- W empik go
W szafie - ebook
W szafie - ebook
Bezimienna bohaterka powieści Terezy Semotamovej po zakończeniu nieudanego związku, postanawia zamieszkać w szafie, którą zamierza wyrzucić jej siostra. Szafa staje się metaforą poszukiwania swojej przestrzeni w świecie, wyznaczania granic i sprawdzania się w relacjach z rodziną i przyjaciółmi. W szafie to powieść o kryzysie życiowym, która składa się na tragikomiczną mozaikę i portret osoby wchodzącej w dorosłość na swoich, na pierwszy rzut oka - niezrozumiałych - warunkach.
Tytułowa szafa jest dla bohaterki nie tylko groteskową namiastką domu, ale i wątłą twierdzą, bunkrem, przeciwatomowym schronem, gdzie ukrywa się przed „dorosłym” życiem i opresyjnym męskim światem. Dlatego to książka smutna. A zarazem cierpko dowcipna i pełna absurdu, swobodnie mieszająca sen z jawą. Być może tak pisałby Kafka, gdyby żył w xxi wieku i był kobietą.
Anna Maślanka, Literackie Skarby Świata Całego
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-66505-47-6 |
Rozmiar pliku: | 990 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Absolwentka filozofii, menadżerka kultury, bohemistka oraz tłumaczka literatury z języka czeskiego. Przełożyła zbiór esejów z pogranicza estetyki i historii sztuki autorstwa Tomáša Kulki _Sztuka a falsyfikat_ oraz wspólnie z Katarzyną Dudzic-Grabińską książkę _Sztuka a kicz_ tego samego autora. Przetłumaczyła także zbiory opowiadań Marka Šindelki _Zostańcie z nami_ i _Mapa Anny_, eksperymentalną książkę Ladislava Čumby _Wittgenstein: wiadomo, że…_ oraz powieść o tematyce obozowej dla młodzieży _Transport poza wieczność_ Františka Tichego. Założycielka Fundacji Kukatko, wspierającej polsko-czeską współpracę kulturalną.1.
Leżę na dywanie, który jest torem wyścigowym. Leżę zatem na torze wyścigowym. Przychodzi siostra, kładzie się na dziecięcym łóżeczku, chrupie kalarepę i czyta skandynawski kryminał. Mieszkańcy Północy sztukę zabijania doprowadzili do takiego mistrzostwa, że aż trzeba było stworzyć osobny gatunek literacki.
Dziecko I przejeżdża po mnie samochodzikiem i krzyczy:
– Daj tu karetkę, kozi móżdżku! – po czym od tyłu rzuca się na młodszego brata, który też zaczyna wrzeszczeć.
Początkowo siostra ani drgnie. Dopiero kiedy krzyk staje się nie do zniesienia, ryczy:
– Przestańcie, bo nie będzie dzisiaj kolacji!
Chwila ciszy. Dziecko I dalej jeździ po mnie samochodzikiem, a Dziecko II buduje posterunek policji.
– To ja już pójdę – mówię.
– Daj spokój, gdzie będziesz szła – mówi siostra.
Potem przez chwilę patrzy w pustkę. Jej źrenice się zwężają, po czym dramatycznie rozszerzają.
– Słuchaj, musimy tu trochę przemeblować, wyszykować pokój dla przedszkolaka… Trzeba kupić szafę, nowa będzie sięgać aż do nieba, więc może komuś przyda się ta stara. Znasz kogoś?
– Tak, na pewno ktoś się znajdzie – odpowiadam – poza tym jest strona internetowa „niewyrzucaj.cz”.
– I jak to działa?
– No wrzucasz fotkę tej szafy i jeśli ktoś ją zechce, zgłasza się do ciebie i przyjeżdża po odbiór. Na pewno ktoś weźmie taką ładną szafę.
Patrzę w kąt. Dwudrzwiowa szafa z litego drewna. Niedomknięte drzwi. (Zresztą nie da się ich domknąć). Z szafy wystaje plecaczek Dziecka I, w którym ma zachomikowane wszystkie słodycze, jakie ostatnio dostało. W razie potrzeby otwiera szafę, wyciąga plecak, podbiera jedną sztukę, po czym chowa go z powrotem. Zupełnie jak urzędnik Narodowego Banku Czeskiego, który odkrył, że ziarnko do ziarnka, a zbierze się miarka, zaś bonusem dla Dziecka I jest przyjemna myśl o skitranym plecaczku pełnym słodkości. Zerkam na ścianę obok szafy, gdzie wisi opona z betonu, moja praca dyplomowa, którą dałam siostrze.
Zbieram z podłogi swoje kończyny, kilka razy dziś przejechane przez samochodzik. Muszę iść. Nie wiem wprawdzie dokąd, ale czuję, że muszę.
– To ja idę – mówię.
– Daj spokój, gdzie chcesz iść – mówi siostra, nie podnosząc głowy znad książki.
– Przecież śpię u Jany, mówiłam ci.
– Jest wcześnie, posiedź jeszcze z nami, co?
– Coś czuję, że będziecie się tu dobrze bawić beze mnie.
– No tak, ale chcemy się tobą nacieszyć! – mówi siostra i trochę mnie zaskakuje, ale ponieważ są to tylko słowa, nie czyny, tylko słowa, nie czyny, pozostaję niewzruszona.
– Teraz cieszycie się mną na okrągło. Przeprowadziłam się. Już tam nie wrócę. Więc w razie czego dzwoń. Gdybyś potrzebowała, żebym przypilnowała dzieci czy coś…
Siostra wreszcie podnosi głowę znad książki i patrzy na mnie.
– A co tu będziesz robić? Kiedy się przeprowadzasz? I co z Ondřejem?
– Muszę już iść, pa…
Wieczny gość wychodzi. Przechodzę przez kuchnię. W telewizji lecą wiadomości: Wojna w spichlerzu Europy… A jaka dziś będzie pogoda? To są czasy, w których żyję. To jestem ja.
Żeby przewietrzyć głowę i zaoszczędzić, postanawiam iść pieszo, zamiast korzystać z biedametra lub tramwaju, czy jak to się tu nazywa. Wędkarz mieszka w pobliżu, zwalczam pokusę naciśnięcia dzwonka do jego drzwi. W okolicznych wodach łowi tylko najpiękniejsze ryby, szczupłe, drapieżne gatunki, nie boi się sadzawek oferujących efemeryczną zdobycz. Mieszka tam, mieszka, łowi ryby, łowi. Jest. Jest do wzięcia. Ale czy to wystarczy?
Idę przez spuchnięte weekendowe miasto, wszystko jest jakieś lepkie, więc też się lepię. Mogłoby trochę popadać. Może faktycznie zbiera się na deszcz, ptaki latają nisko, ryby wyskakują nad taflę wody, koguty głośno pieją, wrony kraczą, kury siedzą całą gromadą i nie dziobią w ziemi, gołębie przycupnęły w kątach i nie latają, kos śpiewa w samo południe, zamykają się kwiaty mleczy i nagietków, a mnie się kleją palce i też unoszę się niebezpiecznie nisko nad ziemią.
Miasto to przekrojona na pół śliwka z kompotu, której miąższ jest nabrzmiały, bogaty w substancje odżywcze. Jest słodkim owocem, kuszącym, by go ugryźć. Ja czuję się jak gorzki owoc, który prosi się o wyrzucenie. Trudno wyrzucić samą siebie. Spad leży, jak leżał.
Dzwoni telefon. Nabieram powietrza. Może powiedzieć jej prawdę? Że nie żyje i że już nie wrócę za granicę…
– Cześć, mamo, świetnie, no, czuję się świetnie i znalazłam pracę w banku, w okienku. Tak, to dobry bank, teraz idę kupić sobie jakieś odpowiednie bankowe ubranie, solidny strój solidnej kobiety, która oferuje poważne produkty bankowe, można na niej polegać. Na piersiach będzie się kołysać identyfikator „Mimi, jestem tu dla was”, a na początku będę też nosić przypinkę „UWAGA, uczę się, ale szybko”.
– Bardzo się cieszę.
– No, na razie jestem u Jany, ale coś sobie znajdę, może nawet mi pomogą, to super bank. Ludzie też są super.
– A kiedy zaczynasz?
– Dopiero pierwszego. Do tego czasu muszę załatwić różne rzeczy, kupić jakieś eleganckie ubranie i buty na jesień i może przeczytać trochę o bankowości dla opornych, i odpocząć. Przygotować się do służby społeczeństwu.
– Kiedy przyjedziesz?
– Tak, przyjadę, na pewno.
– A co z Ondřejem? I jak przewieziesz rzeczy?
– Mamo, tracę zasięg, pa!
Być wreszcie częścią systemu. Wreszcie gdzieś się zaczepić! Mama się cieszy, myśli, że jej pociecha, dziecko z rodziny _miscellaneous_, które dotychczas opierało się wszystkiemu, co powszechne, sztucznie wytworzone, wreszcie uległo, pochyliło głowę, postanowiło pomagać ludziom w rozwiązywaniu ich problemów finansowych. Bardzo odpowiedzialnie i zgodnie z zasadami, które ustanowił ktoś wyżej. A temu komuś ktoś wyżej. A tamtemu ktoś nad nim. A nad nimi wszystkimi jest jeszcze całe mnóstwo takich „nad”.
Kiedy zbliżam się do mieszkania Jany, jest już prawie ciemno i bardzo mi to odpowiada. Światło, które codziennie pada na przedmioty, człowiek może absorbować tylko przez ograniczony czas, a potem się cieszy, kiedy te wszystkie eksponaty (włącznie z nim samym) przez chwilę nie są tak bardzo widoczne. Prosta sprawa. Nic nie widać, noc pożera świat. Ciemność, czas przeznaczony na odpoczynek, uzupełnienie sił napędowych, które w ciągu dnia człowiek zużył – w pędzie, napędzany i popędzany.
Ostatni odcinek drogi do mieszkania Jany prowadzi pod górkę, jestem trochę zziajana, a trochę zadowolona. Muszę się zasapać i go pokonać. Ten krótkoterminowy cel napawa mnie na chwilę swoją sensownością. Otwieram bramkę i zamykam ją za sobą.
Przed domem stoi Słowak ze swoją rosyjską dziewczyną. Ubrany jest w dres, na nogach ma białe skarpetki i gumowe klapki z wielką białą fajką najka, na szyi – złote łańcuchy. Zdążyłam zauważyć, że nie chodzi do pracy. Większość dnia spędza przed domem z papierosem w ustach i telefonem przy uchu.
Jego rosyjska gejsza stoi w szortach z Hello Kitty, z pyszczka kotka wychodzi dymek z przesłaniem: _Tititi!_ Wije się wokół Słowaka jak bluszcz wokół brzozy w lesie Lednice; ewidentnie nie potrafi grać na tradycyjnym instrumencie strunowym zwanym bałałajką ani przyrządzić tradycyjnej rosyjskiej herbaty, ale jemu, urodzonemu w Kieżmarku, to nie przeszkadza. Nie interesuje go przyszłość, przeszłość dla niego nie istnieje, a z teraźniejszości wyszarpuje, co się da.
Kiedy przechodzę obok tej pary kociaków, słyszę: _Ľúbim ťa iba v noci, vo dne ma akosi serieš_, _Larisa_*. Na co dziewczyna coś mu cicho jęczy do ucha, ale niestety nie udaje mi się tego usłyszeć. Uderza mnie zapach kokosa, którym gejsza lubi pachnieć.
W mieszkaniu jest cicho, tak przynajmniej początkowo myślę. Wszystkie pomieszczenia są ciche i zamknięte, więc cicho jak myszka skradam się do przydzielonego mi sektora B4. Siadam w bujanym fotelu. Bujam się, bujam. Wsłuchuję w ciemną ciszę. Niczym ciężki lukier spływa na mnie przekonanie, że w mieszkaniu wibruje nieokiełznana energia połączona z korzeniami Wszechświata. Miarowe skrzypienie łóżka, tej źle skręconej, chwiejnej skandynawskiej konstrukcji, rytmiczne sapanie, które ze względu na wykonywaną czynność należałoby nazwać raczej porykiwaniem. A ja się rytmicznie bujam i bujam, niemal synchronicznie z tym skrzypieniem i porykiwaniem.
I nagle zatrzymuję stopami rozhuśtany fotel. Wykrzyknik. Osuwam się na podłogę i zakrywam głowę poduszką. Prostuję i rozluźniam nogi, wnętrza dłoni obracam do sufitu, żeby przywołać inną energię. Kiedy chodziłam jeszcze na jogę, nasza nauczycielka, Hồ Chi Minh w spódnicy, mówiła w taki sposób o dłoniach zwróconych do nieba. Ach, ten uciążliwy sobotni wieczór, można się wystraszyć, że nigdy się nie skończy. Najwięcej wypadków ma miejsce na finiszu. Próbuję się rozluźnić i nie myśleć o tym, gdzie jestem, kim jestem, co będzie i czego nie będzie, a co miałoby być. Obserwuję i liczę strupowate kropki na suficie.
Nagle otwierają się drzwi:
– Już jesteś? Mam owulację, wiesz? Musimy to wykorzystać. Dzisiaj jeszcze tak ze cztery razy.
– Jasne. – Kiwam głową czy raczej poduszką.
– Coś ci jest? Jak było u siostry?
Ściągam z głowy poduszkę.
– Normalnie. – Nie wiem dlaczego dodaję: – Już sobie znalazłam mieszkanie, więc nie będę wam dłużej przeszkadzać.
Mówię to i marzę o uldze, która mogłaby nadejść, gdybym nie kłamała.
– W ogóle nam nie przeszkadzasz, możesz tu spokojnie przez jakiś czas być, ale jeśli już coś znalazłaś… Gdzie to jest?
– Niespodzianka.
Jana masuje sobie biust.
– Masakra, totalnie bolą mnie piersi. No tak, rozmnażanie, człowiek… Bierzmy się do roboty… – Wychodząc z pokoju, rzuca: – W lodówce jest gulasz z ziemniakami. Częstuj się.
Mówi to, patrząc na fikusa, scena jest absurdalna, ale trudno powiedzieć, jaka ja będę, kiedy zacznę świadomie owulować, kiedy zostanę menadżerką swoich jajeczek. Może też będę gotować gulasz z ziemniakami dla fikusa? Podchodzi do drzwi.
– Co jutro robisz? Może chcesz gdzieś wyskoczyć?
– Raczej będę załatwiać to mieszkanie, ale… a gdzie byś chciała?
– Można by się gdzieś przejść.
– Jeszcze zobaczymy, dobra?
– Dobra, idziemy dalej się bzykać, dobranoc.
Jana cicho zamyka za sobą drzwi, a ja znowu zakrywam głowę poduszką. Nie chcę, żeby mój czas był odmierzany przerwami w skrzypieniu. Potrzebuję ciszy, na którą sama miałabym wpływ. Zanurz się w sobie, czerp z siebie. Nawet przez poduszkę słychać, jak się pieprzą. Owulacja to wielka sprawa. Macice to potęga, są twórczyniami wielkich projektów.
Nie mogę tutaj zostać. Dokąd pójść? Nie ma miejsca, gdzie można by było się zahibernować, u siostry jest tylko schowek z bojlerem, gdzie mogłabym spać na stojąco, w dodatku wtulona w odkurzacz. Nagle przypomina mi się pytanie siostry. Sięgam po telefon. Natychmiast piszę esemesa: _Wiem, co z szafą! Nie wyrzucaj!_
Przestrzeń. Świat jest rozparcelowany. Wszystko do kogoś należy. Każdy ma kilka swoich metrów kwadratowych, ale niektórzy tylko się snują między cudzymi parcelami. Ile przestrzeni na świecie jest nieużywanej, marnuje się, na pewno dużo. Jak znaleźć taki kawałek dla siebie? Kącik w ukryciu, gdzie nie wieje, można wyprostować nogi, zrobić sobie herbatę i zalec w ciszy jak niedzielna pieczeń w piekarniku.
Teraz musi wystarczyć ta szafa. Z czasem znajdzie się piekarnik. I tak dalej. Ożywienie. Nagle w moim ciele zaczyna pulsować gorąca, kipiąca energia. W torbie znajduję zatyczki do uszu, zdejmuję ubranie, biorę prysznic, kładę się. Spowolnienie. Ale w mojej głowie dalej się gotuje.
Stoję w otwartych drzwiach, przez które wychodzi się do ogrodu. Nagle wypada ze mnie mnóstwo dzieci, troje, czworo, pięcioro. Wesołe i szczęśliwe, wyglądają cudownie, są do siebie podobne, po bratersku kochają się i równocześnie nienawidzą. Są głuche. Mimo to wołam do nich, ale mnie nie słyszą, biegają po ogrodzie. Uwaga! Na końcu ogrodu są tory, po których jeżdżą wspaniałe pociągi Praga–Brno, ale też Hamburg–Wiedeń. Wybiegam za dziećmi, muszę je ochronić. W tym momencie się budzę.
Co z nimi, z moim pięciorgiem głuchych dzieci, które nie słyszą, gdy je wołam, a z oddali nadjeżdża pociąg? Otwieram oczy, spoglądam w ciemność, mam sucho w gardle i uświadamiam sobie, gdzie i kim jestem. Rozwibrowana kopulacja, walące tętno, woda gotuje się w rurach. Znudzona, dzięki ci, Boże miłosierny, szczęśliwie znów zasypiam.
* (słow.) _Kocham cię tylko w nocy, Larisa, w dzień mnie jakoś wkurzasz_ .