- W empik go
W stanie - ebook
W stanie - ebook
Zbiorowy dziennik stanu wojennego. Zbierane "na gorąco" krótkie relacje opowiadające o doświadczeniach pamiętnej nocy poprzedzającej ogłoszenie stanu wojennego i następnych kilku miesięcy, ugruntowujących nową sytuację polityczną. apisy osobiste, pochodzące od różnych osób - działaczy opozycyjnych, publicystów, zwykłych obywateli.
Reprint wydania z 1991 roku.
Spis treści
Dziesięć lat temu
W STANIE
Kalendarium stanu wojennego w Polsce
Ofiary śmiertelne stanu wojennego
Literatura wykorzystana w książce
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-64476-26-6 |
Rozmiar pliku: | 2,6 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Ta książka niemal od początku towarzyszyła stanowi wojennemu w Polsce. Dwa miesiące po jego ogłoszeniu, pod koniec lutego 1982, postanowiliśmy w trzyosobowym zespole (z Katarzyną Madoń i Alicją Wancerz) podjąć pracę dokumentującą ten czas. Zaczęliśmy zbierać indywidualne świadectwa, a następnie tworzyć z nich szeroki, zbiorowy obraz emocji i postaw. Sami żyjąc w tych warunkach i „knując” (od stycznia wychodziła gazetkowa „Karta”), próbowaliśmy zdobyć się na dystans wobec wspólnych przeżyć, fobii, nadziei.
To była zarazem nasza metoda na stan wojenny. Nasze indywidualne wyzwolenie. Śledząc wszelkie możliwe zapisy, budując z nich p r a w d z i w s z ą historię tego stanu, stawaliśmy się z okupowanych obserwatorami okupacji, przynajmniej chwilami byliśmy ponad to.
Korzystaliśmy tylko z zapisów powstałych spontanicznie, w naturalnym odruchu, nie tworzonych na nasze zamówienie. Z fragmentów, w sumie tysięcy, przejrzanych dokumentów – relacji, dzienników, notatek, listów, grypsów, wierszy, spisanych nasłuchów radiowych, wywiadów – wyłaniać się zaczął nie dostrzegany dotąd obraz „wewnętrznej okupacji”.
Szukaliśmy świadectw wnikliwych, wyrazistych. Powierzchowne opisy ważnych zdarzeń pomijaliśmy, uważając, że ich waga staje się wówczas czysto teoretyczna. Wybór jest więc subiektywny, teraz jednak uzupełniony przez kalendarium 1981-83 – porządkujące podstawowe fakty.
„W stanie” w pierwszej edycji złożone zostało do druku w podziemnym „Przedświcie” w styczniu 1984. Wydawnictwo przyjęło wprawdzie książkę dość chętnie, ale nakład ograniczyło do minimalnego, jak na swoje ówczesne możliwości – tysiąca egzemplarzy. „Bo to czas na nią niezbyt dobry. Za późno, bo się stan wojenny już w ludziach wypalił. Za wcześnie, bo nie pokrył się jeszcze historyczną patyną. No, za dziesięć lat to będzie odkrywcze. ”
Postanowiliśmy spróbować „za dziesięć lat”. Zresztą, przewidując, że kiedyś do tego dojdzie, odkładałem przez ten cały czas świadectwa stanu wojennego, jakie trafiały do rąk – najpierw z drugiego obiegu, potem z obiegów połączonych. Teraz w rozszerzonym zespole staraliśmy się dopełnić według pierwotnej formuły dawny obraz. Przejrzeliśmy dostępne zapisy (w tym kilkadziesiąt tekstów z prowadzonego przez miesięcznik „Karta” konkursu na dziennik ze stanu wojennego), wybierając z nich fragmenty na tyle esencjonalne, by powstały obraz mógł dorównać ówczesnym doznaniom uczestników wydarzeń.
Trudno rozstrzygnąć, jak długi był stan wojenny. Formalnie odwołany 22 lipca 1983, najwyraźniej trwał dalej, dla wielu aż do wyborów w czerwcu 1989. Niemniej podstawową cezurą stanu wojennego zdaje się dzień 31 sierpnia 1982. Dotąd czas liczyło się na miesiące i tygodnie, od tej daty już na lata – coraz bardziej do siebie podobne. Wówczas kończą się niemal wszystkie pisane od 13 grudnia dzienniki, a te, które prowadzone byty ciągle, świadczą, że zaczęła się „normalizacja”. Postanowiliśmy więc nie wykraczać poza tę datę.
Dbaliśmy o to, by wybrane fragmenty tekstów, wyjęte ze swojego naturalnego otoczenia, nie znajdowały się w wypaczającym je kontekście, by niosły to, co miały nieść, stając się zarazem elementem całości większej, wykraczającej poza jednostkowy los, pojedyncze przeżycie.
Chcieliśmy, by zamieszczone wypowiedzi podpisane były nazwiskami autorów. Często jednak nie udawało nam się rozwikłać inicjału czy pseudonimu, były też przypadki, iż nie odważaliśmy się ujawnić nazwiska, nie mogąc zdobyć wyraźnej zgody autora. Niemniej zasadą było przywracanie tamtemu czasowi pełnej jawności.
Zdecydowana większość świadectw spisana została z rękopisów i maszynopisów przekazanych nam bezpośrednio, pozostałe trafiały nierzadko z różnych stron, w różnej postaci – i maszynopisów, i przedruków w gazetkach podziemnych, i w broszurach czy książkach. Często określenie podstawowego źródła okazywało się niemożliwe. Dlatego też nie podajemy źródeł bezpośrednio pod tekstami, ale staraliśmy się je zebrać w zamykającej książkę bibliografii. I to nie w pełni się udało, jako że po latach do niektórych wykorzystanych wstępnie podstaw nie udało się już dotrzeć.
Ta książka u wielu osób wywoła zapewne potrzebę uzupełnień, uściśleń i sprostowań. Czekamy na takie zapisy. Kolekcja stanu wojennego inicjuje tworzone w Ośrodku KARTA – Archiwum Peerelu. Że zbieranych tu świadectw powstanie zapewnie kiedyś kolejne wydanie „W stanie” – bogatsze i sprawiedliwsze, bo dopełnione głosami przedstawicieli tych środowisk i grup społecznych, które na razie są tu nieobecne.
Stan wojenny był ostatnim akordem Peerelu. Słychać w nim każdego z nas.
listopad 1991
Zbigniew GluzaTomasz Jastrun
W środku nocy
Przybiegła dziewczyna
Zakołysała się w drzwiach
Jak płomień
– Zaczęło się –
Władysław Bartoszewski
W środku nocy dzwonek do furtki, wielokrotny, ostry i przenikliwy. W środku nocy! O tej porze? Wyglądam przez mansardowe okienko i widzę przed domem trzy, może cztery cienie. Co to jest? Co to może znaczyć? Cienie odzywają się do mnie, jak przyjaciele, po imieniu:
– Panie Władku, panie Władku, niech pan otworzy, prosimy, niech pan otworzy.
– Kim panowie są? – pytam.
– Milicja.
– Milicja nie przychodzi nocą – odpowiadam. – Milicja przychodzi wczesnym rankiem. A więc panowie, przyjdźcie rano…
Ale cienie nie znikają.
– Niech pan nam nie utrudnia – mówią już trochę zniecierpliwieni.
Schodzę na dół. Drzwi są już na wpół wyłamane. (…)
– Panowie, dlaczego wyłamaliście drzwi? Przecież wiecie, że nasze przepisy nie pozwalają na nocne aresztowania.
Ale oni mówią:
– Już nie teraz. Teraz jest stan wojenny.
Warszawa, 12 grudnia 1981
Marianna Łazarek
Już po odłączeniu pierwszej kroplówki czuję straszliwą potrzebę wyjścia z sali. Na korytarzu cisza i pustka. Przechylam się przez poręcz wewnętrznych, międzyoddziałowych schodów, bo zdaje się, że coś tam się dzieje… I mam ochotę przetrzeć oczy ze zdumienia.
Żołnierze. Pełno żołnierzy w ciszy znoszących i ustawiających w wysokie stosy nosze. Obce, zielone nosze i zielone mundury nie mogą zwiastować niczego dobrego. Ta zieleń nie może być symbolem nadziei. Szpital jest usytuowany w dzielnicy robotniczej. Widocznie tam na zewnątrz szpitala strajk, manifestacja, którą milicja i ZOMO będą siłą rozpędzać… Przewiduje się aż tylu rannych? Może zaatakują wszystkich robotników na całej Woli, bo tyle tych noszy… Ale dlaczego wojsko? Skąd tu wojsko? O Boże, Boże, spraw, żeby był spokój. Nie pozwól nikomu dać się sprowokować, nie pozwól, żeby popłynęła krew.
Kręci mi się w głowie, więc wracam do sali, ale nafaszerowana niepokojem nie mogę uleżeć. Dochodzę do okna i znów widzę żołnierzy. W sali jest ciemno, więc doskonale widzę ogromne wojskowe ciężarówki, z których żołnierze zdejmują bardzo ciężkie chyba, choć nieduże drewniane skrzynki, które w ciszy wnoszą do domu naprzeciwko szpitala. Na dworze biało od śniegu, a na tle tego białego, bajkowego śniegu widok żołnierzy i tych skrzynek, chyba z amunicją, jest jeszcze straszniejszy.
Moja zdolność kojarzenia faktów jest na takim poziomie, że nie mogę połączyć dwóch obrazów w całość: nosze i amunicja.
Warszawa, 12 grudnia
Waldemar Kuczyński
Zbliżając się do drzwi klatki schodowej zauważyłem, że z dworu po schodach idzie dwóch mundurowych milicjantów i cywil z jakimś zakrzywionym narzędziem w dłoni. W chwili, gdy mieliśmy się mijać, ów cywil, brodaty, szczupły brunet, pociągły na twarzy, poprosił mnie o dowód osobisty. Spytałem o przyczynę, ale nic podał mi jej, lecz ponownie zażądał dowodu. Dałem. Przeczytał nazwisko i spytał, czy to jestem ja. Potwierdziłem. W tym momencie dwaj mundurowi energicznie chwycili mnie pod ramiona, ostrzegając, bym nic próbował się wyrywać. Zrozumiałem! Zrozumiałem wszystko w jednym mgnieniu! Te milicyjne ręce pod moimi pachami były jak olśnienie, straszne olśnienie. Ujrzałem rzeczywisty sens sobotnich faktów, wojna stała się dla mnie jawną rzeczywistością.
Warszawa, 12 grudnia
Barbara Durma
Wbiegło dziesięciu mężczyzn – gdzieś tak połowa w milicyjnych mundurach, połowa w cywilu. Podali mi nakaz internowania. Nie wiedziałam, co to znaczy, ale tłumaczyli, że to po prostu przesłuchanie, wyjaśnienie pewnych spraw.
Mam tylko jedną izbę, byłam w nocnej koszuli, poprosiłam wobec tego, żeby wyszli choć na chwilę – chciałam się ubrać. Wyszło jedynie pięciu i czekało pod drzwiami, reszta została tłumacząc, że nie mogę być sama nawet przez moment – taki mają rozkaz. Musiałam ubrać się za szafą, a ci, którzy zostali, podawali mi nawet różne części garderoby, co chwila przynaglali.
Gdy wyprowadzili mnie przed dom, osłupiałam – czekał już rząd trzydziestu sześciu – policzyłam dokładnie – wozów z milicjantami w pełnym rynsztunku. Niektórzy wyszli na papierosa, widziałam, że mają broń, pałki. Ważyłam wtedy 43 kilo, mieszkałam tylko z dziewięcioletnim synkiem, nie wytrzymałam więc i pytam:
– Czy wszyscy po mnie? Panowie, czemuż to zawdzięczam? (…)
Jeszcze przed wyjściem pytałam, na jak długo mnie zabierają – nie chciałam zostawić Andrzejka samego. Zapewniali, że wrócę najpóźniej o piątej rano, akurat żeby przyszykować śniadanie. Prosiłam mimo to, żeby zawieźli go do mojej mamy – bałam się przede wszystkim pożaru. Napaliłam na noc pod płytą, a to przecież stary, drewniany barak i łatwo o nieszczęście. Przekonywali jednak, że nie ma sensu ciągać dziecka po nocy, dają słowo, że nad ranem osobiście odwiozą mnie do domu, do tego czasu nic się przecież nie zdąży stać. Z duszą na ramieniu zamknęłam więc mieszkanie na klucz.
Żyrardów, 12 grudnia
Mieszkaniec Łodzi
Dzwonek. Za piętnaście minut północ. Patrzę przez wizjer: nieznajomy mężczyzna.
– Kto tam?
– Poczta.
Chwila milczenia.
– Telegram.
– Skąd?
Za drzwiami konsternacja. Wydaje mi się, że mężczyzna porozumiewa się z drugą osobą.
– Z Wrocławia.
Mętna historia.
– To pomyłka, we Wrocławiu nie mam nikogo.
– Chce pan ten telegram czy nie?
– Nie, dziękuję.
Na taką odpowiedź słyszę ostry głos:
– Milicja, otwierać!
Łódź, 12 grudnia
Krystyna Kuta
Nagle pukanie. Patrzę na zegarek – za kwadrans północ. A mówiłam ludziom, że wizyty przyjmuję do dwunastej. O rany, tak mi się chce spać…
– Proszę, wlazł!
Czterech. Trzech w czarnych skórach, jeden mundurowy. Wszyscy z bronią. Mundurowy stoi przy drzwiach, trzej wchodzą do mojego pokoju.
– Rewizja? Proszę nakaz!
– Nie rewizja. Pani się ubierze.
Błyskawicznie wciągam na siebie wszystko, co mam pod ręką ciepłego. Chyba cztery-osiem. Do kieszeni płaszcza wrzucam dwie paczki „Sport”, zapałki, 20 złotych. Pochylam się nad Anią, chcę ją pocałować, ale… jeśli się zbudzi? Na ścianie trzy ogromne cienie. Głaszczę ją lekko po głowie. Gaszę lampę. Pani Kazia obudziła się i mamrocze:
– Oj, panowie, znowu ją na noc ciągniecie? Nie można tego jutro zrobić? Dalibyście się dziewczynie wyspać.
Podchodzę i pokazuję palcem na pistolet.
– Nie widzi pani kto to?
Toruń, 12 grudnia
Andrzej Szczypiorski
Kiedy mnie prowadzili do samochodu, powiedziałem, że nie wziąłem ze sobą papierosów. Cywil z bródką odparł, że chętnie ze mną wróci. Tak się stało. Raz jeszcze pocałowałem Ewę. Potem szliśmy znów chodnikiem wzdłuż domu, a ja stawiałem nogi w taki sposób, by trafić na swoje poprzednie ślady. Już w samochodzie, jadąc przez uśpione, zaśnieżone miasto, spytałem cywila, co takiego się stało?
– Od północy mamy stan wojenny – odparł.
Spojrzałem na zegarek. Za trzy minuty dwunasta. Powiedziałem, że się pośpieszyli. Popatrzył na swój zegarek, zaprzeczył ruchem głowy.
– To pański zegarek źle chodzi – rzekł współczująco. – I chyba się nie będziemy spierać o te kilka minut…
Warszawa, 12/13 grudnia
„Jan Kowalski”
Z odległego o niespełna kilometr kościoła Matki Boskiej Królowej Polski przy ulicy Gdańskiej dało się słyszeć bicie dzwonów.
– Słyszysz dzwony? – odezwała się żona. – Która to godzina? Przysunąłem rękę do twarzy i popatrzyłem na nafosforyzowane wskazówki zegarka.
– Punktualnie dwunasta.
– Co to może znaczyć? – w głosie żony wyczuwałem wyraźny niepokój.
– Nie mam pojęcia – odpowiedziałem w ciemnościach. – Na Anioł Pański jest jeszcze za wcześnie, a na przeniesienie obrazu Matki Boskiej z jednej parafii do drugiej – stanowczo za późno…
– Może ktoś umarł.
Warszawa, 12/13 grudnia
Tomasz Jastrun
Ktoś puka do drzwi. Patrzę na zegarek. Jest pięć po dwunastej. W progu stoi O. Przestępuje z nogi na nogę jak mała dziewczynka przed zabawą w kolory. To, co mówi, nie jest jednak zabawne. Policja dobiera się do mieszkania Celińskiego. Były sekretarz KK stoi na balkonie i krzyczy, żeby zawiadomić o tym Region. O. była już w pobliskim mieszkaniu Heleny i Witka Łuczywów, ale ujrzała tylko wyważone drzwi i mrok.
– Na dodatek nie działają telefony – mówi i patrzy na mnie, jakbym mógł jej pomóc.
Zapraszam na herbatę, ale ona roztropnie odmawia i rusza dalej, by dzielić się z innymi swoim niepokojem. Odchodząc zastrzega, że to przecież nic pewnego.
– Bo przecież trudno sobie wyobrazić, żeby się odważyli…
– Trudno sobie wyobrazić – potwierdzam.
Zamykam drzwi, ogarnia mnie przemożna chęć, by uznać całą wizytę za przywidzenie i położyć się do łóżka. Wkładam jednak buty. I wtedy już wiem, wszystko wiem.
– Zrobili to skurwysyny, jednak zrobili – mówię do żony.
Warszawa, 13 grudnia
Kinga Dunin-Kowalska
Gdzieś tak po dwunastej w nocy, z łomem i bronią przyszli po Sergiusza. Gdy był już w drzwiach i żegnaliśmy się, zjawili się również po mnie. Tak samo wyposażeni oraz raczej zdziwieni obecnością podobnej ekipy. Tym razem przyszedł milicjant, ubek oraz – co ciekawe – ubeczka. Nasz synek Staś, który miał wówczas pięć i pół miesiąca, spał właśnie w najlepsze.
– Niech go pani zabiera ze sobą! – ponaglali. – Już na komendzie się nim zajmą!
– Rozumiem pani ból – dodała kobieta – też przecież jestem matką, ale cóż robić? (…)
Byłam zupełnie zbita z tropu – obudzona, przerażona, że zabierają nas oboje, co się dotychczas nie zdarzało. Ułatwiłam więc po prostu wykonanie zadania. Spieszono się bowiem wyraźnie, ponaglano cały czas. Ubrałam się byle szybciej; nie nałożyłam nawet ciepłych majtek, opatuliłam Stasia, który nadal spał jak zabity, wsadziłam go w torbę dla niemowląt i dałam się potulnie wyprowadzić.
Na komendzie na Malczewskiego jedna z milicjantek bez słowa zabrała mi torbę ze Stasiem i zniknęła gdzieś w korytarzu. Mnie natomiast poprowadzono w przeciwnym kierunku.
Warszawa, 13 grudnia
Tomasz Jastrun
B. mieszka niedaleko, trzeba przejść wąski korytarz śniegu i pobieloną ulicę. Światła w jego oknach palą się ciepło i przytulnie. Otwiera drzwi szybko, bez zdziwienia, że tak późno przychodzę i zaprasza do środka tym samym co zawsze gestem. Mówię o tym, co wiem. A wiem niewiele i nagle ogarniają mnie wątpliwości. Może to fałszywy alarm. Łapię się na myśli, której naiwność mnie samego dziwi – nie odważyliby się przerwać tak poważnej imprezy jak Kongres Kultury.
B. krząta się przy telefonie. Aparat jest głuchy. Wychodzimy razem sprawdzić automaty na klatkach schodowych. Te bezsensowne czynności przypominają trochę przecieranie z niedowierzaniem oczu. Telefony są martwe.
B. wraca do domu. Uważa, że jutrzejszy dzień wszystko wyjaśni. „Może być różnie, więc trzeba się wyspać.” Nie jestem zachwycony jego decyzją. Widzę w niej pierwsze ziarno klęski. Wsiadam do samochodu. Lód na jezdni. I nagle czuję, że chociaż jadę cały czas na granicy poślizgu, nie boję się tej granicy przekroczyć.
Warszawa, 13 grudnia
Zbigniew Iwanów
Spróbowali wziąć drzwi z rozpędu. Nie udało się. Ściągnęli pomoc z łomem. Wyważali drzwi do trzeciej rano. Gdy wybili dziurę przy zamku, Janusz z Jurkiem chwycili łom i chcieli wciągnąć do środka. Przez chwilę się przeciągali, lecz ubecji było więcej i musieli odpuścić.
Toruń, 13 grudnia
Tomasz Jastrun
Żona Wiktora Woroszylskiego otwiera szybko drzwi, jakby czekała na moje przybycie. Okazuje się, że „czekała” na policję.
– No tak, to będzie piękna noc – mówi – Witek został uprzedzony i biega po mieście zawiadamiać innych.
– Co robić – zastanawia się żona Wiktora. – Może zawiadomić Księdza?
Ksiądz długo nie chciał otworzyć drzwi. Kto o tej godzinie może niepokoić sługę Bożego? Śmierć albo diabeł?
– Co się stało? – zasłania bieliznę połami szlafroka.
– Mam złe wiadomości.
Nie chce na razie szczegółów. Prosi do siebie na górę. I nagle czuję, że zaczyna mnie bawić rola roznosiciela dżumy. Może więc naprawdę stałem się wysłannikiem piekieł?
– A więc co się stało? – pyta ksiądz, składając na wszelki wypadek ręce jak do modlitwy.
Opowiadam. Po czym komentuję jednym zdaniem:
– Wygląda to na interwencję radziecką poprzedzoną uderzeniem naszej Służby Bezpieczeństwa!
Ksiądz uznaje, że sytuacja jest na tyle poważna, iż należy obudzić proboszcza. W tym celu trzeba wyjść na dwór i przebyć chodnik.
– Czy mam włożyć sutannę?
– Tak, oczywiście, tak będzie lepiej – mówię, starając się ukryć uśmiech, którym szatan wykrzywił mi twarz.
Ksiądz już odziany uosabia lęk oprawny w czerń. I pomyślałem, że ksiądz nie powinien się bać. Ma przecież inną perspektywę, niż my niepewni w wierze lub niewierzący, skazani na jedno życie w granicach jednego absurdu.
Stoimy w progu.
– Jest spokój, zupełny spokój – mówię pokazując na śnieg skrzący się wesoło w blasku latarni.
Zaspany człowiek, który długo wygrzebywał się z kołdry, okazał się proboszczem. Poinformował nas, nie bez pewnej pretensji, że budzono go już piętnaście minut temu.
– Jacyś młodzi ludzie przybiegli z wiadomością o aresztowaniu profesora Szaniawskiego. Podobno żona nie chciała go opuścić, więc zabrali profesora razem z żoną – wyjaśnił proboszcz i ziewnął.
Poczułem nagły przypływ podziwu dla proboszcza, który położył się potem spokojnie do łóżka i zasnął.
Warszawa, 13 grudnia
Lech Dymarski
Wychodząc z baru zderzyłem się z człowiekiem, który bardzo przejęty zapytał, czy jestem z Komisji Krajowej „Solidarności”. Po czym poprowadził mnie do frontowego okna, a tam na zewnątrz sprzętu i ludzi uzbrojonych tyle, jakby odbywały się manewry. A biegają sierżanci, a ustawiają te drużyny, ciężarówki, autobusy – nareszcie, nareszcie za mordę, do więzienia, drwa, wióry, jak leci, będzie porządek. Więc spytałem tego człowieka:
– Czy tu się da kędyś spieprzyć?
I poszliśmy do innego okna, w stronę plaży – tam też desant. Człowiek wtedy odpowiedział spokojnie:
– Nie, w tej sytuacji nikt stąd nie ucieknie.
Wróciłem do baru, gdzie była jeszcze grupa naszych i zanim zdążyłem potwierdzić informację na ucho Tadeuszowi Mazowieckiemu (który wpierw zareagował słowami: „Co pan powie… a dużo ich jest?”), siedząca przy barze nocna niewiasta przestała chichotać, wypuściła kieliszek z okrzykiem: „O Jezu!” i uciekła. W ciągu minuty na sali została tylko „Solidarność” – nocny element rutynowo zbiegł. W tym czasie powoli, nierówno wygasała orkiestra, ale po krótkim czasie jej trzeźwy lider zarządził:
– Grać, jakby się nic nie stało!
Sopot, 13 grudnia
Tomasz Jastrun
Uznaję, że sytuacja jest na tyle dramatyczna, że należy zwrócić się wprost do ludu Warszawy. A lud stoi właśnie zmarznięty na postoju taksówek pod ośnieżonym Zygmuntem na kolumnie. Podjeżdżam i otwieram okno, aby przemówić. Postanowiłem zacząć od wiadomości o aresztowaniu słynnego profesora filozofii. To ruszy każdego! I rzeczywiście, ruszają. Ale nikt mnie nie słucha, chcą jechać, są pijani, zapach alkoholu i nikotyny, pchają się do środka. Blokuję drzwi. Odjeżdżam. Czepiają się klamek, krzyczą. Wykrzywione gęby przyklejone do szyb. Dodaję gazu, lecz pijawki przyssały się i nie puszczają. Czyjeś zsiniałe palce zaciskają się na opuszczonej do połowy szybie. Po chwili nie ma już wykrzywionych twarzy. Pusta ulica.
Warszawa, 13 grudnia
Zbigniew Bujak
Około trzeciej ZOMO spod „Monopolu” zwinęło się i odjechało. Wtedy ja mówię do Janasa: idziemy zobaczyć, co tam było. W hotelu drzwi zamknięte, ale dostrzegliśmy asystentkę Janusza Onyszkiewicza, która macha nam, żeby uciekać. Na to ja: nie gorączkuj się, sprowadź kogoś, kto otworzy drzwi, bo chcemy pogadać. Idziemy na górę po schodach, a ona mówi, że Janusza wzięli. Na to ja: czy oni zwariowali, Janusza Onyszkiewicza…? Przecież to taka znana osoba, przecież to strajk w całym Regionie będzie zaraz. Ale idziemy dalej, a ona mówi, że widziała, jak Wądołowskiego z pokoju w kajdankach wyprowadzili. Noo, jak ja usłyszałem, że wzięli pierwszego wiceprzewodniczącego „Solidarności”, to mi trochę nogi w kolanach zmiękły. Pytam, kogo jeszcze, a ona płacze i mówi, że całe prezydium aresztowane, uratowali się chyba tylko Szumiejko i Konarski. Rany boskie! Pytamy, czy ktoś jeszcze został w hotelu, na co ona: Służba Bezpieczeństwa chodzi po pokojach i sprawdza. Wtedy już żeśmy z nią dłużej nie gadali, tylko w dół po schodach i do drzwi.
Gdańsk, 13 grudnia
Władysław Frasyniuk
Do Wrocławia wracaliśmy z trzema przesiadkami. W Poznaniu na dworcu usiedliśmy w kawiarni przy stoliku i wtedy odebraliśmy pierwszy poważniejszy sygnał. Jacyś pijaczkowie podeszli do nas i powiedzieli:
– Panowie, zdejmijcie te odznaki. Jest wojna.
