W snach to ja trzymam nóż - ebook
W snach to ja trzymam nóż - ebook
Sześcioro przyjaciół.
Spotkanie po dziesięciu latach.
I jedna brutalna, niewyjaśniona zbrodnia.
Wszyscy pragniemy akceptacji, a niektórzy nie cofną się przed niczym w pogoni za perfekcją.
Spotkanie po latach na uczelni to idealny moment, aby powspominać w gronie dawnych przyjaciół, a przy okazji wskrzesić głęboko pogrzebane sekrety.
Jedno z nich zabiło z zimną krwią, a drugie zastawiło pułapkę na mordercę i zrobi wszystko, aby osoba winna śmierci Heather dostała wreszcie to, na co zasłużyła.
Tylko kto jest kim?
Mint, Caro, Frankie, Coop, Heather, Jack i Jessica.
Przeżyli razem najlepsze i najgorsze chwile w życiu.
Jedno z nich jest potworem skrytym pod piękną maską. A drugie zaplanowało zemstę.
Pełna napięcia, zwrotów akcji... Wspaniała książka. – Riley Sager
Jeżeli lubicie "Tajemną historię" i książki Ruth Ware to pokochacie ten thriller. A po ostatniej stronie będziecie mieli koszmary. – Amy Gentry
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-240-6689-6 |
Rozmiar pliku: | 1,4 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
TERAZ
Twoje ciało ma świadomość. Zupełnie jakby miało antenę, która odbiera drżenia powietrza, albo różdżkę zdolną wyśledzić rzeczy pochowane tak głęboko, że nie umiesz ich jeszcze wyrazić słowami. Właśnie tak było w sobotę, obudziłam się napięta jak struna w gitarze. Cały dzień coś jakby prostowało mi kręgosłup. Coś, w czym nie poznawałam wyczekiwania, dopóki nie włożyłam kluczyka do skrzynki na listy, nie przekręciłam go i proszę, z całą pompą i wyczuciem czasu, których zawsze można się spodziewać po Uniwersytecie Duquette: gruba, kremowa koperta zaklejona krwistoczerwonym woskiem z pieczątką Wieży Blackwell. Gdy tylko ją wyciągnęłam, zaczęły mi się trząść ręce. Czekałam długo i oto nadeszło.
Zupełnie jak we śnie, przeszłam po marmurowej podłodze do windy, mgliście świadoma obecności innych ludzi, przystanków na innych piętrach, aż w końcu dotarłam na osiemnaste. Po wejściu do mieszkania zamknęłam drzwi na klucz, rzuciłam buty w kąt, a klucze na blat kuchenny. Wbrew własnym zasadom usiadłam na beżowej kanapie ubrana w to, co miałam na sobie w pracy. Moja spandeksowa bielizna wciąż była mokra od potu.
Wsunęłam palec pod klapkę i pociągnęłam, rozrywając kopertę i ignorując szczypanie, gdy papier rozciął mi skórę. Ze środka wyskoczyło ciężkie zaproszenie z pogrubionymi i wytłoczonymi słowami: _Oficjalne zaproszenie na zjazd absolwentów Uniwersytetu Duquette, który odbędzie się w dniach 5–7 października_. Poniżej znajdował się czerwony szkic Wieży Blackwell, tak wysoki, że niemal wbił się między litery. _Z przyjemnością będziemy gościć Szanowną Panią na tradycyjnym zjeździe absolwentów, cieszącym się dużą sympatią byłych studentów Duquette. Załączamy zaproszenie na przyjęcie z okazji dziesięciolecia ukończenia studiów przez rocznik 2009, by ponownie przeżyć dawne przygody i świętować liczne sukcesy naszych absolwentów – w tym koleżanek i kolegów z Pani rocznika – odniesione po opuszczeniu Karmazynowego Kampusu._
Potrząsnęłam kopertą i wtedy wypadł z niej czerwony karteluszek z zaproszeniem. Położyłam go na stoliku obok tego większego, przeciągnęłam palcami po wybrzuszonych literach, stukając w każdy ostry róg. Mój oddech przyśpieszył, płuca pracowały tak, jakbym znowu wsiadła na rowerek. _Zjazd absolwentów Duquette_. Nie umiem wskazać momentu, w którym stało się to moją obsesją – być może dochodziłam do tego stopniowo, kiedy moja wizja rozwijała się w bogaty w szczegóły plan.
Spojrzałam na baner wiszący nad moim stołem w jadalni, litery tworzące napis G-R-A-T-U-L-A-C-J-E-! Zostawiłam go po imprezie sprzed dwóch tygodni, w czasie której świętowaliśmy mój awans – zostałam najmłodszą kobietą o statusie starszego partnera w Coldwell & Company w Nowym Jorku. Była nawet krótka wzmianka o tym w „Daily News”, ujęta z feministycznej perspektywy historia o młodych kobietach robiących karierę w korporacjach. Powiesiłam sobie ten tekst na lodówce – zdjęłam na czas odwiedzin przyjaciół – a do szuflady schowałam kolejne sześć kopii. Siódmą wysłałam matce do Wirginii.
To zwycięstwo idealnie zbiegło się w czasie z zaproszeniem. Zeskoczyłam z kanapy i popędziłam do łazienki, zostawiając rozsunięte zasłony, żeby popatrzeć na miasto. Byłam teraz dziewczyną z Upper East Side; na studiach należałam do East House, Domu Wschodniego. Podobała mi się ta ciągłość i fakt, że moje życie wciąż było połączone z tym, jakie wiodłam kiedyś. _Ponownie przeżyć dawne przygody_, napisali w zaproszeniu. Stojąc przed lustrem w łazience, czułam, że te słowa działają jak zaklęcie. Zamknęłam oczy i pogrążyłam się we wspomnieniach.
Szłam przez kampus, pod strzelistymi gotyckimi wieżyczkami. Ich srogość łagodziły drzewa magnolii z grubymi, powyginanymi gałęziami, woskowanymi liśćmi i białymi kwiatami, o zapachu silnym jak perfumy, mogącym przyciągnąć nieuważnego spacerowicza, który dopiero dotykając ich płatków, orientował się, że zszedł ze ścieżki. College: wolność tak wspaniała, że płynąca z niej radość nie słabła przez całe cztery lata.
Ceglane mury Domu Wschodniego nadal pojawiają się w moich wspomnieniach, kiedy myślę o domu, chociaż mieszkałam tam zaledwie przez rok. O północy za zamkniętymi drzwiami budynku Phi Delty dudniła muzyka, przez okna błyskały światła stroboskopów, studenci przebierali się na kolejną z tematycznych imprez wymyślanych przez Minta. Pamiętam żar, który rozpalał się w moim brzuchu za każdym razem, gdy wchodziłam po tych kamiennych stopniach, z oczami pomalowanymi czarnym eyelinerem, pod rękę z Caro. To wszystko było upajające, byłyśmy pijane, jeszcze zanim pojawiły się czerwone kubeczki z alkoholem.
Cztery lata życia jak ze swego rodzaju obrazu w stylu fowistycznym, podczas których każdy dzień ociekał kolorami, emocje były gęste niczym grunt malarski. Jakby to wszystko było jakimś przedstawieniem, z dramatycznymi szczytami i ponurymi dolinami. Nasza paczka zyskała status gwiazd już jesienią pierwszego roku, to wtedy zdobyliśmy sławę i nasz przydomek. Siódemka ze Wschodniego. Mint, Caro, Frankie, Coop, Heather, Jack i ja.
Tym ludziom zawdzięczałam najlepsze dni mojego życia. I najgorsze.
Jednak nawet w najgorszym okresie nikt by nie przewidział, że jedna z nas nie zdoła ukończyć studiów. A ktoś inny zostanie oskarżony o jej morderstwo. Pozostała piątka się rozjechała. Bycie członkiem Siódemki ze Wschodniego przestało być zaszczytem, a stało się zarzutem, wyrażonym krzykliwymi nagłówkami.
Otworzyłam oczy przed lustrem w łazience. Przez sekundę patrzyła na mnie osiemnastoletnia Jessica Miller, z niefarbowanymi włosami, które proszą się o fryzjera, jakiego nie dało się znaleźć w Norfolk w stanie Wirginia. Z wystającymi łokciami i chudą sylwetką nastolatki, ubrana w plisowaną spódniczkę, z pomalowanymi paznokciami. Rozpaczliwie próbująca zwrócić na siebie uwagę.
Przebłysk i już, zniknęła. Na jej miejscu pojawiła się trzydziestodwuletnia Jessica, z zaczerwienioną twarzą i spocona, tak, ale poza tym zadbana w sposób, na jaki pozwalają zarobki doradczyni w Nowym Jorku: włosy rozjaśnione, zęby wybielone, skóra gładka, sylwetka już nie chuda, lecz jędrna i smukła.
Przyjrzałam się sobie tak, jak robiłam to przez całe życie, oczami innych ludzi.
Chciałam ujrzeć doskonałość. Pragnęłam jej w głębokim, mrocznym wnętrzu: chciałam być tak dobra, żeby inni nie dorastali mi do pięt. To niekoniecznie miłe myśli, więc nikomu się z nich nie zwierzałam. Raz mi się zdarzyło, przyznałam się terapeutce. Zapytała, czy moim zdaniem osiągnięcie perfekcji jest możliwe, a ja sprostowałam, że nie muszę być doskonała, bylebym była najlepsza.
Jeszcze mniej zachęcające wyznanie: czasami – rzadko, ale jednak – czułam, że jestem doskonała, albo przynajmniej bardzo tego bliska.
Niekiedy stawałam przed lustrem w łazience, tak jak teraz, powoli czesałam włosy, przyglądając się linii nosa, widocznym kościom policzkowym, myśląc sobie: _Jesteś piękna, Jessico Miller_. Czasami, kiedy w wyobraźni tworzyłam arkusz kalkulacyjny siebie samej, ze wszystkimi zaletami, przepełniała mnie duma z tego, jak obiektywnie dobra się stałam. W wieku trzydziestu dwóch lat miałam rozpędzającą się karierę, dyplom Duquette, członkostwo w siostrzeństwie Kappa, drugą najlepszą pozycję w szkole średniej Lake Granville. Do tego godna pozazdroszczenia lista byłych chłopaków, wreszcie spłacone kredyty studenckie, własne mieszkanie w najbardziej prestiżowym mieście świata, szafa wypełniona po brzegi i jeszcze bardziej wypełniony paszport, wysokie wyniki egzaminów na studia. Jakkolwiek by na to patrzeć, byłam dobra. Pod względem osiągniętych sukcesów, jedna z najlepszych.
Jednak jakkolwiek bym się starała trzymać błyszczące klejnoty swoich dokonań, zawsze po chwili pojawiał się cień. Wszystko, co mi się nie udało, każde drugie miejsce, każde odrzucenie, jeszcze, jeszcze, jeszcze, aż podejrzenie stawało się nieznośne, a szczotka do włosów spadała do umywalki. W lustrze pojawiała się inna wizja. Blond włosy i białe zęby, i drogie legginsy rowerowe, wszystkie żałosne próby ukrycia prawdy: że ja, Jessica Miller, jestem na wskroś przeciętna i byłam taka całe życie.
Bez względu na to, jak usilnie próbowałabym temu zaprzeczać, moja mroczna lista szeptałaby: _Zostałaś doradczynią z desperacji, kiedy ścieżka kariery, której pragnęłaś, została ci siłą odebrana. Siostrzeństwo, szkoła średnia? Zawsze na drugiej pozycji. Twoje wyniki egzaminów też nie były takie, na jakie liczyłaś_. Powiedziałaby, że jestem tak zwyczajna i niewyróżniająca się, jak można by się spodziewać po kimś o takich personaliach: Jessica, najpopularniejsze imię dziewczęce z roku, w którym się urodziłam; Miller, jedno z najpopularniejszych nazwisk w Ameryce w ostatnich stu latach. Na całym świecie było mnóstwo Jessic Miller, do wyboru, do koloru.
Nigdy nie wiedziałam, która historia jest prawdziwa – Wyjątkowa Jessica czy Przeciętna Jessica. Moje życie było narracją, której nigdy nie umiałam przeanalizować ze względu na sprzeczne poszlaki.
Wyjęłam szczotkę z umywalki i ostrożnie odłożyłam ją na blat, a potem zmieniłam zdanie, sięgnęłam po nią jeszcze raz, wyrwałam z niej gniazdko jasnych włosów i uformowałam z nich kulkę.
Właśnie dlatego zjazd absolwentów był taki ważny. W czasie studiów żadna część mojego życia nie wyglądała tak, jak bym sobie tego życzyła. Każde marzenie, każdy plan, wszystko zostało zniweczone. Minęło dziesięć lat, odkąd zdobyłam dyplom, i przez cały ten czas ciężko pracowałam: żeby być piękną i fascynującą, żeby mieć sukcesy na koncie. Chciałam stworzyć taką wersję siebie, którą zawsze chciałabym pokazywać ludziom. Czy zadziałało? Gdybym wróciła do Duquette i odsłoniła się tym, których opinie miały znaczenie, ujrzałabym w ich oczach prawdziwą odpowiedź na to pytanie. A potem bym wiedziała, raz na zawsze, kim jestem.
Pojadę na zjazd absolwentów, wkroczę między znajome mury, porozmawiam ze starymi znajomymi, włączę Nową Jessicę w historię Dawnej Jessiki, żeby sprawdzić, co się zmieniło.
Zamknęłam oczy i przywołałam tę wizję, teraz już tak znajomą, jakbym naprawdę to przeżyła. Wchodzę na imprezę rocznika 2009, wszyscy mają na sobie najlepsze koktajlowe stroje. Każda para oczu zwraca się w moją stronę, rozmowy zostają przerwane w pół zdania, muzyka cichnie, kieliszki z szampanem wędrują w dół, żeby nie zasłaniać widoku. Przechodzę przez morze dawnych studentów, słysząc po drodze szepty: _Czy to Jessica Miller? Wygląda niesamowicie. W sumie, jak teraz o tym myślę, ona zawsze była najładniejsza w szkole_. _Wiedziałeś, że jest najmłodszą kobietą, która została partnerem nowojorskiego Coldwell? Słyszałam, że pisali o niej w „Forbesie”. Chyba zawsze była genialna. Ciekawe, dlaczego wcześniej nie zwróciłam na nią uwagi_.
I wreszcie docieram do swojego celu: do miejsca, które zawsze mnie przyciągało, bez względu na dzielące mnie od niego kilometry i lata. Do ludzi, którzy wciągnęli mnie na swoją orbitę: Minta, Caro, Frankiego, Coopa. Tylko że tym razem nie ma z nami Heather i Jacka. Tym razem będzie Courtney, bo niestety dołączyła do grupy i nie da się jej ominąć. Ale to nic, bo tym razem to ja będę gwiazdą. Caro na mój widok wyda zduszony okrzyk, a Frankie powie, że chociaż ma do czynienia z modelkami, nadal uważa mnie za najładniejszą dziewczynę, jaką kiedykolwiek widział. Courtney zzielenieje z zazdrości i zawstydzona moimi sukcesami i zarobkami będzie się bała wspomnieć o swojej śmiesznej karierze influencerki fitness. Mint wypuści jej rękę jak oparzony, nie będzie mógł oderwać ode mnie wzroku, a Coop… Coop…
Właśnie w tym miejscu za każdym razem traciłam wątek.
To absurdalna wizja. Zdawałam sobie z tego sprawę, lecz to nie przeszkadzało mi jej pragnąć. A trzydziestodwuletnia Jessica Miller żyła według mądrości, którą Jessica z college’u dopiero zaczynała przyswajać: jeśli bardzo czegoś chcesz, zrobisz wszystko, żeby to zdobyć. Tak, wrócę do Duquette, by ponownie przeżyć dawne przygody, lecz tym razem zrobię to lepiej. Będę Wyjątkową Jessicą. Pokażę im, że popełniali błąd, nie dostrzegając mnie wcześniej. Zjazd absolwentów będzie moim triumfem.
Wyrzucam kulkę włosów do śmieci. Nawet poplątane pasemka wyglądają pięknie na tle patyczków i białych chusteczek.
Jednak wtedy widzę przebłysk wyrwanych jasnych włosów, lepkich i czerwonych, matowych na białej pościeli. Potrząsam głową, żeby się pozbyć tej wizji.
Pokażę im wszystkim. I wtedy wreszcie na dobre pozbędę się tego mrocznego podejrzenia, tego diabelskiego podszeptu – tego, który twierdzi, że zrobiłam wszystko nie tak, że popełniłam najgorsze błędy, odkąd tylko w pękniętej szybie okna samochodu moich rodziców pojawiły się mury Domu Wschodniego.
Wreszcie miałam tam wrócić.ROZDZIAŁ 2
TERAZ
W wieczór poprzedzający mój wyjazd na spotkanie absolwentów umówiłam się z Jackiem na drinka. Tygodnie przed odebraniem zaproszenia były wypełnione oczekiwaniem, ale ekscytacja, jaką wówczas czułam, mieszała się z poczuciem winy. Wiedziałam, że Jack też dostał zaproszenie, lecz nie mógł tam wrócić, nawet za milion lat. Przejechałam całe miasto, żeby spotkać się z nim w jego ulubionym barze – cichym, niepretensjonalnym – by choć trochę zadośćuczynić za coś, czego nigdy nie będę w stanie w pełni mu wynagrodzić. Przede wszystkim tego, że moje życie nie rozwaliło się na kawałeczki, gdy miałam zaledwie dwadzieścia dwa lata, a jego tak.
Wślizgnęłam się na miejsce naprzeciwko. Jack dopił swoją whiskey, uśmiechnął się.
– Witaj, koleżanko. Zakładam, że wybierasz się do Duquette?
Nigdy nie rozmawialiśmy o college’u. Wzięłam głęboki oddech i złożyłam dłonie na blacie.
– Wylatuję jutro.
– Wiesz co… – Jack uśmiechnął się do swojej szklanki. – Naprawdę tęsknię za tamtym miejscem. Wszystkie te gargulce, witraże i łuki przyporowe. – Znowu uniósł na mnie wzrok. – Takie pretensjonalne, zwłaszcza jak na Karolinę Północną, a jednak piękne.
Przyjrzałam mu się uważnie. Z nas wszystkich Jack nie zmienił się najmocniej – nie tak jak Frankie czy Mint – ale z pewnością postarzał się bardziej niż o dziesięć lat. Miał długie włosy, schowane za uszami, a swoją twarz o delikatnych rysach zakrył brodą niczym maską. W kącikach oczu miał przedwczesne zmarszczki. Wciąż był przystojny, ale nie tak, jak w przeszłości, nie wyglądał już jak młody przywódca i chłopak z sąsiedztwa, któremu bez zastanowienia powierzyłabyś opiekę nad dziećmi.
– Ciekawe, jak się zmienił kampus – rzucił Jack z rozmarzonym uśmiechem. – Myślisz, że tamta kawiarnia, Frothy Monkey, wciąż jest otwarta?
– Nie wiem. – Nie mogłam znieść ciepła w jego głosie. Spuściłam wzrok na dłonie.
– Hej. – Ton Jacka się zmienił, więc znowu na niego spojrzałam, prosto w oczy. Brązowe, z długimi rzęsami, jak zawsze patrzące ze szczerością. Sama nie wiem, jakim cudem udało mu się zachować to spojrzenie przez lata. – Mam nadzieję, że nie czujesz się niezręcznie przeze mnie. Chcę, żebyś się dobrze bawiła. Zrób coś dla mnie i zajrzyj do Monkey, dobra? Chodziliśmy tam z Heather każdej nie… – Urwał w pół słowa, ale przynajmniej już mu się nie łamał głos jak kiedyś. Było coraz lepiej. Minęły lata, odkąd ostatni raz zadzwonił do mnie w trakcie ataku paniki, by piskliwym, dziecięcym głosem powtarzać raz po raz: _Ciągle widzę jej ciało_.
– Oczywiście, że zajrzę. – Jedna z dwóch kelnerek pracujących w tym barze, ta wyjątkowo opryskliwa, postawiła przede mną kieliszek z winem i odeszła bez słowa. – Dzięki – zawołałam za nią i upiłam łyk, starając się nie krzywić, gdy patrzył na mnie Jack. Zazwyczaj zamawiałam najdroższe czerwone, ale cena nie zawsze gwarantowała dobry smak. Z trudem przełknęłam. – Co jeszcze chciałbyś wiedzieć?
Jack się wyprostował, podekscytowany, i przez sekundę znowu wyglądał na osiemnastolatka.
– O rany, co bym chciał wiedzieć? Okej, zacznijmy od tego, że chcę wszystkie szczegóły na temat Caro i Coopa, jak się jej oświadczył, kiedy biorą ślub i co Caro zamierza na siebie włożyć – wyrzucił z siebie szybko Jack, zgrabnie omijając fakt, że nie został zaproszony. – Myślisz, że sypiali ze sobą jeszcze w college’u i trzymali to w sekrecie przed nami? Zapytaj ją o to. Chcę poznać wszystkie brudy. Kto by pomyślał, tych dwoje razem? Zupełnie niespodziewane.
Wypiłam duszkiem resztę wina i uniosłam palec, by dać znać, że chcę więcej, chociaż wiedziałam, że kelnerka nie znosi, gdy to robię.
– Aha – rzuciłam, przełykając. – Jasne.
Jack wyszczerzył zęby.
– I potrzebuję jeszcze szczegółowego opisu Coopa. Muszę wiedzieć, ile ma tatuaży, czy nadal wygląda jak bohater _Outsiderów_, czy obciął włosy. – Pociągnął za kosmyk swoich. – Co myślisz… Moje są teraz takie długie, jak Coopa w college’u?
Śmierć przez milion cięć papierem.
– Teraz wygląda jak Ponyboy*, który ma wyjebane. Klasyczny Coop. Eee, a co z Caro? Chcesz coś wiedzieć?
Zamyślił się na chwilę.
– Chyba tylko tyle, czy jest szczęśliwa. Nie wiem… Caro właściwie nigdy się nie zmienia. Zresztą akurat o niej mówisz najwięcej.
Miał rację. Caro wyglądała i zachowywała się dokładnie tak samo jak kiedyś. Wciąż regularnie do mnie pisała, chociaż nie co pięć minut jak na studiach. Właściwie jedyna istotna nowość w jej życiu to związek z Coopem.
– Musisz mi jeszcze powiedzieć, czy Mint nadal wygląda jak gwiazda filmowa – dodał Jack – czy może wreszcie zaczyna łysieć jak jego ojciec. Boże, nie wiem, czy chcę usłyszeć, że jest jeszcze bardziej przystojny, czy może wolę myśleć, że włosy mu wypadają, bo sobie zasłużył. Nie mogę uwierzyć, że porzucił studia prawnicze, żeby ratować rodzinny biznes. Z tą jego rodziną zawsze coś było nie tak, prawda? Z ojcem czy z matką? Pamiętam, jak raz na drugim roku Mintowi odwaliło… – Urwał w pół zdania, otworzył szeroko oczy. – O cholercia, przepraszam. Idiota ze mnie.
No i stało się. Współczucie, nawet ze strony Jacka. Bo straciłam Minta, jedyną osobę, która podnosiła moją wartość. I chociaż nasze rozstanie nie miało świadków i nikt nie widział, jaki to był dla mnie cios, najwyraźniej i tak się wszystkiego domyślili.
– Przede wszystkim – powiedziałam, wymieniając u kelnerki pusty kieliszek na pełny – to było strasznie dawno temu i naprawdę mnie to nie obchodzi. Właściwie to cieszę się na spotkanie z Mintem. I Courtney. Jestem pewna, że są ze sobą szczęśliwi. – Mrugam, by pozbyć się z głowy obrazu swojego laptopa rozbitego o ścianę, z pękniętym ekranem wciąż pokazującym zdjęcie z ich ślubu. – A w ogóle to „cholercia”? To takie urocze, że nadal nie przeklinasz. Na zawsze grzeczny kujon. Hej, a wiedziałeś, że Frankie właśnie kupił jeden z domów Minta?
_Wbić nóż, przekręcić_. Oko za oko.
– Serio? – Jack wzruszył ramionami, siląc się na nonszalancję, ale po ruchu jabłka Adama poznaję, że przełknął ślinę. – No i świetnie. Zdaje się, że chłopak dostaje wszystko, czego zechce. – Potrząsa włosami w geście skradzionym Coopowi. – Nieważne… Cały świat widzi Frankiego w każdą niedzielę. Nietrudno zgadnąć, jak mu się wiedzie. Tak naprawdę chciałbym, żebyś wróciła i powiedziała, że Courtney wkręciła się w newage’owe kryształy i medytację, albo że jest fizjoterapeutką emerytowanych koni wyścigowych. Coś dobrego i niespodziewanego.
Niemal krztuszę się winem.
– Courtney? Jeśli jest choć odrobinę mniej wredna niż kiedyś, uznam to za ogromny postęp w rozwoju jej osobowości.
Jack przewrócił oczami.
– To raczej moje marzenie, nie oczekiwanie. A po tobie od razu widać, jak bardzo masz to gdzieś.
– Ha.
– Wiesz co, zawsze było mi jej szkoda. Pod tymi drogimi ciuchami i sukowatością Courtney wydawała się zakompleksioną dziewczynką, która rozpaczliwe pragnie być lubiana. – Wciągnął gwałtownie powietrze, przyłożył rękę do piersi. – No popatrz tylko… Przekląłem. Zapamiętaj ten moment, bo to się więcej nie powtórzy. Już zaczynam mieć moralnego kaca.
Potrząsnęłam głową, starając się uśmiechać, ale czułam, jak mi pęka serce.
– Jess. – Jack dotknął mojej dłoni. – Naprawdę chciałbym, żebyś się dobrze bawiła. Za nas oboje.
_Bawiła_. Wracałam tam po znacznie więcej niż tylko dobrą zabawę. Odchrząknęłam.
– Jak już ci złożę raport na temat każdego, w nagrodę wreszcie poznam Willa.
Jack wycofał rękę.
– Może. Wiesz, że… nie lubię mieszać różnych części swojego życia.
Jack nie przedstawił mnie swojemu chłopakowi. Przez wszystkie te lata, odkąd odnowiliśmy kontakt, co samo w sobie jest dziwną historią. Kiedy Jack został oskarżony o zamordowanie Heather na ostatnim roku studiów, przez kilka miesięcy, zanim na dobre opuścił kampus, pozostali studenci omijali go szerokim łukiem, absolutnie przekonani, że to on jest zabójcą. Jeśli wszedł do jakiegoś pomieszczenia, wszyscy sztywnieli i zaraz uciekali.
Ale nie ja. Moje ciało w jego obecności pozostawało rozluźnione, nie rosło mi tętno, nie drżały dłonie – mimo że policja miała niemal miażdżące dowody.
To nie była logiczna reakcja. Jack był chłopakiem Heather, czyli statystycznie najbardziej prawdopodobnym zabójcą. Nożyczki pokryte zaschniętą krwią ofiary – którymi ją wielokrotnie dźgnięto – zostały odnalezione w jego pokoju. Świadkowie zeznali, że widzieli, jak Jack i Heather wrzeszczeli na siebie zaledwie kilka godzin przed tym, jak odkryto jej ciało. Sprawa wydawała się jasna.
Jednak ostatecznie nie udało im się skazać Jacka. Pod pewnymi względami to nie miało żadnego znaczenia. W oczach opinii publicznej był mordercą.
Ale nie w moich.
Powoli, kawałek po kawałku, świadomość z mojego ciała przedostała się do mózgu. Pewnej nocy, mniej więcej rok po tym, jak przeprowadziłam się do Nowego Jorku, obudziłam się zlana zimnym potem. Usiadłam wyprostowana jak struna w moim maleńkim wynajmowanym pokoiku, w pełni przekonana, że Jack jest niewinny.
Potrzebowałam jeszcze trzech kolejnych miesięcy, żeby się z nim skontaktować. Mieszkał w tym samym mieście, starał się zniknąć. Powiedziałam mu, że uważam go za niewinnego, i w tamtej chwili dołączyłam do garstki jego przyjaciół. Jako jedyna z jego znajomych z college’u, gdzie, aż do śmierci Heather, był popularny. Przewodniczący samorządu. Skarbnik Phi Delty. Wolontariusz Roku Uniwersytetu Duquette.
Aż do dzisiaj nie powiedziałam nikomu, że wciąż spotykam się z Jackiem. Był moją tajemnicą. A przynajmniej jedną z tajemnic.
Kiedy tak na niego teraz patrzyłam, promieniejącego szczęściem, poczułam gniew. Jack był niewątpliwie dobrym człowiekiem, niczego nie ukrywał. Nie mogłam zrozumieć, dlaczego tak wiele osób uwierzyło, że był zdolny do brutalnej przemocy. Poznałam w swoim życiu niebezpiecznych ludzi – naprawdę niebezpiecznych ludzi – i widziałam tę brutalność w ich oczach, słyszałam w głosie. Jack ich nie przypominał.
Dlatego rozumiałam, że chciał odgrodzić nowych ludzi w swoim życiu od przeszłości, grozy oskarżenia o zabójstwo, które nie zostało wyjaśnione. Mimo że ostatecznie zarzuty wycofano. Oczywiście nie był w stanie do końca tego ukryć, nie w dobie internetu, podobnie jak tego, że jest dożywotnio skazany na niewdzięczną pracę w miejscach, gdzie nie zwolniliby go od razu po wpisaniu jego nazwiska do wyszukiwarki. Ani faktu, że prawie już nie rozmawiał z rodziną. Chociaż, szczerze mówiąc, to nie tylko z powodu Heather, ale też ich południowej mentalności, religijności, surowości…
Rozumiałam, dlaczego Jack mógłby chcieć oddzielić teraz od kiedyś grubą kreską. A jednak trudno mi było się z tym pogodzić, ponieważ dla mnie przeszłość jest tak ważną częścią mojego życia. Nieustannie towarzyszyły mi wspomnienia, dawne sceny wciąż odtwarzały się w mojej głowie. Słyszałam głosy przyjaciół, prowadziłam z nimi rozmowy, chociaż przez ostatnie lata tylko ja mówiłam, raz po raz: _Jeszcze zobaczycie_.
Z ekscytacji dostałam gęsiej skórki. Jutro wreszcie zobaczą.
Jack westchnął.
– Dziękuję, że spotkałaś się ze mną przed wyjazdem. Wiesz co, cieszę się, że ty się nie zmieniłaś. Poważnie. Dziesięć lat i cały czas ta sama stara Jess.
Niemal wypuściłam kieliszek z ręki.
– O czym ty mówisz? – Machnęłam ręką, wskazując siebie. – Ta sukienka jest z Rodarte. Spójrz na te włosy, na te paznokcie. Napisali o mnie w portalu plotkarskim. Byłam w Europie, bez kitu, z osiem razy. Jestem zupełnie inna.
Jack wybuchnął śmiechem, jakbym żartowała, po czym podniósł się i wychylił, żeby pocałować mnie w czoło.
– Zawsze bądź taka słodka, dobrze? Takich jak ty ze świecą szukać.
Nie chciałam być słodka. Jakie to nieciekawe, jakie żałosne. Za to chciałam być taką, której trzeba ze świecą szukać, bo to oznaczało bycie wyjątkową. Nie wiedziałam, jak odpowiedzieć. Tyle dobrego, że Jack dał mi to, po co tutaj przyszłam, nie licząc zadośćuczynienia: swoje błogosławieństwo. Teraz mogłam jechać do Duquette bez wyrzutów sumienia. Dlatego ugryzłam się w język, kiedy on wkładał kurtkę.
Odszedł od stolika, potem odwrócił się i zobaczyłam coś w jego oczach – niepokój? Strach? Nie umiałam zdecydować.
– Jeszcze jedna sprawa. Dostaję ostatnio takie listy…
– Proszę, tylko nie mów, że to znowu Jezus cię przekonuje, że będziesz całą wieczność smażył się w piekle.
Jack się skrzywił.
– Nie. Wręcz przeciwnie. – Spojrzał na mnie, na moje uniesione brwi. – Wiesz co, nieważne. Może to nic nie znaczy. – Wyprostował się. – Każ zapisać to wino na mój rachunek. Clara nigdy nie każe mi płacić.
Ścisnął moje ramię i odszedł, wymijając rząd krzeseł, które w ogóle do siebie nie pasowały. Zatrzymał się w drzwiach i obejrzał raz jeszcze.
– Tylko… Kiedy będziesz w Duquette, pozdrów ode mnie Erica Shelby’ego.
Po tych słowach wyszedł na zewnątrz i morze ludzi poniosło go po chodniku.
Tym razem naprawdę wyplułam wino. Erica Shelby’ego – młodszego brata Heather? Eric był na pierwszym roku, kiedy my dotarliśmy już do ostatniego. Nigdy nie zapomnę wyrazu jego twarzy, kiedy wybiegł zza rogu tamtego dnia, gdy odkryli ciało Heather, zobaczył tłum zebrany przed jej pokojem w akademiku, szukał twarzy siostry, ale jej nie znalazł…
Ostatni raz widziałam Erica i Jacka w jednym miejscu przed biblioteką dziesięć lat temu. Wokół nich ustawili się ludzie. Eric wrzeszczał na Jacka, że jest mordercą, że zapłaci za to, co zrobił jego siostrze, że chociaż policjanci go wypuścili, Eric nie spocznie, dopóki nie pozna prawdy. Jack zrobił się biały jak ściana, ale nie odszedł. Stał i słuchał tego wszystkiego, zaciskając pięści, a Eric krzyczał, jego przyjaciele próbowali go przytrzymać, gdy wymachiwał chudymi rękami. Nie znałam nikogo, kto by nienawidził Jacka Carrolla bardziej niż Eric Shelby.
Dlaczego więc Jack kazał mi go pozdrowić?
* Ponyboy Curtis, bohater książki _Outsiderzy_ S.E. Hinton. Czternastoletni prymus, który lubi biegać i czytać książki.