- W empik go
W stronę horyzontu. Opowieści niezwykłe - ebook
W stronę horyzontu. Opowieści niezwykłe - ebook
„W stronę horyzontu. Opowieści niezwykłe” to najnowsza edycja niesamowitych opowieści autorstwa Andrzeja Juliusza Sarwy. Zbiór składa się z pięciu opowiadań jednego z najlepszch polskich autorów grozy. Tyle, że w tym zbiorku do klasycznej grozy, utrzymanej w klimacie literatury postromantycznej, można zaliczyć tylko trzy, które budzą dreszcz strachu, a których lepiej nie czytać po zmroku. Dwa pozostałe – pierwsze i ostatnie – to, nostalgiczne opowieści o życiu, dorastaniu, cierpieniu i umieraniu jednak bez elementów horroru. Opowiadania owe mówią o świecie, którego już nie ma, ale także o nadchodzącym kresie każdego człowieka. Największym atutem tego zbioru opowiadań jest styl pisarski Andrzeja Sarwy, pięknie stylizowany język, który autor dostosowuje do okresu w jakim toczyła się akcja opisywanych wydarzeń. Jest to język bardzo dojrzały i dopracowany, a jednocześnie piękny i przystepny, bez udziwnień, kwiecistych metafor bądź opisów pełnych patosu. Zbiór zawiera opowiadania: „Droga na przedmieściu”, „Jakub i Małgorzata”, „Strzyga”, „Zagadka jesiennej nocy” i „Schodząc w dolinę”.
Kategoria: | Horror i thriller |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8064-232-4 |
Rozmiar pliku: | 854 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
DROGA NA PRZEDMIEŚCIU
Zdawało się tylko widzieć zamieć uleciałych kształtów, coraz to dalej porywanych kręcącym się wichrem, jakby zamieć liści pstrych w jesieni... Cyprian Kamil Norwid: Stygmat
Szarość i mgła
Za oknem krzyk gawronów wzbijających się niezbyt liczną gromadką ku jednolicie szaremu pułapowi chmur. Brudnożółte ściany sąsiedniego bloku napiętnowane prostokątami martwych okien zasłaniają mi horyzont.
Dławiący lęk, który wypełnia całe moje wnętrze zagłusza wszystko – i odgłos przejeżdżających samochodów i poszczekiwanie dalekiego psa, i każde inne uczucie, które chciałoby się zagnieździć w moim mózgu. Każde...
Usiłuję walczyć z nim, ale od samego początku wiem, że to nie ma sensu. Walka z góry skazana jest na przegraną. Wszechobecny, wszechogarniający lęk... Nawet gdy śnię, wdziera się podstępnie do moich majaków i wyjada duszę. Kęs po kęsie. Każdej nocy.
A kiedy nadchodzi kolejny szary i mglisty poranek, przemieszcza się tylko we mnie, przepływając z czaszki do piersi. I nawet słońce nie może sobie z nim poradzić. Wielkie, żółte, rozjarzone słońce...
Tak naprawdę niemające wiele wspólnego z tamtym, które przed laty kładło się rozedrganymi cętkami na gęstej murawie, albo wpadało pozłocistą smugą przez niewielkie okno, a w owej smudze wirowały jak szalone drobiny kurzu, które wówczas wydawały się najcenniejszymi klejnotami. A może naprawdę nimi były? Może...
Lecz przecież to już inna opowieść i inne doznanie. Wspomnienie czasów, kiedy wszechogarniający lęk niekiedy ustępował placu. Chociaż nigdy nie na długo.
Za oknem kłębi się mgła. Przesłania regularność bryły sąsiedniego bloku. Zasnuwa otwory nieżyjących okien... Dobry Boże, oby zasnuła wszystko! I tak przecież nie widziałem horyzontu...
Stokrotki i mlecze
Budzę się powoli, z trudem. Moja świadomość nie chce wypełznąć z zacisznej kryjówki snu – snu, który jeszcze nigdy nie przyniósł ze sobą koszmaru. Ów nadszedł później, o wiele później...
Odgłos babcinych kroków, których nie umiałbym pomylić z żadnym innym dźwiękiem. Zapach gotowanego mleka wypełnia całą izbę. Podchodzi do mnie, gdy ją wołam. Wiem, że niesie ze sobą czysty bawełniany gałganek nasączony ciepłym naparem z rumianku. Kładzie mi go na pozlepianych zaschłą ropą powiekach.
Rytuał każdego poranka. Gdyby nie ta wilgotna szmatka, nie mógłbym rozewrzeć oczu. Chore. Od kiedy? Od zawsze... od pozawczoraj, do dziś, do pojutrza, do ostatniego dnia... Gdyby nie ta wilgotna szmatka, mógłbym je otworzyć rozrywając powieki. To boli.
Słońce wpada przez maleńkie okienko, którego parapet jest gęsto zastawiony doniczkami, różowych pelargonii. Tylko różowych. Żadnych innych kolorów. Nie wiem, dlaczego babcia upodobała sobie tę barwę. Prócz nich jeszcze okazały asparagus...
Gliniana polepa podłogi zamieciona do czysta. Tylko ściana za łóżkiem, choć nie tak dawno przecież obielona, łuszczy się, a nadjedzony mrozem i wilgocią minionej zimy tynk, osypuje się i kruszy po kawałku.
Na przeciwległej ścianie, na wbitym głęboko gwoździu, stara naftowa lampa. Szkło ma lekko odymione, mimo że przecież wyczyszczono je dzisiejszego ranka.
Siedzę – ubrany w jakąś koszulkę i krótkie granatowe spodenki – z szelkami krzyżującymi się na plecach – przy ciężkim dębowym stole, zajmującym prawie pół izby.
Łapczywie gryzę kromkę suchego chleba, popijam gorącym mlekiem. Czy można jeść coś innego na śniadanie? Nigdy o tym nie słyszałem...
Babcia zamknęła na kłódkę koślawe, pobielone wieloma warstwami, odpryskującego teraz wapna, drzwi wejściowe. Krzywa wyboista lessowa droga, pokryta grubymi pokładami kurzu, prowadzi do niezbyt odległej – raptem o kilkaset kroków – prawdziwej ulicy, z chodnikami i jezdnią wybrukowaną granitową kostką.
Chodnik wspina się pod dość stromą i wysoką górę. Po prawej stronie ulicy ciągnie się długi, bardzo długi mur, zbudowany z kamieni i cegieł, a przed nim – na trawniku – rząd strzelistych włoskich topól. Te topole i ten trawnik mają w sobie jakąś magnetyczną moc. Budzą mój zachwyt. Dlaczego? Nie wiedziałem tego ani wówczas, ani nie wiem dziś. Nie wiedziałem, gdy wspinały się strzelistością młodych koron pulsujących sokami, gęsto okrytych trójkątnymi, ciemnozielonymi, sztywnymi liśćmi, nie wiem i dziś, gdy prawie wszystkie z nich nie żyją i tylko nieliczne staruszki coraz bardziej zbliżające się do swego kresu, przypominają tamte odległe dnie, kiedy zdawało mi się, że słońce będzie zawsze świecić, kwiaty pachnąć, a ptaki śpiewać. Nie rozumiałem, że na końcu każdej drogi stoi śmierć, i kiedy jeszcze nie popełniłem żadnego występku...
Jak kusi ten trawnik u stóp wyniosłych drzew... Chciałbym nań wbiec, nazrywać kwiatów, od których aż gęsto: jaskrawożółtych mleczy, kołyszących się na szczupłych, sztywnych łodygach, pozłocistych mniszków, liliowych dzwonków i różowobiałych stokrotek.
Ale babcia ciągnie mnie za rękę. Idziemy wytrwale, chociaż ona ze dwa razy zatrzymuje się, aby odpocząć, aby zaczerpnąć pełne płuca powietrza.
Wchodzimy w cienisty, zielonkawy półmrok ścielący się na chodniku, pod obwisłymi konarami kasztanowców i akacji.
Słodkawy zapach kremowobiałego kwiecia gęstymi i ciężkimi gronami zwieszającego się z kolczastych gałęzi. Akacje pachną tak mocno, że przyprawia to o zawrót głowy. Kocham akacje. Ilekroć czuję ich woń, tylekroć mojej dłoni wraca pamięć przyjaznego uścisku dużej, spracowanej ręki babci...
I tamtych ciepłych, rozpromienionych słońcem przedpołudni, w które razem, uparcie, pokonywaliśmy skłon Wzgórza Zawichojskiego...
Mijamy zakręt. Samochody z warkotem i dymem pomykają jezdnią, ale one nie budzą we mnie żadnych przyjaznych uczuć. Są mi obce. Nie należą do mojego świata. Do dziś...
Z trotuaru skręcamy w wąską wybrukowaną, ciągnącą się prosto dróżkę. Po obu jej bokach zieloność. Tylko głębia z trzech stron obramiona szarawobiałymi murami budynków.
Upał ciężko dyszy w nieruchomym powietrzu Od ziemi smuży się słodkocierpki zapach lata. I życia. Babcia naciska klamkę masywnych, okutych żelazną blachą i nabijanych mocnymi żelaznymi ćwiekami, drzwi, poczerniałych ze starości.
Chłód kościelnej nawy omywa nas ożywczym strumieniem. Plamy światła kładą się na posadzce, na pełnym cudownych rzeźb wielkim ołtarzu, wprost płonącym od złota i srebra. Święty Michał Archanioł wymierza cios leżącemu u jego stóp Przeciwnikowi. Nie rozumiem tego do końca...
Plamy światła kładą się na budzącej mój podziw, przepięknie rzeźbionej w figurki tych, którzy dostąpili Wiekuistej Światłości, ambonie, opierającej się o pokrzywiony pień jabłoni wyrastający z boku świętego Benedykta pogrążonego w tajemniczym śnie.
Fascynuje mnie szmaragdowomorska zieleń ławek, balustrady oddzielającej prezbiterium od nawy... Zieleń rządząca wnętrzem tej świątyni...
Dźwięki organów odbijają się od sklepienia, spływają potokami wzdłuż ścian. Przenikają do wnętrza, wlewając się w najtajniejsze tajniki umysłu i serca... Już nie wiem kim jestem... Już nie wiem, gdzie jestem... Jedno tylko, jedyne uczucie wypełnia mnie całego, uczucie istnienia, jakiejś nieograniczonej pełni... Nie mam już rąk ni nóg, ni oczu. Tylko czysta jaźń... Istnieję... Istnieję... Istnieję... Organy milkną. Silny męski głos podnosi się i opada w tej tajemniczej, cudownej melodii łacińskich słów, której po latach i stuleciach zapomniały już kościoły...
– Te igitur clementissime Pater... Memento, Domine, famulorum famularumque tuarum... Hoc est enim Corpus meum... Hic est enim calix Sanguinis mei... Libera nos, quaesumus, Domine...
– Ciebie więc najmiłościwszy Ojcze... Pomnij Panie na sługi i służebnice Twoje... To jest bowiem Ciało moje... To jest bowiem kielich Krwi mojej... Wybaw nas, prosimy Cię, Panie...
Po skraju pulpitu ławki wypolerowanej setkami i dziesiątkami setek wspierających się o niego rąk, wędruje drobna żółtawa mrówka. Pracowicie przebiera nóżkami. Czasem się zatrzymuje, czasem próbuje skręcić w bok, ale ostatecznie wraca na wytyczoną wcześniej (przez Kogo? Przez Co?) dróżkę.
Ogarnia nas cisza. Kapłan dawno już zniknął w ciemnym prostokącie drzwi wiodących do zakrystii. Opustoszały ławki. Tylko my dwoje tkwimy w chłodnej – rozświetlonej wpadającymi przez wysokie okna smugami słońca – nawie.
Babcia pracowicie przebiera palcami paciorki różańca. Bezgłośnie porusza wargami.
A potem znów wychodzimy na ulicę. Żar leje się z nieba błękitniejącego ponad naszymi głowami.
Niewielkie białe budki tkwiące nieruchomo na rogach ulic kuszą i mamią obietnicą smacznych, orzeźwiających, zimnych tak, że aż zęby cierpną, lodów. Ale ja nie będę ich jadł... Babcia nie ma pieniędzy... Dziś dzień powszedni, a nie niedziela, kiedy to moja mama daje jej złotówkę na ofiarę w kościele. Czasem babcia udając przed samą sobą, że to nic zdrożnego, dzieli tę złotówkę na dwie pięćdziesięciogroszówki i za jedną z nich kupuje mi wymarzonego, najmniejszego z możliwych do kupienia, loda. Ale to się zdarza rzadko. Może dwa razy w ciągu lata... Babcia nie może nazbyt często odbierać Panu Bogu tego, co mu się należy... I ja to rozumiem.