Nas to rozbawiło. Zaczęliśmy się z nich trochę nabijać, ale potem podeszła kelnerka i też zwróciła nam uwagę, że lepiej, byśmy ściągnęli te znaczki, bo milicja chodzi i takich ze znaczkami zatrzymuje. Nic sobie z tego nie robiliśmy. Nagle do kawiarni wszedł milicjant i zaczął krążyć między stolikami. Zapytałem go, czy mu coś wiadomo na temat wojny i kto komu ją wypowiedział. On zatrzymał się, zmierzył nas i nasze znaczki i powiedział:
– Robimy porządek.
Poznań, 13 grudnia
Krystyna Kuta, internowana
Wprowadzają rozdygotaną kobietę. Siada, wyjmuje chustkę.
– Ja nie wiem, o co chodzi, ja nie byłam ani w partii, ani w „Solidarności”…
Spostrzegam, że na nogach ma jedynie cieniutkie rajstopy i pantofelki.
– Będzie pani zimno.
– Ale mnie powiedzieli, że jadę tylko na dwie godziny. Przyszli w nocy. Nie chciałam otworzyć. A oni mówią, że było włamanie do drukarni i mam być przy sporządzaniu protokołu. Mąż uparł się ze mną jechać. Pozwolili mu zejść na dół i zaczęli mnie wpychać do samochodu. Samą. Po szamotaninie wsiedliśmy oboje. Chyba podrapałam jednego. Boże, co mi za to zrobią?
Wprowadzają Małgosię, z wykształcenia prawniczkę. Dopytujemy się o podstawy prawne wprowadzenia stanu wojennego, o prawo internowanych. Ale ona jest całkowicie pochłonięta dochodzeniem, kto na nią doniósł.
Wchodzi Helenka z plastikową torbą. W środku ręcznik, ciepła bielizna, jakieś swetry.
– O, ale szczęściara. Jak ci się udało zabrać ciuchy?
– Helenka wzruszyła ubectwo, rany kota!
Milkniemy – Helenka płacze. Jej siedmioletni synek nie chciał się z nią pożegnać.
Na korytarzu znajomy głos – wprowadzają Reginę.
– Co się tu dzieje, dziewczyny, powiedzcie!
– Nie wiesz? Ten skurwysyn zafundował nam wojnę!
– Jak to, a Sejm?
– Widać obyli się bez Sejmu.
– Wiecie, przyszli do mnie do domu, ja już spałam, a tu takie walenie w drzwi. Wstaję, ale nie otwieram, oni dalej walą, ja mówię – przestańcie, bo zadzwonię na milicję! A oni jak się nie zaczną śmiać. – Niech sobie pani dzwoni! I wiecie co? W ogóle nie było w telefonie sygnału!
Toruń, 13 grudnia
Władysław Frasyniuk
Ruszyliśmy dalej z przeświadczeniem, że jednak się zaczęło. Kiedy do przedziału zajrzał konduktor (siedzieliśmy wygodnie w pierwszej klasie, choć nasze bilety były drugiej), my do niego od razu z przeprosinami i pieniędzmi na dopłatę. A on: panowie, w tej chwili nic się nie liczy, żadne bilety, ja wiem, kto wy jesteście i mam wiadomość, że czekają na was we Wrocławiu; musicie wysiąść na najbliższej stacji.
Najbliższą stacją było Leszno. Wysiadł przewodniczący tego regionu. Nikt na niego nie czekał, było cicho i spokojnie.
Konduktor wrócił przed Obornikami, mówiąc, że to ostatnia szansa, by wysiąść. My, że jedziemy do Wrocławia, a właściwie postaramy się wyskoczyć przed dworcem, bo pewnie pociąg będzie musiał w którymś momencie przyhamować. Konduktor pokręcił głową, ale widać zadziałał. Na kilka kilometrów przed miastem zaczęliśmy zwalniać. Ja, co prawda, wyskoczyłem jeszcze w biegu, lecz koledzy wysiedli już zupełnie spokojnie, bo pociąg stanął.
Poznań-Wrocław, 13 grudnia
Tomasz Jastrun
W domu jestem o czwartej rano. Dowiaduję się, że przyszli w pięć minut po moim odejściu. Czterech mężczyzn z łomem. Czekali. Odeszli przed pięcioma minutami. Żegnam się z synem, który śpi. I wychodzę, by wrócić za rok.
Warszawa, 13 grudnia
Szeregowy żołnierz
Czwarta rano. Alarm! Zbiórka przy sprzęcie. Rozkaz: do wozów; każdy jak stoi, często mundur na piżamie. Mróz: -20°C. Znowu poligon? Po godzinie jazdy zorientowaliśmy się, że tym razem nie jedziemy na ćwiczenia. Co się dzieje?! Włączamy radio – Głos Ameryki mówi o ogłoszonym w Polsce stanie wyjątkowym. Później Polskie Radio i Jaruzelski. Co to będzie? Wojna? Z kim?
Śląsk, 13 grudnia
Mieszkaniec Warszawy
Kręcę gałką radia, trudno złapać jakąś sensowną stację (programu na falach długich mój odbiornik nie łapie). Dziecko płacze. A. bierze się do karmienia, próbuję jej wytłumaczyć, że nie ma się czego bać. Przecież gdyby do czegoś doszło, słyszelibyśmy samoloty lądujące na Okęciu, czołgi przewalające się głównymi ulicami. Wyłyby syreny. Sąsiedzi przyszliby do nas. A tu nic.
Warszawa, 13 grudnia
Krystyna Kuta, internowana
Na podwórzu autokar z napisem „Wycieczka”, z proporczykami. Powitania – wywoływanie znajomych imion, nazwisk, próby odgadywania, co się właściwie dzieje. Karabiny na plecach powiększającej się co kilka minut eskorty pomagają nam w wyjaśnieniu zagadki. Autokar rusza. Wyjeżdżamy na zachodnią szosę wylotową, zgodnie z kierunkiem do Potulic. Ale dlaczego przed Czesanką skręcamy i wjeżdżamy coraz głębiej w las? Autokar staje. W mroku rysuje się jakiś ciemny szkielet. Lotnisko wojskowe. Silniki milkną, otwierają się drzwi.
Więc to tak. Tutaj. Między sosnami, o niewysokich powykręcanych pniach, albo pod hangarem, a może jeszcze gdzie indziej. Naukowcy, studenci, urzędniczki, nauczycielki, robotnicy, rolnicy, artyści – my, wybrani tej nocy, choć wybierani dużo, dużo wcześniej… A może myśmy wybrali ten los. Zapala się reflektor – dostrzegam jeszcze kilka ciemnych pudeł. Czyli jest nas znacznie więcej, niż początkowo myślałam. Niech wreszcie, do cholery, padnie ten rozkaz. Podobno to krótko boli… Skurwysyny, przez te szesnaście miesięcy chyba wyszkolili się w celnym strzelaniu.
