wy­pra­wach pra­wił nam czę­sto oj­ciec, a gdzie imię nie­śmier­tel­ne zdo­był so­bie król nie­bosz­czyk – od­parł Mie­czy­sław.

– Le­piej po­wiedz co we­so­łe­go. Nie lu­bię ci­szy – ode­zwa­ła się młod­sza z dziew­czy­nek, Ali­na. – Tak mil­czy­cie obo­je, że mnie aż strach ogar­nia.

– Ty­byś jeno pa­pla­ła i pa­pla­ła, jak srocz­ka – od­parł z po­wa­gą brat. – Wiedz wasz­mo­ścian­ka, że mil­cze­nie lu­dzie ro­zum­ni zo­wią zło­tem, a mowę sre­brem, i że na­wet srocz­ki go­nią za zło­tem, bo je krad­ną.

Alin­ka wca­le nie ob­ra­zi­ła się za to po­rów­na­nie, tyl­ko ro­ze­śmia­ła się we­so­ło i po­czę­ła de­kla­mo­wać:

Srocz­ka kra­cze na plo­cie: będą go­ście nowi.

Srocz­ka cza­sem omy­li, cza­sem praw­dę po­wie.

Gdzie go­ściom w domu ra­dzi, srocz­ce za­wsze wie­rzą

I nie każą się kwa­pić ku­cha­rzom z wie­cze­rzą.

– Ot i wy­gna­łaś ci­szą – ode­zwa­ła się do niej Cech­na, uśmie­cha­jąc się po­błaż­li­wie.

– Ko­cham im­ci­pa­na Szy­mo­no­wi­cza za to, że tak pięk­ny wiersz o srocz­ce na­pi­sał – rze­kła Alin­ka i chcia­ła da­lej de­kla­mo­wać, ale brat prze­szko­dził jej.

– A ja ko­cham kró­la Jana za, to, że tak dziel­nie bił wro­gów Krzy­ża – rzekł. – Oj, cze­mu to kró­le­wi­cza Ja­kó­ba nie wy­bra­li pa­no­wie mia­sto tego Sasa Au­gu­sta!

Alin­ka wy­dę­ła ustecz­ka.

– Wasz­mość, jak imci pan Mro­czek, wła­ści­ciel tej ka­mie­ni­cy, jeno o po­li­ty­ce rad­byś mó­wić – rze­kła. – Kie­dy po­si­wie­jesz, czas bę­dzie na ta­ko­we roz­mo­wy po­waż­ne. Dzi­siaj le­piej ra­zem ze mną mów wiersz im­ci­pa­na Szy­mo­no­wi­cza, a może ścią­gnie nam go­ści. Pani mat­ka by­ła­by temu rada, a i ja też. Oj, lu­bię go­ści – do­da­ła, krę­cąc głów­ką – ale go­ści we­so­łych, ta­kich np. jak imci pan Szczu­ka, co to ile razy u nas sta­nie, to przy­wo­zi z sobą dwa wor­ki: je­den pe­łen kon­cep­tów, dru­gi przy­smacz­ków i hoj­nie ob­da­rza nas to żar­tem, to cu­kier­kiem.

– Czas już pono do pani mat­ki po­dą­żyć. Pew­ni­kiem pa­cie­rze wie­czor­ne od­ma­wia. Chodź, Alin­ko – ode­zwa­ła się Ce­sia.

Zło­to­wło­sa dziew­czy­na pod­nio­sła się z wes­tchnie­niem.

– Mi­nął dzio­nek, nikt nie przy­je­chał – szep­nę­ła.

Z temi sło­wa­mi zbli­ży­ła się do okna, uję­ła rę­ko­ma za że­la­zną kra­tę i wzrok w uli­cę skie­ro­wa­ła.

– Co to? – krzyk­nę­ło na­raz. – Cech­no, Miecz­ku! chodź­cie zo­ba­czyć! łuna na nie­bie! Może po­żar w mie­ście…

We­zwa­ni sta­nę­li w jed­nej chwi­li przy swej sio­strze.

– Ot i wy wró­ży­ła srocz­ka go­ści – rzekł z uśmie­chem Mie­czy­sław. – Ktoś dwor­no do nas za­je­chał: służ­ba ota­cza z po­chod­nia­mi ko­la­sę. Bie­gnę do­wie­dzieć się, kto to. A wy cze­ladź zbudź­cie i pani mat­ce po­wiedz­cie, że mamy go­ści.

To po­wie­dziaw­szy, do sie­ni po­śpie­szył. Ce­sia do mat­ki po­dą­ży­ła. Ali­na nie od­stę­po­wa­ła od okna. W roz­sze­rzo­nych jej źre­ni­cach ma­lo­wa­ła się wiel­ka cie­ka­wość, po ustach bie­gał uśmie­szek za­do­wo­le­nia.

Przed wąz­ką sie­nią ka­mie­ni­cy im­ci­pa­na Mrocz­ka, w któ­rej jej mat­ka trzy­ma­ła go­spo­dę dla przy­jezd­nych, za­trzy­ma­ła się wła­śnie po­dróż­na ko­la­sa, żół­to ma­lo­wa­na, z okna­mi lu­strza­ne­mi. Sześć ro­słych i pięk­nych koni jed­na­ko­wej sier­ści i jed­na­ko­we­go zu­peł­nie wzro­stu, ustro­jo­nych we fio­ki z piór, w pod­ogo­nia i szo­ry świe­ci­dła­mi na­bi­ja­ne, olśni­ły nie­tyl­ko Ali­nę, lecz i Mie­czy­sła­wa.

– Wspa­nia­ły cug – szep­tał sam do sie­bie, sto­jąc na pro­gu sie­ni – ma­ści­sty, sprzę­gły. Wo­je­wo­da Szczu­ka, czy nie? Ale chy­ba kto inny. Toć nie jego za­przę­gi i nie jego służ­ba.

Na wy­so­kim koź­le ko­la­sy sie­dział woź­ni­ca bro­da­ty w gru­bej sier­mię­dze, w szły­ku na gło­wie, po­sęp­ny, jak bory pół­noc­ne, obok nie­go chu­dy, sztyw­ny Nie­miec z har­ca­pem, spa­da­ją­cym mu na ple­cy z pod trój­kąt­ne­go ka­pe­lu­sza, w spodniach opię­tych i ta­kiej­że suk­ni; kil­ku pa­choł­ków w kurt­kach z suk­na do­mo­wej ro­bo­ty, w sze­ro­kich sza­ra­wa­rach i bu­tach wy­so­kich, na ko­niach, z po­chod­nia­mi w rę­kach, ota­cza­ło ko­la­sę. W głę­bi uli­cy wi­dać było nad cią­ga­ją­cy zwol­na wóz, tło­mo­ka­mi i skrzy­nia­mi wy­ła­do­wa­ny.

Mie­czy­sław po­spie­szył do ko­la­sy, by drzwicz­ki otwo­rzyć, lecz za­nim zdą­żył, sie­dzą­cy na koź­le Nie­miec z har­ca­pem zsu­nął się na zie­mię ze zwin­no­ścią kota i uprze­dził go. Z ko­la­sy wy­su­nę­ła się oty­ła po­stać śred­nich lat ko­bie­ty, W czar­nym czep­cu, o twa­rzy pu­co­ło­wa­tej, jak księ­życ.

– Czy tu­taj, ser­deń­ko, go­spo­da imci pani Raw­skiej? – spy­ta­ła ak­cen­tem nie miej­sco­wym.

– Tu­taj – od­parł la­ko­nicz­nie Mie­czy­sław. Po­ufa­ły epi­tet "ser­deń­ko" nie po­do­bał się­chłop­cu, oty­ła jej­mość jesz­cze mniej; inni go­ście za­jeż­dża­li zwy­kle tu­taj; go­spo­dę imci pani Raw­skiej upodo­ba­li so­bie pa­no­wie, szlach­ta na

Do­brej lub na Piw­nej szu­ka­ła za­jaz­dów po­spo­lit­szych.

– Moż­na do­stać; dwie izby i po­miesz­cze­nie dla koni, a tak­że i służ­by? – za­py­ta­ła zno­wu jej­mość, sło­wa "ser­deń­ko" tym ra­zem nie do­da­jąc.

Po­waż­ny wy­raz twa­rzy chłop­ca onie­śmie­lił ją.

– Moż­na – od­parł Mie­czy­sław.

Oty­ła, jej­mość po­czę­ła się wy­do­by­wać z ko­la­sy, ale spra­wia­ło jej to wi­docz­ną trud­ność; Nie­miec stal sztyw­ny na ubo­czu i nie śpie­szył z po­mo­cą.

– Po­mo­gę imci pani – rzekł Mie­czy­sław, z trud­no­ścią wal­czą­cy z uśmie­chem, któ­ry pró­bo­wać wy­biedz na jego usta.

Jej­mość pod­nio­sła na nie­go spoj­rze­nie.

– Po­móż, ser­deń­ko, a po­wiem: "Bóg za­piać" – od­par­ła. Na pa­choł­ka coś mi ja­koś nie wy­glą­dasz. Nie przy­jął­byś pew­ni­kiem brzę­czą­cej za­pła­ty – do­da­ła.

Mie­czy­sław po­czer­wie­niał.

– Raw­ski, her­bu Ko­zie – od­parł – syn wła­ści­ciel­ki go­spo­dy tu­tej­szej. I zło­żył po­waż­ny ukłon.

– Więc jako go­spo­darz po­móż mi Wasz­mość, bo sama nie po­ra­dzę so­bie – rze­kła po­dróż­na i wy­cią­gnę­ła do sto­ją­ce­go na­prze­ciw niej obie ręce… ob­ła­do­wa­ne pacz­ka­mi i skrzy­necz­ka­mi.

– Wy­bacz­cie, że was obar­cza­ni – rze­kła.

W tej chwi­li wy­pa­dli z sie­ni: dziew­ka i chło­pak, któ­rzy peł­ni­li tu­taj zwy­kłe po­słu­gi przy go­ściach prze­jezd­nych. Mie­czy­sław ka­zał im wziąć owe pacz­ki i skrzyn­ki, sam zaś po­dał ra­mię oka­za­łej jej­mo­ści, któ­ra wy­sia­dła wresz­cie, sa­piąc gło­śno i po­pra­wia­jąc obu rę­ko­ma prze­krę­co­ny na gło­wie cze­piec.

Ubiór po­dróż­nej nie od­po­wia­dał wspa­nia­łej ko­la­sie. Mia­ła na so­bie czar­ną kam­lo­to­wą jub­kę tro­chę wy­sza­rza­ną, bron­zo­wa spód­ni­cę i kwef wdo­wi na gło­wie. Ru­sza­ła się też ru­basz­nie, mó­wi­ła krzy­kli­wym gło­sem i wo­gó­le spra­wia­ła wra­że­nie szlach­cian­ki z za­ścian­ka.

Przez kra­ty okna Alin­ka śle­dzi­ła z min­ką skrzy­wio­ną po­dróż­nych.

– Nie we­so­ły gość – szep­ta­ła.

Wtem z ko­la­sy ode­zwał się gło­sik dźwięcz­ny, jak śpiew. Dąs uciekł z ma­li­no­wych uste­czek dziew­czę­cia, w czar­nych oczach zło­te bły­ski za­mi­go­ta­ły.

– Źen­to­siu, za­po­mnia­łaś o szka­tuł­ce z klej­no­ta­mi – ktoś się ode­zwał.

Oty­ła jej­mość, któ­rą Mie­czy­sław wiódł do sie­ni, pu­ści­ła rap­tem jego ra­mię i ku ko­la­sie dy­sząc po­bie­gła.

– Wy­bacz­cie, mi­ło­ści­wa… śpie­szy­łam izby obej­rzeć – rze­kła.

Z drzwi­czek ko­la­sy wy­chy­li­ła się kształt­na głów­ka, przej­rzy­stą bia­łą za­sło­ną owi­nię­ta, z pod któ­rej bły­snę­ła tak ślicz­na twa­rzycz­ka, iż Mie­czy­sław oczu od niej ode­rwać nie mógł. Alin­ka zaś wy­krzyk­nę­ła, mi­mo­wo­li:

– Jaka cud­na!

– Nie trudź się Wać­pa­ni. O izby je­stem spo­koj­na. To nie zwy­kła go­spo­da – ode­zwa­ła się tym­cza­sem zno­wu dźwięcz­nym gło­si­kiem pięk­na pani i drob­ną rącz­kę, rę­ka­wicz­ką za­sło­nię­tą, w któ­rej trzy­ma­ła ozdob­ną zło­tem i per­ło­wą ma­ci­cą szka­tuł­kę, wy­cią­gnę­ła do oty­łej jej­mo­ści.

Kła­nia­jąc się niz­ko, tam­ta ode­bra­ła szka­tuł­kę i do sie­ni po­dą­ży­ła, a pięk­na pani spu­ści­ła te­raz na sto­pień ko­la­sy małą nóż­kę, ustro­jo­ną w zło­ty trze­wi­czek.

Mie­czy­sław po­śpie­szył po­dać jej ra­mię i od­trą­cił szorst­ko Niem­ca, któ­ry chciał go po­wtór­nie w usłu­dze uprze­dzić, lecz nie po­wio­dło mu się tym ra­zem. Po­dróż­na uśmiech­nę­ła, się i po­da­ła z wy­twor­ną gra­cyą rękę zwy­cięz­cy.

– Wasz­mość tu­taj go­spo­da­rzem? – za­py­ta­ła.

– Pa­choł­kiem pani mat­ki – od­parł Mie­czy­sław, ru­mie­niąc się.

– Sło­wa wa­sze każą mi do­mnie­my­wać się, iż do­brym sy­nem je­ste­ście – rze­kła pięk­na pani. – Mam cześć dla do­brych sy­nów: ród Cie­cha­no­wiec­kich, z któ­re­go po­cho­dzi imci pan kasz­te­lan Cie­cha­no­wiec­ki, mał­żo­nek mój, sły­nął do­tych­czas z do­brych sy­nów, więc i w dru­gich tę cno­tę wi­dzieć lu­bi­my. – A oj­ciec wasz­mo­ści czem się zaj­mu­je? – do­da­ła za­raz. Za­sę­pi­ła się twarz mło­de­go.

– Nie żyje – od­parł. – Był ry­ce­rzem, słu­żył pod kró­lem Ja­nem; po­wró­cił z ra­na­mi z pod Wied­nia, te go­iły się i otwie­ra­ły na nowo, w koń­cu umarł.

Błę­kit­ne, wiel­kie oczy kasz­te­la­no­wej pod­nio­sły się z wy­ra­zem wspó­czu­cia na mó­wią­ce­go.

– Żal mi was – szep­nę­ła. – Czy­ście je­dy­na­kiem?

– Mam dwie sio­stry – od­parł Mie­czy­sław. We­szli wła­śnie do dłu­giej sie­ni, wio­dą­cej w głąb miesz­ka­nia. Za, nimi haj­du­cy z po­chod­nia­mi śpie­szy­li, lecz nie­po­trzeb­nie: na­prze­ciw kasz­te­la­no­wej wy­szła bo­wiem Alin­ka ze świecz­ni­kiem w ręku, w któ­rym go­rza­ły trzy świe­ce wo­sko­we.

– Niech bę­dzie po­chwa­lo­ny Chry­stus – temi sło­wy po­wi­ta­ła pięk­ną pa­nią i dy­gnę­ła przy­tem zgrab­nie.

Kasz­te­la­no­wa za­trzy­ma­ła się.

– Na wie­ki wie­ków – od­par­ła, po­czem zwró­ci­ła się do Mie­czy­sła­wa.

– Cóż to za dzie­wecz­ka cud­na? – za­py­ta­ła.

– To sio­stra moja – od­parł chło­piec nie bez od­cie­nia py­chy. – Trzpiot­ka wiel­ka – do dal z po­wa­gą.

– A z wasz­mo­ści mąż pe­łen po­wa­gi – z uśmie­chem od­par­ła kasz­te­la­no­wa.

– Opie­ku­nem młod­szych sióstr i mat­ki być wi­nie­nem – rze­ki chło­piec.

– Ślicz­ną ma­cie sio­strę. Uśmie­szek fi­lu­ter­ny, któ­ry drga w ką­ci­kach jej ust, po­twier­dza wasz­mo­ści sło­wa, że trzpiot­ka z niej miła. Lecz kie­dyż się trzpio­tać, je­śli nie w tych lat­kach. Za­pew­ne nie wię­cej li­czy nad rok trzy­na­sty?

– W sierp­niu za­cznie czter­na­sty – ob­ja­śnił Mie­czy­sław.

– A Wasz­mość?… – spy­ta­ła kasz­te­la­no­wa.

– Jam już w maju sie­dem­na­sty roz­po­czął – usły­sza­ła od­po­wiedź.

Wła­śnie zbli­ży­li się do Alin­ki. Kasz­te­la­no­wa za­trzy­ma­ła się przy niej i po­da­ła jej rękę do uca­ło­wa­nia.

Dziew­czyn­ka drgnę­ła za­ru­mie­nio­na i po­chy­li­ła się z po­ca­łun­kiem.

– Imię wać­pan­ny? – spy­ta­ła kasz­te­la­no­wa.

– Ali­na Raw­ska – od­par­ła dziew­czyn­ka.

– Pro­wadź mnie wać­pan­na do izby ob­szer­nej i wy­god­nej po­ście­li – rze­kła kasz­te­la­no­wa – znu­żo­na je­stem sro­dze dłu­gą po­dró­żą, łak­nę jeno spo­czyn­ku. Wy zaś bądź­cie tak grzecz­ni i każ­cie służ­bie tu­tej­szej umie­ścić moje ko­nie w wa­szej staj­ni, na­sy­pać im ob­ro­ku i na­po­ić je – do­da­ła, zwró­ciw­szy się do Mie­czy­sła­wa. – Wie­cze­rzą też nie po­gar­dzę i z mat­ką wasz­mo­ści pra­gnę­ła­bym zna­jo­mość za­wrzeć.

To po­wie­dziaw­szy, ski­nę­ła chłop­cu gło­wą, po­czem do po­ko­jów go­ścin­nych po­dą­ży­ła za Ali­ną.

Były dwie izby ob­szer­ne w go­spo­dzie pani Raw­skiej i trze­cia mniej­sza. Do naj­ob­szer­niej­szej i naj­wy­god­niej­szej pro­wa­dzi­ła Ali­na pięk­ną pa­nią. Po­kój ten urzą­dzo­ny był z wy­raź­ną dąż­no­ścią do­go­dze­nia po­dróż­nym. Pani Raw­ska, co mia­ła z wła­snych sprzę­tów przed­niej­sze­go, to usta­wia­ła w tej izbie, prze­zna­czyw­szy ją dla do­stoj­niej­szych go­ści, na­wie­dza­ją­cych czę­sto sto­li­cę w owych we­so­łych cza­sach za pa­no­wa­nia Au­gu­sta II Sasa.

W al­ko­wie, znaj­du­ją­cej się w jed­nej ze ścian, sta­ło sze­ro­kie łóż­ko, no­ga­mi wy­su­nię­te do po­ko­ju, oto­czo­ne u góry i u dołu rzeź­bio­ną ga­le­ryj­ką; od gór­nej zwie­sza­ły się fi­ran­ki ada­masz­ko­we, uję­te sznu­ra­mi zlo­tem prze­ty­ka­ny­mi. W rogu al­ko­wy wi­dać było klęcz­nik dę­bo­wy, nad któ­rym wi­siał krzyż czar­ny z bia­łym Chry­stu­sem, wy­rzeź­bio­nym z ko­ści sło­nio­wej. Po dru­giej stro­nie znaj­do­wał się la­wa­ter, w dzi­siej­szem zna­cze­niu umy­wal­nia: drew­nia­na gło­wa, ka­lo­ra­mi ozdo­bio­na, od­sta­ją­ca od ścia­ny, z lej­kiem w ustach, wy­pusz­cza­ła na srebr­ną mied­ni­cę, umiesz­czo­ną pod nią na sto­licz­ku, stru­mień wody; obok błysz­czał wiel­ki dzban srebr­ny, a opo­dal było wbi­tych w ścia­nę kil­ka koł­ków. W po­środ­ku po­ko­ju stał stół dę­bo­wy, pięk­ną rzeź­bą ozdo­bio­ny, a na nim świe – ramy łzy, bóle i za­wo­dy, in­ne­go ro­dza­ju co praw­da, ale nie­mniej pie­ką­ce. Nas nie smu­ci nig­dy tro­ska, czy chleb na ju­tro go­tów, czy nam nie zbrak­nie uciech do koń­ca ży­cia. Lecz ileż to razy ser­ce się smu­ci, gdy po­nie­wo­li czy­nić musi, gdy wszyst­kich głod­nych na­kar­mić nie może, za­trzy­mać tych, co ku prze­pa­ści lecą, gdy zło­te sny na­sze for­tu­na roz­wie­wa okrut­nie…

Alin­ka głów­ką krę­ci­ła.

– Mnie się wi­dzi, że gdy­bym mia­ła te wszyst­kie bry­lan­ty, na któ­re dziś pa­trzy­łam, to nie by­ło­by ani jed­nej smut­nej twa­rzy na na­szej zie­mi – od­par­ła wresz­cie. – A co do nie­wo­li, przy­mu­su, to nie zna­ła­bym wów­czas tych nie­mi­łych pa­nów, czy­ni­ła­bym jeno to, z czem do­brze­by ser­cu memu było i śpie­wa­ła­bym jeno tak, jak pra­gnę­ła­by du­szycz­ka.

Smut­ny uśmie­szek uka­zał się na ustach kasz­te­la­no­wej.

– Są ta­kie łzy, któ­rych blask bry­lan­tów nie osu­szy – od­par­ła uro­czy­ście. – A co do przy­mu­su, to nie­ma ta­kie­go człe­ka na ca­łej zie­mi, któ­re­mu­by przy­mus pęt nie na­kła­dał…

– Wiesz, cze­go się lę­kam – rze­kła na­za­jutrz Ce­sia, gdy wscho­dzą­ce słoń­ce zbu­dzi­ło sio­stry.

– Cze­go? – spy­ta­ła Alin­ka.

– Żeby kasz­te­la­no­wa nie uwio­zła nam cie­bie do Bo­czej­ko­wa.

Alin­ka po­smut­nia­ła.

– Toć mnie ko­chasz, sio­strzycz­ko; mnie ten świat nęci, w tym świe­cie by­ła­bym bar­dzo szczę­śli­wą – z wy­mów­ką szep­nę­ła po chwi­li. – Tam tak we­so­ło, bo­ga­to, a jacy wszy­scy układ­ni. Do­brze by­ło­by mi w tym świe­cie, trosk ni­ja­kich­bym nie zna­ła.

– A tę­sk­no­ta?

– A bo to Bo­czej­ko­wo na in­nym świe­cie? Gdy tę­sk­no­ta zaj­rza­ła­by do mego ser­ca, ob­ję­ła­bym, ko­la­na kasz­te­la­no­wej i po­wie­dzia­ła­bym: "Mi­ło­ści­wa, do­bra, pięk­na, po­zwól swo­ich od­wie­dzić…" – ona po­zwo­li­ła­by pew­ni­kiem, i po­fru­nę­ła­bym do was; jako ja­skó­łecz­ka po­wró­ci­ła­bym na wio­snę do gniazd­ka, tu­taj ule­pio­ne­go, na­cie­szy­ła­bym się z wami, a je­sie­nią zno­wu na wiel­ki świat po­le­cia­ła­bym i ką­pa­ła się w jego ja­snem słoń­cu i piła z jego źró­deł szu­mią­cych i stro­iła­bym się, ba­wi­ła…

– Nie mów wię­cej – szep­nę­ła Cech­na, kry­jąc twarz w dło­niach.

– Ty pła­czesz, sio­strzycz­ko. Więc moje szczę­ście nie ucie­szy­ło­by cię? – spy­ta­ła zdu­mio­na Alin­ka.

Ce­sia pod­nio­sła gło­wę.

– O nie, nie, nie pła­czę i pła­kać nic będę. Bądź szczę­śli­wa – od­par­ła gło­sem zmie­nio­nym.

Alin­ka przy­tu­li­ła się do niej.

– To do­brze – szep­nę­ła – bo gdy­by jed­na łza wy­pa­dła z ja­snych two­ich ocząt, sio­strzycz­ko, jed­na ma­leń­ka łez­ka, już­bym nie po­je­cha­ła i tę­sk­ni­ła­bym wiecz­nie za tym świa­tem, któ­ry wy­dał mi się dzi­siaj pięk­niej­szym z da­le­ka, niż naj­pięk­niej­sze na­sze sny, niż świat dzi­wo­żon i ru­sa­łek.

– Ty nas chy­ba nie ko­chasz – rze­kła Ce­sia.

– Nie ko­cham! – wy­krzyk­nę­ła nie­mal Ali­na. – Jak­że mo­gła­bym nie ko­chać! Toć tacy do­brzy dla mnie je­ste­ście, tak mnie pie­ści­cie, tak mi do­ga­dza­cie. Nie­wdzięcz­ne mu­sia­ła­bym mieć ser­ce, gdy­bym was nie ko­cha­ła.

– A umia­ła­byś ko­chać tych, co cię nie pie­ści­li i nie do­ga­dza­li ci? – za­py­ta­ła Ce­sia..

Alin­ka wstrzą­snę­ła prze­czą­co głów­ką.

– Nie – rze­kła, ro­biąc min­kę ka­pry­śną.

– Ja umia­ła­bym – szep­nę­ła Ce­sia. Wtem drzwi iz­deb­ki roz­two­rzy­ły się i Baś­ka wsu­nę­ła gło­wę.

– Ja­śnie wiel­moż­na kasz­te­la­no­wa ka­za­ła, by pa­nien­ka Alin­ka do niej przy­szła – rze­kła.

Alin­ka ubra­ła się w jed­nej chwi­li i po­bie­gła we­so­ło do opie­kun­ki, na pro­gu go­ścin­ne­go po­ko­ju za­trzy­ma­ła się wszak­że zmie­sza­na: kasz­te­la­no­wa z mę­żem i Raw­ska sie­dzie­li w głę­bi, uro­czy­ści wszy­scy tro­je.

– Zbliż się wać­pan­na – ode­zwa­ła się dźwięcz­nym gło­sem pani Cie­cha­no­wiec­ka.

Głos ten do­dał od­wa­gi dziew­czyn­ce. Mnąc ko­niec man­kie­ta, zdo­bią­ce­go rę­kaw jub­ki, po­stą­pi­ła kil­ka kro­ków i za­trzy­ma­ła się przed po­waż­nem ze­bra­niem, z oczy­ma spusz­czo­ne­mi w pod­ło­gę.

– Ob­ser­wu­jąc wczo­raj wać­pan­nę pod­czas za­ba­wy, na któ­rą wzię­łam ją z sobą, do­szłam do wnio­sku, że du­szycz­ka two­ja wy­ry­wa się do uciech, ja­kich imci pani Raw­ska do­star­czyć wać­pan­nie nie jest w moż­no­ści – za­bra­ła głos kasz­te­la­no­wa. – Lę­ka­jąc się, aby w two­jej du­szy nie zro­dzi­ła się tę­sk­no­ta za nie­zna­nem i ser­ca ci go­ry­czą nie na­peł­ni­ła, po­sta­no­wi­li­śmy uła­twić ci zbli­że­nie do ust one­go kie­li­cha uciech; a gdy na­pi­jesz się do syta, może po­wró­cisz do pani mat­ki ule­czo­na z pra­gnień nie­zdro­wych; a może znaj­dziesz u nas swój cel ży­cia, swo­je prze­zna­cze­nie, do któ­re­go Bóg w Swej mą­dro­ści nie­zba­da­ny róż­ne­mi ścież­ka­mi pro­wa­dzi czło­wie­ka. Je­śli masz ocho­tę je­chać z nami, proś pani mat­ki o bło­go­sła­wień­stwo.

– Ma­tuś moja – za­wo­ła­ła Ali­na i po­chy­li­ła się do nóg mat­ki; z oczu jej po­to­czy­ły się łzy, lecz usta się uśmie­cha­ły. – Ma­tuś moja, po­bło­go­sław mi – szep­nę­ła bła­ga­ją­co.

Raw­ska obie dło­nie po­ło­ży­ła na jej gło­wie. – Nie­wo­lić cię nie będę – rze­kła – niech Bóg czu­wa nad tobą, bądź po­słusz­na dla swo­ich opie­ku­nów, po­kor­ną i usłuż­ną, bądź im wdzięcz­ną… Niech wiel­ki świat wszak­że nie za­trze w twej pa­mię­ci wspo­mnie­nia mat­ki i ro­dzeń­stwa, niech nie przy­głu­szy w twem ser­cu przy­wią­za­nia do nas – do­da­ła ci­szej.

Ali­na uchwy­ci­ła jej ręce i do ust po­nio­sła.

– Gdzie­bym mo­gła za­po­mnieć, prze­stać ko­chać swo­ich – od­par­ła gło­sem wzru­szo­nym. – Czcić będę wa­sze wspo­mnie­nie, pani mat­ko, jako świę­tej, ro­dzeń­stwa, jako słod­kich mo­ich anio­łów, i mo­dlić się będę za wami i tę­sk­nić nie­jed­no­krot­nie.ROZ­DZIAŁ III.

Jed­nym z pięk­niej­szych ma­jąt­ków za cza­sów Sa­skich był nie­za­wod­nie Otwock, wła­sność Bie­liń­skich.

Na wy­spie, po­ło­żo­nej wśród je­zio­ra, wzno­sił się pa­łac dwu­pię­tro­wy z wy­nio­słą basz­tą, oto­czo­ny stu­let­ni­mi dę­ba­mi i sta­re­mi so­sna­mi. Zwo­dzo­ny most łą­czył wy­spę ze sta­łym lą­dem, gdzie roz­ta­cza­ły się bory, peł­ne dzi­kie­go zwie­rza: ło­sie, żu­bry, niedź­wie­dzie gnieź­dzi­ły się w tych bo­rach.

Mar­sza­łek Bie­liń­ski, dzie­dzic obec­ny Otwoc­ka, lu­bił nie­zmier­nie łowy i spra­szał czę­sto go­ści do sie­bie na umi­ło­wa­ną roz­ryw­kę. I te­raz, ko­rzy­sta­jąc, że do sto­li­cy zje­cha­li z naj­roz­ma­it­szych stron kra­ju pa­no­wie na wy­ści­gi, urzą­dzo­ne przez kró­la Au­gu­sta Dru­gie­go, za­po­wie­wie­dział wiel­ką ob­ła­wę na dzi­ka w swo­ich knie­jach.

Do za­pro­szo­nych na­le­żał i kasz­te­lan Cie­cha­no­wiec­ki z żoną. Tych przy­by­cia do Otwoc­ka naj­nie­cier­pli­wiej ocze­ki­wa­ła je­dy­na cór­ka mar­szał­ka, Kry­sia, piesz­czo­na przez ro­dzi­ców je­dy­nacz­ka: była nie­zmier­nie cie­ka­wa Ali­ny.

Plot­ka, krą­żą­ca o dziew­czy­nie, prze­bie­gł­szy Wi­słę, uro­sła bar­dziej jesz­cze. Go­ście, któ­rzy wy­prze­dzi­li w Otwoc­ku kasz­te­la­na Cie­cha­no­wiec­kie­go, opo­wia­da­li, iż żona jego spo­tka­ła gdzieś w la­sach wi­teb­skich umie­ra­ją­cą z gło­du ja­kąś sie­ro­tę, któ­rą z li­to­ści za­bra­ła do swo­jej ko­la­sy, że dziew­czyn­ka, od­zy­skaw­szy siły i przy­tom­ność, opo­wie­dzia­ła, iż ród jej po­cho­dzi z pnia ksią­żę­ce­go; że oj­ciec jej, stra­ciw­szy for­tu­nę i żonę, ukrył się w la­sach i ży­wił się lat kil­ka ubi­tą zwie­rzy­ną; że dnia jed­ne­go znikł bez śla­du, więc ona po­sta­no­wi­ła iść do wsi, bła­gać lu­dzi li­to­ści, lecz w dro­dze z gło­du ze­mdla­ła.

Gdy służ­ba mar­szał­ka oznaj­mi­ła wresz­cie pew­ne­go wie­czo­ra przy­by­cie kasz­te­la­na Cie­cha­no­wiec­kie­go, Kry­sty­na pierw­sza na po­wi­ta­nie go­ści, nie­cier­pli­wie przez nią wy­cze­ki­wa­nych, wy­bie­gła i pierw­sza przed­sta­wi­ła się się Ali­nie, a po­tem, ująw­szy ją pod ra­mię, za­pro­wa­dzi­ła do swo­jej sy­pial­ni; upro­si­ła bo­wiem mat­kę, iż wy­cho­wa­ni­ca pani Cie­cha­no­wiec­kiej zaj­mo­wać bę­dzie pod­czas swe­go po­by­tu w Otwoc­ku ra­zem z nią je­den po­kój. A gdy dziew­czyn­ki same się zna­la­zły, po­wtó­rzy­ła na­tych­miast przy­by­łej wszyst­ko, co wie – dzia­ła o jej po­cho­dze­niu. Ali­na roz­śmia­ła się ser­decz­nie i z wła­ści­wą so­bie szcze­ro­ścią za­prze­czy­ła ca­łej tej peł­nej fan­ta­zyi po­wie­ści, któ­ra tak olśni­ła Kry­sty­nę.

Piesz­czo­cha mar­szał­ka do­zna­ła roz­cza­ro­wa­nia: zwy­czaj­ne po­cho­dze­nie. Ali­ny, twar­de, pra­co­wi­te ży­cie, ja­kie wio­dła do­tych­czas, a do któ­re­go z wła­ści­wą so­bie pro­sto­tą przy­zna­ła się, po­zba­wia­ło ją w oczach Kry­sty­ny uro­ku; jed­nak­że nie zdra­dzi­ła ni­czem uczuć, ja­kie zbu­dzi­ły się w jej ser­cu po wy­zna­niu Ali­ny, i słu­cha­ła w dal­szym cią­gu jej szcze­bio­tu uprzej­mie.

– Wy­znam wasz­mo­ścian­ce, że chwi­la­mi zda­je mi się, że ja­kaś wróż­ka do­bro­czyn­na zaj­rza­ła do mo­je­go ser­ca, wy­czy­ta­ła w niem moje skry­te pra­gnie­nia i po­sta­no­wi­ła je speł­nić – mó­wi­ła Ali­na. – Bo to do na­szej go­spo­dy zjeż­dża­ły czę­sto wiel­kie pa­nie, a jam jeno pa­trzeć mu­sia­ła na ich stro­je i słu­chać o za­ba­wach, fe­sty­nach, słu­chać i za­zdro­ścić szczę­śli­wym wy­bran­kom for­tu­ny… Słu­cha­łam też chci­wie, i co­dzień cie­kaw­szą by­łam świa­ta mi ob­ce­go i co­dzień bar­dziej wzdy­cha­łam za nim.

– Gdyś go po­zna­ła, ja­kim­że ci się wy­dał? – za­py­ta­ła Kry­sty­na.

– Uro­czym – od­par­ła Ali­na.

Usnę­ły wresz­cie. Do­pie­ro pro­mień wscho­dzą­ce­go słoń­ca je obu­dził. Piesz­czo­cha mar – szal­ka pierw­sza z łóż­ka wy­sko­czy­ła i kla­snę­ła w dło­nie.

Na ten znak we­szła do sy­pial­ni dziew­czy­na, po wiej­sku ubra­na.

– Przy­wo­łaj Jóź­kę i Ba­się. Sama dziś nie wy­star­czysz mi. Mam go­ścia. Obie do śnia­da­nia pięk­nie ubrać się mu­si­my, bo go­ści już tłum w pa­ła­cu – rze­kła do niej Kry­sty­na.

– Jóź­ki nie­masz – od­par­ła Mag­du­sia, chy­ląc się z ukło­nem do ko­lan mar­szał­ków­ny.

Bia­łe czo­ło pan­ny Bie­liń­skiej zmarsz­czy­ło sio.

– Gdzież po­szła? Kto ją śmiał po­słać? – za­py­ta­ła to­nem wy­nio­słym.

– Mat­ka po nią z cha­ty naj­młod­sze z dzie­ci przy­sła­ła.. Pono oj­ciec za­nie­mógł cięż­ko – od­par­ła nie­śmia­ło Mag­du­sia.

– Po­ślij po nią na­tych­miast Pa­weł­ka – rze­kła Kry­sty­na.

– Obej­dzie­my się dwo­ma, mnie służ­ka nie­po­trzeb­na – ode­zwa­ła się Ali­na, sia­da­jąc na po­ście­li.

– Po­trzeb­na czy nie­po­trzeb­na wasz­mo­ścian­ce, mnie tam wszyst­ko jed­no – fuk­nę­ła nie­grzecz­nie Kry­sty­na. – Jóź­ka wró­ci, bo wie­dzieć po­win­na, że pod­dan­ka nie wy­da­la się bez po­zwo­le­nia swej pani. Ona mi po­da­ro­wa­na przez ja­śnie wiel­moż­ne­go mar­szał­ka.

– Chy­ba nie za­uwa­ży­łaś wać­pan­na, co mó­wi­ła Mag­du­sia o jej ojcu – rze­kła Ali­na.

– Toć­bym nig­dy usłu­żo­ną nie była, gdy­bym na ta­kie rze­czy zwa­ża­ła – od­par­ła Kry­sty­na opry­skli­wie. – Pew­ni­kiem wy­bieg chłop­ski. Znam ich le­piej, niż wasz­mo­ścian­ka: le­ni­we to, kłam­li­we, nie­uczci­we.

Alin­ka wes­tchnę­ła, po­smut­nia­ła, lecz nie śmia­ła już wsta­wiać się za Jóź­ką.

Mag­du­sia wy­szła z po­le­ce­niem, one po­czę­ły się ubie­rać w mil­cze­niu.

– Życz­li­wą, radę dam wasz­mo­ścian­ce – ode­zwa­ła się na­raz Kry­sty­na mniej szorst­kim to­nem.

Czu­ła in­stynk­tow­nie, iż za­cho­wa­nie jej złe wy­war­ło wra­że­nie na wy­cho­wa­ni­cy kasz­te­la­no­wej, chcia­ła to na­pra­wić.

Ali­na pod­nio­sła na nią py­ta­ją­ce spoj­rze­nie.

– Nie po­win­naś tak szcze­rze każ­de­mu, jak mnie to uczy­ni­łaś, wy­zna­wać, co ro­bi­łaś u swej mat­ki i czem się trud­ni do­tych­czas imci pani Raw­ska – rze­kła Kry­sty­na

W oczach Ali­ny od­ma­lo­wa­ło się zdzi­wie­nie

– Cze­mu? – spy­ta­ła.

– Bo te wy­zna­nia chlu­by wasz­mo­ścian­ce nie przy­no­szą – od­par­ła Kry­sty­na.

Ali­na ru­szy­ła ra­mio­na­mi.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: