W sycylijskim pałacu - ebook
W sycylijskim pałacu - ebook
Soren Vitale przez wiele lat zbiera dowody przestępstw człowieka, który doprowadził do śmierci jego ojca. Gdy w końcu go odnajduje, jest on ciężko chory, a opiekuje się nim wnuczka Anna. Początkowo Soren jest przekonany, że uczestniczyła ona w niektórych oszustwach dziadka, ale z czasem jego podejrzenia bledną. Trudno mu uwierzyć, że byłaby do tego zdolna. Piękna i troskliwa Anna budzi w nim gorące uczucia i Soren pragnie ją bliżej poznać. Zaprasza ją do swojego pałacu na Sycylii…
Kategoria: | Romans |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-276-9344-0 |
Rozmiar pliku: | 1,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Recepcja kliniki Merlin świeciła pustkami. Wokół panowała kompletna cisza. Anna słyszała tylko odgłos własnych kroków na kamiennej posadzce.
Na stojącym na środku holu wielkim biurku postawiła starannie opakowane pudełko, które przyniosła. Z uczuciem ulgi obróciła ku sobie oprawiony w skórę rejestr odwiedzających i nachyliła się nad nim z długopisem w ręku.
Dłonią odgarnęła opadające na oczy gęste ciemnokasztanowe kosmyki włosów. Złożyła podpis na stronie przy nazwisku dziadka. Odruchowo przejrzała kilka poprzednich stron. Od tygodni nie odwiedzał go już nikt ze znajomych i przyjaciół. Przestali, bo starzec nikogo nie poznawał, a czasem nawet wyzywał gości.
Nikogo nie winiła. Czasem sama wchodziła do jego prywatnego apartamentu w klinice ze ściśniętym ze strachu żołądkiem. Nigdy nie wiedziała, co ją czeka. Czy w ogóle rozpozna w niej wnuczkę?
Mimo to nigdy nie opuszczała odwiedzin. Przychodziła zawsze, gdy tylko mogła. Zawdzięczała mu wszystko. Bez niego jej życie potoczyłoby się zupełnie innym torem. Zanim został jej prawnym opiekunem, Anną już interesowała się opieka społeczna. Gdyby nie on, spotkałby ją los innych sierot.
Wzięła pudełko pod pachę i ruszyła na pierwsze piętro kliniki. Odetchnęła głęboko, gdy zobaczyła, że drzwi prywatnego pokoju dziadka są lekko uchylone. Odwróciła się, przycisnęła podbródkiem rodzinny album zdjęć, który trzymała na wierzchu pudełku, i plecami pchnęła drzwi.
– Dzień dobry, dziadku. Przepraszam za spóźnienie, ale zobacz, co mam dla ciebie. Więcej zdjęć taty i… trochę płyt winylowych z twojej kolekcji – powiedziała z uśmiechem na twarzy.
– Nie waż się dotykać mojej kolekcji! – Jej uszu dobiegł piskliwie ostry głos chorego. – Kiedyś zarysowałaś mi bardzo rzadką płytę, pamiętasz? Użyłaś ochronnych rękawiczek, Anno?
– Tak, dziadku – odparła.
Dawno temu porysowała cenną płytę.
Miała wtedy dziesięć lat.
Soren stał oparty ręką na podgłówku fotela, gdzie siedział starszy mężczyzna, którego szukał przez ostatnie dwanaście lat. Na odgłos otwieranych drzwi zdjął rękę i odwrócił głowę. Anna nawet go nie zauważyła, a on nie widział powodu, by zaznaczać swoją obecność.
Gdy Tor odpowiedział na jej słowa powitania, Soren znów skupił na nim wzrok. Były to pierwsze słowa, jakie starzec przy nim wypowiedział.
Przez chwilę w zapadłych oczach chorego gość dostrzegł przytomny błysk zdziwienia. Szybko jednak zastąpiło go wojownicze spojrzenie, które utwierdziło Sorena w przekonaniu, że Tor udawał.
Musiał grać.
Soren nawet nie rozważał innej opcji. Przez dwanaście lat nigdy nie stracił wiary, że pewnego dnia stanie oko w oko z człowiekiem, który zrujnował jego rodzinę. I że w jego oczach zobaczy ten sam strach i rozpacz, które widział w oczach swojego ojca, zanim ten odebrał sobie życie.
Po latach chwytania się fałszywych tropów, razem z małą grupką specjalnie dobranych ludzi wyśledził ofiarę i w końcu ją dopadł – nie zdąży odegrać ostatniego aktu swojego teatru. Tym razem Torowi się nie upiecze. Nie pomoże ani nowa tożsamość, ani ucieczka na inny kontynent.
I właśnie wtedy, gdy Soren był pewien, że żadna podłość i nikczemność w zachowaniu Tora już go nie zaskoczą, ten wyciągnął ostatniego królika z rękawa – starczą demencję!
Soren wiedział jednak, że w tej grze był przewrotnie perfidny sens. Co ktoś taki jak Tor by zrobił, gdyby poczuł, że nie ma już dokąd uciec, a pętla na jego szyi zaciska się coraz mocnej? Wybrałby wygodne miejsce z dobrą opieką lekarską w kraju przyjaznym emigrantom i grał kartą starca niezdolnego stanąć przed sądem z powodu choroby.
Soren nie obwiniał kliniki o udział w zmowie. Personel medyczny był tylko pionkiem w ostatnim oszustwie Tora. Lekarze zapewne pomagali mu, zupełnie nieświadomi, kim jest pacjent. Środki bezpieczeństwa praktycznie nie istniały.
Gdy Soren wchodził do budynku, nikt nawet go nie zapytał, po co i do kogo idzie. Ochroniarzy bardziej zainteresował jego luksusowy samochód, na który zerkali z zazdrością.
Bez problemu znalazł apartament zajmowany przez… Henry’ego Randalla, którego lata temu znał jako… Tora Rasmussona. Dopiero gdy wszedł do małego saloniku, spotkała go niespodzianka.
Musiał przyznać, że Tor jest prawdziwym artystą w swoim fachu.
Soren stał przy jego fotelu już od kwadransa i w myślach wciąż próbował przedrzeć się przez stworzoną przez Tora fasadę, ale wciąż uderzał głową w mur. Miał nawet cień współczucia dla lekarzy, których jego ofiara zdążyła nabrać. Gdyby Soren nie wiedział, kim jest Tor, też uwierzyłby w jego chorobę.
Ten jedyny w swoim rodzaju kanciarz i naciągacz całkowicie wczuł się w rolę, którą odgrywał – słabowitego, niewinnego i złamanego życiem starca.
Soren walczył z własną frustracją i łajał się w duchu za zbytnią pewność siebie, bo musiał stanąć przed zupełnie inną sytuacją, niż przewidywał. I przed Torem zszokowanym jego niezapowiedzianą wizytą, którego na chwilę zdradził wyraz zdziwienia w zmęczonych oczach.
Starzec nie zareagował na ironiczne słowa powitania wypowiedziane przez gościa. W zamglonych oczach Tora, Soren nie widział nic poza pustką, którą tylko na chwilę przykryło pozornie autentyczne zmieszanie.
W tym samym momencie do saloniku weszła Anna.
Soren z niemal lekarską ciekawością patrzył, jak starzec unosi na jej powitanie trzęsącą się rękę pokrytą niebieskimi żyłami.
Wszystko to gra, ale gra odgrywana perfekcyjnie, pomyślał. Prawdziwy artysta.
Jednak Soren tropił go latami jak pies gończy i wiedział, że nie można lekceważyć chytrych sztuczek Tora Rasmussona. Ten człowiek posiadł umiejętność prowadzenia kilku gier naraz. Zawsze zostawiał sobie drogę ucieczki. Potrafił znikać bez śladu jak dym rozwiewający się w powietrzu. Zawsze zostawiał za sobą zgliszcza i zrujnowane ludzkie życia.
– Myślę, że Anna zda egzaminy na piątkę – powiedział Tor, zwracając się nagle do Sorena. – Jest błyskotliwa. Brak jej tylko pewności siebie.
– Miło, że tak myślisz dziadku, ale niestety jesteś jedyny – westchnęła.
Anna wciąż stała odwrócona plecami do gościa, nie zważając na jego obecność. Tor spojrzał na nadgarstek, jakby patrzył na niewidoczny zegarek.
– Już czas. Mam spotkanie, Anno.
Z bandą swoich oszustów? Daruj sobie, Tor, pomyślał Soren.
– Nie znoszę się spóźniać – dodał starzec.
– Jestem tu, dziadku. Dobrze spałeś?
Anna pogłaskała go po dłoni i odwróciła się do Sorena.
W jej niskim i miękkim głosie nie było słychać śladu ostrożnej podejrzliwości, którą teraz jednak ujrzał w jej oczach. Ledwie dobę temu widział tę twarz na ekranie komputera. Wtedy z właściwym bogatym ludziom lekceważeniem uznał ją za niemal ładną… Teraz doszło do niego, jak źle służą prawdziwym kobietom komputerowe piksele. A taką miał właśnie przed sobą. Realną i żywą. I równie żywo na nią reagował. Nagły przypływ podniecenia ostrzegł go, że jego legendarna kontrola nad sobą ma swoje granice.
Zdjęcie w internecie oddawało proporcje jej twarzy o pełnych zmysłowych ustach i gęstych ciemnych brwiach ocieniających szeroko rozstawione, duże, zielone kocie oczy. Wszystkie te wyraziste rysy powinny walczyć ze sobą o dominację. Ale zamiast tego zlewały się w jedną nieodparcie obrazową i zapierającą dech w piersiach zmysłową całość. Różnica leżała po części w kremowej gładkości skóry i intensywnej zieleni oczu Anny Randall. Brak symetrii tylko wzmacniał zmysłowy wygląd tej twarzy.
Soren wolałby widzieć tę kobietę w obcisłych dżinsach, ale szerokie bawełniane spodnie wskazywały na nogi proporcjonalne do jej wzrostu, a pleciony czarny pas podkreślał wąską talię. Workowata biała koszula nie miała uwydatniać gładkich i smukłych krągłości Anny, ale ich nie skrywała.
Soren złajał się w myślach. Nie miał czasu, by rozpraszać się widokiem kobiety. Zwłaszcza gdy była wnuczką jego wroga i pewnie, tak jak dziadek, tkwiła po uszy w tym samym bagnie.
Przywołał na twarz jeden ze swoich czarujących uśmiechów, które zawsze miał pod ręką. Jednak tylko nieliczne były naprawdę szczere. Niektóre wywoływały w ludziach lęk. Inne miały roztapiać w nich wrogość. Jeszcze inne często służyły jedynie zapraszaniu kobiet do sypialni. W powitalnym geście wyciągnął rękę do Anny.
Tylko jej nieco zdziwione spojrzenie mówiło mu, że w ogóle zauważyła jego wysiłki. Miała wypisaną na twarzy nieufną rezerwę, która lada chwila mogła zmienić się w otwartą wrogość psa obronnego.
Spojrzała na rękę Sorena i lekko uścisnęła dłoń z długimi smukłymi palcami. Przez chwilę toczyła walkę między swoimi dobrymi manierami a bezwstydnie jawną dla niej falą dziwnego ciepła, jaka na chwilę przepłynęła przez jej ciało.
Gdy puściła rękę gościa, zauważyła drobne skrzywienie kącika ust i lekki ironiczny błysk w jego oczach. Nie była jednak pewna, czy się jej nie zdawało. Ukradkiem wytarła spocone dłonie w spodnie i udała, że zniewalająco zabójczy uśmiech Sorena nie wywarł na niej żadnego wrażenia.
Soren lekko zacisnął wydatną kwadratową szczękę, jakby jego ego doznało urazu. Nic bardziej mylnego. Czuł się zaintrygowany, a nie urażony.
Miał mocne i odporne ego.
W Annie Randall mogło być coś więcej niż zgniła pula rodzinnych genów i ładna twarz. O ułamek sekundy za długo spoglądał na ekscytująco asymetryczne i oszałamiająco seksowne rysy jej twarzy. Szeroko rozstawione oczy o inteligentnym wyrazie, gładkie wystające kości policzkowe i pełne zmysłowe usta.
Widok ten przypomniał mu o podnieceniu, jakie odczuł przed chwilą.
Nie był mężczyzną, który boi się prawdy. Zwłaszcza gdy patrzyła mu prosto w oczy w postaci kobiety. Przyznał więc przed sobą, że pociąga go wnuczka jego wroga. I poczuł się z tym nieswojo.
– Dzień dobry… – Anna zamilkła na chwilę. – W czym mogę pomóc? – dodała twardszym tonem.
Były to słowa pełne chłodnej uprzejmości, ale Sorena uderzył przede wszystkim jej głos… Najbardziej niezwykły, jaki słyszał. Nawet w swoim chłodzie niósł w sobie coś kuszącego i uwodzącego. Szybko jednak odrzucił te myśli.
– Jesteś wnuczką Tora… Przepraszam, Henry’ego?
Chciał odzyskać spokój, choć doskonale wiedział, z kim rozmawia.
Wiedział o niej wszystko, oprócz jednego. Roli, jaką odegrała w ostatnim przekręcie jej dziadka związanym z defraudacją pieniędzy znanej organizacji charytatywnej. Przez myśl mu nawet nie przeszło, że mogła nie brać udziału w tym oszustwie.
Teraz, gdy ją spotkał, zrozumiał, jak bardzo użyteczna mogła być dla Tora kobieta, która idealnie łączyła w sobie niebiańską niewinność z całkiem ziemską seksownością. Soren nie miał dowodów, ale zakładał, że jako wnuczkę, Annę przygotowano do przejęcia kontroli nad rodzinnym biznesem.
Lub może naprawdę była tak niewinna, jak wyglądała?
Odrzucił tę możliwość. Nikt z rodziny Tora nie mógł być zupełnie niewinny. Pytanie nie brzmiało, czy Anna brała udział w oszustwach, ale jak głęboko w nich uczestniczyła.
– Tak, jestem Anna.
Soren tylko się uśmiechnął.
– Myślałem, że jesteś starsza – powiedział.
Mówił prawdę, choć w rzeczywistości wyobrażał sobie, że będzie wyglądała na starszą.
Wiedział, że ma…
Właściwa liczba lat umknęła jego uwadze. Ale Anna ledwie wyglądała na dwadzieścia lat. Nie mówiąc o dwudziestu paru.
– Domyślam się, że odziedziczyłaś miłość Henry’ego do książek? Bibliotekarka? Pewnie pasjonujący zawód…?
– Kolejny dziennikarz? – odpowiedziała pytaniem na pytanie.
Twarz Sorena nawet nie drgnęła. Jakby w ogóle nie usłyszał lekceważącego słówka „kolejny”.
– Wyglądam na niego? Jak wyglądają dziennikarze?
Przyznała w duchu, że może tylko paru z nich byłoby stać na tak drogi garnitur, jaki miał na sobie Soren.
– Więc kim właściwie jesteś? – spytała.
Poza tym, że jesteś najbardziej pociągającym i najprzystojniejszym mężczyzną, jakiego widziałam, dodała w myślach.
Już na początku jeden szybki rzut oka wystarczył jej, by dostrzec kilka szczegółów. Był wysokim mężczyzną, z pewnością mierzącym ponad metr dziewięćdziesiąt. Miał na sobie szyty na miarę stalowoszary garnitur, krawat jaśniejszy o kilka odcieni i nieskazitelnie białą koszulę. Ten komplet sprawiał, że całą postać Sorena otaczała aura luksusu i podkreślał jego szerokie ramiona oraz smukłą wysportowaną sylwetkę.
Anna spojrzała na niego uważniej. Dłuższe, sięgające kołnierzyka włosy miał zaczesane na bok i nieco do góry. Ocieniały one symetryczne rysy twarzy biegnące w dół do kwadratowej szczęki. Ostre i wystające kości policzkowe, nieco orli nos i zgrabnie zarysowane usta, które wymagały osobnego spojrzenia. Mocna górna warga i jawnie zmysłowa dolna. Jednak tym, co najbardziej przykuwało uwagę, były jego oczy – bardziej niebieskie niż jakikolwiek niebieski kolor, jaki widziała. Nie była to ciepła barwa niebieskiego nieba, lecz arktycznego lodu. Okalały je czarne jak smoła brwi i długie jakby pokryte czarną sadzą rzęsy.
Oczy te patrzyły na nią inteligentnym spojrzeniem. Dolna warga wskazywała, że mężczyzna ten potrafi działać z bezwzględnością i odwagą. Cała jego postać emanowała czystą i nagą męskością.
Ten mężczyzna z pewnością uważał uwielbienie ze strony kobiet za rzecz daną. Coś, co mu się po prostu należy.
Irytowało ją, że przyglądając mu się tak wnikliwie, sama łechce jego próżność. Nie chciała dać mu poznać, że ją pociąga. Przybrała kamienny wyraz twarzy.
Odwróciła się do dziadka i gdy chwycił jej rękę swoją wychudzoną dłonią, uśmiechnęła się do niego ciepłym uśmiechem.
Ten gest dał jej chwilę oddechu, by mogła wrócić do rozmowy z Sorenem.
– Jak poznałeś mojego dziadka?
– Przepraszam, myślałem, że się przedstawiłem – skłamał bez mrugnięcia okiem. – Soren Vitale. Twój dziadek był kiedyś mentorem mojego zmarłego ojca.
Soren znów wyciągnął do niej rękę. Anna posłuchała jednak wewnętrznego głosu ostrzegającego ją, że niebezpiecznie byłoby raz jeszcze poczuć ciepło tych długich smukłych palców. Już sama wymiana spojrzeń sprawiła, że czuła się dziwnie podenerwowana. Dotyk tylko pogłębiłby jej zmieszanie.
Z wysiłkiem uniosła jednak głowę.
– Przykro mi z powodu twojego ojca… – powiedziała cichym głosem.
– Stare czasy – odpowiedział Soren.
Mentor? Tym razem nie mogła już zignorować wyciągniętej do niej ręki.
– Gdy twój dziadek… – Soren zamilkł na chwilę i spojrzał na Henry’ego – prowadził interesy w Islandii, dzielił z moim ojcem biuro na przedmieściach Reykjawiku.
Islandii? Anna nie wierzyła własnym uszom. Potrząsnęła głową i uśmiechnęła się nieco protekcjonalnym uśmiechem.
– To pomyłka. Dziadek nigdy nie był w tym kraju – odparła stanowczym tonem.
Soren uniósł brwi i spojrzał na nią uważnym wzrokiem.
– Nie mówił, co tam robił?
Jego spojrzenie sprawiło, że poczuła się nieswojo.
– Chyba… – zaczęła ze złością – wiedziałabym o tym…
Anna zamilkła, bo nagle przypomniała sobie długie i tajemnicze okresy nieobecności dziadka. Pamiętała jednak, że jako dziecko jej głowę zawsze zaprzątały tylko prezenty, jakie przywoził.
– Po co miałbym kłamać?
Wzruszyła ramionami, ale nie przyznała mu racji.
– Może zaczniemy od początku? – zaproponował. – Mam powiedzieć coś o sobie?
Na jego ustach błądził łagodny, ale kpiący uśmiech.
– Jestem zaskoczona. Nie wiedziałam, że dziadek ma gości. W książce odwiedzin nie było żadnych nazwisk.
Na twarzy Sorena pojawił się wyraz udawanego zawodu. Jednak Anna patrzyła przede wszystkim na oczy, w których nie było śladu humoru czy ciepła. Przyglądał jej się tak, jakby chciał poznać wszystkie tajniki jej duszy.
– Więc złamałem zasady? – zapytał.
– W klinice Merlin są one rygorystyczne – zripostowała sztywnym tonem. – Leżą tu chorzy i bezbronni ludzie.
Tak, bezbronni jak ten wilk, pomyślał, patrząc na Tora.
– A jednak ktoś, kogo wzięłaś za dziennikarza, się wśliznął?
Nie mogła zaprzeczyć, trzymała więc mocno zamknięte usta.
– Dziwna nazwa jak na takie miejsce.
Soren rozejrzał się po saloniku, w którym mimo antycznych mebli znajdował się pełen zestaw szpitalnych narzędzi, a nawet respirator.
– Miejsce?
Soren zmarszczył brwi.
– Tak – odparła. – Merlin to sceniczny pseudonim pierwotnego właściciela. W epoce edwardiańskiej był znanym magikiem. Posiadał wtedy kilkaset akrów gruntu, choć dziś jest tu tylko dom i ogród.
Wiedziała, że brzmi teraz, jakby czytała przewodnik turystyczny. Spojrzała na dziadka i poczuła, jak bezwiednie puszcza jej dłoń. Zasnął z głową przechyloną na ramię. Serce ścisnął jej smutek. Chory wyglądał tak bezbronnie, że trudno byłoby sobie wyobrazić, że jeszcze kilka miesięcy temu jego pogadanki i wykłady przyciągały tłumy. Widziała je na własne oczy i była z niego dumna.
– Długo tu leży? – zapytał Soren.
– Pół roku – odparła. – Przepraszam, jeśli byłam zbyt obcesowa. W zeszłym tygodniu personel nakrył tu dziennikarza, który przemknął się tylnym wejściem.
Złość rozjaśniła jej oczy zielonym błyskiem.
– Ludzie są… tacy… Dziadek nie chciałby, żeby ktoś widział go w takim stanie. Zresztą i tak nikt nie przychodzi – powiedziała z goryczą w głosie.
– Nie może przyjmować odwiedzających? Lekarze zabraniają?
– Może, ale odwiedzali go, zanim jego zdrowie się pogorszyło. Dziś już nikogo nie poznaje.
Do oczu napłynęły jej łzy, które z trudem powstrzymała.
Soren przyznawał w myślach, że jeśli Anna gra, to robi to świetnie.
Rozważał opcje. Może nic nie wie o teatrze, jaki odgrywa Henry…? Stąd widoczne na jej twarzy emocje i na pozór autentyczna reakcja.
Tylko zupełnie bezduszny drań mógłby skazać ostatnią spowinowaconą z nim osobę na takie piekło. Ale Tor zrobiłby to bez mrugnięcia okiem.
– Ludzie boją się demencji. Nie wiedzą, jak do niej podejść. Może dlatego, że uświadamia im, jak kruche jest życie – powiedział.
Wiedział wszystko o kruchości życia.
Stał z lekko przechyloną głową z rękoma w kieszeniach. Błysk w oczach Anny mówił mu, że przyjęła jego słowa z uwagą. Dalej traktowała go z rezerwą, ale nie sprawiała już wrażenia kogoś, kto zdzieliłby go czymś, co tylko znajdzie pod ręką.
Tor bezwiednie osunął się na fotelu i boleśnie jęknął przez sen. Ten jęk poruszyłby najbardziej bezduszne serce, ale Soren nie miał wątpliwości, że starzec odgrywał swoją rolę, której autentyczności dodawała widoczna gołym okiem słabość ciała. Ale przecież wszyscy się starzejmy.
Soren też. Dziś w niczym nie przypominał siedemnastolatka, który tamtego dnia wszedł do stodoły i zobaczył… Nie miał pojęcia, jak długo stał nad martwym ciałem ojca, zanim przypadkiem znalazł go sąsiad.
– Boją się… – Anna podchwyciła jego słowa. – Nawet ci, którzy jeszcze niedawno z nim pracowali?
Na chwilę zapadło między nimi milczenie. Spojrzała w jego niebieskie oczy. Wciąż zaskakiwał ją zimny odcień tego koloru. Chciała odwrócić wzrok, ale magnetyczne spojrzenie Sorena trzymało ją w miejscu mocno jak w kleszczach.
– Islandia jest mała. Wszyscy tam dobrze się znają. Jakiś czas twój dziadek był niemal członkiem rodziny…
Soren wrócił myślami do przeszłości. Jego rodzina zapraszała wroga do swojego domu. Wspólnie jadali kolacje wypełnione rodzinnym ciepłem i humorem. Tor interesował się problemami nastolatka. Słuchał jego narzekań na rodziców. Zawsze wydawał się Sorenowi autentyczny i szczery. Opowiadał mu o własnym ojcu.
Szybko okazało się jednak, że Torowi chodziło tylko o wyprowadzenie pieniędzy z funduszu emerytalnego firmy ojca Sorena.
„Wszystko przepadło, Soren, wszystko”. Syn do dziś pamiętał słowa ojca. I straszliwą pustkę w jego oczach, gdy je wypowiadał. Nigdy ich nie zapomniał. Razem z obrazem ojca na zawsze zapadły mu w pamięć.
Z zamyślenia wyrwały go słowa Anny.
– Vitale? Chyba… nie pamiętam takiego nazwiska.
– Nie Vitale. Wówczas Steinsson. Po śmierci ojca przeniosłem się na Sycylię i przyjąłem nazwisko matki.
Nie był to jego wybór, lecz warunek umowy, która na całe życie zabezpieczała jej przyszłość.
Jego dziadek, Biagio Vitale, niczego nie dawał za darmo, a Soren nie miał mocnej pozycji przetargowej.
Anna potrząsnęła głową. Czuła się, jakby Soren przyglądał jej się przez szkło powiększające.
– Przykro mi, Henry mógł… – Zmarszczyła brwi. – Vitale brzmi troszkę znajomo… – przyznała.
Pewnie dlatego, że chyba miała jedno z błyszczących luksusowych urządzeń kuchennych noszących to logo. Kupowali je wszyscy. Choć nie wszyscy wiedzieli, jak wiele gałęzi posiada potężne imperium Vitale. Działało w branżach inżynieryjnej i finansowej, w których cieszyło się światową renomą. Jednak perłą w wielomiliardowej koronie były inwestycje w energię odnawialną. To w tej gałęzi Soren po raz pierwszy został dyrektorem generalnym. Kierował funduszami, które odchodziły od wydobycia gazu i ropy w kierunku wykorzystania zielonej energii. Z początku uważano, że podejmuje szalone ryzyko i może stracić majątek. Soren szybko udowodnił jednak, jak bardzo mylili się krytycy.
– To było dawno temu – powiedział.
Dla reszty świata była to już zapomniana sprawa, ale nie dla Sorena. Żył nią cały czas tak, jak przed laty żyły nią nagłówki gazet – „Zhańbiony biznesmen złapany na kradzieży pieniędzy z funduszu emerytalnego swoich pracowników”. Wciąż miał przed oczami te krzyczące tytuły.
Tyle że jego ojciec, Stein Steinsson, nic nie ukradł. Jego jedynym grzechem było to, że zaufał swojemu przyjacielowi i partnerowi biznesowemu Torowi Rasmussonowi, który zniknął wraz z pieniędzmi. Zostawił marne grosze, a ślady kradzieży upozorował tak, by zawiodły śledczych do wspólnika.
Matka Sorena, Hanna, nie umiała unieść ciężaru utraty męża i rozdmuchanego przez media skandalu. Wpadła w głęboką depresję, a później kompletnie załamała się nerwowo.
Soren miał wtedy siedemnaście lat. Był wściekły i bezsilny. Z dnia na dzień przestał być najlepszym uczniem. Mimo że targał nim gniew na ojca za to, że ich zostawił, wdawał się w bijatyki w obronie jego imienia i zadawał się ze złym towarzystwem.
Być może skończyłby w więzieniu, którego przedtem domagała się dla ojca opinia publiczna, gdyby nie pewien przypadek. Znalazł kilka tabletów, które matka trzymała w szafie, i list, jaki napisała, przygotowując się do dnia, gdy będzie mogła wykorzystać ich zawartość.
Był to dla niego sygnał alarmowy. Wiedział, że będzie potrzebował pomocy, ale nie tej, którą mu proponowano. Nie potrzebował prawnika ani terapeuty, lecz bezpiecznego miejsca dla matki.
Nie miał wielkiego wyboru.
Był sam. Przełknął więc własne poczucie dumy i udał się na Sycylię do dziadka. Człowieka, który odrzucił i wydziedziczył swoją jedyną córkę, Hannę. Bo nie zgodziła się na zaaranżowane dynastyczne małżeństwo i uciekła ze swoim długowłosym islandzkim kochankiem – jej wikingiem, jak go nazywała – którego poznała podczas podróży autostopem po Europie.
Biagia nie wzruszały ckliwie romantyczne historie. Nie ulegał sentymentom, robił interesy. Po śmierci ojca Sorena zgodził się umieścić Hannę w najdroższej i najlepszej klinice na świecie, ale w zamian zażądał duszy i serca młodzieńca.
Był to diabelski pakt.
Biagio nie miał potomka. Obiecał Sorenowi, że jeśli w ciągu ośmiu lat udowodni, że ma talent do zarządzania, stanie na czele imperium Vitale. Ale nic za darmo. Przez te lata Soren miał robić to, co Biagio kazał. Uczyć się wszystkiego od podstaw i nie oczekiwać – z racji powiązań rodzinnych – żadnej taryfy ulgowej.
Zgodził się. Ale młody bogaty nastolatek spotkał się z falą wrogości ze strony twardych robotników ciężko pracujących na polach naftowych i w stalowniach oraz kierowników, którzy robili, co mogli, by awansować wyżej. Wszyscy dawali się we znaki młodzieńcowi, który według nich miał przed sobą łatwą drogę na szczyt. Nie wiedzieli, że droga ta wcale nie była łatwa. Sorenowi udało się w końcu zdobyć ich szacunek, a nawet zaprzyjaźnić z tymi, których nigdy o życzliiowość by nie podejrzewał.
Po ośmiu latach mógł już stawiać własne warunki. I nigdy nie zapomniał, dlaczego był tam, gdzie był.
Znał prawdę. Pewnego dnia miał ją poznać i świat.
Syn oczyści imię ojca.