Toruń-Potulice, 13 grudnia
Internowana
Spojrzałam w cichy, otulony śniegiem las i pomyślałam – to tu nas rozwalą. Dziwne, ale nie było w tej myśli ani cienia strachu. Tylko jedna troska – czy nas tu odnajdą? I zaraz sobie odpowiedziałam – chyba tak; skoro groby katyńskie odnaleziono, więc i nas też…
Minęło kilka chwil i ruszyliśmy dalej.
Koło-Włocławek, 13 grudnia
Lech Dymarski, internowany
Staliśmy pod ścianami, każdy w asyście dwóch szturmowców i był zakaz siadania na podłodze i mówienia. Tak staliśmy kilka godzin, a kiedy w tym pomieszczeniu zgasło światło, odczułem ulgę. Skoro zgasili światło, będą bić, a skoro będą bić, to nie ma rozkazu rozstrzelania na miejscu. I te obawy były przesadzone, bo oficer, który świecił latarką po twarzach, wyszedł i światło się zapaliło.
Z głośników na korytarzu odezwał się gen. Jaruzelski i teraz wszyscy dowiedzieliśmy się, pilnujący i pilnowani, że „Polska żyje i żyć będzie”.
Strzebielinek, 13 grudnia
Krystyna Kuta, internowana
Zachrypiał głośnik. Siedząca koło mnie Helenka zaczyna głośno płakać, uciszam ją natychmiast, może nawet zbyt brutalnie. Wiem, że nie każdy urodził się na Spartanina. W głośniku długi pisk, potem sygnał – godzina szósta. Hymn? Tak, hymn. I akt oskarżenia – długi, zawiły, ale jak nigdy dotąd – jednoznaczny. To chyba wszystko. Na co jeszcze ta banda czeka? Kilka mniejszych suk z niebieskimi migaczami, ba, nawet karetka pogotowia krąży między skrajem lasu, samochodami i hangarem. Aaa, mało was, niebożątka, posiłki ściągacie. Tak się nas boicie, biedacy. A może… naprawdę wywiozą nas na Wschód?
Toruń-Potulice, 13 grudnia
Zbigniew Gluza
Z dalszego „alarmowania” miasta – o brance (ogłoszonej na Stegnach przez Andrzeja Celińskiego) – zrezygnowaliśmy po czwartej. Poszedłem spać. Po szóstej znowu dzwonek, długi, policyjny. Tym razem natychmiast staję w drzwiach. Po drugiej stronie niedosłyszący sąsiad-staruszek, kombatant.
– Wojna! – krzyczy patetycznie – Wojna!
– Z kim? – pytam bezradnie.
– Nie wiem, Jaruzelski wypowiedział.
I odchodząc:
– Telefonów nie ma.
O siódmej kilka zdań z przemówienia szefa WRON. I poczucie jakiejś pustki, absurdu podchodzącego do gardła. Do południa w łóżku, w półśnie, z myślą, że w ogóle nie warto wstawać.
Warszawa, 13 grudnia
Marcin Kęszycki
Jest to porównywalne jedynie z odczuciem śmierci kogoś bliskiego. Takie samo przerażenie, taka sama paraliżująca świadomość, że to już koniec, że stało się oto coś nieodwracalnego. Takim zostawił mnie Jaruzelski, gdy skończył swe przemówienie o szóstej rano – siedzącego na łóżku w pokoju hotelowym, w Krakowie. Potem jakieś nieskoordynowane czynności, przekleństwa. Otworzyłem okno. Padał śnieg, była zupełna cisza.
Kraków, 13 grudnia
Marianna Łazarek
Obudziło nas pukanie do drzwi. Pielęgniarka, lekarz wchodzą bez pukania, a na wizyty było zbyt wcześnie, więc obudziłyśmy się wszystkie i wszystkie spojrzałyśmy na drzwi. Wszedł młody chłopak, żołnierz, z plikiem gazet w ręku i powiedział, że został w kraju ogłoszony stan wojenny. I że właśnie ma dla nas gazety. „Stan wojenny? Kto nas zaatakował? Gdzie są walki? Czy nasze wojsko daje sobie radę z wrogiem?’’ Zasypałyśmy go bardziej i mniej sensownymi pytaniami, ale chłopak wyszedł. Powiedział tylko, że zaraz przyjdą koledzy.
Wysypałyśmy się z łóżek jak groch z worka – z hałasem, bez ładu. Gdybyśmy mogły, gdybyśmy miały siłę biec do domu, zrobiłybyśmy to natychmiast. W piżamach i kapciach. Skazane na chorobę, chwyciłyśmy w ręce gazety, a raczej gazetę. Ogłoszono stan wojenny bez wojny i zewnętrznego wroga. Wstąpiliśmy na wojenną ścieżkę z myślami, marzeniami o innym jutrze, którego nawet nie potrafiliśmy sobie wyobrazić.
Po dobrej chwili do sali weszli dwaj żołnierze w narzuconych na mundury białych płaszczach. Chcieli nam prześcielać łóżka, pomagać w toalecie, ale nie mogłyśmy, nie byłyśmy w stanie przyjąć ich pomocy.
Warszawa, 13 grudnia
Jan Józef Szczepański
O siódmej rano obudził mnie dzwonek do drzwi. Niespodziewanymi gośćmi byli mój syn Michał i nieznajomy mi młody człowiek, jego kolega. Buchało od nich mrozem i podnieceniem. „Mamy stan wojennyF’ – oznajmił Michał. W pierwszej chwili nie mogłem zrozumieć, o co chodzi. Jeden przez drugiego zaczęli mi opowiadać o wojsku na ulicach, o przemierzających miasto kolumnach wozów pancernych, o patrolach milicji i ZO-MO. Michał, wyszedłszy z domu, po wysłuchaniu radiowego komunikatu, natknął się zaraz na jeden z tych patroli.
– Panowie, podobno mamy wojnę – zapytał – ale z kim?
Zomowiec skierował na niego lufę automatu.
– Z tobą! – krzyknął.
Warszawa, 13 grudnia
Fot. Aleksander Jałosiński
„Anonim”
Kiedy pierwszego dnia wojny speaker z wojskowymi dystynkcjami na ramionach
odczytując bezbarwnym głosem kolejne zarządzenia nowej władzy ogłosił
że zabrania się wszelkich zgromadzeń i że
publiczne odczytanie wiersza
kosztować będzie trzy lata zrozumieliśmy
że Państwo stało się największym poetą polskim
że nie zniesie konkurentów i że odtąd
samo zaczyna pisać poezję
na kraty i druty kolczaste.
Katarzyna Kabacińska
Jestem przerażona. A jeszcze w nocy, na przyjęciu u Basi zapewnialiśmy się nawzajem, że się nie odważą… i wracaliśmy nad ranem do domu śpiewając Marsyliankę.
