W starym dworze. Powieść fantastyczna - ebook
W starym dworze. Powieść fantastyczna - ebook
W starym dworze to napisana w 1908 roku powieść grozy z elementami fantastyki autorstwa Bogusława Adamowicza. Niniejsze wydanie zostało uwspółcześnione pod względem językowym, zachowując jednak swój oryginalny charakter. Opowieść zaczyna się od spotkania kilku profesorów gimnazjalnych, którzy opowiadają sobie historie o duchach i dyskutują o nowym nurcie - spirytyzmie. Jeden z nich, pan Karski opowiada o profesorze Menszlu, który zasłynął z tego, iż pragnął udowodnić, że duchy istnieją. Kompani, nie dowierzając, zaczynają się z niego śmiać, na co Karski stwierdza, że owego Menszla sobie właśnie przed chwilą wymyślił. Rozważaniom profesorów przysłuchuje się tajemniczy jegomość, który wtrąca się twierdząc, że profesor Menszel nie jest wymysłem wyobraźni a istnieje naprawdę. Włączając się do rozmowy zaczyna snuć historię o tym, jak to niedawno, w drodze do odziedziczonego w spadku majątku gdzieś na dzikiej głuszy, trafił do dziwnego, zaniedbanego dworu w środku starego lasu. Spotkał tam tajemniczych i ekscentrycznych mieszkańców, zachowujących się, jakby zostali żywcem wyrwani z poprzedniego stulecia.
Kategoria: | Horror i thriller |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-66070-11-0 |
Rozmiar pliku: | 2,7 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
NAUCZYCIEL PRYWATNY
Spiritus flat...
Stołowałem się w pensjonacie pani R., gdzie miałem możliwe a nie drogie obiady i przy stole trochę towarzystwa, co w znacznej mierze okraszało smak niewybrednej kuchni.
Były tam jakieś niebrzydkie panny, para studentów uniwersytetu, czasami ktoś ciekawszy z okolicy, a przede wszystkim nieodzowny gość pensjonatu, pan Karski, z którym w przyjemny zawsze sposób można było porozmawiać o spirytyzmie. Lubiłem bardzo ten temat po obiedzie.
Pan Karski był to zawołany zbieracz, a jeszcze zawołańszy opowiadacz najrozmaitszych anegdot o duchach, niekiedy nawet zabawnych. Sugestioner, magoetyzer, telepata — i Bóg wie jeszcze jakiego, tym podobnego, należałoby użyć wyrazu, chcąc z dokładnością określić liczne zajęcia jego i powołania. Lekceważąc zupełnie, tak jak i własne swe interesy, wszelkie czcze znikomości doczesnego życia, pan Karski cały był pochłonięty tajemnicami pozagrobowymi. Oczywiście, głębie swej wiedzy mistycznej czerpał przeważnie z jakiegoś spirytystycznego pisemka, które, zdaje się, wychodziło w języka rosyjskim i nazywało się nie bez słuszności Rebusem. Pisemko owo, jak zły duch, opanowało istotę tego niepowszedniego zresztą człowieka i często przezeń mówiło samo... Bardziej mnie jednak zajmował jego osobisty dowcip, spryt i lotny zmysł obserwacji, a przede wszystkim jego sympatyczny i zawsze czuwający humor.
Przyznać należy, że jak każdy niemal myśliwy, tak samo i zawodowy spirytysta, goniący za jeszcze rzadszą zwierzyną, mają zazwyczaj prawdziwie twórczą fantazję. Lubią opowiadać barwnie i barwniej od samych poetów, a w razie gdy zabraknie im niezbędnej pointy w rzeczywistym, opowiadanym przez nich zdarzenia — stwarzają ją w lot na poczekaniu, idąc za głosem potrzeby artystycznej.
Naprawdę, niejeden myśliwy, pomimo swej manii sportsmeńskiej, jest urodzonym poetą i więcej kocha przyrodę, niż samo nawet owo mordownicze włóczęgostwo za zwierzem. Niejeden spirytysta, kręcący kark w kołowrocie chimery, przy mniejszem bogactwie umysłu, przy słabszej zwłaszcza wyobraźni, znalazłby dosyć sprytu i złośliwości, ażeby uprawiać literaturę „na serio”, tj. na współkę z farbą drukarską i atramentem.
Ba! musiałby być jeszcze do tego może trochę i snobem, by mu się opłaciła ta nieodzowna spółka...
Któregoś dnia wcześniej powychodziły damy, spiesząc zapewne do szwaczek albo do sklepów za sprawunkami, więc ku najwyższym rozkoszom godziwym w oczach tych zależnych istot. Zaś koleżanki studentki, które i strojów się wyrzekły dla „wiedzy — potęgi“, przez cały obiad zaglądały w kajety, marząc nieustannie o słodkich wniebowzięciach, jakich doznaje lojalny duch tych istot niezależnych w bogobojnym ćwiczeniu pamięci. Poszły „kuć“ dalej.
Pozostało nas kilku mężczyzn przy stole. Rozsiedliśmy się wygodniej i dopijając kawę, głębiej odetchnęliśmy dymami cygar i papierosów.
Zaczęto naturalnie zaraz mówić o kobietach, jak zwykle trochę po męsku i niemiłosiernie, a potem o wyborach, którymi się więcej znacznie zajmuje naród, aniżeli pracą wybrańców swych w parlamencie.
Dwaj tak zwani akademicy, czyli studenci uniwersytetu, filozof z drugiego roku i matematyk z pierwszego, zaczęli „dyskutować“ na temat politycznej misji wielkiego acz małego wzrostem narodu — Japończyków.
Dyskusja młodych to muszla, oddająca bezładnie to wszystko, co robi na świecie wrzawę. Kiedy, wzbierając gazeciarskim poszumem i echem próżnych auli uniwersyteckich, dochodziła już do ostatecznego zamieszania pojęć, pan Karski przerwał ją nagłym odezwaniem się:
— Wiecie panowie — rzekł — ja słucham waszej zajmującej rozmowy i zastanawiam się tylko, kto ma słuszność, a widzę, że żaden z panów jej nie ma w tej „dyspucie“. To wcale nie dla złej metody prowadzenia sporu; owszem, tylko dlatego, że rozmawiacie o polityce. Dlatego nie macie obaj słuszności. Polityka to rzecz niegodna waszych świeżych i niezepsutych umysłów. To dobre dla starych, niedowiarków.
— A cóż, podług pana — zapytał matematyk — jest godnym umysłu młodych?
— No cóż? Bardzo wiele rzeczy.
— Ale co na przykład?
— Oczywiście to, co jest wielkim i wzniosłym i co jest rzetelnie ważnym. Bo czy Japończycy będą mieli większą flotę, czy mniejszą, to wierzcie mi panowie, jest wobec zasadniczych kwestii istnienia, rzeczą absolutnie błahą. Czemu nie chcecie zastanowić się na przykład nad tym, czy jest jakaś wyższa istota lub siła, prawdziwie światem rządząca, lepiej i niezawodniej niż ci, co wygrywają wojny? Czemu nie rozprawiacie o zagadnieniach duszy?
— A pan znowu ze swoim spirytyzmem! Niechże pan choć raz jasno powie: co to jest spirytyzm?
— Spirytyzm — to chodzące spodeczki, od których nasza Frania już prawie rozum straciła — rzekł, śmiejąc się, filozof do kolegi.
— Nie panie — odrzekł Karski — to są te wszystkie niezbadane zjawiska, z których wnosimy, że istnieje jakaś łączność pomiędzy naszym życiem a życiem tych, co poumierali. Nie ma żadnej łączności — to przesądy. Nauka tego nie uznaje.
— Nauka nie uznaje? Władnie tu pozwolę sobie panu zaprzeczyć! Zajmują się tym tacy wielcy uczeni jak Crookes, Richet, Derochas, Lubock...
Tu się zatrzymał przez chwilę spirytysta, a wzrok jego błysnął ostrym płomykiem złośliwości.
— Ale jeżeli i to — rzekł — panom nie wystarcza, jeżeli zaprzeczycie tytułom uczoności i tym autorytetom, to powiem wam, że i taka sława wszechświatowa zajmuje się tymi kwestiami, jakiej chyba nie odmówicie kompetencji. Tak, panowie — sam wielki Fryderyk Menszel! Profesor Fryderyk Menszel zajmuje się spirytyzmem!
Tu spojrzał na młodych z tryumfem i zadowoleniem.
— A! jak piorunem raziłem — zawołał.
— Skąd on wytrzasnął tego Menszla? — pomyślałem ubawiony. Czyżby znowu z „Rebusa“?
— Jak to, panowie nie wiecie, kto jest profesor Menszel?
— Nie słyszałem o nim — rzekł poczciwie, choć z ociąganiem się, matematyk.
— To nic dziwnego, bo pan nie chodzi na filozofię. Lecz pan, na drugim roku filozofii — to dziwne, że o nim nie słyszałeś. Pan widzę, niezbyt uczęszcza na wykłady.
— Tak... Menszel… słyszałem, ale, wie pan, on nie zdaje mi się tak znowu wielce sławnym uczonym...
— To usłyszy pan na wykładach o nim może za dwa lata dopiero. Fryderyk Menszel, proszę pana, nie Michael, który też jest znanym jako jeden z najgłębszych psychokoprologów... A teraz ja mogę panu powiedzieć, jakie stanowisko zajął ten wielki uczony wobec spirytyzmu. Chce pan posłuchać?
— Proszę.
— Więc chwila uwagi — zaczął Karski:
— Jeżeli przytrafiło się komu z panów kiedykolwiek w życiu widzieć dom opuszczony, z pozabijanymi z zewnątrz okiennicami — to był to z pewnością jeden z domów, w których „straszy“ — i dlatego nie mieszkali w nim ludzie.
— W każdym domu, gdy się go pozostawia pustym, wyjeżdżając na wilegiaturę, zamyka się okiennice — wtrącił żartobliwie student filozofii.
— Tak, ale potem się wraca i mieszka w nim znowu — odparł Karski i ciągnął dalej opowiadanie:
— Domów takich nie brakło nigdy na świecie. Zaraz mogę panom wskazać jeden, tu u nas — koło rogatki — gdzie się skręca do koszar. Lecz jest ich i gdzie indziej dużo. W każdym prawie mieście znajdują się takie osamotnione budynki, zwykle na kresach, a czasem i w śródmieściu — w dużych, zarosłych, widocznych od ulicy tylko przez sztachety parkach. Najczęściej jednak bywają to ustronne dwory szlacheckie, w pobliżu leśnych uroczysk, lub starożytne zamki w dzikich górskich okolicach. Mimo zdrowego powietrza wsi, pięknych dookoła widoków, a nieraz i prawdziwego przepychu w urządzeniu tych siedzib, nie lubią mieszkać w nich właściciele. I chociaż nic się nikomu nie mówi (panowie rozumieją, że nieprzyjemnie takimi rzeczami się chwalić), jednak wszyscy doskonale wiedzą, czemu bogaci dziedzice opuszczają swe rezydencje i zamiast siedzieć szczęśliwie u siebie, wolą wlec życie jałowo za granicą, w mniej pięknych miejscowościach i w mniej wygodnych warunkach. Bo w domu ich „straszy”.
— A w Monte Carlo nie straszy z pewnością? — wtrącił mój sąsiad z lewej strony, obywatel ziemski, wpatrując się z rzewnym smętkiem w dym swego niehawańskiego cygara.
— Jeżeli starożytniejsze rody — zwróciłem się do niego — słynące z przywiązania do miejsc urodzenia, nie zważając na nic, mieszkają stale w swych zamkach, to nie zawsze wychodzą na tym dobrze. Kończy się to czasem nawet i bardzo smutno, jakąś tajemniczą tragedią w rodzinie...
— W rodzaju tych okropności — podchwycił gładko student — o których wielki Edgar Poe poucza nas w swych grozą przejmujących nowelach...
— Lub śmiercią — ciągnąłem — głównego członka rodu. A w najszczęśliwszych wypadkach odbija się to jakąś szczególną manią, albo dziwactwem na znikczemniałych potomkach, mających odwagę pozostawać w rodzinnych gniazdach, skąd wyganiają ich duchy wielkich ojców umarłych.
— Co do mnie, wtrącił matematyk, gdybym miał taką posiadłość, nie wyrugowałyby mnie stamtąd nie tylko strachy, ale nawet i lichwiarze. „Jestem młody i silniejszy, niżli wszystkie trupy razem”.
Pan Karski kiwnął na mnie, ubawiony tym dogadywaniem.
— Ależ, proszę panów — rzekł — czy to są duchy umarłych? Nie wiemy. W każdym razie wygania ich z domu coś, co jest niepojętym i niedostępnym nawet dla bardzo filozoficznych umysłów, to coś tajemniczego, co lud nazywa „strachami“, i co z pewnością straszy, bo ludzie tego się boją... Ludzie nie tylko boją się duchów, lecz nawet rozmawiać o nich nie bardzo lubią wieczorami, a w dzień uspakajają się w wygodny sposób: twierdzą kategorycznie, że nigdzie żadnych duchów nie ma.
To tak wy wszyscy panowie młodzi uczeni robicie. A niech no wam tylko coś puknie w nocy w ścianę — toż dopiero w kąt pójdzie ironia, a głowa — pod poduszkę. Czyż nie prawda? Czasem na samą myśl o takim jakimś zjawieniu się stracha o północy, przeżegna się zawołany ateusz...
— Czy to jest zła, czy dobra siła, panie Karski? — zapytałem, robiąc poważną minę.
— Ha, czy to jest złe, czy li dobre, nie wiem, wolę nie przesądzać. Zdaje mi się, że duchy nie są ani złe, ani dobre. One są po prostu — duchy.
Słuchałem, jak zawsze, z przyjemnością bajań sympatycznego spirytysty, który tchnął cały humorem, marszcząc czoło z powagą zawodowego znawcy.
Lecz był ktoś jeszcze przy stole, kto z wyraźnym zajęciem przysłuchiwał się jego opowiadaniom.
— Kto by chciał — ciągnął Karski dalej — zadać sobie trud policzenia wszystkich miejsc, gdzie straszy, stwierdziłby, jak znaczną jest ich ilość nawet dzisiaj. Był jednak czas, kiedy ich było nierównie więcej.
— Kiedy to było? — zapytał filozof, lecz pan Karski pościł mimo uszu pytanie.
— Otóż te wszystkie zjawiska, które nazywamy dziś spirytyzmem, mniej były wówczas lekceważone. Nawet niektórzy bardzo wybitni uczeni — tak panie, dodał z naciskiem w kierunku studenta — wierzyli w ich naturalność i z całą powagą oddawali się badaniu. Chcieli nawet o tym odmiennym świecie stworzyć całą wiedzę odrębną, całą specjalną naukę o duchach.
To wielkie zadanie podjąć zamierzył właśnie profesor Menszel.
Za liczne i nie byle jakie usługi, które oddał ten wielki człowiek ludzkości na polu tzw. wiedzy pozytywnej, posiadał profesor od państwa i różnych uczonych towarzystw liczne i nie byle jakie naukowe tytuły. Nie brakło mu też i honorowych odznak, którymi dekoruje się piersi tylko najlepszych i najzasłużeńszych mężów narodu. Świat pewny był, że w takim uzbrojeniu, lepiej niż kto inny, nadaje się Fryderyk Menszel do prowadzenia subtelnych dociekań w nowej, szeroko otwierającej się, a tajemniczej zupełnie dziedzinie. Przewidywano już z góry świetne wyniki podjętych przezeń badań, tym bardziej, że światły ów mąż objawiał prawdziwe ku temu powołanie.
Od wielu lat już gromadził i skrzętnie notował wszelkie osobliwe zdarzenia, które w braku wyraźnego pojęcia, czym są w istocie, nazywał telepatią, mediumizmem, mesmeryzmem i tym podobnymi słowami. Pracę swą prowadził nad wyraz systematycznie przy pomocy całego szeregu również gorliwych i uzbrojonych powag wiedzy, a ułatwiały mu ją do pewnego stopnia i znaczne subsydia rządu, gotowego, jak wiecie, w każdej chwili popierać wszelkie poważniejsze naukowe wysiłki...
Lecz, jak i większości tych, którzy o podobnych faktach słyszą, myślą i opowiadają, nie przytrafiło się także i jemu samemu w całym jego życiu — a dobiegało ono już prawie szóstego krzyżyka — nic nadzwyczajnego.
— Czy nie tak samo, jak i panu, panie Karski? — nie mogłem nie wtrącić uszczypliwie.
— Nie przytrafił mu się nawet — ciągnął — żaden wypadek ,,telepatyczny to jest ujrzenia albo odczucia czegośkolwiek przez znaczniejszą odległość przestrzeni, ducha zaś nie tylko, że nigdy nie widział oczyma, lecz nawet nie udało mu się spostrzec nic takiego, co by mógł uznać, jako najbledszy bodaj objaw jego, dowód lub nawet ślad jego istnienia.
Tymczasem objawy te stawały się coraz częstsze i coraz były oczywistszymi dla niektórych ludzi, i naraz zaczęto o nich wszędzie głośno mówić. To tu, to ówdzie spotkało kogoś coś niesłychanego. Ktoś posłyszał w nocy szept jakiś podejrzany, jakby z sypialni tamtego świata się przedostający, komuś coś niegłupiego wypukał stolik. Pan X. zmuszony był spędzać noce bezsennie na pijaństwie, bo jakieś widmo złowrogie wyciągało go niemiłosiernie z łóżka. Pan Y. starał się rozpaczliwie o rozwód, bo ilekroć spojrzał na żonę, zdawało mu się, że widzi jakąś potworną marę przed jej twarzą... I cała moc tego rodzaju opowiadań, w różnych wariacjach i z poprawkami, stała się modną rozmową, nawet w najwybredniejszych salonach.
Fryderyk Menszel nie należał bynajmniej do kategorii uczonych, lekceważących nawet takie opowiadania. Umysł głęboki, doświadczony w ćwiczeniach, nie odrzucając na niczym nawet, rzekłbyś, nieopartych pozorów możliwości faktu, trzymał się tylko w wyborze rozumnej zasady ścisłego krytycyzmu. Cierpliwie czekał na dane bardziej wyraźne i wiarygodne, które by mógł nareszcie z dostateczną niezaprzeczalnością stwierdzić.
I oto nastręczyła mu się bardzo pomyślna sposobność.
Któregoś dnia rozgłosiły dzienniki niezmiernie sensacyjną wiadomość. Trudne do uwierzenia rzeczy dziać się zaczęły w pewnym miasteczku na zachodzie, miasteczku **. Już od szeregu lat strachy dawały się mocno we znaki całej ludności, chociaż ciemne pospólstwo, i obojętna, jak zwykle inteligencja, nie przypisywały zbyt wielkiego znaczenia tym enuncjacjom. Tymczasem zaniedbanie to (o czymże myślały władze? — był przypisek redakcji) spirytystycznych objawów jakiż opłakany wydało w końcu rezultat? Ilość nawiedzonych domów, których początkowo i tam było, jak w każdym innym mieście — jeden, szybko zaczęła wzrastać, a teraz już cała niemal dzielnica, bo ze dwanaście domów, świeciła pustkami, zajęta przez jakieś „nierealne” moce, które zdołały wyprzeć żywych z krwi i kości ładzi z ich domowego ogniska!... I nieszczęśliwi wygnańcy za żadne skarby świata nie daliby się skłonić do ponownego zamieszkania w swych domach. Tak strasznie wszyscy boją się „duchów”.
Niezmiernie ucieszył się Menszel tą nader pomyślną wiadomością. Wyborne otwiera się pole dla prowadzenia badań. Był już zapełnię pewny, że uda mu się nareszcie spotkać z tym, czego tak długo poszukiwał na próżno. Wyjechał więc, nie zwlekając, do owego miasteczka, z postanowieniem zamieszkania tam w najniespokojniejszym z nawiedzonych domów.
Profesor był jednym z tych bardzo niewielu ludzi, którzy prawdziwie „ducha“ się nie boją.
Tu zamilkł opowiadający i wodził po nas chytrym wzrokiem.
— Cóż dalej? — pytano się.
— Na czymże się skończyło? — Co profesor zbadał ?
Pan Karski milczał i pewny byłem, że szuka pointy dla swej anegdoty.
— Niechże pan powie, co widział tam Menszel?
— A no — rzekł, śmiejąc się, spirytysta — oczywiście, nic. Mieszkał po kolei we wszystkich nawiedzonych domach — i ducha nie zobaczył...
Nastąpiło rozczarowanie.
— To wszystko, co pan opowiedziałeś, wygląda trochę na niezgrabnie wymyśloną bajkę — odezwał się matematyk.
— Czy dlatego, że Menszel duchów nie widział? — odrzekł żartobliwie Karski. — A gdyby je był ujrzał, toby się panu wydało podobniejszym do prawdy?
— Nie, niemożliwą jest rzeczą, by mieszkańcy aż dwunastu domów zachorowali jednocześnie na taką fantastyczną trwogę.
— Bo spirytystom — wtrącił filozof — zawsze za mało nadzwyczajności, więc w głowie mają tabliczkę mnożenia.
— Niech się pan przyzna — rzekłem do pana Karskiego — że ten profesor Menszel, to jakaś mniej znana osoba. Słyszałoby się o jego wyprawie.
— Otóż najsumienniej zaręczam — rzekł, uśmiechając się — że Menszel duchów nie widział...
— E, to wszystko jest po prostu blagą — odrzekł ośmielony student.
— Jeżeli panowie nie umiecie dopatrzeć się w tym prawdy, tym gorzej dla was.
— Niechże się pan choć przyzna, że o tym nie było w dziennikach — rzekłem.
— Owszem, o Menszlu słyszałem już przed dwoma laty, to sławny badacz ducha. Ja znam tę całą historię i mogę panom ją opowiedzieć ze wszystkimi szczegółami — odezwał się głos milczącej dotychczas i uważnie przysłuchującej się osoby. Był to gość przelotny pensjonatu, znany jako „profesor”. Myślałem, że jest nauczycielem gimnazjalnym. Fizjonomia jego i zachowanie niczym nie zwracało na siebie uwagi. Wyróżniał się chyba tym, że był najbardziej milczącym ze stołowników.
— Pan nie pamięta, co profesor Menszel robił, szukając duchów w owem miasteczku? — zwrócił się do pana Karskiego.
— Nie, proszę pana — odpowiedział ten, wlepiwszy weń oczy zdziwione i przestraszone, jak gdyby miał przed sobą wariata.
— To może pan pozwoli, abym ja opowiedział?
— Proszę...
Z miny pana Karskiego nie wiadomo było, czy ma parsknąć śmiechem, czy wybuchnąć oburzeniem.
— No, patrzcie go... — mruknął do mnie z cicha — kpi sobie najwyraźniej, to ja sam przecież wymyśliłem tę całą szopkę z Menszlem i z duchami, żeby zażartować z tych napuszonych młodzików.
— Byłem pewny tego — zaśmiałem się.
— Czy pan naprawdę, mówiąc serio, słyszał już coś o tym? — zapytał Karski nieznajomego.
— Zapewniam pana.
— To chyba pan mnie sugestionował, poddając swoje opowiadanie. Bo przyznam się panu, że właśnie przed chwilą sam wymyśliłem tę bajkę.
Zaśmiano się.
— Nie daliśmy się jednak wziąć na lep — rzekli dwaj studenci.
— Nie umiem poddawać myśli — odrzekł nieznajomy. — Musiał pan ją znać dawniej i wyszła panu z pamięci.
— Mimowolna reminiscencja — rzekłem.
— Która w druku nazywałaby się „plagiatem“ — dodał ktoś wesoło.
— Może pan sam się zasugestionował? — dorzucił obywatel ziemski.
— To musi być coś w rodzaju telepatii — mruknął zbity z tropu spirytysta.
— Może być nawet i jasnowidzeniem — odparł nieznajomy. Zdarza się czasem powiedzieć prawdę — kłamiąc. Wielcy poeci np. tworząc, wyobrażają rzeczy niby nieistniejące — a dzieła ich są objawieniem istotnej tajemnicy. Dante podobno nawet wymyślił gwiazdę, którą potem odkryli astronomowie. Natchnienie — jest jedną z odmian jasnowidztwa.
— Więc to jest jasnowidzenie.... — szydzili młodzi.
— Albo „prawdziwa“ nieprawda...
Spirytyście naszemu nieraz zdarzało się być tego podrodzaju zarzutami — lecz zawsze się mógł wycofać jakimś dowcipnym żartem. Zresztą w tonie jego opowiadań dźwięczała zwykle nuta satyry, która ratowała sytuację.
Tym razem jednak stracił kontenans. Zrobił zupełnie wystraszoną minę.
— Zresztą, proszę pana rzekł nieznajomy — ja też kiedyś przed paru laty, posądzałem siebie o autorstwo całej tej pańskiej opowieści, ale myliłem się bardzo. I ciągnął dalej:
— Miasteczko **, o którem pan opowiadał, leżało w malowniczej okolicy, pomiędzy wzgórzami, nieco na uboczu od ludnych traktów, których nie brakło w kraju, i nie blisko kolei. Całe , jakby ubrane zielenią, tonęło w sadach wiśniowych, które, złocąc się w słońcu, wesoły i nawet radosny nadawały mu wygląd. Małe potulne domki zachęcająco wyzierały z gęstwiny, gdzieniegdzie szerokie stawy uśmiechały się do błękitów czerwcowego nieba swym bladym niebieskawym srebrem. Ruchliwe dróżki, ze wszystkich stron zbiegające z pagórków, przez łąki i pola zmierzając ku skromnej osadzie, opasłe bydło, pobrzękujące melodyjnie dzwonkami, śpiew niewidzialnych, za drzewami gdzieś odpoczywających, kosiarzy, i dźwięczny głos fletni pastuszej — wszystko to razem czyniło wrażenie spokoju i dobrobytu, aureolą beztroski otaczającej tę niewinną i dobroduszną, a tak w gazetach złowrogo i tajemniczo odmalowaną, mieścinę.
Wrażenia tego doznawał profesor, zjeżdżając na chłopskiej furmance z ostatniego wzgórza, bliski już celu drogi. I dziwnym mu się wydało, że tak naturalny i miły pozór ma podejrzana miejscowość, będąca całym, rzecz można, rezerwoarem owych sił dziwnych i tajemniczych. I że też tu, nie gdzie indziej, obrały sobie siedlisko owe fantastyczne „przyczyny“, które on władnie zbadać pośpieszał!
Kazał się zawieść do pierwszorzędnej oberży, wskazanej mu przez znajomych ze stolicy.
Schludne, wygodne domki, każdy prawie z ogródkiem, utrzymanym czysto i pełnym kwiatów, każdy obrośnięty powojami chmielu i otoczony ładnym oparkanieniem z wypiłowanych w serduszka i na zielono pomalowanych desek — nie zapowiadały na pierwszy rzut oka żadnych niezwykłych lub nadzwyczajnych rzeczy.
I tylko pewna szczególna osobliwość uderzyła uwagę profesora. Prawie co trzeci lub co czwarty domek miał pozabijane okiennice, ogródek nieco zaniedbany i zamknięte wrota. Przy bliższym zastanowieniu się trudno było nie dostrzec, że jest niezamieszkałym.
Na ulicach ruch zresztą, jak na miasteczko tej miary, był dość ożywiony; przechodnie zajęci swymi zwykłymi sprawami, zdawali się wcale nie zastanawiać nad tym, że tyle duchów jest w mieście.
Zatrzymawszy się przed oberżą, ku niemałej swej niespodziance ujrzał uczony, że i ona również jest pustą. Tak samo pozabijane okna i zamknięta brama. Ani sposobu się dostać lub dodzwonić na stróża. Co mogło znaczyć takie opuszczenie?
Któryś z przechodniów wytłumaczył ma grzecznie, że właściciel hotelu już przed kilku dniami wyprowadził się z tego domu i przeniósł swój hotel na inną ulicę.
— Lecz powodu, dla którego wyprowadził się stąd hotelarz — zapytał Menszel z rosnącym zainteresowaniem — czy nie mógłby mi go pan wyjawić?
— Owszem — rzekł z uprzejmością — tu „straszy“. Trzeba panu wiedzieć, że od czasu, gdy duchy zaczęły się zlatywać na nasze miasto, jeszcze w żadnym z zajętych przez nie domów nie działy się rzeczy tak niepojęte, jak właśnie w tym oto dawnym hotelu. Urządzają tu one formalne zjazdy... To już jest hotel duchów dodał na końcu, grzecznie się ukłoniwszy, i poszedł dalej, widocznie spiesząc gdzieś w sprawie, stokrotnie więcej go pochłaniającej.
Prawdziwie ucieszony, natychmiast udał się profesor do właściciela „Hotelu duchów“, w zamiarze — ku zupełnemu zdumieniu tego ostatniego — nabycia porzuconego domu. Targ nie trwał długo. Rad, że może się pozbyć niepotrzebnej nieruchomości, hotelarz zaraz się zgodził na bardzo niską cenę, i uszczęśliwiony nabywca, nie zważając na sumienne przestrogi wielu życzliwych mu osób, natychmiast postanowił zamieszkać w swej nowej posiadłości.
Zabrawszy z sobą potrzebną ilość żywności, zamknął się w domu, lecz przedtem go zbadał dokładnie. Było to mieszkanie doskonale urządzone, wygodne i wcale nie mające w wyglądzie swoim nic niesamowitego. Tym bardziej zaciekawiało to Menszla. Postanowił zostać w nim co najmniej przez trzy doby z rzędu, nie wychodząc wcale, i wszystek ten czas poświęcić wyłącznie ścisłemu obserwowaniu faktów, które widocznie zachodzą tam w nocy...
Pierwsza noc przeszła spokojnie; nie dało się posłyszeć nawet lekkie „pukanie“, i nawet żadnej innej, najsłabszej oznaki obecności duchów nie udało się sprawdzić dzielnemu profesorowi.
Przez całą noc następną również nie zaszło nic osobliwego...
Lecz kiedy i po trzeciej nocy, mimo ciągłego wyczekiwania, wytężonego wpatrywania się w ciemność, we wszystkie kąty, mimo czujnego nasłuchiwania z bijącym sercem i zuchwałego niemal chwilami wyzywania objawów — gdy mimo to wszystko uczony nie tylko, że nie ujrzał nic zgoła, lecz nawet nie posłyszał najlżejszego stąpnięcia po podłodze czyjejś, chociażby niewidzialnej stopy (co już, na skutek samego napięcia nerwów przy bezsenności, mogłoby mu się przynajmniej przesłyszeć), zmartwił się bardzo Menszel i popadł w prawdziwie zły humor.
— Tu żadnych duchów nie ma! — zawołał. — Piękniem się dał wykierować temu łajdakowi. Nabyłem dom niepotrzebnie...
Z rana wstał wcześnie i wyszedł z domu, zmierzając ku ulicy, gdzie dawny właściciel miał teraz nowy hotel. Idąc, układał w myśli wcale dobitne frazesy, którymi chciał dać do zrozumienia temu człowiekowi, jak nieuczciwie postąpił, sprzedając dom pusty, bez dachów, jako dom z duchami.
Lecz ledwo się znalazł na ulicy, spotkał znajomego. Był to reporter pewnego dziennika, wysłany przez ruchliwą redakcję w ślad za sławnym uczonym. Reporter rzucił mu się prawie w ramiona.
— Więc jak to? Żyjesz pan jeszcze? — zawołał pełen radości i zdumienia. — A całe miasto jest pewne, że już od dwóch dni zostałeś porwany przez strachy! A to wyborne! Już wysłać miałem alarmującą depeszę o pańskim nagłym zniknięciu, z którą zwlekałem, co prawda, z obawy, bym nie zasmucił ludzkości przedwcześnie taką bolesną sensacją. Ale profesor nam zdrów, dzięki Bogu, i tylko blady bardzo! Musiał coś ciekawego ujrzeć! Spójrz pan! Ludziska wyraźnie boją się tędy przechodzić, zmykają na drugi chodnik... Dziś w nocy działy się rzeczy okropne u pana... Strzelanie z kominów, jak z armat, wylatywanie ogromnych kamieni, pękanie szyb... dach cały w niebieskawych płomykach... Taki u pana był hałas, że sąsiedzi przez całą noc oka nie zmrużyli... Że też pan wyprawia z duchami takie potępieńcze harce!
— Widocznie żartuje pan sobie ze mnie — odciął mrożąco profesor, z trudnością hamując wściekłość. Nie działo się u mnie nic wcale. W tym domu duchów nie ma.
— Nie rozumiem zupełnie — zdziwił się niepomiernie dziennikarz. — Czyżby pan miał taką antymediumiczną siłę? Więc pan naprawdę nic z tego wszystkiego nie spostrzegł?... To niepojęte! Toż każdy z sąsiadów opowie panu, co było... A pan nic nie widział?...
Wszyscy sąsiedzi potwierdzili słowa dziennikarza. Dziwili się przy tym, że profesor sam nie chce się przyznać... Bo jeżeli oni z ulicy widzieli takie niesłychane rzeczy, to cóż dopiero musiało się dziać wewnątrz domu. Dodawali przy tym, z niedowierzaniem pokręcając głowami, że od czasu, gdy w tym przeklętym hotelu zamieszkał uczony, objawy, które i poprzednio występowały w silnej formie, spotęgowały się jeszcze bardziej.
— Lecz ta ostatnia dzisiejsza noc — rzekli — była po prostu przerażająca. Sądziliśmy, że dom się cały zawalił.
— Wobec tak licznych świadectw, zamyślił się nasz uczony, zamyślił się długo i głęboko. A rezultatem tego zamyślenia było skonstatowanie niezawodne faktu, że jeśli nawet w hotelu jego naprawdę byłyby duchy, to on tych duchów nie widział...
— Czyżbym istotnie mógł być tak złym przewodnikiem tej siły?... — przeszło mu przez myśl i przykro mu się zrobiło. — Dlaczego — zastanawiał się — gdy tyle osób te objawy spostrzega, są one niedostępne tylko dla mnie? Dlaczego ukazują się wszystkim, nie chcącym ich widzieć, mniej przygotowanym i nie ożywionym wzniosłą ideą wyświetlenia prawdy?...
Dziwił się, dziwił bardzo, i nawet czuł się w skrytości ducha nieco upokorzony niezasłużonym lekceważeniem jego osoby i wiedzy przez owe jakieś tajemne siły lub istoty.
Stanowczo, był to dziwny, chociaż nierzadki typ uczonego badacza, przed którym wyraźnie uciekał materiał jego badań, minio że z takim przygotowaniem i umiejętnością starał się go schwytać i przytrzymać.
Dla ostatecznego jednak przekonania się, spędził Menszel jeszcze kilka nocy w nabytym hotelu, a mimo wszelkie próby i usiłowania nie spotkawszy w nim ducha, przenocował z kolei we wszystkich innych „straszących“ domach miasteczka, wszędzie z tym samym skutkiem, i przyszedł w końcu do przekonania, że nie pozostaje mu już nic więcej, jak opuścić ten niewdzięczny teren. Wyjechał więc z miasteczka z tym większym rozczarowaniem, iż nie znalazł się żaden amator do nabycia niepotrzebnego mu już zupełnie domu, nawet za byle jaką cenę.
Wróciwszy wreszcie do stolicy, uległ profesor chętnie wielu wywiadom, w których podzielił się z pismami namiętnie żądnymi informacji, tym wszystkim co go spotkało w sławnej na cały świat wyprawie do **.
A po niejakimś czasie wydał obszerne i bardzo naukowe dzieło o duchach; treścią zaś tego dzieła, jak się każdy domyśli, było oczywiście tylko to, że nic o duchach szanowny uczony nie wiedział i nic o nich nie miał do powiedzenia.
Mimo to, książka jego zyskała szeroki i zasłużony rozgłos, jako bardzo poważne i naukowe dzieło, wybornie się nadające do cytowania go w innych również poważnych i naukowych dziełach.
— A to pan ma prawdziwy dar improwizatorski — zawołał spirytysta.
— Wcale nie mam improwizatorskiego daru. Powtórzyłem to, co i pan czytał lub słyszał od kogoś, tylko ze wszystkimi szczegółami.
— Pan jest profesorem gimnazjalnym?
— Nie. Jestem tylko nauczycielem prywatnym.
— A zajmuje się pan spirytyzmem?
— , jakby to panu powiedzieć? — To raczej spirytyzm mną się zajął...
— Jakże to być może?
— Spirytyzm odegrał ważną rolę w moim życiu, choć ja tymi zjawiskami nie interesowałem się zbytnio.
— Co pan powiada! Czy pan mógłby mi opowiedzieć chociażby parę takich właśnie wypadków z pańskiego życia?
— Z przyjemnością opowiem panu całe moje przejścia, tym bardziej, że pan się z tego dowie coś jeszcze o znakomitym profesorze, o którym pan był zdania, że jest wymysłem pańskiej wyobraźni. Tylko może byśmy przeszli do mnie na górę, tam będzie swobodniej.
— A może i pan — zwrócił się do mnie — zechce posłuchać. Pana może to zajmie, jako poetę.
Poszliśmy do jego mieszkania, które było o piętro wyżej. Zajmował dwa nieduże pokoiki w tymże pensjonacie, ze zwyczajnym hotelowym urządzeniem.
— Żona moja na wsi — rzekł — a ja tu czasem wpadam na dzień i drugi za interesami.
I poczęstowawszy nas wcale dobrem cygarem, zaczął:
— „Działo się to przed dwoma laty”...
. Wilegiatura - dłuższy pobyt na wsi dla odpoczynku.
. Rogatka - niewielki budynek na granicy miasta, gdzie dawniej mieścił się posterunek miejski i gdzie pobierano opłaty wjazdowe;
. Subsydium - bezzwrotna pomoc finansowa udzielana instytucji, organizacji, przedsiębiorstwu (rzadziej osobie) w celu poparcia określonej działalności;