- W empik go
W słońcu - ebook
W słońcu - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 270 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Noc była. Szafirowy płatek nieba, rozpostarty nad ulicą Święto-Jańską miasta Warszawy, zasiany był gwiazdami; pucołowaty księżyc zaglądał ciekawie w okna kamienic, lecz nic dopatrzyć nie mógł: cicho i mroczno było wszędzie, mieszkańcy już spali.
W jednej wszakże kamienicy błyszczą, jeszcze wązkie, opatrzone kratą, okna parterowe.
Najwyższa to i najwspanialej ozdobiona z kamienic tej starej dzielnicy miasta, rzekłbyś forteca: wysoka baszta ją zdobi, na baszcie ganeczek, z którego łatwo można obserwować, co w mieście się dzieje, a nawet poza miastem.
Czarna głowa murzyna z czerwonemi wargami, w złotych zausznikach, w turbanie kolorowym, wychyla się z zagłębienia frontowej ściany, nad sienią, i zdaje się strzedz wnijścia do kamienicy, a jednocześnie śmiać się z usiłowań ciekawego księżyca, bo murzyn świeci białymi zębami.
Lecz księżyc, obojętny na to, posunął się wyżej po niebie i posłał jeden z bladych swoich promieni ku najbliższemu z oświeconych okien.
A warto było tam zajrzeć. W obszernej izbie, na czysto bielonych ścianach wisiały wizerunki mężów, okutych w pancerze, o spojrzeniach tak śmiałych i rozumnych, że chciało się schylić głowę przed nimi; w pośrodku izby stał stół długi;, krzesłami dębowemi otoczony, w głębi płonął sutym ogniem kominek, koło którego na dwu nizkich zydelkach siedziały dwie dziewczynki, niby niepodobne do siebie, a jednak księżyc założyłby się chętnie z murzynem, że to siostry rodzone… Jedna ma jasne włosy, czarne brwi i czarne oczy, na twarzy rumieńce, usta karminowe, a na tych ustach, ślicznie wykrojonych, drga uśmieszek-filutek. Druga ma czarne włosy, pełne słodkiej zadumy błękitne oczy, na czole powagę myśli, na ustach stanowczość, lecz rysy twarzy obu, jakgdyby jednem dłótem, jedną dłonią i jednem natchnieniem wykute, tak podobne są do siebie. Ubrane są też jednakowo: spódniczki ich kamlotowe, skromne, ciemnej są barwy, na spódniczkach jubki krótkie z rękawami, ozdobionymi mankietami, które rękę od łokcia, odsłaniają; jubki owe z tyłu są fałdzista, z przodu zapinane na guziki. Obie dziewczynki uczesane są gładko, z warkoczami spuszczonymi na plecy, tylko jasnowłosa ma wplecioną błękitną wstążkę.
Opodal nich stoi chłopiec, lat szesnaście liczyć mogący, dorodny, jak siostry, bo rysy twarzy brata zdradzają; do starszej, do ciemnowłosej bardziej jest podobny, gdyż krucze ma włosy i oczy błękitne, jak ona, tylko o wiele ciemniejsze. Wpatrzony jest w tej chwili w portret rycerza, wiszący naprzeciw, w portret króla Jana III.
– O czem dumasz, Mieczku? – zapytała go naraz starsza siostra, której imię Cesia.
– Wspominam Chocim i Wiedeń, o których to wyprawach prawił nam często ojciec, a gdzie imię nieśmiertelne zdobył sobie król nieboszczyk – odparł Mieczysław.
– Lepiej powiedz co wesołego. Nie lubię ciszy – odezwała się młodsza z dziewczynek, Alina. – Tak milczycie oboje, że mnie aż strach ogarnia.
– Tybyś jeno paplała i paplała, jak sroczka – odparł z powagą brat. – Wiedz waszmościanka, że milczenie ludzie rozumni zowią złotem, a mowę srebrem, i że nawet sroczki gonią za złotem, bo je kradną.
Alinka wcale nie obraziła się za to porównanie, tylko roześmiała się wesoło i poczęła deklamować:
Sroczka kracze na plocie: będą goście nowi.
Sroczka czasem omyli, czasem prawdę powie.
Gdzie gościom w domu radzi, sroczce zawsze wierzą
I nie każą się kwapić kucharzom z wieczerzą.
– Ot i wygnałaś ciszą – odezwała się do niej Cechna, uśmiechając się pobłażliwie.
– Kocham imcipana Szymonowicza za to, że tak piękny wiersz o sroczce napisał – rzekła Alinka i chciała dalej deklamować, ale brat przeszkodził jej.
– A ja kocham króla Jana za, to, że tak dzielnie bił wrogów Krzyża – rzekł. – Oj, czemu to królewicza Jakóba nie wybrali panowie miasto tego Sasa Augusta!
Alinka wydęła usteczka.
– Waszmość, jak imci pan Mroczek, właściciel tej kamienicy, jeno o polityce radbyś mówić – rzekła. – Kiedy posiwiejesz, czas będzie na takowe rozmowy poważne. Dzisiaj lepiej razem ze mną mów wiersz imcipana Szymonowicza, a może ściągnie nam gości. Pani matka byłaby temu rada, a i ja też. Oj, lubię gości – dodała, kręcąc główką – ale gości wesołych, takich np. jak imci pan Szczuka, co to ile razy u nas stanie, to przywozi z sobą dwa worki: jeden pełen konceptów, drugi przysmaczków i hojnie obdarza nas to żartem, to cukierkiem.
– Czas już pono do pani matki podążyć. Pewnikiem pacierze wieczorne odmawia. Chodź, Alinko – odezwała się Cesia.
Złotowłosa dziewczyna podniosła się z westchnieniem.
– Minął dzionek, nikt nie przyjechał – szepnęła.
Z temi słowami zbliżyła się do okna, ujęła rękoma za żelazną kratę i wzrok w ulicę skierowała.
– Co to? – krzyknęło naraz. – Cechno, Mieczku! chodźcie zobaczyć! łuna na niebie! Może pożar w mieście…
Wezwani stanęli w jednej chwili przy swej siostrze.
– Ot i wy wróżyła sroczka gości – rzekł z uśmiechem Mieczysław. – Ktoś dworno do nas zajechał: służba otacza z pochodniami kolasę. Biegnę dowiedzieć się, kto to. A wy czeladź zbudźcie i pani matce powiedzcie, że mamy gości.
To powiedziawszy, do sieni pośpieszył. Cesia do matki podążyła. Alina nie odstępowała od okna. W rozszerzonych jej źrenicach malowała się wielka ciekawość, po ustach biegał uśmieszek zadowolenia.
Przed wązką sienią kamienicy imcipana Mroczka, w której jej matka trzymała gospodę dla przyjezdnych, zatrzymała się właśnie podróżna kolasa, żółto malowana, z oknami lustrzanemi. Sześć rosłych i pięknych koni jednakowej sierści i jednakowego zupełnie wzrostu, ustrojonych we fioki z piór, w podogonia i szory świecidłami nabijane, olśniły nietylko Alinę, lecz i Mieczysława.
– Wspaniały cug – szeptał sam do siebie, stojąc na progu sieni – maścisty, sprzęgły. Wojewoda Szczuka, czy nie? Ale chyba kto inny. Toć nie jego zaprzęgi i nie jego służba.
Na wysokim koźle kolasy siedział woźnica brodaty w grubej siermiędze, w szłyku na głowie, posępny, jak bory północne, obok niego chudy, sztywny Niemiec z harcapem, spadającym mu na plecy z pod trójkątnego kapelusza, w spodniach opiętych i takiejże sukni; kilku pachołków w kurtkach z sukna domowej roboty, w szerokich szarawarach i butach wysokich, na koniach, z pochodniami w rękach, otaczało kolasę. W głębi ulicy widać było nad ciągający zwolna wóz, tłomokami i skrzyniami wyładowany.
Mieczysław pospieszył do kolasy, by drzwiczki otworzyć, lecz zanim zdążył, siedzący na koźle Niemiec z harcapem zsunął się na ziemię ze zwinnością kota i uprzedził go. Z kolasy wysunęła się otyła postać średnich lat kobiety, W czarnym czepcu, o twarzy pucołowatej, jak księżyc.
– Czy tutaj, serdeńko, gospoda imci pani Rawskiej? – spytała akcentem nie miejscowym.
– Tutaj – odparł lakonicznie Mieczysław. Poufały epitet "serdeńko" nie podobał sięchłopcu, otyła jejmość jeszcze mniej; inni goście zajeżdżali zwykle tutaj; gospodę imci pani Rawskiej upodobali sobie panowie, szlachta na
Dobrej lub na Piwnej szukała zajazdów pospolitszych.
– Można dostać; dwie izby i pomieszczenie dla koni, a także i służby? – zapytała znowu jejmość, słowa "serdeńko" tym razem nie dodając.
Poważny wyraz twarzy chłopca onieśmielił ją.
– Można – odparł Mieczysław.
Otyła, jejmość poczęła się wydobywać z kolasy, ale sprawiało jej to widoczną trudność; Niemiec stal sztywny na uboczu i nie śpieszył z pomocą.
– Pomogę imci pani – rzekł Mieczysław, z trudnością walczący z uśmiechem, który próbować wybiedz na jego usta.
Jejmość podniosła na niego spojrzenie.
– Pomóż, serdeńko, a powiem: "Bóg zapiać" – odparła. Na pachołka coś mi jakoś nie wyglądasz. Nie przyjąłbyś pewnikiem brzęczącej zapłaty – dodała.
Mieczysław poczerwieniał.
– Rawski, herbu Kozie – odparł – syn właścicielki gospody tutejszej. I złożył poważny ukłon.
– Więc jako gospodarz pomóż mi Waszmość, bo sama nie poradzę sobie – rzekła podróżna i wyciągnęła do stojącego naprzeciw niej obie ręce… obładowane paczkami i skrzyneczkami.
– Wybaczcie, że was obarczani – rzekła.
W tej chwili wypadli z sieni: dziewka i chłopak, którzy pełnili tutaj zwykłe posługi przy gościach przejezdnych. Mieczysław kazał im wziąć owe paczki i skrzynki, sam zaś podał ramię okazałej jejmości, która wysiadła wreszcie, sapiąc głośno i poprawiając obu rękoma przekręcony na głowie czepiec.
Ubiór podróżnej nie odpowiadał wspaniałej kolasie. Miała na sobie czarną kamlotową jubkę trochę wyszarzaną, bronzowa spódnicę i kwef wdowi na głowie. Ruszała się też rubasznie, mówiła krzykliwym głosem i wogóle sprawiała wrażenie szlachcianki z zaścianka.
Przez kraty okna Alinka śledziła z minką skrzywioną podróżnych.
– Nie wesoły gość – szeptała.
Wtem z kolasy odezwał się głosik dźwięczny, jak śpiew. Dąs uciekł z malinowych usteczek dziewczęcia, w czarnych oczach złote błyski zamigotały.
– Źentosiu, zapomniałaś o szkatułce z klejnotami – ktoś się odezwał.
Otyła jejmość, którą Mieczysław wiódł do sieni, puściła raptem jego ramię i ku kolasie dysząc pobiegła.
– Wybaczcie, miłościwa… śpieszyłam izby obejrzeć – rzekła.
Z drzwiczek kolasy wychyliła się kształtna główka, przejrzystą białą zasłoną owinięta, z pod której błysnęła tak śliczna twarzyczka, iż Mieczysław oczu od niej oderwać nie mógł. Alinka zaś wykrzyknęła, mimowoli:
– Jaka cudna!
– Nie trudź się Waćpani. O izby jestem spokojna. To nie zwykła gospoda – odezwała się tymczasem znowu dźwięcznym głosikiem piękna pani i drobną rączkę, rękawiczką zasłoniętą, w której trzymała ozdobną złotem i perłową macicą szkatułkę, wyciągnęła do otyłej jejmości.
Kłaniając się nizko, tamta odebrała szkatułkę i do sieni podążyła, a piękna pani spuściła teraz na stopień kolasy małą nóżkę, ustrojoną w złoty trzewiczek.
Mieczysław pośpieszył podać jej ramię i odtrącił szorstko Niemca, który chciał go powtórnie w usłudze uprzedzić, lecz nie powiodło mu się tym razem. Podróżna uśmiechnęła, się i podała z wytworną gracyą rękę zwycięzcy.
– Waszmość tutaj gospodarzem? – zapytała.
– Pachołkiem pani matki – odparł Mieczysław, rumieniąc się.
– Słowa wasze każą mi domniemywać się, iż dobrym synem jesteście – rzekła piękna pani. – Mam cześć dla dobrych synów: ród Ciechanowieckich, z którego pochodzi imci pan kasztelan Ciechanowiecki, małżonek mój, słynął dotychczas z dobrych synów, więc i w drugich tę cnotę widzieć lubimy. – A ojciec waszmości czem się zajmuje? – dodała zaraz. Zasępiła się twarz młodego.
– Nie żyje – odparł. – Był rycerzem, służył pod królem Janem; powrócił z ranami z pod Wiednia, te goiły się i otwierały na nowo, w końcu umarł.
Błękitne, wielkie oczy kasztelanowej podniosły się z wyrazem wspóczucia na mówiącego.
– Żal mi was – szepnęła. – Czyście jedynakiem?
– Mam dwie siostry – odparł Mieczysław. Weszli właśnie do długiej sieni, wiodącej w głąb mieszkania. Za, nimi hajducy z pochodniami śpieszyli, lecz niepotrzebnie: naprzeciw kasztelanowej wyszła bowiem Alinka ze świecznikiem w ręku, w którym gorzały trzy świece woskowe.
– Niech będzie pochwalony Chrystus – temi słowy powitała piękną panią i dygnęła przytem zgrabnie.
Kasztelanowa zatrzymała się.
– Na wieki wieków – odparła, poczem zwróciła się do Mieczysława.
– Cóż to za dzieweczka cudna? – zapytała.
– To siostra moja – odparł chłopiec nie bez odcienia pychy. – Trzpiotka wielka – do dal z powagą.
– A z waszmości mąż pełen powagi – z uśmiechem odparła kasztelanowa.
– Opiekunem młodszych sióstr i matki być winienem – rzeki chłopiec.
– Śliczną macie siostrę. Uśmieszek filuterny, który drga w kącikach jej ust, potwierdza waszmości słowa, że trzpiotka z niej miła. Lecz kiedyż się trzpiotać, jeśli nie w tych latkach. Zapewne nie więcej liczy nad rok trzynasty?
– W sierpniu zacznie czternasty – objaśnił Mieczysław.
– A Waszmość?… – spytała kasztelanowa.
– Jam już w maju siedemnasty rozpoczął – usłyszała odpowiedź.
Właśnie zbliżyli się do Alinki. Kasztelanowa zatrzymała się przy niej i podała jej rękę do ucałowania.
Dziewczynka drgnęła zarumieniona i pochyliła się z pocałunkiem.
– Imię waćpanny? – spytała kasztelanowa.
– Alina Rawska – odparła dziewczynka.
– Prowadź mnie waćpanna do izby obszernej i wygodnej pościeli – rzekła kasztelanowa – znużona jestem srodze długą podróżą, łaknę jeno spoczynku. Wy zaś bądźcie tak grzeczni i każcie służbie tutejszej umieścić moje konie w waszej stajni, nasypać im obroku i napoić je – dodała, zwróciwszy się do Mieczysława. – Wieczerzą też nie pogardzę i z matką waszmości pragnęłabym znajomość zawrzeć.
To powiedziawszy, skinęła chłopcu głową, poczem do pokojów gościnnych podążyła za Aliną.
Były dwie izby obszerne w gospodzie pani Rawskiej i trzecia mniejsza. Do najobszerniejszej i najwygodniejszej prowadziła Alina piękną panią. Pokój ten urządzony był z wyraźną dążnością dogodzenia podróżnym. Pani Rawska, co miała z własnych sprzętów przedniejszego, to ustawiała w tej izbie, przeznaczywszy ją dla dostojniejszych gości, nawiedzających często stolicę w owych wesołych czasach za panowania Augusta II Sasa.
W alkowie, znajdującej się w jednej ze ścian, stało szerokie łóżko, nogami wysunięte do pokoju, otoczone u góry i u dołu rzeźbioną galeryjką; od górnej zwieszały się firanki adamaszkowe, ujęte sznurami zlotem przetykanymi. W rogu alkowy widać było klęcznik dębowy, nad którym wisiał krzyż czarny z białym Chrystusem, wyrzeźbionym z kości słoniowej. Po drugiej stronie znajdował się lawater, w dzisiejszem znaczeniu umywalnia: drewniana głowa, kalorami ozdobiona, odstająca od ściany, z lejkiem w ustach, wypuszczała na srebrną miednicę, umieszczoną pod nią na stoliczku, strumień wody; obok błyszczał wielki dzban srebrny, a opodal było wbitych w ścianę kilka kołków. W pośrodku pokoju stał stół dębowy, piękną rzeźbą ozdobiony, a na nim świe – ramy łzy, bóle i zawody, innego rodzaju co prawda, ale niemniej piekące. Nas nie smuci nigdy troska, czy chleb na jutro gotów, czy nam nie zbraknie uciech do końca życia. Lecz ileż to razy serce się smuci, gdy poniewoli czynić musi, gdy wszystkich głodnych nakarmić nie może, zatrzymać tych, co ku przepaści lecą, gdy złote sny nasze fortuna rozwiewa okrutnie…
Alinka główką kręciła.
– Mnie się widzi, że gdybym miała te wszystkie brylanty, na które dziś patrzyłam, to nie byłoby ani jednej smutnej twarzy na naszej ziemi – odparła wreszcie. – A co do niewoli, przymusu, to nie znałabym wówczas tych niemiłych panów, czyniłabym jeno to, z czem dobrzeby sercu memu było i śpiewałabym jeno tak, jak pragnęłaby duszyczka.
Smutny uśmieszek ukazał się na ustach kasztelanowej.
– Są takie łzy, których blask brylantów nie osuszy – odparła uroczyście. – A co do przymusu, to niema takiego człeka na całej ziemi, któremuby przymus pęt nie nakładał…
– Wiesz, czego się lękam – rzekła nazajutrz Cesia, gdy wschodzące słońce zbudziło siostry.
– Czego? – spytała Alinka.
– Żeby kasztelanowa nie uwiozła nam ciebie do Boczejkowa.
Alinka posmutniała.
– Toć mnie kochasz, siostrzyczko; mnie ten świat nęci, w tym świecie byłabym bardzo szczęśliwą – z wymówką szepnęła po chwili. – Tam tak wesoło, bogato, a jacy wszyscy układni. Dobrze byłoby mi w tym świecie, trosk nijakichbym nie znała.
– A tęsknota?
– A bo to Boczejkowo na innym świecie? Gdy tęsknota zajrzałaby do mego serca, objęłabym, kolana kasztelanowej i powiedziałabym: "Miłościwa, dobra, piękna, pozwól swoich odwiedzić…" – ona pozwoliłaby pewnikiem, i pofrunęłabym do was; jako jaskółeczka powróciłabym na wiosnę do gniazdka, tutaj ulepionego, nacieszyłabym się z wami, a jesienią znowu na wielki świat poleciałabym i kąpała się w jego jasnem słońcu i piła z jego źródeł szumiących i stroiłabym się, bawiła…
– Nie mów więcej – szepnęła Cechna, kryjąc twarz w dłoniach.
– Ty płaczesz, siostrzyczko. Więc moje szczęście nie ucieszyłoby cię? – spytała zdumiona Alinka.
Cesia podniosła głowę.
– O nie, nie, nie płaczę i płakać nic będę. Bądź szczęśliwa – odparła głosem zmienionym.
Alinka przytuliła się do niej.
– To dobrze – szepnęła – bo gdyby jedna łza wypadła z jasnych twoich ocząt, siostrzyczko, jedna maleńka łezka, jużbym nie pojechała i tęskniłabym wiecznie za tym światem, który wydał mi się dzisiaj piękniejszym z daleka, niż najpiękniejsze nasze sny, niż świat dziwożon i rusałek.
– Ty nas chyba nie kochasz – rzekła Cesia.
– Nie kocham! – wykrzyknęła niemal Alina. – Jakże mogłabym nie kochać! Toć tacy dobrzy dla mnie jesteście, tak mnie pieścicie, tak mi dogadzacie. Niewdzięczne musiałabym mieć serce, gdybym was nie kochała.
– A umiałabyś kochać tych, co cię nie pieścili i nie dogadzali ci? – zapytała Cesia..
Alinka wstrząsnęła przecząco główką.
– Nie – rzekła, robiąc minkę kapryśną.
– Ja umiałabym – szepnęła Cesia. Wtem drzwi izdebki roztworzyły się i Baśka wsunęła głowę.
– Jaśnie wielmożna kasztelanowa kazała, by panienka Alinka do niej przyszła – rzekła.
Alinka ubrała się w jednej chwili i pobiegła wesoło do opiekunki, na progu gościnnego pokoju zatrzymała się wszakże zmieszana: kasztelanowa z mężem i Rawska siedzieli w głębi, uroczyści wszyscy troje.
– Zbliż się waćpanna – odezwała się dźwięcznym głosem pani Ciechanowiecka.
Głos ten dodał odwagi dziewczynce. Mnąc koniec mankieta, zdobiącego rękaw jubki, postąpiła kilka kroków i zatrzymała się przed poważnem zebraniem, z oczyma spuszczonemi w podłogę.
– Obserwując wczoraj waćpannę podczas zabawy, na którą wzięłam ją z sobą, doszłam do wniosku, że duszyczka twoja wyrywa się do uciech, jakich imci pani Rawska dostarczyć waćpannie nie jest w możności – zabrała głos kasztelanowa. – Lękając się, aby w twojej duszy nie zrodziła się tęsknota za nieznanem i serca ci goryczą nie napełniła, postanowiliśmy ułatwić ci zbliżenie do ust onego kielicha uciech; a gdy napijesz się do syta, może powrócisz do pani matki uleczona z pragnień niezdrowych; a może znajdziesz u nas swój cel życia, swoje przeznaczenie, do którego Bóg w Swej mądrości niezbadany różnemi ścieżkami prowadzi człowieka. Jeśli masz ochotę jechać z nami, proś pani matki o błogosławieństwo.
– Matuś moja – zawołała Alina i pochyliła się do nóg matki; z oczu jej potoczyły się łzy, lecz usta się uśmiechały. – Matuś moja, pobłogosław mi – szepnęła błagająco.
Rawska obie dłonie położyła na jej głowie. – Niewolić cię nie będę – rzekła – niech Bóg czuwa nad tobą, bądź posłuszna dla swoich opiekunów, pokorną i usłużną, bądź im wdzięczną… Niech wielki świat wszakże nie zatrze w twej pamięci wspomnienia matki i rodzeństwa, niech nie przygłuszy w twem sercu przywiązania do nas – dodała ciszej.
Alina uchwyciła jej ręce i do ust poniosła.
– Gdziebym mogła zapomnieć, przestać kochać swoich – odparła głosem wzruszonym. – Czcić będę wasze wspomnienie, pani matko, jako świętej, rodzeństwa, jako słodkich moich aniołów, i modlić się będę za wami i tęsknić niejednokrotnie.ROZDZIAŁ III.
Jednym z piękniejszych majątków za czasów Saskich był niezawodnie Otwock, własność Bielińskich.
Na wyspie, położonej wśród jeziora, wznosił się pałac dwupiętrowy z wyniosłą basztą, otoczony stuletnimi dębami i staremi sosnami. Zwodzony most łączył wyspę ze stałym lądem, gdzie roztaczały się bory, pełne dzikiego zwierza: łosie, żubry, niedźwiedzie gnieździły się w tych borach.
Marszałek Bieliński, dziedzic obecny Otwocka, lubił niezmiernie łowy i spraszał często gości do siebie na umiłowaną rozrywkę. I teraz, korzystając, że do stolicy zjechali z najrozmaitszych stron kraju panowie na wyścigi, urządzone przez króla Augusta Drugiego, zapowiewiedział wielką obławę na dzika w swoich kniejach.
Do zaproszonych należał i kasztelan Ciechanowiecki z żoną. Tych przybycia do Otwocka najniecierpliwiej oczekiwała jedyna córka marszałka, Krysia, pieszczona przez rodziców jedynaczka: była niezmiernie ciekawa Aliny.
Plotka, krążąca o dziewczynie, przebiegłszy Wisłę, urosła bardziej jeszcze. Goście, którzy wyprzedzili w Otwocku kasztelana Ciechanowieckiego, opowiadali, iż żona jego spotkała gdzieś w lasach witebskich umierającą z głodu jakąś sierotę, którą z litości zabrała do swojej kolasy, że dziewczynka, odzyskawszy siły i przytomność, opowiedziała, iż ród jej pochodzi z pnia książęcego; że ojciec jej, straciwszy fortunę i żonę, ukrył się w lasach i żywił się lat kilka ubitą zwierzyną; że dnia jednego znikł bez śladu, więc ona postanowiła iść do wsi, błagać ludzi litości, lecz w drodze z głodu zemdlała.
Gdy służba marszałka oznajmiła wreszcie pewnego wieczora przybycie kasztelana Ciechanowieckiego, Krystyna pierwsza na powitanie gości, niecierpliwie przez nią wyczekiwanych, wybiegła i pierwsza przedstawiła się się Alinie, a potem, ująwszy ją pod ramię, zaprowadziła do swojej sypialni; uprosiła bowiem matkę, iż wychowanica pani Ciechanowieckiej zajmować będzie podczas swego pobytu w Otwocku razem z nią jeden pokój. A gdy dziewczynki same się znalazły, powtórzyła natychmiast przybyłej wszystko, co wie – działa o jej pochodzeniu. Alina rozśmiała się serdecznie i z właściwą sobie szczerością zaprzeczyła całej tej pełnej fantazyi powieści, która tak olśniła Krystynę.
Pieszczocha marszałka doznała rozczarowania: zwyczajne pochodzenie. Aliny, twarde, pracowite życie, jakie wiodła dotychczas, a do którego z właściwą sobie prostotą przyznała się, pozbawiało ją w oczach Krystyny uroku; jednakże nie zdradziła niczem uczuć, jakie zbudziły się w jej sercu po wyznaniu Aliny, i słuchała w dalszym ciągu jej szczebiotu uprzejmie.
– Wyznam waszmościance, że chwilami zdaje mi się, że jakaś wróżka dobroczynna zajrzała do mojego serca, wyczytała w niem moje skryte pragnienia i postanowiła je spełnić – mówiła Alina. – Bo to do naszej gospody zjeżdżały często wielkie panie, a jam jeno patrzeć musiała na ich stroje i słuchać o zabawach, festynach, słuchać i zazdrościć szczęśliwym wybrankom fortuny… Słuchałam też chciwie, i codzień ciekawszą byłam świata mi obcego i codzień bardziej wzdychałam za nim.
– Gdyś go poznała, jakimże ci się wydał? – zapytała Krystyna.
– Uroczym – odparła Alina.
Usnęły wreszcie. Dopiero promień wschodzącego słońca je obudził. Pieszczocha mar – szalka pierwsza z łóżka wyskoczyła i klasnęła w dłonie.
Na ten znak weszła do sypialni dziewczyna, po wiejsku ubrana.
– Przywołaj Jóźkę i Basię. Sama dziś nie wystarczysz mi. Mam gościa. Obie do śniadania pięknie ubrać się musimy, bo gości już tłum w pałacu – rzekła do niej Krystyna.
– Jóźki niemasz – odparła Magdusia, chyląc się z ukłonem do kolan marszałkówny.
Białe czoło panny Bielińskiej zmarszczyło sio.
– Gdzież poszła? Kto ją śmiał posłać? – zapytała tonem wyniosłym.
– Matka po nią z chaty najmłodsze z dzieci przysłała.. Pono ojciec zaniemógł ciężko – odparła nieśmiało Magdusia.
– Poślij po nią natychmiast Pawełka – rzekła Krystyna.
– Obejdziemy się dwoma, mnie służka niepotrzebna – odezwała się Alina, siadając na pościeli.
– Potrzebna czy niepotrzebna waszmościance, mnie tam wszystko jedno – fuknęła niegrzecznie Krystyna. – Jóźka wróci, bo wiedzieć powinna, że poddanka nie wydala się bez pozwolenia swej pani. Ona mi podarowana przez jaśnie wielmożnego marszałka.
– Chyba nie zauważyłaś waćpanna, co mówiła Magdusia o jej ojcu – rzekła Alina.
– Toćbym nigdy usłużoną nie była, gdybym na takie rzeczy zważała – odparła Krystyna opryskliwie. – Pewnikiem wybieg chłopski. Znam ich lepiej, niż waszmościanka: leniwe to, kłamliwe, nieuczciwe.
Alinka westchnęła, posmutniała, lecz nie śmiała już wstawiać się za Jóźką.
Magdusia wyszła z poleceniem, one poczęły się ubierać w milczeniu.
– Życzliwą, radę dam waszmościance – odezwała się naraz Krystyna mniej szorstkim tonem.
Czuła instynktownie, iż zachowanie jej złe wywarło wrażenie na wychowanicy kasztelanowej, chciała to naprawić.
Alina podniosła na nią pytające spojrzenie.
– Nie powinnaś tak szczerze każdemu, jak mnie to uczyniłaś, wyznawać, co robiłaś u swej matki i czem się trudni dotychczas imci pani Rawska – rzekła Krystyna
W oczach Aliny odmalowało się zdziwienie
– Czemu? – spytała.
– Bo te wyznania chluby waszmościance nie przynoszą – odparła Krystyna.
Alina ruszyła ramionami.