Poznań, 13 grudnia
Siedmioletni Zbyszek
Rano mama popatrzyła mi w oczy i powiedziała: „Jest źle, bardzo źle”. Zdziwiłem się, że to mówi, bo ja wiem przecież już od dawna, że jest źle, bardzo źle. Powiedziałem to, a mama westchnęła i powiedziała, że teraz jest jeszcze gorzej.
Katarzyna Grochola-Szelągowska
Wsunęłam się do pokoju mamy:
– Widziałaś jaki piękny dzień?
– Mój Boże – powiedziała moja matka – mój Boże, ogłosili stan wojenny.
– Jak to? – wystękałam.
– Aresztowali wszystkich, granice zamknięte, Boże.
Podniosłam słuchawkę, ale telefony już były wyłączone. I dopiero wówczas ogarnęła mnie panika. Rzuciłam się do łazienki. Wyprałam ręcznie 24 pieluchy, śpiochy, ubranka, swoje swetry, spodnie i co było pod ręką. Wzięłam błyskawiczny prysznic i wymyłam świeżo mytą głowę – nie wiadomo, kiedy będzie następna okazja. Napełniłam wodą wszystkie garnki, czajnik, gary do gotowania weków, wannę, miski. Przygotowałam mleko dla dziecka we wszystkich butelkach, jakie miałam, wyparzyłam wszystkie smoczki, obrałam wszystkie warzywa, jakie były w domu, nastawiłam zupę, będzie na parę dni. Potem się zobaczy.
I wtedy wpadł mój ojciec i zagrzmiał od drzwi:
– Czyś ty rozum postradała, wpakowałem się w miednicę z wodą, na cholerę ci tyle wody, nie mogę się wykąpać!
– Przecież jest stan wojenny – powiedziałam zrezygnowana.
Warszawa, 13 grudnia
Ks. Stanisław Małkowski
– Jest już niedziela, nie wiadomo, kiedy mnie wypuścicie, czy mógłbym odprawić mszę świętą?
– Nie, to niemożliwe – usłyszałem w odpowiedzi.
Nagle pojawił się pan Adach i oświadczył:
– Ksiądz będzie zwolniony, jeżeli podpisze to, co daję.
Przeczytałem „lojalkę”.
– Czy mogę najpierw porozumieć się z ks. Prymasem i zapytać go o zgodę? – odrzekłem.
– Nie, ksiądz musi decydować się sam.
– Ile mam czasu?
– Dziesięć minut.
– W takim razie, skoro nie pozwalacie mi porozumieć się z ks. Prymasem, porozumiem się z Duchem Świętym, proszę o różaniec.
– Skoro to księdzu koniecznie potrzebne…
Funkcjonariusz wyjął z szarej koperty różaniec, który mi przed chwilą zabrał. Zdążyłem odmówić dwie tajemnice chwalebne – trzecią i czwartą, funkcjonariusze w milczeniu czekali na wynik konsultacji z Duchem Świętym.
– Ico?
– Nie mam pozwolenia. Duch Święty się nie zgadza, abym podpisał to oświadczenie.
Warszawa, 13 grudnia
Maria Sułowska-Dmochowska
Wstaliśmy z mężem około dziesiątej i nie włączaliśmy radia. Nikt nie telefonował. Poszłam na mszę świętą do kościoła przy ulicy Nobla. Dzień był iskrzący się mrozem, a ja niczego nie przeczuwałam. Dopiero na kiosku „Ruchu” zauważyłam różowy afisz ogłoszeniowy, a przy nim grupkę zmarzniętych ludzi. Przeczytałam i… doznałam w jednej sekundzie uczucia, że coś się skończyło bezpowrotnie.
Weszłam do kościoła, kiedy tłum wielkim głosem śpiewał suplikacje. Ostatni raz chyba śpiewano je przy mnie w czasie Powstania w 1944 roku. Ludzie płakali. Miałam teraz uczucie wielkiej wspólnoty, zjednoczenia się w tym nieszczęściu.
Warszawa, 13 grudnia
Tadeusz Sobolewski
Rano, jak zawsze w niedzielę, drepczemy do kościoła po świeżutkim, pogodnym śniegu. I nagle – nie mogę. Zawracam na głos księdza.
– Ja leż się obraziłam na Boga – powiedziała potem Ania.
Ale ja nie to, że się obraziłem. Poczułem się tylko słaby – nikt. Nie chciałem śpiewać: usłysz Jezu, jak Cię błaga lud!
Warszawa, 13 grudnia
„Jastrzębiec”, mieszkanka Warszawy Koło południa jadę do siostry. Na Chałubińskiego, Rakowieckiej jakieś czołgi – ale dziwne. „To są skoty” – informuje młody człowiek zadowolony, że może się przydać. Ludzi na przystankach i w autobusach sporo – nastrój wesoły, wręcz frywolny. Większość ludzi wybucha śmiechem przy każdym następnym pojeździe pancernym i grupie wojaków. Jest to tak absurdalne, że patrzymy na to jak w kinie. Do nikogo nie dociera, że oni mogą strzelać. Zapory czołgowe na moście Poniatowskiego powitane są wybuchem śmiechu. Ludzie rozmawiają ze sobą głośno i komentują ten cyrk.
Warszawa, 13 grudnia
Piotr Skórzyński, internowany
Naraz odzywa się głośnik: milkniemy i wsłuchujemy się w przemówienie generała, a potem w oświadczenie spikera o karze śmierci za nieprzestrzeganie godziny milicyjnej. W tej ponurej ciszy rozlega się okrzyk Adama:
– O Boże, dość tego trucia! Niech już rozstrzeliwują, ale niech tyle nie nudzą!
Białołeka, 13 grudnia
Fot. Aleksander Jałosiński
Teresa Lubkiewicz-Urbanowicz
Moje staruszki, osiemdziesięcioletnia mama i dziewięćdziesięcioletnia teściowa nic nie rozumieją. Ja też nie. Stan wojenny?
– Kto nas napadł? – pyta mama.
Teściowa wie więcej. Przeżyła w Petersburgu rewolucję, wiele wojen i wie, że wszystkie zawsze zaczynały się nagle.
– A my nie mamy sucharów – drepcze bezradnie po kuchni – a ja zawsze mówiłam, że trzeba mieć w domu zapas mydła, mąki, ale nikt mnie nie słuchał…
Teściowa zapaliła gaz pod kuchenką. Będzie robiła suchary z resztek chleba „w duchówce”, bo teściowa tak jak i my wszyscy pochodzi z Wilna, gdzie nie było żadnych piecyków tylko „duchówki”.
– Co mamusia z tymi sucharami?! – krzyczy Rysiek. – Co to jest?!
– Wystarczy choć na parę dni – mówi mamusia.
„Mamusia” to też wileńskie. U nas były tam tylko „mamusie”, a nie „mamy”. Mamusia kurczowo trzyma się swego zajęcia. Pachnie chlebem.
Warszawa, 13 grudnia
„Jan Kowalski”
O godzinie czternastej zjawił się mój 74-letni ojciec. Od progu zaczął sypać wiadomościami.
– A więc mamy wojnę – relacjonował zdenerwowany. – Jaruzelski mówił już na ten temat w telewizji. Nikt nie może się ruszać z miejsca zamieszkania. Zaczyna się mobilizacja. Wszyscy muszą niezwłocznie, pod karą śmierci, oddać swoje radioodbiorniki. Za najmniejsze przewinienie grozi sąd wojenny.
– Wojna? – zapytałem z niedowierzaniem. – Ale z kim?
– Wiadomo, z Niemcami – wyjaśnił ojciec. – Stoją na granicy i w każdej chwili mogą na nas uderzyć. Postanowiłem was odwiedzić, bo może widzimy się po raz ostatni.
Warszawa, 13 grudnia
Maria Chmielewska-Jakubowicz
Najgorsza wiadomość, która mnie zupełnie położyła, to że na czas trwania stanu wojennego zniesiona jest „nietykalność mieszkań”. Szalałam dosłownie, co zrobię z mamą, gdy trzeba będzie mieszkanie z jakichś przyczyn opuścić i dadzą zastępcze, co zrobię z jej uciekającym życiem. Jest gaz, jest światło, są ciepłe kaloryfery, ale co będzie, jeśli zabraknie. Nabrałam całą wannę wody. Nie mam zapasów papierosów. Nie mam w ogóle żadnych zapasów jedzenia.
Warszawa, 13 grudnia
Jan Józef Szczepański
Ktoś przyniósł i odczytał deklarację Wojskowej Rady Ocalenia Narodowego. Była tam mowa o położeniu kresu anarchii i o ratowaniu kraju u progu katastrofy. Następowało długie wyliczenie zarządzeń stanu wojennego. Wśród zakazów, obejmujących wszystkie niemal dziedziny życia społecznego, dziwnie w tym mroźnym, zimowym dniu brzmiał zakaz używania kajaków i wszelkich łodzi na rzekach i jeziorach. Uświadomiło nam to, że topór, który spadł obecnie na nasze barki, wisiał nad nami, gotów do ciosu, od wielu miesięcy.
Warszawa, 13 grudnia
Krystyna Grunwald, internowana
Jedna z siedmiu współmieszkanek mojej celi w Olszynce – Elżbieta Grajewska ze „Świerczewskiego” – była karmiącą matką pięciomiesięcznego niemowlęcia. Nie działała w „Solidarności” od dobrych paru miesięcy – w lipcu 1981 urodziła przecież dziecko i była na urlopie macierzyńskim. Zabrano ją sprzed domu, gdy wracała akurat z teatru. Jej również powiedziano, że to „tylko na chwilę”, tak że nie weszła nawet do mieszkania, nie nakarmiła dziecka, nie przebrała się – była w wieczorowej sukience, pantoflach na wysokich obcasach. Nie karmiła tyle godzin, miała więc mnóstwo pokarmu, który szybko przemoczył jej bieliznę i ubranie. Ściągała go do kibelka w celi. Nie było oczywiście mowy o umyciu, a tym bardziej odkażeniu rąk i piersi. Niepokoiła się bardzo o dziecko – dawała mu już zupki i soczki, ale głównie karmiła je piersią. (…)
Płakała waliła w drzwi, prosiła klawiszki, żeby jej jakoś pomogły – zawiadomiły przełożonych o jej sytuacji. My również wołałyśmy klawiszki, krzyczałyśmy, żeby natychmiast ją zwolniono – to się może fatalnie dla dziecka skończyć. Bardzo długo nikt w ogóle nie reagował, w końcu przyszły dwie klawiszki, obmacały jej piersi; sprawdziły, czy rzeczywiście karmi. Dopiero w niedzielę po południu przyniosły słoik do zlewania pokarmu, ale tak brudny, że go nie używała. Zaprowadziły ją więc do pokoju pielęgniarek, gdzie ściągnęła pokarm do plastikowej miski, wymyła ręce. Po obiedzie znów waliła w drzwi, znów więc ją tam zaprowadziły, mogła ściągnąć pokarm. Wieczorem została zwolniona.
Warszawa, 13 grudnia
Marcin Kęszycki
Poszedłem wraz z kilkoma przyjaciółmi do Zarządu Regionu w Krakowie, chcieliśmy dowiedzieć się, co naprawdę znaczyły słowa Jaruzelskiego i wspomóc ewentualne decyzje Związku. Zobaczyliśmy przed budynkiem „sukę” milicyjną, zdążyliśmy dotknąć drzwi i już gromadka niebieskich mundurów z białymi pałkami prowadziła nas do samochodu.
Areszt na Siemiradzkiego. Jedna brama, druga, trzecia i na końcu – furtka otwierana elektrycznie; dalej ciężkie drzwi brudnej, śmierdzącej, zimnej celi. Milicjanci zawsze pewni siebie, wyglądali na nieco zdezorientowanych, narzekali na zmęczenie. Już od dłuższego czasu trzymani byli w ciągłym pogotowiu. Od dwóch dni przygotowywali się do akcji „Element”, sądzili zapewne, że znów będą odwiedzać meliny, wyciągać z łóżek prostytutki i ich klientów – dostali inne adresy. Raz po raz przychodził któryś do naszej celi, aby powierzyć nam swoje niezadowolenie.
– Znów naszymi rękami robią całą brudną robotę i co człowiek z tego ma – nic, nic, wstyd tylko.
My, zamknięci, pozbawieni sznurówek, pasków, ostrych narzędzi, zmarznięci – mieliśmy współczuć naszemu strażnikowi.
Wypuszczono nas po kilku godzinach.
Kraków, 13 grudnia
Jan M. Ruman
Na placu Na Rozdrożu natknąłem się na wojskowy patrol. W jednym z żołnierzy rozpoznałem kolegę ze szkoły. Zdumienie, konsternacja. Przez chwilę zostaliśmy sam na sam. On próbuje tłumaczyć – to wszystko zastało go w czasie odbywania zasadniczej służby. Podchodzi drugi żołnierz. I on nie ma miny bohatera narodowego. Znajomy ze szkoły zapewnia mnie, że przy nim nadal możemy rozmawiać. Na koniec tego ponurego spotkania mówi:
– Gdybyśmy mieli magnetofon, gdybyśmy mogli nagrać choć jedno szkolenie. Nie wyobrażasz sobie, jak oni chcą nas nastawić do ludzi.
Chwilę później legitymuje mnie zomowiec. Kartkuje mój dowód.
– Gdzie pracuje? – pyta, jakby kogoś innego.
Pokazuję legitymację studencką. Z trudem rozszyfrowuje napis na stemplu: Akademia Teologii Katolickiej. To ostatnie słowo zrobiło na nim wyraźnie jakieś wrażenie.