- W empik go
W tajnej służbie II Rzeczypospolitej. Tom 1. Operacja berlińska - ebook
W tajnej służbie II Rzeczypospolitej. Tom 1. Operacja berlińska - ebook
Zima 1919 roku. Wielka Wojna zmiotła imperia i stworzony przez nie ład, a zwycięskie mocarstwa usiłują zaprowadzić nowy porządek. W Wersalu rozpoczyna się spotkanie przywódców państw Ententy z udziałem premiera Ignacego Jana Paderewskiego i Romana Dmowskiego. Polska ponownie pojawia się na mapie, a wszystkie jej ziemie dążą ku zjednoczeniu – za pomocą dyplomacji lub czynu zbrojnego…
Tymczasem młody Wiktor Adamczewski trafia w szeregi wywiadu. Walczy na froncie, którego nie widać, chroniąc młode państwo przed dawnymi zaborcami, czekającymi na szansę, by upomnieć się o swoje dawne granice i pomścić porażkę. Na wschodzie rodzi się nowy, groźny wróg, któremu wkrótce trzeba będzie stawić czoła. To początek gry, której reguły nie są ustalone, a jeden nieostrożny ruch może kosztować życie…
Przeciwnik był zręczniejszy, a co ważniejsze w pełni sił. Mógł już tylko zginąć w walce. Nie bał się tego. Zbyt często zabijał i patrzył, jak zabijano, by przejmować się takimi drobnostkami. Najbardziej martwiło go to, czy sekret kartki nie wyjdzie na jaw.
(…)
Teofil z wprawą prawdziwego kieszonkowca obszukiwał kieszenie zamordowanego. Jednym rzutem oka rozpoznał w nim oficera, którego kilka godzin wcześniej oprowadzał po sztabie. Zabrał zabitemu medalik i pierścionek z orłem w koronie, który z trudem zszedł z palca. Czystą kartkę tkwiącą w kieszeni zlekceważył i nie poinformował o niej Wolfa.
Krzysztof Goluch
Urodził się w 1994 roku w Puławach. Mieszka w Pogonowie, małej miejscowości położonej w przepięknej dolinie Wieprza. Od małego uwielbiał słuchać o minionych wydarzeniach, później fascynowało go opowiadanie o przeszłości, a teraz ma ogromną satysfakcję z popularyzowania historii. W wolnych chwilach sam dużo czyta, głównie literaturę historyczną i sensacyjną, a także dobre kryminały. Jego zainteresowania, poza historią, to sport, kino i polityka.
W 2019 roku nakładem wydawnictwa Novae Res ukazała się jego debiutancka powieść, osadzona w realiach II wojny światowej, pt. Czerwona zemsta, a rok później wydana została jej kontynuacja. W tajnej służbie Rzeczypospolitej to nowa seria powieści osadzona w realiach najnowszej historii Polski.
Kategoria: | Powieść |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8219-920-8 |
Rozmiar pliku: | 1,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Na wschodzie zaś wojna trwa bez osłonek. Walczymy z Ukraińcami o Lwów i z Litwinami o Wileńszczyznę. Na wschodzie wytwarza się bowiem próżnia po imperium carskim, które rozpada się na skutek klęski wojennej i rewolucji; pogrąża się w wojnie domowej i anarchii. Wykorzystują to wszystkie narody, które dawniej żyły i umierały pod berłem Romanowów. Korzystając z upadku dynastii, próbują wybić się na niepodległość i zbudować własne państwa. Walka między Polakami, Litwinami i Ukraińcami jest faktem.
W chwili gdy rozpoczyna się moja powieść, nic nie jest pewne i stałe. Na wschodzie rodzi się czerwona potęga. Lenin i bolszewicy nie mają zamiaru oddać nikomu wolności. Niemcy są osłabione i pobite. Godzą się ze stratami na zachodzie. Ale nie mają zamiaru zaakceptować strat, które poniosły na rzecz Polski. W Paryżu rozpoczyna swe obrady elita polityczna Europy. Zaś zwycięstwo bolszewików w wojnie domowej staje się faktem. Armia Czerwona rusza na zachód. Niemcy wycofują wojska Ober-Ostu. Ich miejsce zajmuje Armia Czerwona, która idzie ze wschodu, i odrodzone Wojsko Polskie. Wojna polsko-bolszewicka staje się nieunikniona.
Tak w ogromnym skrócie przedstawia się sytuacja polityczno-wojskowa Europy, gdy na jej mapie pojawia się Polska. Gdzieś jest, lecz nie wiadomo gdzie. Oto powieść o ludziach, którzy walczyli o nią na wiele sposobów i na wielu płaszczyznach. Nadali jej kształt i wywalczyli granice, które zajmowała przez dwadzieścia lat. Zawdzięczała to politykom, żołnierzom i zwykłym ludziom, którzy żyli w tym przełomowym dla Polski i Europy czasie.
Zapraszam do lektury.
GKROZDZIAŁ I
Berlin, styczeń 1919
Berlin spał. Pogasły światła po mieszkaniach, po suterenach i strychach. Gaz tylko migotał w ulicznych latarniach i świeciły jeszcze okna w klubach karcianych, podrzędnych restauracjach, salach tańca i aptekach. Długa linia pałaców pod lipami też spała. Drzemały kute z brązu bramy, kunsztowne podpory architektoniczne. Ruch na tej pierwszorzędnej i reprezentacyjnej dzielnicy miasta zamarł. Czasem tylko zaturkotały koła spóźnionego powozu, który wiózł jakiegoś spitego libertyna do jego pałacu. Z rzadka mignął wracający do domu z zabawy przechodzień – Berlin spał.
Jedynie w pałacu należącym do Hindenburga czuwano jeszcze. Na podjeździe zbudowanej w neoklasycystycznym stylu rezydencji stało kilka automobili i powozów. Wokół nich kręcili się stangreci, przestępując z nogi na nogę i ćmiąc papierosy. Niektórzy drzemali na kozłach, ze zwieszonymi na piersiach głowami. Tylko konie, wytrzymalsze i cierpliwsze od ludzi, stały spokojnie w zaprzęgu. Im było obojętne, dlaczego w środku nocy wyrwano je z ciepłych stajennych boksów i kazano im jechać przez pół Berlina.
Tymczasem na drugim piętrze Paul von Hindenburg chodził nerwowo po gabinecie. Z trudem tłumił w sobie gniew, patrząc na zgromadzonych w gabinecie oficerów, którzy wodzili za nim niepewnym wzrokiem. Wszyscy siedzieli za okrągłym modrzewiowym stołem, w głębokich fotelach, wybitych zielonym suknem. Na stole rozłożono sytuacyjną mapę Wielkopolski, na której roiło się od chorągiewek, znaczników i rzek. Hindenburg podszedł do stołu i uderzył ręką w mapę z taką siłą, że stół jęknął, niczym żywa istota.
– Czy któryś z was, panowie, jest mi w stanie wyjaśnić, jakim cudem właśnie tracimy kontrolę nad naszymi wschodnimi ziemiami?! – wrzasnął Hindenburg, aż szyby w oknach zadrżały.
Pytanie zawisło w próżni.
Oczywiście każdy z tu obecnych oficerów byłby w stanie przytoczyć wiele logicznych i spójnych argumentów, które wyjaśniłyby marszałkowi przyczyny klęsk, jakie ponosili. Ale co by to dało? Do wkurzonego Paula i tak by nie dotarło, że państwo pruskie po prostu się rozpadało, a Polacy wykorzystali dobry moment, by zadać mu cios w plecy. Moment wybrany był z iście szatańskim rozmysłem. Wybuch rewolucji listopadowej w Niemczech spowodował chaos i rozprężenie w całym cesarstwie. Sypały się wszystkie filary, na których oparta była potęga cesarstwa: w wojsku powstawały rady robotnicze i żołnierskie – owoc nieszczęsnej rewolucji przyniesiony z Rosji. Dezorganizacja wkradła się również w tryby niemieckiej machiny urzędniczej.
Dowód tego, że tak właśnie było, stanowiła łatwość, z jaką powstańcy opanowali Poznań i okolice. W ciągu kilku dni żywiołowe, pozbawione centralnego dowodzenia powstańcze oddziały wyparły ich z Poznania i okolic. Ruch powstańczy rozlewał się na całą Wielkopolskę. Sytuacja stawała się coraz bardziej niekorzystna. I to właśnie powodowało taką wściekłość u Hindenburga, będącego rodowitym poznaniakiem.
Wszyscy to rozumieli, ale bynajmniej nie pałali chęcią do obrony „niemieckiego wschodu”. Sytuacja w samym Berlinie nie była jeszcze pewna, choć wydawało się, że najgorsze mają za sobą. Niemniej wstrząs, jaki spowodowała rewolucja, był zbyt silny, by ryzykować kolejną kampanię. Tym bardziej że wciąż jeszcze trwały negocjacje w Wersalu, które mogłyby przybrać wyjątkowo niekorzystny obrót, gdyby w czasie ich trwania zaatakowali sojusznika Francji. Należało powstrzymać starego zacietrzewieńca, zanim zrobi coś, co postawi ich w trudnym położeniu.
– Panie marszałku, wszyscy tu znamy naszą aktualną sytuację strategiczną w Wielkim Księstwie Poznańskim. Wiemy również, z czego ona wynika. Chcielibyśmy wiedzieć, jakie pan widzi rozwiązanie – rzekł generał Johannes von Seeckt.
Oczy wszystkich obecnych skierowały się na Hindenburga. Od jego odpowiedzi mogła zależeć przyszłość Niemiec. Twarz Hindenburga wyglądała strasznie. Pot osiadł mu gęstymi kroplami na twarzy, a skóra zmieniła kolor na siny. Obecnym wydawało się, że po prostu runie pod stół. Ale tak się nie stało. Stary marszałek wsparł się rękoma o krawędź stołu i rzekł:
– Zawezwałem tu was, abyście ocenili realność planu, który za chwilę zostanie wam przedstawiony. Wszyscy wiemy, że w Rosji trwa zawierucha. – Skinęli głowami. – Obecnie wszystko wskazuje na to, że szala zwycięstwa wyraźnie przechyla się na stronę bolszewików. Umyśliłem sobie to wykorzystać. Jak wszyscy wiecie, nasza armia nadal przebywa na wschodzie, tworząc swoisty bufor bezpieczeństwa między Polską a ludźmi Lenina. – Przerwał, aby złapać oddech, po czym kontynuował: – Otóż my zaczniemy wycofywać tę armię, bo i tak musimy to zrobić, a wtedy Polacy i czerwoni rzucą się sobie do gardeł. Polacy siłą rzeczy będą musieli przerzucić gros swoich sił na wschód, by ratować niepodległość tego karła, którego stworzyli. No, a wtedy my zaatakujemy Wielkopolskę i w kilka tygodni załatwimy całą sprawę.
Generał von Seeckt uśmiechnął się. Znał starego, bo od kilku lat służył pod jego dowództwem, ale nie spodziewał się, że stać go będzie na tak zuchwałe przedsięwzięcie. I to w momencie, gdy w Wersalu Ententa debatowała nad ich losem. Plan miał pełne szanse powodzenia. Gdyby udało się wmanewrować Polskę w wojnę z Bolszewią, to powinno się udać.
A jeśli się nie uda? – pomyślał. Przecież zorganizowanie takiej operacji wymagałoby współdziałania z bolszewikami, którzy nosili na sobie odium morderców i gwałcicieli. Gdyby jakimś cudem wyszło na jaw, że w ogóle podjęli taką próbę, niezależnie od tego, czy ich propozycja zostałaby zaakceptowana przez Lenina, czy nie, to i tak byliby skończeni.
Ale czy już nie byli skończeni? Ich prestiż na arenie międzynarodowej był żaden. Właśnie w tej chwili, gdy trwała ta narada, w Wersalu rozpoczynała się konferencja, która miała zadecydować o ich losie. O nich, bez nich. Na samą myśl zacisnął dłonie w pięści.
Hindenburg uważnie obserwował zachowanie Johannesa. Wiedział, że ten utalentowany oficer cieszy się w wojsku olbrzymią estymą. Bez jego wyraźnego poparcia mógł co najwyżej budować zamki z piasku. Niemniej znał go od wielu lat i wiedział, że nie zniesie upodlenia Niemiec. Podobnie jak on, był zwolennikiem monarchii i z pewnością poprze jego plany. Należało jedynie zagrać odpowiednią kartą. A on dobrze wiedział, jaka to karta. Teraz należało rzucić ją na stół.
– Panowie, zdaję sobie sprawę, że mój plan jest szalenie ryzykowny. Ale zważcie, że nie mamy innego wyjścia. W chwili gdy rozmawiamy, Francuzi likwidują naszą armię. Nie łudźmy się, traktat, który jest teraz w fazie negocjacji, będzie pisany francuskim piórem. Polska będzie dla Francuzów głównym sojusznikiem w Europie Środkowo-Wschodniej. Dlatego nie możemy dopuścić do jej wzmocnienia naszym kosztem. Możemy oddać Francuzom Alzację i Lotaryngię, ale nasze ziemie wschodnie nie mogą być przedmiotem targów politycznych. Wielkopolska, Warmia i Mazury oraz Górny Śląsk muszą pozostać w naszych rękach.
Zapadła cisza. Obecni na tajnym spotkaniu generałowie potrzebowali chwili, by przeanalizować zasłyszane rewelacje. Myśl o sojuszu z komunistami wydawała się tym potomkom arystokratycznych rodów, których herby sięgały czasów Ottonów, czymś obmierzłym. Ale ostatnie słowa marszałka zaniepokoiły ich nie na żarty. Dla tych ludzi, wychowanych w tradycji pruskiego militaryzmu, redukcja armii, a co za tym idzie utrata przez nich przodującej roli w państwie, była czymś niewyobrażalnym. Hindenburg, który ich znał i wyszkolił, zagrał na odpowiedniej nucie. Wiedział, że von Seeckt nie zrezygnuje z traktowania armii jako państwa w państwie.
Usiadł w fotelu, który stał u szczytu stołu, i w ciszy napawał się swoim triumfem. Już nie wątpił, że jego plan zostanie zaakceptowany, a Polska zginie zduszona w uścisku dwóch ościennych potęg. Ci polscy durnie dowodnie przekonają się, co oznacza podnoszenie buntu przeciwko prymatowi cesarstwa na tych ziemiach. Generał von Seeckt wstał i wskazał na mapie Poznań i Wałcz.
– Do ataku na Wielkopolskę mogę wysłać czterdzieści tysięcy żołnierzy w pierwszym rzucie. Jednak opracowanie szczegółowych rozkazów będzie wymagało dłuższego czasu. O realizacji planu decydować będzie to, czy uda się całkowite zaskoczenie przeciwnika, i rezultat przewidywanej przez was wojny na wschodzie. Natychmiast wydam rozkaz, aby rozpoczęto wycofywanie jednostek Ober-Ostu. Wyślę również tajnych łączników do Trockiego i Lenina, aby zaproponować im ułatwienia w zajmowaniu terenów, z których zluzujemy żołnierzy. Chcę jednak, aby sprawa była jasna. Jeśli jakakolwiek część tego planu przedostanie się do publicznej wiadomości, to nigdy nie wejdzie on w fazę realizacji.
– Jak długo potrwa przygotowanie szczegółowych założeń planu? – zapytał Hindenburg, krzyżując nogi pod stołem.
– Co najmniej do wiosny – odparł ostrożnie generał. Widząc poszarzałą z wściekłości twarz Hindenburga, dodał szybko: – Teraz mamy dopiero początek stycznia. A zarówno armia polska, jak i bolszewicka opiera się na koniach, które muszą mieć trawę, by stanowić jakąkolwiek wartość bojową. Wojna na wschodzie nie wybuchnie, zanim nie stopnieją śniegi, które w wielkich ilościach zalegają na ogromnych wschodnich przestrzeniach. Zresztą na wysłanie emisariuszy do Trockiego też potrzeba będzie czasu. Mamy kilka miesięcy, by wasz ogólny plan przekuć w konkrety. I proszę mi wierzyć, że dobrze ten czas wykorzystamy.
Paul Hindenburg zaczął lżej oddychać. Argument przytoczony przez Seeckta wydał mu się słuszny. Zresztą przygotowania do Wiosennego Słońca – taki kryptonim nadał planowi, który istniał w tej chwili jedynie w zarysie – wymagały również ofensywy dyplomatycznej na wielu frontach. Należało uśpić czujność nie tylko Polaków w Poznaniu i Warszawie, ale przede wszystkim państw Ententy. To także wymagało czasu. On był cierpliwy. Poczeka na właściwy moment i odzyska niemieckie ziemie, a Polska stanie się kolejnym kadłubkowym państewkiem, które zniknie z mapy Europy tak szybko, jak się na niej pojawiło.
Wiosenne Słońce będzie podwaliną pod budowę nowych, potężnych Niemiec. Cieszcie się, póki możecie. Pomyślał o dyplomatach, którzy właśnie dziś rozpoczynali obrady w dawnej rezydencji króla Ludwika XIV, aby uporządkować Europę po Wielkiej Wojnie, którą ze sobą toczyli. Kiedyś jeszcze i im wystawią rachunek za dzisiejsze upokorzenie, ale pierwszym celem winna być Polska.
Hindenburg zaklaskał w ręce. Na ten znak do gabinetu weszła pokojówka z tacą, na której stała karafka wypełniona po brzegi koniakiem i kieliszki z grubego szkła. Dziewczyna postawiła tacę na brzegu stołu i znikła za drzwiami. Hindenburg rozlał koniak do kieliszków, po czym ujął swój w dwa palce i rzekł, unosząc go w toaście:
– Za powodzenie Wiosennego Słońca!
Rozległ się stukot szkła uderzającego o szkło. Był to widomy znak zakończenia tajnej narady. A także znak, że szczęk oręża, który ledwo ucichł na zachodzie, na wschodzie miał dopiero rozbrzmieć. W samym środku tego piekła miała się znaleźć odrodzona po ponad wiekowej niewoli Rzeczpospolita. Jej los zależał od wyniku walki, do której nie była i nie mogła być w pełni przygotowana.ROZDZIAŁ II
Śnieżna zadymka rozpętała się nad Poznaniem z niepowstrzymaną siłą. Ciężkie płatki mokrego śniegu opadały na wybrukowane ulice, które pokrywała gęsta warstwa białego puchu. Skrzył się on i świecił niczym diamenty, gdy padało nań światło księżyca. Ten wynurzał się co chwila zza ciemnych gęstych chmur, które pokrywały niebo.
Śnieg skrzypiał pod butami braci Adamczewskich, którzy przedzierali się ulicą Świętego Marcina w kierunku siedziby Naczelnej Rady Ludowej, którą czasowo przemianowano na główny sztab armii powstańczej. Wściekłe podmuchy wiatru uderzały co chwila w idących płatkami śniegu, które wnikały pod błękitne mundury. Zimno zdawało się przenikać przez wojskowe uniformy jak przez byle wiatrołap. Dlatego szli wolno, chowając się na przemian za sobą, by choć na chwilę przestać zmagać się z wiatrem.
Obaj młodzieńcy byli do siebie podobni niczym dwie krople wody. Wysocy, smagli, z czarnymi jak skrzydła kruka włosami. Pod mundurami rysowały się rozbudowane klatki piersiowe, które poruszały się w spokojnym rytmie. Ich jasne oczy zdawały się przenikać gęste śnieżne krupy. Dawało się w nich dostrzec figlarne błyski, typowe dla ludzi obdarzonych poczuciem humoru. Lecz teraz nie było im do śmiechu.
– Wytłumacz mi, braciszku, czemu siedzimy w Poznaniu, skoro powinniśmy być na froncie? – zapytał Wiktor, wyprzedzając brata, by ten mógł się schować za jego plecami.
– A tobie co tak śpieszno do walki? Siedzimy w Poznaniu, bo taki mamy rozkaz. Kiedy ty się wreszcie nauczysz, że wojsko na rozkazie stoi? A żołnierz to nie cygan, który chodzi, dokąd chce.
– Ja przez całą Wielką Wojnę sobie nie postrzelałem – rzekł Wiktor z nutką żalu w głosie. – Myślałem, że może teraz, a tymczasem zajęliśmy już prawie całe miasto i okolice. Niemcy się poddają i nie chcą walczyć. Jak tak dalej pójdzie, to całą Wielkopolskę zajmiemy, a ja sobie nie postrzelam.
Mikołaj Adamczewski uśmiechnął się. Jego brat jeszcze na wojnie nie był. A co gorsza miał o niej całkiem mylne pojęcie – była dla niego wielką romantyczną przygodą. Jeszcze nie wiedział, że wojna to tak naprawdę największa głupota w dziejach ludzkości. Bo na niej człowiek walczy o nie swoją sprawę. Co im było do tego, że car Mikołaj i cesarz Wilhelm pokłócili się ze sobą? A przecież wszyscy musieli za nich walczyć i umierać. On także walczył za kajzera, choć ani go znał, ani widział. Zabijał takich samych ludzi jak on, by teraz banda dyplomatów mogła pić szampana w Wersalu.
A przecież kiedy wstępował do strzelca, był równie zafascynowany wojaczką jak jego brat. Też liczył, że będzie mógł bić się w słusznej sprawie. Miał marzenie, by walczyć w obronie swej uciemiężonej ojczyzny. Po to spędzał tyle czasu na zawodach strzeleckich i gimnastycznych. Chciał być gotowy, by przydać się, gdy nadejdzie odpowiednia pora. Pora nadeszła, a on nie potrafił wykrzesać z siebie ani krzty dawnego zapału. Coś się w nim zmieniło.
Wprawdzie nie uchylał się od służenia ojczyźnie – włączył się w prace konspiracyjne, ledwie wrócił z frontu. Wykorzystywał nabyte w okopach doświadczenie, by szkolić pełnych zapału młokosów, którzy chcieli być godni opisów pióra Sienkiewicza. Pracował jak człowiek, który dobrze wykonuje swoje zadanie, ale nie sprawia mu ono najmniejszej radości. Był więc zadowolony, że jego towarzysze z pruskiej armii nie przejawiają najmniejszej ochoty do walki. Zresztą patrząc po sobie, to się im nie dziwił.
– Powalczysz jeszcze, Wiktor. Pamiętam, że byłem dokładnie taki sam. Ale ty wojny jeszcze nie widziałeś, a mnie już obrzydła. Tobie się wydaje, że na wojnie są zwycięzcy i pokonani. A ja ci mówię, że na wojnie wszyscy przegrywają. Ja do dziś budzę się w nocy z krzykiem, bo wydaje mi się, jakbym był w okopie, podczas gdy artyleria tłucze w nas, czym popadnie. Prawda, że Niemcy wycofali się z większości Poznania, ale lotnisko dalej trzymają, a o ile mnie pamięć nie myli, to nie mamy możliwości obrony. Dlatego też i tu siedzimy. A ty powinieneś oglądać się za panienkami, a nie taszczyć na plecach karabin.
– Odezwał się ten, co ma prywatny harem – mruknął Wiktor. – Ojciec już wnuków po tobie wygląda, a ty nic nie robisz, by miał kogo na rękach nosić.
Mikołaj zarumienił się. Szczęściem jego młodszy brat nie mógł tego dostrzec. A nawet gdyby widział, to pewnie wziąłby rumieńce na policzkach za efekt mrozu, a nie swoich słów. Tylko on wiedział, jak było naprawdę. Coraz częściej łapał się na tym, że myśli o ustatkowaniu się. Dawniej w ogóle nie czuł takiej potrzeby. Młodych ciał pragnął spróbować jak owocu, zanim wybierze ulubiony. A potem przyszła wojna. Nie był to dobry czas na zakładanie rodziny. Mógł i na dobrą sprawę powinien tam umrzeć. Ale teraz nic nie stało na przeszkodzie, by zająć się układaniem swojego życia.
Ba, powinno pójść nawet łatwiej. W czasie tej wojny tylu konkurentów poginęło, że i kobiety nie będą zbyt wybredne. To i on powinien coś dla siebie znaleźć. Ale czas jeszcze będzie o tym myśleć. Najpierw należało przetrwać powstanie, a potem rozmyślać o powrocie do cywilnego życia.
– Jak przyjdzie pora, to cię na drużbę poproszę.
– A masz już co upatrzonego?
– Nie, nie mam. – Posłał bratu kuksańca pod żebra, dając znać, że nie życzy sobie kontynuacji tematu.
Wspinali się więc w ciszy, którą przerywało jedynie skrzypienie śniegu pod stopami. Ulica to wznosiła się, to opadała; niczym kolejka górska. Nawet dla wytrenowanych żołnierzy walka jednocześnie z wiatrem i stałą zmianą poziomów stanowiła pewien problem. Tym bardziej obaj Adamczewscy oddychali z coraz większym trudem. Na szczęście docierali już na miejsce. W oddali pojawił się zarys siedziby Naczelnej Rady Ludowej. Stanęli przed zwykłą poznańską kamienicą.
Opowiedzieli się wartownikowi, który miał na mundurze tony śniegu. Szybkim krokiem przeszli przez okutą żelazem bramę i zniknęli we wnętrzu kamienicy. Ciepło owiało ich gwałtownie. Po chwili odtajali i krople wody zaczęły cieknąć na drewnianą podłogę pomieszczenia sztabowego. Na szczęście nikt nie zwrócił większej uwagi na powiększające się kałuże pod ich stopami. W sztabie panował bowiem nieopisany rozgardiasz, tak charakterystyczny dla wszystkich sztabów świata. Żołnierze w mundurach biegali dookoła, nanosząc dane na rozpostartą na stole gigantyczną mapę sytuacyjną. Rozkazy krzyżowały się ze sobą, a łącznicy wchodzili i wychodzili, za każdym razem wpuszczając lodowate powietrze.
Przez dłuższą chwilę nikt nie zwrócił uwagi na ich wejście. Wreszcie podszedł do nich młody podporucznik o dziewczęcej urodzie. Miał na sobie idealnie dopasowany mundur, który pozornie stawiał go wyżej od wypłowiałych od słot i deszczy mundurów Adamczewskich. Spojrzał na nich z góry i warknął głosem, który starał się uczynić poważnym.
– Co to za spóźnienia? Pułkownik Krzysztof Kossowski nie lubi czekać. Proszę panów za mną.
Odwrócił się na pięcie i ruszył przed siebie. Rozpychał się przy tym łokciami, jakby to on był tu panem. Mikołaj patrzył na to z obojętnością, bo widział w swoim życiu wielu kanapowych oficerów. Ci nie mogli już go niczym zaskoczyć, ponieważ istnieli we wszystkich armiach świata, a ich zachowanie niewiele się od siebie różniło. Za to mina jego brata warta była tego, by wyświetlać ją w kinie. Mikołaj ścisnął go mocno za rękę, dając sygnał, by nie zrobił nic głupiego. Ostatnie, czego potrzebował, to kłopoty. Pozwolili więc wyprowadzić się z zatłoczonego pomieszczenia, gdzie napływały informacje rzucające światło na to, co się dzieje na froncie.
Znaleźli się w wąskim korytarzu, którego ściany wyłożono czerwoną tkaniną. Prowadzący ich oficer wskazał wielkopańskim gestem na stojące pod ścianą krzesła i rzekł:
– Panowie zechcą tu spocząć. – Nie czekając na odpowiedź, zniknął za dwuskrzydłowymi drzwiami, aby ich zameldować.
Wiktor ledwie doczekał, aż drzwi się za nim zamkną, i wybuchnął śmiechem. Mikołaj posłał mu spojrzenie, które w założeniu miało wyrażać dezaprobatę dla jego zachowania, ale po chwili i on nie potrafił powstrzymać się od śmiechu. Śmiali się obaj, aż im łzy ciekły po policzkach.
– Ja pierdolę! Widziałeś tego pederastę? Normalnie wygląda ci taki tak, że przy ciemniejszej aurze można by go wziąć za dziewczynkę. A ten mundur? Ani grama pyłu czy potu. A cuchnie od niego jak z perfumerii. Założę się o butelkę gdańskiej wódki, że on nie był na wojnie.
– Podobnie jak ty – przypomniał Mikołaj i zamilkł.
Mógł tylko przeklinać cholerny przypadek. Po rozkazy mógł przyjść sam, ale zabrał ze sobą brata, aby namówić go do pozostania w sztabie. Już wcześniej wiedział, że będzie miał z tym kłopot, bo młody rwał się do walki, ale liczył, że uda mu się wykorzystać powagę starszego brata. A teraz mógł o tym tylko pomarzyć. Przez głupi zbieg okoliczności Wiktor nabrał awersji do sztabowców. A przecież nie mógł jednocześnie pilnować szczeniaka i walczyć. Musiał spróbować przeprowadzić swój zamysł.
– Posłuchaj, Wiktor – zaczął niepewnie – wiesz, że na wszystko w życiu jest czas. Jesteś jeszcze młody i na pewno będziesz miał niejedną okazję, żeby powojować. Ja, stary żołnierz… stażem, nie wiekiem, ci to gwarantuję. W tym nadwiślańskim kraju nie będzie pokoju… Nie ma mowy o tym, żebyś zdejmował mundur. Chcę tylko, żebyś był poza linią frontu. Zrozum, ojciec nie przeżyje, jeśli zginiesz. Zaznaj życia. Żyj i za mnie, i za siebie.
Wiktor dygotał, jakby trzęsła go febra. Prawie nie znał swego starszego brata. Pamiętać to go pamiętał, bo miał czternaście lat, gdy on wyruszał na front. Ale nigdy nie poznał go jako człowieka. Nie wiedział, co lubi robić. Znał go jako surowego, ustawicznie zamyślonego żołnierza, który brutalnie wbijał im do głów wojskowe rygory. Nigdy w niczym nie dał mu taryfy ulgowej, a wręcz przeciwnie, gnębił gorzej od innych. I gdyby nie podobieństwo rysów, to nikt w oddziale nawet nie przypuszczałby, że są braćmi. A jednocześnie opiekował się nim niczym najlepsza niańka; trzymał zawsze za sobą. Czasem sam się już gubił i nie potrafił rozgryźć tego skomplikowanego człowieka, który był jego bratem. Aż do dziś.
Teraz naprawdę wiedział, że jednak mu na nim zależy. Cieszyło go to bardziej, niż umiał wyrazić. Zawsze chciał być do niego podobny, traktował go jako swoisty niedościgniony wzór, któremu chciał dorównać. Przede wszystkim dlatego zaangażował się od pierwszej chwili w działalność środowisk patriotycznych. To dlatego szkolił się na tajnych zebraniach organizacji paramilitarnych, jakich pełno było w całej Wielkopolsce. Ale było i uczucie przeciwstawne. Teraz, kiedy bowiem nabyte tam umiejętności wreszcie miał okazję przetestować w praktyce, teraz właśnie kazano mu siedzieć na tyłach. I kto kazał? Paradoksalnie – właśnie ów rodzony brat.
– Nie rozumiem. Najpierw wyciskasz ze mnie siódme poty, by wyuczyć mnie wszystkiego, co potrzebne żołnierzowi, abym mógł wynieść cało dupę z wojny, a teraz odsuwasz mnie od walki? Ja po prostu chcę przetestować swoje umiejętności w prawdziwej walce. I martwię się, że to może jedyna okazja, abym mógł się sprawdzić. Przecież następna wojna wybuchnie dopiero za sto lat. Po takiej hekatombie ludzie nie będą chcieli już walczyć.
– Ty jednak chcesz. A chyba też jesteś człowiekiem? – odparł spokojnie Mikołaj. – