Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

W szczelinach czasu. Intymnie o PRL-u - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
3 października 2018
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

W szczelinach czasu. Intymnie o PRL-u - ebook

Naszym obozem rządzi ekonomia socjalistyczna. Coraz większa ilość stali przypada na głowę obywatela. Mój ojciec narzeka, że łeb mu pęka od tego ciężaru. Brakuje za to podstawowych rzeczy. Symbolem Peerelu staje się „spust surówki”. A także puste półki, nagie haki, naszyjniki z papieru toaletowego. Kolejki ustawiają się po mięso, ale też po książki. Jest biednie, ale książkowo.

Żeby zdobyć pieniądze na studia pracuję w Fabryce Pomocy Naukowych, potem w Zjednoczeniu Przemysłu Okuć, gdzie projektuję klucze i kłódki. Wychodzę za mąż na pierwszym roku studiów. Piszę pracę magisterską, rodzę dziecko, przez cztery lata siedzę w domu - tak głupio określa się darmową kobiecą harówkę. Dorabiam, sprzedając swoje rysunki. Pozuję jako model fryzjerski. Pensja męża, który robi karierę naukową, nie wystarcza. Zaczynam pisać powieść.

„Pracuję tylko w szczelinach czasu, gdy obiad gotowy, pranie się suszy, mieszkanie wysprzątane a dziecko śpi, wtedy siadam do pisania”. Taką notatkę znalazłam w dzienniku z tamtego czasu. To stąd wziął się tytuł.

Krystyna Kofta

Kategoria: Biografie
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-287-1026-9
Rozmiar pliku: 17 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

PROLOG Dżdżownice polskie

Dżdżu krople padają, i tłuką w me okno, jęk szklany, płacz szklany, i szyby w mgle mokną, zupełnie jak w wierszu Staffa. Dżdżu krople padają też u Mickiewicza, z chmury, na przykład jesiennej, jak żółw leniwej, ulewą brzemiennej, co z nieba aż do ziemi spuszcza długie smugi, jak rozwite warkocze, to są deszczu strugi.

Krople spulchniają i zmiękczają naszą ziemię, „tę ziemię”. Wkrótce po deszczu nie ma śladu, wilgotna ziemia pachnie, ptaki śpiewają. Na niebie pojawiają się białe obłoki, zza których wyziera słońce.

Nagle spod ziemi wychynęły na powierzchnię dwie dżdżownice. Duża dżdżownica to matka. Mała dżdżowniczka – jej córka. Oddychają głęboko świeżym po dżdżystym dniu powietrzem.

– Jakżeż tu pięknie, mateczko! Słonko świeci, ptaszki śpiewają, jest tak jasno! – zachwyca się dżdżowniczka. – Powiedz, ach powiedz, mamusiu, dlaczego my wciąż siedzimy pod ziemią i ryjemy w zupełnych ciemnościach?

– Bo to jest nasza Ojczyzna, córeczko!

Dziadek Franciszek wielkim patriotą był i basta. Po pierwszej wojnie wrócił do kraju z Berlina, choć rodzina się do tego nie paliła.

– Powstała Niepodległa, nasza Ojczyzna, nie ma się nad czym zastanawiać – zarządził.

Fabrykę zwinął, do Ojczyzny wrócił. I splajtował.

Mój ojciec przejął firmę, na nogi ją postawił. Wtedy wybuchła druga wojna. Stracił wszystko. Jako urodzony w Berlinie dostał propozycję zostania „rajsdojczem”.

– Nie po to mój ojciec do Ojczyzny wrócił, kiedy Polska powstała, żebym ja teraz Niemcem został – stwierdził.

Po kategorycznej odmowie zostaje odesłany do kopania rowów. Nadwerężył zdrowie, życie ocalił.

– Przecież mogli mnie zabić albo do obozu wysłać – mówi.

Nie żałuje utraconego majątku. Fabryka się spaliła, ocalało kilka nadpalonych maszyn Singera i dwa worki guzików.

Nowy układ geopolityczny zmienia układ sił. Przedwojenny burżuj staje się znów ofiarą. Nasza Ojczyzna w kleszczach geografii. Położenia nie przeskoczysz.

– Nie upadnie ten system ani za mojego życia, ani za twojego, ani też za życia waszych dzieci i wnuków. Trudno, to jest nasz kraj, innego nie mamy, to jest nasza Ojczyzna, córeczko – wieszczy ponuro.

Mylił się ojciec, choć sam tego nie doczekał. W 1989 roku Peerel jednak się skończył, odzyskaliśmy wolność i niepodległość.

Czy myślicie, że my, dżdżownice polskie, pozwolimy ją sobie znów zabrać? To jest nasza Ojczyzna Polszczyzna. Odwalcie się od niej!DOMIAR

Wieczór. W dużym pokoju, którego okno wychodzi na ulicę Asnyka, w kręgu światła lampy wiszącej nad stołem, krawiec damski Mieczysław Gałdyński, mój ojciec, pije zimną wódkę z panem Abramowiczem, krawcem męskim z ulicy Wawrzyniaka.

– Za duszę powieszonego! – mówi ojciec, wznosząc pierwszy toast.

– Tam będzie mu lepiej niż nam tu! – Pan Abramowicz opróżnia swój kieliszek.

– Ale jego rodzinie to niekoniecznie.

– Chyba domiar im umorzą?

– To zależy od ich widzimisię. – Ojciec nalewa do pełna. – Za umorzenie!

Wódka schłodzona pod zimną wodą w zlewie kuchennym. W domu nie ma lodówki.

– Monopol państwowy działa dobrze, wódka czysta jest naprawdę czysta, spirytus i czystą można pić bez obawy, dodatki smakowe to chemia – chwali ojciec.

Stoję w korytarzu, drzwi do pokoju są uchylone. Matka sprząta w kuchni, w piwniczce, jak mówimy, bo schodzi się tam po dwunastu kamiennych stopniach. Wysłała mnie do ojca z pytaniem, czy zrobić im trochę kanapek. Podsłuchuję i słyszę ten toast. Jestem przerażona, muszę odczekać chwilę, żeby wejść i spytać o kanapki. Na podwórku mówi się o tym, że nie żyje tata naszego kolegi, dokładnie jednak nikt nic nie wie. Samobójstwo nie mieści się w dziecięcym pojęciu śmierci. To, co słyszę, potwierdza okrutną prawdę. Ocieram oczy, wchodzę do pokoju…

Tak, zjedzą kilka małych kanapek, jakie zwykle matka podaje do wódki, na jeden chaps. Ze śledziem z beczki, wymoczonym, obranym, posypanym cebulą.

Napięcie opada. Zapalają skręty z żółtobrązowego tytoniu. Tata robi je bardzo zręcznie. W jednym pudełku trzyma bibułki, w drugim pięknie pachnący tytoń nie wiadomo jak zdobyty, uprawy przecież są państwowe. Pewnie przyniosła go któraś ze starych klientek. Ojciec nie pali byle czego. Ma także „charaszo maszynkę”, jak nazywa urządzenie do kręcenia papierosów. Jednak rzadko z niej korzysta. Woli zwijać w palcach. Gdy czuje się gorzej, po ostrym ataku duszności, po bólu i kołataniu serca lub stanie przedzawałowym, wówczas pozwala mi przygotować skręta. W tajemnicy; przed matką musi udawać, że nie pali, gdy czuje się gorzej.

Leków ojciec nie bierze, twierdzi, że sznaps wieczorny to najlepsze lekarstwo. Pomaga mu, rozluźnia napięte mięśnie. W szpitalu nigdy nie leżał. Wszystkie zapaści i zawały przechodzi w domu. Matka siedzi wtedy przy nim dzień i noc. Jak to się odbywa? Mój brat biegnie po pogotowie. Nie mamy przecież telefonu. Chyba nikt w kamienicy nie ma. Ojciec po uzyskaniu pierwszej pomocy odmawia wyjazdu do szpitala, mówi, że chce umrzeć w domu. Podpisuje papiery, że robi to na własną odpowiedzialność. Przychodzi doktor Smolarkiewicz (mieszka przy ulicy Reja), ratuje mu życie. Trzy razy się udaje. Za czwartym już nie. Takie zdarzenia jak domiar i śmierć krawca źle wpływają na serce ojca. Z trudnością oddycha. Gdyby nie sznaps z panem Abramowiczem, czułby się jeszcze gorzej.

Dwaj krawcy piją więc za duszę powieszonego, podobno za późno go odcięto. Lekarz pewnie wypisał akt zgonu z przyczyn naturalnych i litościwie nie doniósł o „wypadku” na milicję, co powinien był zrobić. Mimo dużej skali donosicielstwa i restrykcji, wśród przyzwoitych ludzi istnieje rodzaj prawdziwego frontu jedności narodu, w opozycji do władzy, ubeków, szpicli oraz zwykłych zawistników.

Żona krawca nie zgłasza samobójstwa w urzędzie. Dostaje akt zgonu męża od lekarza. Wszystkim to odpowiada. Władzom, bo nie muszą prowadzić śledztwa, choć i tak nie ponoszą za nic odpowiedzialności. Są bezkarne. Niezgłoszenie samobójstwa powoduje, że sumienie urzędnika jest czyste. Nie ma poczucia winy, nikt przecież nie odpowiada za śmierć naturalną. Rodzinie, bo może urządzić katolicki pogrzeb, taki jak trzeba, z księdzem i krucyfiksem, zwłoki złożyć w grobie rodzinnym, a nie zakopać pod płotem. Kościół w tamtych czasach jest blisko ludzi, swoich parafian. Nie pamiętam, żeby ktokolwiek, a przecież zdarzają się w rodzinach samobójstwa, został pochowany jak człowiek przeklęty, który targnął się na własne życie.

Wmawia się nam na katechizmie, że samobójstwo to grzech śmiertelny, nieodpuszczalny. Jednym słowem – piekło. A kto chciałby zostać skazany na wieczne potępienie i męki? Datek na kościół też pewnie ma znaczenie, jednak nie spotyka się wśród księży aż takiej pazerności na pieniądze i obnoszenia się z bogactwem, jak to się dzieje później. Wybaczenie grzechów jest potrzebne zmarłemu, czyli nieboszczykowi, o ile był wierzący. Pewnie nieszczęsny krawiec dostaje szybkie ostatnie namaszczenie od wezwanego w panice księdza. Spowiedź nie jest warunkiem koniecznym, trudno się wyspowiadać, będąc martwym. Księża udzielają ostatniego namaszczenia chorym bez przytomności, więc w czym problem? Dzięki temu krawiec spod dziesiątki będzie mógł czekać na Sąd Ostateczny w areszcie czyśćcowym, nie zaś w piekle, gdzie z wyrokiem na całą nieskończoną wieczność lądują przeklęci. Nikt o targnięciu się na życie nie wie nic pewnego. Nikt nie czyta Pisma. Wiara katolika opiera się na wierze w to, co głosi ksiądz z ambony. Ewangelie są słabo rozumiane.

Władze nie mają poczucia winy za domiar. Stosunek do „prywatnych” jest w sferach urzędników z awansu społecznego mściwy, nienawiść wielka. Na szczęście nie wszyscy są tacy. Matka twierdzi, że nawet niektórzy partyjni „chcą dobrze”, a czasem, gdy zajdzie potrzeba, to pomogą. Ludzie znają się między sobą, dzieciaki chodzą do tych samych szkół. Tylko niektóre do TPD, tam uczą się dzieci upartyjnionych rodziców. Nawet jeśli tak jest, bawią się na tym samym podwórku. Żony kupują na targu, spotykają się w tych samych sklepikach spożywczych, te „za żółtymi firankami” są dla wybranych wyższego szczebla, nie dla szeregowych członków partii.

To nie jest przyjemne, gdy sąsiedzi spuszczają głowy i przechodzą na drugą stronę ulicy, żeby się nie ukłonić i zagadać. Zaczęło się dzielenie ludzi, którzy razem cierpieli okupację, po wojnie wspólnie odgruzowywali, odbudowywali miasta. To, co się dało odbudować. Budowali nowe domy, nie zwracając uwagi na to, skąd kto przyszedł.

Bardzo szybko po zakończeniu wojny objawia się czerwony pysk nowej władzy. Kończy się kokietowanie równością i powszechną dostępnością dóbr. Był taki moment, jak ze śmiechem opowiadał ojciec, że propaganda bolszewicka lansowała równość i przywileje „dla ludu procującego miast i wsi”. Ta zbitka była wówczas popularna, u nas w domu przyjęła się jako kpina. Otóż mówiono, że będzie tak dobrze jak w Związku Radzieckim, będziemy za darmo jeździć pociągiem. Podobno ojciec raz się nawet przejechał bez biletu. Bonanza komunikacyjna skończyła się równie nagle, jak się zaczęła. Ojciec twierdzi, że w ZSRR człowiek nie może się w ogóle przemieszczać bez zgody władzy. Zaczął się „normalny Peerel”, o darmowych ideach można zapomnieć. Potrzebne są pieniądze na zarządzanie państwem, szuka się ich wszędzie. Najłatwiej łupić prywatną inicjatywę. Robiono „oko” do ludu, wszelkie braki towaru oraz niepopularne decyzje zwalając na „ruskich”.

Potem, gdy władza jest już rzekomo „nasza”, „ludowa”, wielu się do niej pcha. Ktoś na najwyższym szczeblu przygotowuje ustawę, ktoś inny podejmuje decyzje o dowaleniu domiaru, pracownicy niższego szczebla po prostu wykonują polecenia. „Niestety, nic nie dało się zrobić”, mówią, nie ma możliwości sprzeciwu.

Bohaterów ruchu oporu antykomunistycznego wówczas było niewielu, przynajmniej przed wybuchem protestów w 1956 roku nie ujawniali się. Niektórzy urzędnicy po cichu pomagają, przełożą dokumenty na spód, na dno urzędniczej szafy. Za drobną przysługą, opłatą, bombonierą, gdzieś mogą „zagubić” trefne papiery. Domiary nie pochodzą z obliczeń urzędu skarbowego, często biorą się donosów.

Rynek Jeżycki już wie

Wieść o tym, że krawiec z naszej kamienicy targnął się na życie, rozchodzi się szybko, choć nie lotem błyskawicy. Bolesna wiedza rozlewa się po domach cicho, jak zdradziecka woda podczas nocnej powodzi. Zdarzenie komentuje się w kamienicach i na podwórkach. Informacja dociera też na Rynek Jeżycki.

Idę z matką, najpierw obchodzimy cały rynek. Matka robi tak, żeby porównać ceny i zobaczyć, co jest najświeższe. Wracamy do straganu z drobiem. Przekupka, „nasza drobiarka” ma stałe miejsce. Odgania muchy, żeby nie siadały na kurach rosołowych. Te leżą na drewnianym, wyszorowanym do szarości stole, jak panienki, ze skromnie złożonymi nóżkami, związanymi kawałkiem własnej skóry. Są już oskubane. „Nasza drobiarka” niestrudzenie macha granatowym, połyskującym skrzydłem, wcześniej musiało należeć do jakiegoś wielkiego ptaka. Wygląda, jakby miała odlecieć, a przy ziemi trzyma ją jedynie ciężki, gruby tyłek.

– To prawda, co mówią o krawcu spod dziesiątki? – pyta.

– Zależy, co mówią. – Matka to mistrzyni krótkiej formy.

„Nasza drobiarka” ma najlepszy towar. „U mnie jajeczka najwyżej trzydniowe”. Ręczy za to honorem. „Kogut jest trochę żylasty, ale na rosół idealny, lepszego pani nie znajdzie! Dodać szponder i wszystko zmielić…” Poucza młode mężatki, daje przepisy.

Kaczki ze świeżą krwią, która skapuje teraz przez lejek do butelki po spirytusie, kupuje się na czerninę. Butelki po wódce i spirytusie ceni się szczególnie, są odkażone, „wyjałowione”, a to po epidemii heinemediny jest ważne. Kobiety zwracają uwagę na „zarazki”. „Czernina to najzdrowsza zupa na krew dla anemicznych dzieci, krwi od tego przyrośnie”.

Zupa z krwi, dla wampirów, mówią dzieciaki na podwórku: „pij zupkę, bo ci skrzepnie”. Lubią ją, ma wyrazisty smak kwaśnosłodki. Gotuje się rosół z włoszczyzną na podrobach, żołądek, serce, do tego ewentualnie szyjka i skrzydełka. Potem dodaje się owoce suszone, gruszki i śliwki, wreszcie wlewa się krew i zakwasza octem, żeby się nie ścięła. Jadamy czerninę z domowym makaronem. Zwykle w święta, gdy kupuje się kaczkę. Robi się do niej pyzy drożdżowe, gotowane na parze.

Matka boi się o zdrowie ojca. Dba, żeby jadł to, co dobre na serce. Ma dużą wiedzę w tym zakresie. Być może niezgodną z nowymi odkryciami medycznymi, ale jej dieta jest skuteczna, mało który mężczyzna przeżywa wówczas trzy zawały. Lekki rosół z domowym makaronem zawsze pomaga, na każdą chorobę.

– Jak to tak można? Wziął się i powiesił? Rodzinę zostawił. – Drobiarka odłożyła skrzydło, żeby załamać ręce. Bierze wybraną przez matkę kurę i wielkimi nożycami przecina grzbiet, wyjmuje wnętrzności, wkłada szyjkę, wątróbkę i żołądek do środka. Waży, pakuje w pergamin. Sześć jajek wkłada do tytki zrobionej z gazety.

– Świeżutkie, można pić na surowo! Przecież ludzie by pomogli – dodaje cicho po chwili, z nikłym przekonaniem. Nabiera garścią śliskie, połyskujące kurze żołądki, wrzuca je do papierowej torebki po cukrze. Wykorzystuje się każdy skrawek papieru.

– Nawet jakby nie spłacił, toby odsiedział i wyszedł, ale nie, taki chłop od razu musi się wieszać! – stwierdza po chwili namysłu.

Matka patrzy na mnie z uwagą. Robię się blada, myślę, co będzie, jak ojciec dostanie domiar i go wsadzą. Ma bardzo słabe serce, w małej celi na pewno jest duszno, mało powietrza… Ogarnia mnie strach. I znów gniew. Robię się czerwona.

– Nie przy dziecku, widzi pani, co się dzieje? – Matka daje mi siatkę i parę złotych do ręki.

– Idź do Bułgara, kup funt zielonego szablu – mówi.

Rodzina Bułgarów ma wielki stragan, słynie z warzyw. Szabel to fasolka szparagowa. Z zielonej fasolki szparagowej, która jest bardziej krucha i bez łyka, matka gotuje eintopf na dwa dni. To obiad jednogarnkowy. Zupa z włoszczyzny, fasolki, ziemniaków, na gęsto. Jak jest trochę więcej grosza, to matka gotuje na kurczaku albo wołowinie. Jak nie, to dodaje śmietany. W tamtym czasie jadamy także „dla urozmaicenia” szabel na kwaśnosłodko. Z łyżką octu i cukru. A dla mnie już na talerzu, łyżeczka masła, żebym jako „wojenne dziecko” anemii nie dostała. To danie chyba pochodzi z niemieckiej kuchni, bo nikt na podwórku tego eintopfu nie zna.

Biorę siatkę, ociągam się. Słucham. Wściekłość miesza się we mnie z bólem i lękiem o tatę. Bezradność, bezsilność i niemoc uchodzi zwykle w nocy, z tłumionym płaczem, bo nawet płakać nie mogę głośno, żeby rodziców nie zbudzić. Śpimy w jednym pokoju. Nie chcę budzić ojca, wsłuchuję się w jego urywany oddech, myśląc z całych sił „śpij spokojnie, śpij spokojnie, oddychaj równo”. Pragnę mieć siłę nadludzką, baśniową moc, żeby moja myśl pomagała dobrym, a zabijała złych ludzi.

– Może weźmie pani trochę wątróbki? Dam taniej dla małej.

Oskubane gołąbki wiszą głowami w dół, po trzy sztuki, mają związane pazurki. Najdelikatniejszy rosołek dla chorego dziecka. Znajoma kobieta z ulicy Kraszewskiego wybiera gołąbki, synek zachorował, coś przywlókł ze szkoły, w klasie panuje jakaś zaraza, mówi, trzeba uważać, ale i tak się nie upilnuje. Matka prosi, żeby „nasza drobiarka” ją obsłużyła, my zaczekamy, rozumie, że śpieszy się do chorego dziecka. Tamta płaci, wyjmuje z portmonetki papierowy banknot, odlicza końcówkę monetami, co do grosza. Nikomu się nie przelewa, ale też nikt z podwórka nie chodzi głodny.

Ojciec codziennie wydziela matce pieniądze na zakupy. Gdy choruje, mniej zarabia. Matka często wyręcza go w szyciu. Gdyby kogoś zatrudnił, musiałby mu płacić, myślę, że to nie jest w porządku, że matka musi czekać, aż wyda jej kasę. Wiem, jakie to trudne. Nigdy nie proszę.

– Powiedz, na co potrzebujesz, to dostaniesz – mówi ojciec.

Matka powinna dostawać pensję. Wiele kobiet pracuje, większość jednak wciąż jeszcze „siedzi w domu”, harując od rana do nocy przy dzieciakach, gotowaniu, sprzątaniu i trzymaniu wydatków w ryzach.

Przy gospodarce socjalistycznej kolorowy targ, bazar pełen warzyw, owoców, olejów i drobiu jest oazą na rynkowej pustyni. W sezonie pojawiają się grzyby, owoce leśne. Trafiają się też dzikie stoiska, gdzie różni objazdowi cwaniacy polecają łapki na muchy, bo jak wołają „Już dwa wagony «muchów» są w drodze ze Związku Radzieckiego”. Albo wiedzą, jak ulżyć cierpieniom, gdy ktoś ma odciski, jak „kolejarz jeden zbolały, któremu czterdzieści lat odcisk w nogę się wgryzał i dopiero nasz środek radykalnie boleść tę mu usunął”. Cwaniak sprzedaje specjalny plaster, pokazując odcięty odcisk. Część gapiów kupuje ową maść. Matka odciąga mnie od tej grupy, śmieje się. Nie wierzy w ten rodzaj leczenia.

Chłopcy do bicia

Mało kto wie, skąd się wzięło to pojęcie. W Anglii w rodzinach arystokratycznych znana jest „instytucja” chłopca do bicia. Zatrudniano ubogich chłopaczków, którzy ponosili kary cielesne, na jakie zasłużył mały arystokrata. To miało być działanie wychowawcze. Jeśli dzieciak był dobry, nie chciał, żeby ktoś dostawał w skórę za niego, starał się być grzeczny. Jeśli był małym sadystą, broił dużo, żeby napawać się cierpieniem chłopca do bicia.

W nowym, socjalistycznym ładzie chłopcami do bicia są prywaciarze, kułacy, akowcy, ludzie podejrzewani o szpiegostwo tylko dlatego, że mają krewnych za granicą. Nowe władze składają ojcu propozycję objęcia niewielkiej fabryki konfekcji we Wrocławiu. Czasami rządzący tak robią, brakuje im kadr. Wuj Franek Zimny, który był przed wojną zarządcą u jakiegoś hrabiego, zajmował się uprawą szparagów, został oddelegowany na kierownika szparagarni w Strzelcach Krajeńskich. Ojciec nie wierzy władzy ludowej, boi się, że go wkręcą w partię, albo gorzej. Wykręca się chorobą, przedkłada zaświadczenia lekarskie mówiące o licznych dolegliwościach, serce, płuca, wszystko zgodne z prawdą. Ani ojciec, ani matka nie wyobrażają sobie, że mogliby się przeprowadzić. Chociaż dostaliby wtedy mieszkanie we Wrocławiu. Ojciec pisze też, że stracił zdrowie w czasach niemieckiej okupacji, kiedy został odesłany do kopania rowów za odmowę stania się „rajsdojczem”. Sądzi, że nowi władcy wezmą to pod uwagę, nie będą go niszczyli. Pomylił się, traktują go jak „wroga ludu”.

Na wsiach chłopcami do bicia są „kułacy”, którym odbiera się zboże, zabiera maszyny, bydło, konie, świnie. Wiemy o tym, bo przyjeżdża do nas Elegantka z Gondek, przywozi ze wsi świeżutkie jajka dla mnie. Opowiada rzeczy, od których tacie siwieją włosy, tak mówi.

– Chcą zrobić z was wszystkich kołchoźników! Milion ludzi umarło tam z głodu, jak zlikwidowali prywatne rolnictwo – mówi do Elegantki z Gondek, a ona żegna się trzy razy znakiem krzyża.

– Uchowaj nas Panie!

Żona rzeźnika z Mosiny, który też dostał domiar, szyje u taty palto. To zapłata za mięso, wędliny po świniobiciu. Ojciec specjalnie używa zbitki „rzeźnik z Mosiny”, śmieje się i mówi, że to brzmi, jakby ten łagodny gruby człowiek był seryjnym mordercą. Nie rozumiemy na podwórku, co dokładnie to oznacza, nie czytamy kryminałów, nie chodzimy na filmy kryminalne. Tata tłumaczy, że seryjnym mordercą jest ktoś, kto lubi i musi mordować. Pytam, czy to są ci Niemcy, którzy w czasie wojny mordowali setki i tysiące ludzi. Byłam w Oświęcimiu na wycieczce, widziałam. Ojciec mi tłumaczy, że nie wszyscy Niemcy byli mordercami, jednak ja wiem swoje. Niemcy to seryjni mordercy.

Rzeźnik z Mosiny muchy by nie skrzywdził. Mógł wylądować w więzieniu. Ktoś doniósł, że nielegalnie zabija świnie. Dorabia, sprzedając mięso „pod ręką”. Udało się wykręcić, różni pomogli za kawał mięsa karkowego czy od szynki. Rodzice wysyłają mnie na wakacje do państwa z Mosiny. Mają córkę w moim wieku, chcą, żeby nabrała przy mnie „ogłady”, bo „jest dzika”. Tak naprawdę chodzi o to, żebym ją douczyła z polskiego. Mam wprawę, bo douczam osłów z naszej klasy.

Widzę tam świniobicie. Mimo całego oszczędzania zwierzęciu cierpień jest traumą. Przecież nie kazali mi tego oglądać. Miałam pójść z ich córką do lasu. Chcę to zobaczyć, zawsze ciekawska. Elżunia mnie ostrzega, widziała i słyszała wiele razy. Nie zapomina się takich widoków i odgłosów.

W mieście po głowie dostaje wszelka prywatna inicjatywa. Właściciele prywatnych zakładów, nawet tak małych jak jednoosobowa firma „Krawiectwo damskie” mojego ojca. Przecież nie zatrudnia nikogo z zewnątrz. Matka pracuje u niego za darmo. Ze strachu drżą właściciele prywatnych cukierni, piekarni czy szklarni, później nazywani „badylarzami”. Robią wszystko, żeby nie podpaść władzy.

Prześladowania dzieją się na oczach sąsiadów. Większość bardzo współczuje, pomaga po cichu. Jednak głośno o tym nie mówią, są zastraszeni. Zwykle nękania są wybiórcze, losowe, przypadkowe. Czasami celowane. Mają głębokie uzasadnienie. Socjotechnika strachu nie jest wymysłem peerelowskich władz, jest stara jak życie plemienne, społeczne. Władze mogą zawsze liczyć na takich, którzy się cieszą, że ktoś bogatszy albo mądrzejszy od nich dostaje po głowie, że stał się chłopcem do bicia. Inni po prostu oddychają z ulgą, że to nie oni zostali wybrani na ofiarę.

Stonka, czyli żuk z Kolorado

Przez pewien czas karmią nas w szkole wizerunkiem grubych i białych imperialistów amerykańskich, którzy zrzucają stonkę na pola polskich ziemniaków. Na podwórku i w domach naśmiewamy się z tego zrzutu.

Szukanie stonki w czynie społecznym kończy się niekiedy tak jak w przypadku wycieczki Izby Rzemieślniczej na wieś. Zebrali się członkowie Izby rano, podstawiono autokar i ruszyli na wieś. Tam usadzono panów rzemieślników, szewców, krawców, fryzjerów, zegarmistrzów na wolnym powietrzu, przy długim drewnianym stole, na którym stały misy ziemniaków i kwaśne mleko. Pod stołem krąży wódka albo bimber.

– Jeśli to bimber, to wysokiej jakości, nikomu nie zaszkodził – zeznał tata, gdy wytrzeźwiał.

Pito szklaneczkami. Organizatorzy zbierania żółto-czarnego owada poprosili:

– Panowie, nie chodźcie za dużo po zagonach, żebyście nie zadeptali roślin.

Dwóch kolegów przyprowadziło ojca do domu. Nigdy nie widziałam go tak pijanego. Posadzili go na schodach. Matka z bratem przeprowadzili bezwładnego na łóżko. Natychmiast zasnął, spał dwanaście godzin. Obudził się „jak nowo narodzony”. Twierdzi, że na wsi jest dobre powietrze. Stonki nie zbierał. Chłopi mieli już wcześniej przygotowane zbiory w słoikach.

Nas, starsze dzieciaki, zabierano na różne tego rodzaju prace społeczne. Jako licealistki żeńskiego liceum sprzątamy jesienią liście w parku im. Kasprzaka. Studenci z Wydziału Sztuk Pięknych w Toruniu jadą na wykopki do „majątku” uniwersytetu, tam też hodowano króliki, które potem serwowano na obiad razem z ukopanymi ziemniakami.

O zrzutach stonki szybko przestaje się gadać. Komuna uznała, że to ośmiesza, a „nie chwyta”. Ojciec twierdzi, że takie zrzuty są niezgodne z logiką, to by znaczyło, że amerykańskie samoloty mogą latać nad polskimi polami. Na to Sowiety nie mogły pozwolić. Jednym słowem, ktoś się wygłupił.

koniec darmowego fragmentu
zapraszamy do zakupu pełnej wersji
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: