W stronę Ochrydy - ebook
W stronę Ochrydy - ebook
Jezioro Ochrydzkie i Prespę łączą w głębi podziemne rzeki, ale na powierzchni dzielą je między siebie trzy kraje: Macedonia, Albania i Grecja. Taka jest też historia regionu – pełna wewnętrznych związków i zewnętrznych pęknięć. To stąd pochodzi część przodków Kapki Kassabovej. Geografia i polityka odcisnęły na ich losach piętno, a rodzinną traumę przekazywano kolejnym pokoleniom.
Pisarka wyrusza nad jeziora, by zrozumieć dzieje rodziny i uwolnić się od przytłaczającego dziedzictwa. Trafia w miejsce oszałamiające różnorodnością. To górzyste pogranicze przed wiekami było handlowym i duchowym centrum południowych Bałkanów. Wędrując wzdłuż pozostałości starożytnej Via Egnatia, można trafić na skalne cerkwie, średniowieczne monastyry i klasztory derwiszów, pozostałości okopów z czasów I wojny światowej i betonowe bunkry Envera Hoxhy. Nad wodą krążą pelikany i kormorany.
Kassabova poznaje przeszłość tej krainy i spotyka jej współczesnych mieszkańców: poetów i rybaków, duchownych i odmieńców, uciekinierów i wygnańców. Kolejne spotkania pozwalają jej uwierzyć, że jest nadzieja – można odrzucić brzmię nienawiści, pamięć krzywd i cierpienia, i zmienić przyszłość.
Kategoria: | Biografie |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8191-212-9 |
Rozmiar pliku: | 1,7 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Opowiadam w tej książce o dwóch prastarych jeziorach. Niektóre miejsca są wpisane w nasze DNA, ale potrzeba wiele czasu, by odsłoniły swoje kontury – tak jak niektóre podróże są wyryte w pejzażu naszego życia, ale trwają aż do śmierci. Ja tak mam z tymi jeziorami.
Jezioro Ochrydzkie przyciągało mnie od wczesnego dzieciństwa, ponieważ stamtąd pochodziła moja babka ze strony matki, postać bardzo dla mnie ważna w tamtym czasie. Gdy byłam już dorosła, często myślałam, że powinnam wrócić nad Jezioro, czułam jednak, że nie jestem gotowa. Żeby podróżować w rodzinne strony swoich przodków, trzeba być przygotowanym na to, że zobaczy się rzeczy, którym wolałoby się zaprzeczyć.
Tym, co ostatecznie kazało mi wyruszyć w drogę, była obawa, że jeśli będę zwlekać dalej, stanie się coś złego. Bałam się, że dopóki nie zrozumiem egzystencjalnego pejzażu mojej rodziny, będzie mi groziło powtarzanie dawnych schematów. W tym stuleciu jesteśmy świadkami kolejnych wojen domowych i bratobójczych konfliktów, politycznych podziałów między narodami i w obrębie poszczególnych narodów, patriarchalnej autokracji i rewizjonizmów, masowych emigracji i wysiedleń. Pomyślałam, że jeśli nie uświadomimy sobie ciążącego na nas dziedzictwa, sami możemy stać się mimowolnymi sprawcami kolejnej zagłady.
Kilka pokoleń moich przodków żyło nad Jeziorem. Miałam nadzieję, że mogliby mi oni posłużyć jako brama do niego i do tego mało znanego zakątka Europy. Jest to region przepięknych krajobrazów i skomplikowanych dziejów zamieszkujących go ludów. To kraina wielkich wysokości i hipnotyzujących głębi, orłów i winnic, sadów i śladów dawnych cywilizacji, to ziemia nosząca tatuaż nigdy nieopowiedzianych historii. Kilka lat wcześniej jeździłam po południowo-wschodniej Europie, poszukując historii ludzi żyjących tam, gdzie zbiegają się trzy granice: Bułgarii, Turcji i Grecji. Również moje dwa jeziora, położone na południowym zachodzie Półwyspu Bałkańskiego, są podzielone między trzy kraje.
Bliźniacze jeziora, Ochrydzkie i Prespa, osadzone są jak dwa diamenty między fałdami gór zachodniej Macedonii i wschodniej Albanii. Leżą dość blisko Adriatyku i Morza Egejskiego, ale niezależnie od tego, którą drogę do nich wybrać, wydają się odległe od wszystkiego, nawet od siebie nawzajem. Żeby do nich dotrzeć, trzeba pokonać niegościnne łańcuchy górskie i odludne drogi. Tędy biegła rzymska Via Egnatia, prowadząca z położonego nad Adriatykiem Dyrrachium do Konstantynopola nad Bosforem. Później w wapiennych skałach drążono prawosławne pustelnie i budowano z nich świątynie, potem pojawiły się islamskie karawanseraje i klasztory derwiszów. Dzięki Via Egnatia, zbudowanej w połowie II wieku przed naszą erą w celu połączenia dwóch części rzymskiego świata i używanej przez blisko dwadzieścia stuleci, region jezior stał się na chwilę, jak to ujął historyk Alain Ducellier, „centrum nerwowym Bałkanów”.
Via Egnatia, która kształtowała historię, sama ukształtowana została przez geografię. Poprowadzono ją doliną rzeki Shkumbin między wielkimi górami Ilirii, potem omijała oba jeziora, prześlizgiwała się wzdłuż łańcuchów górskich wyznaczających dziś granicę między Macedonią a Grecją, żeby opaść wreszcie na równiny Pelagonii, dotrzeć do Morza Egejskiego i podążyć dalej równolegle do jego wybrzeża aż do Bosforu.
Jeziora są zasilane przez źródła, otoczone źródłami i połączone ze sobą podziemnymi strumieniami. Znajdują się na granicy dwóch, a miejscami trzech krajów. Grecja zdołała skubnąć zaledwie południową część jeziora Prespa, ale połknęła prawie w całości położone na południe od niego, małe jak łza jezioro Mała Prespa. Tu właśnie, w miejscu, gdzie od starożytności do dziś spotykały się potężne siły wielkich cywilizacji, mieszały się również wpływy dwóch ciepłych mórz i lodowatych wiatrów nadciągających z wysokich na prawie trzy tysiące metrów gór.
Jeziora Ochrydzkie i Prespa są najstarsze w Europie. Pod względem wieku Jezioro Ochrydzkie może być nawet drugie na świecie. Jeziora rzadko istnieją dłużej niż sto tysięcy lat – potem wypełniają się osadami i znikają. Jest jednak kilka takich – Tanganika, Bajkał, Ochrydzkie i Prespa – które przetrwały ponad milion lat. Mimo przeprowadzonych niedawno badań uczeni nie potrafią określić dokładnie wieku Jeziora Ochrydzkiego i Prespy, ale możliwe, że istnieją one od trzech milionów lat.
Jezioro Ochrydzkie jest zasilane wodą przez dopływy, podwodne źródła i – co najciekawsze – przez podziemne cieki z Prespy przesączające się przez wapienne skały góry Galiczica (2254 m n.p.m.). Te siostrzane dostawy stanowią jedną czwartą wody docierającej do jeziora, a dzięki porowatej strukturze krasowych skał wpływająca do niego lodowata woda jest naturalnie przefiltrowana. Tę niezwykłą transfuzję oraz kipiące podwodne wywierzyska można obserwować w Źródłach Świętego Nauma w Macedonii i w Źródłach Drilonu w Albanii.
Jezioro Prespa położone jest sto osiemdziesiąt metrów powyżej Ochrydzkiego, ale gdy patrzy się na nie oba z lotu ptaka, wyglądają jak oczy w starożytnej twarzy. Region jezior i rozdzielającej je góry Galiczica to kraina o wyjątkowo bogatej biosferze. Żyją tu niedźwiedzie, wilki, orły przednie. Niektórzy twierdzą, że pole magnetyczne Ziemi wytwarza tu szczególne wibracje. Inni uważają, że Jezioro Ochrydzkie znajduje się we wnętrzu „wiru energii”, a lokalna, nieco fantastyczna legenda głosi, że pod górami znajduje się jeszcze jedno „pogrzebane” jezioro. Mówi się również, w co już łatwiej uwierzyć, o podwodnej górze powstałej wskutek ruchów tektonicznych. Pewne jest jednak, że podziemne połączenie obu jezior to jedyny tego rodzaju fenomen w całej Eurazji.
Kiedy przyjechałam nad Jezioro dziesięć lat temu, spotkałam młodego mnicha, który spytał, gdzie została pochowana moja babka. Kiedy powiedziałam, że w Sofii, stwierdził, że to nie ma znaczenia; jej dusza i tak tu wróciła, bo Jezioro Ochrydzkie jest „miejscem spotkań”.
W czasie tego samego pobytu byłam świadkiem dziwnego zdarzenia. Był gorący wrześniowy dzień. Stałam na klifie Kaneo, powyżej miasta Ochryda. Widać stamtąd całą linię brzegową. Zrobiłam zdjęcie turystycznego statku przecinającego lustro wody. Pół godziny później statek wywrócił się do góry dnem i zatonął – jak gdyby połknięty przez Jezioro. Wiózł bułgarskich turystów, z których piętnastu utonęło, resztę uratowali okoliczni mieszkańcy. Była w tym jakaś upiorna symbolika, ponieważ statek nazywał się „Ilinden” dla uczczenia tragicznego powstania ilindeńskiego (wybuchło w 1903 roku w dzień świętego Eliasza), które miało uwolnić Macedonię spod osmańskiego panowania. Jego rocznica jest obchodzona w Bułgarii i Republice Macedonii (Północnej), mimo że za sprawą retrospektywnego nacjonalizmu rządy obu krajów spierają się co jakiś czas o to, kto w nim walczył – Macedończycy, Bułgarzy czy jedni i drudzy – i czy w ogóle jest między nimi jakaś różnica.
Każdego lata nad Jezioro Ochrydzkie przybywają turyści, ale głębokie nurty życia tej krainy pozostają przed nimi ukryte. Bałkany stanowią złożoną cywilizacyjną tkaninę, w której splatają się różne, czasem sprzeczne wersje wydarzeń, opowiadane przez tutejszych mieszkańców i wymyślane przez ludzi z zewnątrz. Zjawisko to, przypominające test Rorschacha, doprowadziło do kilku apokaliptycznych wojen, ale nie zanikło. Na Bałkanach, podobnie jak w wielu innych miejscach świata, gdzie odżywają dawne nacjonalizmy, zagrożone są obszary przenikania się narodów i tradycji. Kraina dwóch jezior podzielona dziś między trzy kraje jest jednym z najstarszych kulturowych tygli w Europie i na Bliskim Wschodzie.
_Salade macédoine_ znaczy po francusku „sałatka mieszana”. Brytyjski dziennikarz Henry Noel Brailsford napisał w 1906 roku: „Przy odrobinie szczęścia przybysz podróżujący po Macedonii może usłyszeć na jednym placu targowym sześć różnych języków i cztery spokrewnione z nimi dialekty”. W tamtym czasie ziemie macedońskie były częścią podupadającego imperium, a moi pradziadkowie byli poddanymi osmańskich władców. Sto lat później ów efekt wieży Babel sprawił pośrednio, że Była Jugosłowiańska Republika Macedonii i Grecja wdały się w długotrwały spór o swoje historyczne dziedzictwo. Zakończył się on formalnie w czasie mojej podróży podpisaniem porozumienia z Prespy, na mocy którego Macedonia – z dnia na dzień, co niektórzy odczuli boleśnie – zmieniła nazwę na Republika Macedonii Północnej. Wprawdzie region kontynuuje swoją tradycję bałaganu, wiecznych problemów i spisków, ale Macedonia (Północna) i Albania trzymają się resztką sił dawnego zwyczaju tolerancji.
Od czasu jugosłowiańskich wojen toczonych w latach 1991–2001 „Bałkany” zaczęły być mylnie kojarzone z byłą Jugosławią, która zajmuje tylko zachodnią część półwyspu. Potem region ten był nazywany przez przedstawicieli międzynarodowych instytucji Europą Południowo-Wschodnią. Ja jednak będę go nazywała w tej książce Bałkanami, żeby wrócić do naturalnej, a kiedyś neutralnej nazwy półwyspu. Chociaż toponim ten został narzucony z zewnątrz, z biegiem wieków stał się kulturowym identyfikatorem zaakceptowanym przez mieszkającą tu wielonarodową społeczność – nawet jeśli jej członkowie nie potrafią się ze sobą zgodzić w wielu innych sprawach.
„Bałkany to my” – mówiła o swojej rodzinie moja babka. O ile jednak w powszechnym użyciu termin „Bałkany” kojarzy się z kruchością pokoju i tolerancji, o tyle jej spojrzenie było szersze. Nasz świat jest wewnętrznie połączony, mimo że coraz bardziej się rozpada. Ktoś mógłby powiedzieć – ulega bałkanizacji. Słowo „bałkanizacja” zostało użyte pierwszy raz sto lat temu, w 1918 roku w „New York Timesie”, i oznaczało „podzielenie regionu bądź społeczności na mniejsze, wrogie wobec siebie państwa lub grupy”. Francuski czasownik zwrotny _se balcaniser_ sugeruje, że można temu procesowi ulec z własnej woli, ale to nie czyni jego ofiar szczęśliwszymi. Zanim jednak słowo „Bałkany” nabrało w języku polityki negatywnego wydźwięku, półwysep ten, wbrew bezmyślnemu i nieadekwatnemu stereotypowi przedstawiającemu go jako krainę „zadawnionych nienawiści”, był obszarem polifonicznej, a czasem wręcz kakofonicznej różnorodności. I wciąż nim jest.
W szerszym kontekście można powiedzieć, że dziś – a moim zdaniem było tak również we wszystkich innych trudnych momentach ludzkiej historii – działają dwie przeciwstawne, potężne siły: niezgoda i harmonia, wojna i pokój, ignorancja i zrozumienie. Południowe Bałkany, z racji swojego międzykontynentalnego i międzykulturowego położenia, były sceną, na której dychotomie te ujawniały się ze szczególną siłą, a czasem z dziką gwałtownością. Geograficzny region Macedonii usytuowany jest w wyjątkowo aktywnej sejsmicznie części tego i tak niestabilnego obszaru. W 1963 roku Skopje zostało zniszczone przez silne trzęsienie ziemi. Zabitych i rannych były tysiące. Moi dziadkowie pojechali tam z Sofii z zapasami żywności, ubraniami i łóżkami polowymi dla braci babci i ich rodzin, które straciły dach nad głową, i biwakowali z nimi w parkach zrujnowanego miasta. Nocą leżeli w ich namiotach. Nie spali – wsłuchiwali się w pomruki wciąż niespokojnej ziemi. Do dziś wskazówki zegara na głównym dworcu kolejowym Skopje znajdują się w pozycji, w jakiej zatrzymały się w chwili trzęsienia ziemi.
Czasem czuję się tak, jakbym była tym zegarem. Jest to uczucie irracjonalne i niemające żadnego związku z teraźniejszością – otoczona ruinami, zastygam w chwili dawnej katastrofy. Wiem, że dziedzictwo zatrzymanego zegara przekazała mi matka, ale chcę zrozumieć, jak do _tego_ doszło i jak radzili sobie z tym dziedzictwem inni. Chcę się dowiedzieć, jak odbywa się kulturowe i psychologiczne dziedziczenie przeszłości i jak możemy iść z nim naprzód, zamiast powracać w lunatycznym śnie do geopolitycznej otchłani kryjącej kości naszych przodków, którzy nie zdołali uchronić się przed działaniem mrocznych sił. Niektóre z tych sił wciąż są z nami – one nigdy nie znikają – by przypominać nam, że otchłań jest wciąż otwarta.
Geografia kształtuje historię – na ogół się z tym zgadzamy. Rzadko jednak dociekamy, jak ludzkie rodziny przyswajają te wielkie historiogeografie budujące nasz wewnętrzny pejzaż i jak my jako jednostki wpływamy w niewidzialny, lecz znaczący sposób na kurs historii – ponieważ to, co lokalne, jest nieodłączne od tego, co globalne. Wyprawiłam się do Jezior, żeby pojąć te siły. Podczas mojej podróży opisanej w książce _Granica_ zrozumiałam, że ścieżki historii przybierają czasem formy geograficzne, aby skuteczniej łudzić nas, że przeszłość to jakaś inna kraina.
Mniej więcej od czasów Herodota, „ojca historii”, żyjącego w V wieku przed Chrystusem, a potem przez jakieś dwadzieścia kolejnych stuleci greckie słowo _historia_ oznaczało wieloaspektową, interdyscyplinarną i często narratywną eksplorację przedmiotu w duchu badania totalnego. Na pierwszy rzut oka tematem _Dziejów_ Herodota są wojny toczone przez Grecję z Persją, ale na głębszym poziomie jego opowieść dotyczy ludzkich losów rozgrywających się na rozległych obszarach czasu, pamięci i przestrzeni, w zmieniających się wciąż ramach znanego świata. Dopiero pod koniec średniowiecza historia została skojarzona z przeszłością i stopniowo stała się dyscypliną zajmującą się wyłącznie i bezdyskusyjnie czasem minionym, wypreparowanym i oddzielonym od reszty ziemskiego doświadczenia, które w swojej istocie nie ma żadnych granic i nie zawsze jest linearne. W mojej podróży szukałam _historii_ w oryginalnym znaczeniu tego słowa.
Wędrując po dawnych szlakach, nie mogłam nie sięgać do wcześniejszych autorów piszących o Jeziorach i ich okolicach. Okazali się wspaniałymi towarzyszami podróży. Zmieniłam imiona niektórych osób występujących w książce. Jeśli chodzi o nazwy i terminy określające narodowe i lokalne tożsamości, dołożyłam wszelkich starań, by tam, gdzie mowa o przeszłości, dotrzeć do obiektywnych źródeł i relacji z pierwszej ręki. Gdy pisałam o teraźniejszości, stosowałam obecnie używane identyfikacje. W lutym 2019 roku Była Jugosłowiańska Republika Macedonii została nazwana Republiką Macedonii Północnej, dlatego posługuję się tą nazwą tylko w bieżącym kontekście. Dawniej kraj ten był znany jako Macedonia lub Republika Macedonii, więc w zależności od sytuacji nazywam go w różny sposób. Podobnie traktuję inne miejsca, których nazwy ulegały zmianom.
Poruszam w książce kwestie niezwykle złożone i drażliwe, dlatego jeśli ktoś poczuje, że jego punkt widzenia nie został tu należycie przedstawiony – choć starałam się być rzetelna i uwzględnić wszystkie perspektywy – proszę o wybaczenie.
Kapka Kassabova
Highlands, SzkocjaTĘSKNOTA ZA POŁUDNIEM
Tak się składa, że w żeńskiej linii naszej rodziny reprezentuję czwarte pokolenie emigrantek. Sto lat temu moja prababka wyemigrowała z Królestwa Jugosławii do Królestwa Bułgarii. Jej jedyna córka, moja babka, wyjechała z Socjalistycznej Federacyjnej Republiki Jugosławii do Ludowej Republiki Bułgarii. Moja matka, jej jedyne dziecko, wyemigrowała z rodziną z Bułgarii do Nowej Zelandii, a ja – z Nowej Zelandii do Szkocji. Również moja siostra wróciła do Europy. Dla każdej z nas wyjazd oznaczał rozstanie z rodzicami.
Zmieniające się nazwy państw pokazują, że nasza rodzina, podobnie jak mnóstwo innych, była zmuszana do tułaczki przez historyczne kataklizmy: upadek Imperium Osmańskiego i Austro-Węgier, dekolonizację, powstanie narodowych państw na Bałkanach, wojny bałkańskie (1912–1913) oraz dwie wojny światowe, zimną wojnę, jej koniec i globalizację.
W bardziej osobistej perspektywie tamta seria migracji przypomina mi, że pragnienie podróżowania, eksploracji i – tak właśnie – ucieczki czułam już od wczesnego dzieciństwa. A może jeszcze wcześniej – w brzuchu matki kręciłam się nieustannie i wydostając się z niego, omal nie udusiłam się pępowiną, którą zaplątałam w supeł. Od pierwszych lat życia pociągały mnie opowieści o przygodach i dalekich morzach, tęskniłam za miejscem, w którym byłabym wolna – od kotła, jakim było nasze ciasne mieszkanie, od szkoły i organizowanych przez nią przymusowych patriotycznych parad, od łagodnej opresji wszechobecnej w domu i w ojczyźnie. Tęskniłam za wolnością, zanim jeszcze zrozumiałam, czym ona jest i kim jestem ja sama.
Tęskniła za nią również Anastasija, moja babka ze strony matki. A w każdym razie o czymś marzyła. Była obecna w moim życiu przez trzynaście lat, z których ostatnie pięć spędziła, chorując na raka piersi. Bardzo ją kochałam. Gdy zachorowała, miała pięćdziesiąt kilka lat. Nosiła perukę i malowała usta, ale pod jej ubraniem działy się straszne rzeczy. Poza tym traciła wzrok. Czasem jej czytałam, tak jak ona kiedyś czytała mnie. Moją pierwszą książkę przeczytałam właśnie w mieszkaniu dziadków w Sofii, z którego widać było oprawioną w kadr okna błękitną górę. Miałam wtedy pięć lat.
Babcia miała książkę z tekstami setek pieśni ludowych spisanych przez dwóch folklorystów i językoznawców znanych jako bracia Miładinowowie, którzy w połowie XIX wieku przewędrowali ziemie Macedonii i Bułgarii, czyli południowe Bałkany, i zebrali wspaniałą kolekcję utworów ludowych. Bracia pochodzili ze Strugi, miasta położonego niedaleko Ochrydy, która wzięła swoją nazwę od samego Jeziora. Babcia opowiedziała mi ich historię. Zauważyłam, że tak jak większość „naszych” historii kończyła się ona brutalną niesprawiedliwością, która jednak po latach została odkupiona mocą wyznawanej przez braci idei – wyzwolenia poprzez naukę i edukację. Młodszy brat był poetą. W czasie studiów w dalekiej, zimnej Moskwie napisał wiersz _Tęsknota za południem_ (_Tyga za jug_), zainspirowany wspomnieniem ojczystego jeziora.
Czy słońce także i tam
ponuro świeci jako i wam?
Dla późniejszych pokoleń wiersz stał się symbolem Jeziora, wygnania i straty, trudnego do wysłowienia smutku związanego z Macedonią, z „naszymi miejscami”, z Bałkanami i Południem. Wniknął w nasze kości – tak jak pogoda. Znaczące jest to, że słowo _tyga_ znaczy jednocześnie „tęsknota” i „smutek”. Oto ostatnie linijki tego utworu:
Niechbym tam zagrał na fujarce,
a kiedy słońce za lasy zajdzie, i ja z nim zajdę.
_I ja z nim zajdę_. Był to jeden z moich pierwszych kontaktów z poezją. Już wtedy czułam, że w otaczającej mnie atmosferze jest coś ciężkiego, splątanego. To coś emanowało z mamy będącej następczynią babci, która przybyła znad Jeziora.
Przybyła tutaj, żeby zamieszkać w niedoskonałej rzeczywistości miasta, ale często mówiła o tamtym miejscu, o pełni graniczącego z wodą świata, w którym została jej rodzina. Gdzie ludzie, chociaż wyglądają tak jak my, mówią nieco inaczej, tak jakby posługiwali się jakimś dawnym dialektem. Dzieliła nas twarda granica. Często przeglądałam ciężki sowiecki atlas geograficzny, w którym nasz socjalistyczny świat był pokolorowany na różowo. Można było w nim zobaczyć ukształtowanie terenu dalekich lądów. Na zajmującej całą rozkładówkę głównej mapie Europa wyglądała jak bezładna mieszanina stłoczonych barw obciążonych rozmaitymi znaczeniami.
Z oficjalnej historii można było się dowiedzieć, że nasi południowi sąsiedzi nie są tacy jak my, że są inni, bo w swoich dziejach byli reprezentantami sił perfidii (Grecy) i tyranii (Turcy). My natomiast jesteśmy cierpiącymi od dawna męczennikami, poetyckimi, ożywianymi szlachetnymi namiętnościami, niesprawiedliwie krzywdzonymi. Ale sąsiedzi moich dziadków, mieszkający na tym samym piętrze Wasilopulowowie, byli nietypowi. Ona była Bułgarką. Biła córki i wystawiała je za karę na klatkę schodową, a jej mąż, Grek, stawał w ich obronie. On miał jakiś związek z czymś, co określano tajemniczą nazwą „wydarzenia greckie”. Mój ojciec, profesor uniwersytetu, miał greckiego studenta, który bardzo mi się podobał. A jeśli chodzi o Turków, babcia dobrze wspominała Turczynkę, od której wynajmowała mieszkanie w Ochrydzie, ulubionymi kolegami ojca byli zaś tureccy chłopcy z sąsiedztwa. Poza tym w wierszu Miładinowa Stambuł został nazwany jednym z „naszych miejsc”. Moskwa, wbrew temu, co nam wmawiano, z pewnością nim nie była. Wiersz powstał ponad sto lat temu i od tamtego czasu wiele się zmieniło, ale wciąż wybrzmiewa w nim, nietknięte przez upływ czasu, dojmujące poczucie oderwania i tęsknoty.
Na przykrytym welwetową tkaniną okrągłym stole w salonie dziadków stał słój wypełniony kamykami z Jeziora. Były to zwykłe, wygładzone przez wodę kamienie, różowe i białe, pełniły jednak funkcję talizmanów przynoszących stamtąd powiew jaśniejszego, bardziej przestronnego świata.
Greckie imię Anastasija pochodzi od słowa oznaczającego zmartwychwstanie. Dziewczęca intuicja pozwoliła mi zrozumieć, że babcia była kobietą wielkiego ducha – i wielkiej urody. Takie połączenie zapamiętano w historii mojej rodziny dwukrotnie, u Anastasii i u jej ukochanej bratanicy Tatiany, która zmarła na nowotwór mózgu w wieku trzydziestu sześciu lat.
W ostatnich latach życia babci trudno było z nią przebywać. W komunistycznej Bułgarii nie funkcjonowały hospicja, więc chorzy byli zdani na łaskę rodziny. Babcia już wcześniej była wymagająca, a teraz zaczęła tyranizować męża i córkę, która nie mogła zrobić dla niej dość dużo nawet wtedy, gdy robiła zbyt wiele, szyjąc dla niej dopasowane ubrania i organizując urodzinowe przyjęcia – bo Anastasija zawsze lubiła przyjmować gości. Babcia cierpiała i wydawało się, że pragnie uprzykrzyć życie również swoim _ukochanym_ – to było ulubione słowo kobiet w mojej rodzinie.
Mama wciąż miała szansę doświadczać różnych drobnych przyjemności, ale się ich wyrzekła. Przez kilka ostatnich straszliwych miesięcy życia babci prawie nic nie jadła, więc wycieńczona przez infekcje stała się cieniem człowieka, gotowa dołączyć w zaświatach do matki. Gdyby umarła, ja też bym umarła, ponieważ byłyśmy jedną osobą. Czułyśmy tak samo i myślałyśmy tak samo. Powtarzałam jak w lustrze jej ruchy, przeżywałam każdy jej nastrój i wyczekując jej uśmiechu, tłumiłam w sobie gwałtowne emocje. Gdy miałam dziesięć lat, imitowałam jej śmiertelnie poważny ton głosu i chodziłam jak ona ze ściągniętą twarzą. Za _nasze_ nieszczęścia obwiniałam ojca, nadwyrężając moją naturalną miłość do niego. Podobnie jak mój dziadek, ojciec był jako mężczyzna w mniejszości, musiał więc codziennie tłumaczyć się i odpokutowywać nie wiadomo jakie błędy. Emocjonalna równowaga w domu była nieustannie zagrożona.
Mam z tamtego czasu wciąż wyraźne wspomnienie. Siedziałyśmy z mamą w autobusie odjeżdżającym spod domu dziadków, u których byłyśmy z wizytą. Machałyśmy do nich z okna – do małych figurek stojących na balkonie na siódmym piętrze. Babcia ledwo już widziała, więc machała w inną stronę. Dziadek łagodnie przesunął jej rękę. Uśmiechnęłam się i pomachałam jeszcze raz. Mama rozpłakała się. Zapłakałam razem z nią.
Robiła, co mogła, żeby mnie chronić, a ja robiłam wszystko, żeby chronić ją, ale nie mogłyśmy nic na to poradzić – strata była nieunikniona. Podtrzymywałyśmy się wzajemnie, żeby utrzymać usta nad powierzchnią wody, tak jak potępieńcy z cerkiewnych fresków, którzy tonąc w płomienistej zupie, wynurzają z niej tylko głowy. Mimo że żyłyśmy w całkowicie świeckiej kulturze i nigdy nie słyszałam słowa „potępienie”, czułam je cieleśnie. W wieku dziesięciu lat pisałam wiersze pełne bolesnych rozstań na dworcach kolejowych, wyniszczającej tęsknoty i pewności, że wszystko już minęło. To było tak, jakby ktoś inny pisał je moją ręką.
Nie chodziło o to, że umiera babcia – byłam w stanie zaakceptować czyjeś odejście, dzieci to potrafią – ale o niemożliwy do zniesienia ból rozstania, który wyczuwałam w mamie. Mama mówiła, że zawsze żyła w strachu, że coś się stanie jej rodzicom. Ja bałam się tego samego. Pożegnałyśmy Anastasiję pod koniec lata tego roku, w którym wydarzyła się katastrofa w Czarnobylu. Widziałam mamę wśród niesionych przez wiatr złotoczerwonych liści. Była cieniem prześwitującym przez fioletowo-czarny strój. Silniejszy podmuch mógł ją ponieść ze sobą jak liść. Zawsze wydawała mi się słabo osadzona w życiu, tak jakby urodziła się bez korzeni, jakby potrzebowała zewnętrznej siły, by trzymać się ziemi.
Następnego lata zapadłam na chorobę autoimmunologiczną i spędziłam tygodnie w popadającym w ruinę szpitalu z nieczynnymi toaletami, gdzie pisałam wiersze, tłumaczyłam _Kwiaty zła_ Baudelaire’a i tęskniłam za Południem. Ojciec był na zagranicznym stypendium, ale codziennie odwiedzała mnie mama, która po pracy – była analityczką danych – docierała do szpitala przez zakurzone ulice, żeby przywieźć mi domowe jedzenie i wziąć mnie na powolny spacer po szpitalnym dziedzińcu. W szpitalu był cygański chłopiec, który mi się podobał, ale kiedy przeczytałam potem stworzone tam przez siebie wiersze, stwierdziłam zdumiona, że kierowałam je do swojej mamy. Równie zdziwiona byłam, gdy odkryłam miłosne listy babci Anastasii – napisane pięknym językiem, opowiadające o tęsknocie za chwilą spotkania z ukochaną osobą, za widokiem jej zielonych oczu i jedwabistych włosów falujących w morskiej wodzie lub na tle nieba. Słońce zajdzie, a ja z nim zajdę. Listy były zaadresowane do jej kilkunastoletniej córki.
Chciałam przeczytać całą korespondencję między matką a córką, ale musiałam przerwać. Dobrze znałam te romantyczne uczucia, intensywne jak u kochanki – zostały mi przekazane w postaci skondensowanej, podobnie jak potrzeba wyrażania ich w słowach. Babcia pisała wiersze z okazji urodzin krewnych i przyjaciół. Wciąż mam wiersz napisany na moje dziesiąte urodziny. Ma pięć wersów, po jednym na każdą literę mojego imienia. Nie mogła już napisać go na maszynie, ledwo widziała, więc podyktowała go dziadkowi. Pracowała jako dziennikarka w rozgłośni nadającej dla Bułgarów mieszkających za granicą – to było coś w rodzaju BBC World Service, tyle że w komunistycznym kontekście – a fale radiowe niosły jej głos jak zaklęcie.
– Drodzy rodacy – mówiła swoim uwodzicielskim altem – ta piosenka jest dla was.
I zaraz potem jakaś chwytająca za serce melodia docierała do członków bułgarskiej diaspory na całym świecie. Wielu z nich nie mogło oczywiście wrócić do kraju, ponieważ znajdowali się na czarnej liście emigrantów politycznych. Czasami odwiedzałam babcię w siedzibie Radio Sofia, zbudowanej w stylu Bauhaus. Zwykle czekałam w głównym holu przy budce strażnika, przyglądając się mozaice na ścianie. Przedstawiała coś w rodzaju proletariackiego rozbłysku słońca, a może to była mapa Bułgarii. Można się też było na niej dopatrzyć pokazanych z profilu głów Marksa i Engelsa, być może wraz z Leninem, ponieważ często występowali jako trójca. A potem babcia wypadała z windy jak pierwszy dzień lata. Potrafiła wypełnić swoją obecnością przestrzeń i roztaczać wokół siebie fale niepowstrzymanego śmiechu. Otoczona miernością, konformizmem i zakłamaniem, którymi żywił się system totalitarny, Anastasija żyła z pasją i wyrażała swoje myśli w społeczeństwie, którego jedna połowa nie myślała wcale, a druga była na tyle ostrożna, by zachowywać własne opinie dla siebie.
Zanim zachorowała, była jak Demeter, bogini płodności i urodzaju, jak źródło obfitości i piękna. Miała półki zastawione książkami i szafę pełną skórzanych płaszczy i futer, które dziadek zdobywał w państwowych zakładach, gdzie pracował jako księgowy. Później była zbyt chora, by je nosić. Jeden z płaszczy zabrałam ze sobą do Szkocji, ale nigdy w nim nie chodziłam. Wyglądał tak, jakby był zrobiony z selkie, mitycznego szkockiego stworzenia, które zrzuca foczą skórę, by wyjść na ląd i poślubić człowieka, ale prędzej czy później powraca do swojego morskiego domu.
Próbowałam odtworzyć przepisy kulinarne babci. Ciasto filo ze szpinakiem, pieczone jagnię z jogurtem, czyli Elbasan tava, imam bayıldı, czyli faszerowany bakłażan. Wiecie, co znaczy ta ostatnia nazwa po turecku? Omdlały imam. My też, podobnie jak imam, objadałyśmy się razem do nieprzytomności. Czasem razem spałyśmy i dziadek zostawał wtedy sam w pokoju obok. Babcia jadła, ile się dało, a nawet więcej, mnóstwo paliła, przeżywała wszystko głęboko, a gdy odkrywała coś przyjemnego, pragnęła tego do bólu. Nie znała neutralności. Jej zdrowie, podobnie jak emocje, było chwiejne na długo przed chorobą nowotworową. Podobnie było z mamą. Ja kontynuowałam tę tradycję. Gdy stałam się kobietą, czepiały się mnie wszelkie dolegliwości. Nie wiedziałam, jak to jest czuć się dobrze. Kiedy zaczynałam nowe życie w Nowej Zelandii – byłam wtedy starszą nastolatką – wkręcałam się w lęki, które sprawiały, że każde doświadczenie doprowadzało mnie do rozpaczy. Gdy rodzice wyjeżdżali, wyobrażałam sobie, że mają jakiś okropny wypadek, i martwiłam się na zapas. Surowo osądzałam samą siebie i innych z powodu wydumanych czasem niedoskonałości. Od ostatecznej autodestrukcji ratowała mnie literatura. A później mamę przygniotła ciężka depresja, którą przenosiła na swoich _ukochanych_. Bo przecież to my byliśmy odpowiedzialni za to, by była szczęśliwa. Gdy spoglądam wstecz, widzę, że moja babcia, mama i ja odgrywałyśmy po kolei role w napisanym wcześniej dramacie. Mimo że próbowałyśmy chronić się – same siebie i siebie nawzajem – przed jakimś nieokreślonym zagrożeniem, ochrona nie działała. Wydawało się wręcz, że przyciąga niebezpieczeństwa, przed którymi miała nas osłaniać. Coś spychało nas w dół i nie pozwalało cieszyć się zdrowiem. Pacjentki się zmieniały, ale choroba trwała.
Na zdjęciach z mojego dzieciństwa dotykamy się z babcią rękoma w gestach wyrażających wzajemną przynależność. Podobnie jest na wcześniejszych o pokolenie zdjęciach babci z jej bratanicami i z mamą robionych w Ochrydzie na tle Jeziora: jesteście moim przedłużeniem. Ale również: nie pozwólcie mi nigdy odejść.
Dorośli zadają dzieciom podstępne pytania: kogo bardziej kochasz, mamę czy tatę? Babcię czy dziadka? Babcię czy mamę? Ja w tajemnicy kochałam się w chłopcach. Nie miałam jeszcze dziesięciu lat, gdy babcia Anastasija wyczuła to i ostrzegła mnie, żebym nigdy nie spotykała się z kimś, kto ma „chłopską stopę” albo… Nie pamiętam, co było dalej, ale to była długa lista, z której wynikało, że babcia tak naprawdę nie chce, abym spotykała się z jakimkolwiek chłopcem. W każdym razie nie bez niej, bo przecież byłam jej oczkiem w głowie. Bycie oczkiem w jej głowie sprawiało, że czułam się jak napromieniowana – z jednej strony jaśniałam, z drugiej ogarniało mnie zmęczenie. Chciałam zamknąć drzwi, ale to ona miała klucz.
Gdzieś wewnątrz niej kryła się otchłań, której nie dało się wypełnić. Wyglądało na to, że ma ona swoje źródła w Macedonii, w Jeziorze. To było tak, jakby Anastasija nie była jedną osobą, lecz gwarnym narodem dusz z porzuconej prowincji. Nosiła w sobie pierwotną krainę, w której masy lądu wciąż się poruszały, uskoki tektoniczne przesuwały się pod powierzchnią ziemi, woda wzbierała i opadała, gdzie działały zwalczające się, niemożliwe do pogodzenia siły.
Kiedy byłam dzieckiem, krewni z Jugosławii przysłali nam trójwymiarową pocztówkę przedstawiającą niebieskie jezioro i miasto na wzgórzu. Kiedy się nią poruszało, pojawiały się nowe elementy pejzażu. To było zniewalające. Mogłam na nią patrzeć w nieskończoność. Zachwycałam się błękitem jeziora, wielkiego jak morze, i otwieranymi przez nie możliwościami. Nie rozumiałam, dlaczego babcia opuściła miejsce tak magiczne. Dlaczego opuściła swoich _ukochanych_. Kiedy ją o to spytałam, odpowiedziała, że teraz my jesteśmy jej ukochanymi. Teraz naszą rolą, jej _ukochanych_, było uczynić ją szczęśliwą.
– Żyję między dwoma światami – powiedziała. – Kiedy jestem w Ochrydzie, tęsknię za Sofią. Kiedy jestem w Sofii, tęsknię za Ochrydą.
Zawsze za czymś tęskniła, tak jak moja matka, tak jak ja. Bycie kobietą oznaczało opłakiwanie nieobecności, brak, nieuchronną stratę. Mówiąc krótko – cierpienie. Szybko nabrałam pewności, że nie chcę być niczyją matką ani żoną. Chciałam podróżować do dalekich krajów i nie wracać do szkoły, chciałam prowadzić spokojne życie bez otaczającej mnie rodziny. Jednak pewne sprawy podążają za nami niezależnie od tego, dokąd się udamy.
Sny o wodzie zaczęły mnie nawiedzać niedługo po tym, jak moja rodzina osiedliła się w Oceanii, mniej więcej wtedy, gdy zaczął się rozpad Jugosławii. Byłam wówczas dojrzewającą nastolatką. W snach widzę na horyzoncie wznoszącą się ścianę wody. Chcę uciekać, ale coś mnie tam trzyma. Muszę przekazać świadectwo. Woda zalewa brzeg, potem domy, słupy elektryczne, ludzi. Pływają w niej wymarłe dawno zwierzęta. Góry są stare jak piramidy, ale one też zostają zalane. To wody Ziemi, przedwieczne, wzburzone. Pochłaniają znany świat. Serce wali mi w piersi. Płynę między ruinami, wypatrując tych, którzy przeżyli, próbuję im pomóc.
Według Junga woda jest symbolem zbiorowej nieświadomości. Katastrofa, której zapowiedzią są moje sny, wydaje się bezosobowa. Nie lubię ich jednak i wolałabym, żeby się skończyły, ale ostatnio stały się jeszcze częstsze.
Trzy lata po śmierci Anastasii, latem trudnego roku 1989, pojechaliśmy nad Jezioro Ochrydzkie – moi rodzice, młodsza siostra, ja i dziadek ubrany na tę okazję w elegancki garnitur. Czuło się, że coś się kończy. Teraz, po latach, wiem, że to były nasze dwa kraje, chociaż w tamtym czasie wydawało się, że chodzi o naszą rodzinę. Po tym jak Anastasija i jej bratanica Tatiana odeszły, nic nie mogło już być takie jak kiedyś. Złożyliśmy trudną wizytę mężczyźnie mieszkającemu z dwoma chłopcami – mężowi Tatiany i ich synom, moim dalekim kuzynom. Zapamiętałam z niej długie chwile milczenia i jugosłowiańskie czekoladki w złotej folii topniejące w upale. Moja fascynacja tragicznym trio Tatiany była jak miłość. Miałam piętnaście lat i byłam dziewicą, ale rozumiałam już, o co chodzi w całej tej historii z seksem i śmiercią. Jezioro wypełniało się dojrzewającymi figami i nieznośną tęsknotą. Przez całe życie ciągnęło mnie do pokiereszowanych ludzi i poranionych miejsc.
Rodzina babci od niepamiętnych czasów miała sady. Mój pradziadek nazywał się Bahczewandżijew, od tureckiego słowa _bahçe_ oznaczającego ogród. Rodzice zabrali mnie i siostrę do brzoskwiniowego sadu wciąż należącego do naszego wujka. To właśnie było Jezioro – południowa kraina obfitości, schyłku, pełna światła, ale również trudnej do nazwania niemocy. Kilka lat później Jugosławia stała się ziemią ruin. Macedonia po raz pierwszy została w pełni niepodległym państwem narodowym. Jako jedyna ze wszystkich byłych republik Jugosławii osiągnęła to bez jednego strzału oddanego na jej terytorium, chociaż wojna zaczęła się od śmierci zamordowanego przez tłum macedońskiego chłopaka, który miał tego pecha, że kierował w Splicie czołgiem Jugosłowiańskiej Armii Ludowej (Jugoslovenska narodna armija – JNA). Kiedy werbownicy JNA przybyli do Ochrydy, szukając ochotników, spotkała ich niespodzianka – przy każdych drzwiach słyszeli: „Nie tutaj”. Widząc, skąd wieje wiatr, rodziny młodych mężczyzn wysyłały ich za granicę, do krewnych w innych miastach albo chowały w piwnicach. Nowe kłopoty pojawiły się kilka lat później, gdy rok po wojnie w Kosowie przemoc zaczęła przelewać się przez granicę Macedonii, jednak jej mieszkańcy raz jeszcze powiedzieli: „Nie tutaj”.
Macedonia, kraina Jeziora, nie miała apetytu na wojnę. I udawało jej się jakimś cudem przeżyć.
Niedługo po wyprawie nad Jezioro wyemigrowaliśmy do Nowej Zelandii. Rodzice zapuścili tam korzenie. My z siostrą próbowałyśmy zrobić to samo, ale w końcu wróciłyśmy do Europy. Ja w wieku trzydziestu lat zamieszkałam w Szkocji, ona wyjechała do Szwajcarii. Z czasem życie naszej rodziny ułożyło się, a trud wielokrotnych emigracji ustał. Jednak kolejne rozpoczynanie życia na nowo w miejscach, gdzie ludzie nie potrafią przeliterować twojego nazwiska, sprawia, że spokój staje się czymś perwersyjnie ulotnym. Zawsze gdy się spotykaliśmy, coś było nie tak, coś sprawiało ból, i musieliśmy z całych sił starać się to naprawić. Każde spotkanie stawało się kryzysem, który trzeba było zażegnać.
Powtarzające się fale trudnych emocji nie zawsze są powodowane bieżącą sytuacją. Przyczyna czasem powraca. Psychologowie badający międzypokoleniowe dziedziczenie przeżyć uważają, że jest to skutek nieprzepracowanej traumy, efekt załamania czasu. Tak, czas się załamuje. Moja matka stoi wśród ruin – znowu – a ja biegnę do niej. Wysłuchuję jej gorzkich lamentów i płaczę razem z nią, jakbyśmy właśnie zostały osierocone. Zygmunt Freud określał masochistyczny przymus ponownego przeżywania bolesnych doświadczeń „diabolicznym”, ponieważ odciąga nas on od życia. I tak właśnie jest – w takich chwilach chodzi tylko o to, żeby przetrwać. Ten wyniszczający cykl powtarzał się tak długo, że w końcu przestałam odgrywać w nim swoją rolę i zaczęłam wytyczać granicę, która miała mnie chronić. Matka i ja rosłyśmy daleko od siebie, a dzieląca nas ziemia niczyja była jałowa. Raz po raz, jak w sennym koszmarze, zaglądałam jej w oczy i zamiast własnej matki widziałam maskę ze starożytnej tragedii.
Trzydzieści lat po śmierci babci, niedługo przed wyruszeniem w tę podróż, zmagałam się z kryzysem zdrowotnym objawiającym się tajemniczymi bólami i zmęczeniem, który jednak – podobnie jak sny o wodzie – wydawał się dziwnie bezosobowy. Czułam się, jakbym była podłączona do zbiornika złej energii, która z nieodgadnionych dla mnie powodów zalewała mnie falami. Doświadczałam bliskości wszechobecnej śmierci. Powoli jednak wyleczyłam się. Kiedy o tym teraz myślę, jestem pewna, że gdybym nie doświadczyła tego mokrego mroku duszy, nie starczyłoby mi odwagi i desperacji, by wyprawić się do Jeziora.
Mniej więcej w tym samym czasie mama zapadła na nieuleczalną chorobę. Jednym z jej symptomów była ostra newralgia, którą nazywała bólem – i która wkrótce stała się Bólem. Nocami rządziła życiem rodziców. Nie było nic poza nią. Tak, coś narastało jak wznosząca się mroczna fala uderzająca raz za razem o brzeg, by dać o sobie znać, jak zmieniająca postać istota z dalekiej przeszłości. Ponieważ nigdy nie została należycie odparta, z chwilą, gdy mama została zdiagnozowana, newralgia stała się pełnoprawnym członkiem naszej rodziny. Wtedy miałam tego wszystkiego tak dosyć, że pragnęłam tylko, by to się _skończyło_.
Podczas mojej ostatniej wizyty u rodziców w Auckland stwierdziłam, że przebywanie w jednym domu z mamą stało się jeszcze bardziej dławiące niż kiedykolwiek wcześniej. Żadni lekarze ani cudotwórcy nie potrafili zwalczyć Bólu – był odporny, narcystyczny, zawładnął całym jej istnieniem. Miałam takie samo przytłaczające poczucie, jakie nawiedzało mnie przy babci – poczucie obecności podziemnych sił deformujących krajobraz. Myślałam wtedy o geologicznej wizji Jamesa Huttona, który w połowie XVIII wieku opisał procesy erozji i sedymentacji działające od czasów o eony wcześniejszych niż ludzka pamięć, „bez śladu początku i bez nadziei na koniec”. Przerażająca myśl.
Nie pierwszy raz miałam ochotę po prostu odejść. Wiedziałam jednak, że nie mogę. A poza tym odejście i tak by nie wystarczyło. Pod słońcem antypodów, przed którym mama chowała się za zamkniętymi okiennicami, dotarło do mnie, że jeśli nie zrozumiem, dlaczego dwie kobiety, które kochałam i które dostały od życia tak wiele (w tym troskliwych mężów), stały się tragicznymi Furiami i dlaczego byłyśmy męczennicami cierpiącymi za nie wiadomo jaką sprawę – to będę następna w kolejce. Maska czaiła się już pod moją twarzą.
Kiedy po przejściu bramek na lotnisku w Auckland machałam rodzicom na pożegnanie, a oni stali tam, po pięćdziesięciu latach wciąż razem – moja widmowa, wycieńczona Bólem mama i podtrzymujący ją wciąż krzepki ojciec – machałam i uśmiechałam się. Twarz mamy była zapadnięta, w oczach ojca szkliły się łzy, ale on również uśmiechał się, żeby dodać nam wszystkim otuchy. Wkrótce rozdzieli nas ocean. Machaj i uśmiechaj się. Tylko raz płakałam, przechodząc przez lotniskowe bramki.
Podróżowałam do dalekich krain. Szukałam wolności. Ale teraz jestem tu, nad Jeziorem. Szukam odpowiedzi.Ochryda zawieszona jest na wzgórzu i ciągnie się wzdłuż brzegu jeziora. Gdyby nie to, że jest ono położone w smutnym kraju, pół Europy tłoczyłoby się nad nim, żeby je zobaczyć. Jezioro jest nieopisanie piękne, a jego dziki urok nie ma sobie równych – wyniosłe srebrnosine góry o ośnieżonych szczytach rozpływają się w fioletoworóżowej mgle, która unosi się nad lśniącymi, krystalicznymi wodami. Jego groźny majestat działa na wyobraźnię, a w chwilach oszołomienia budzi sympatię dla nieznanych ludzi, którzy mozolnie wyciosywali kapliczki w otaczających je klifach, którzy żyli i umierali samotnie nad jego magicznymi wodami. Były chwile, kiedy nie zdziwiłabym się, słysząc dobiegający z gór krzyk białej wiły, istoty z tutejszych ballad.
Edith Durham, _The Burden of the Balkans_, 1905WYDAWNICTWO CZARNE sp. z o.o.
czarne.com.pl
Wydawnictwo Czarne
@wydawnictwoczarne
Sekretariat i dział sprzedaży:
ul. Węgierska 25A, 38-300 Gorlice
tel. +48 18 353 58 93
Redakcja: Wołowiec 11, 38-307 Sękowa
Dział promocji:
ul. Marszałkowska 43/1, 00-648 Warszawa
tel. +48 22 621 10 48
Skład: d2d.pl
ul. Sienkiewicza 9/14, 30-033 Kraków
tel. +48 12 432 08 52, e-mail: [email protected]
Wołowiec 2021
Wydanie I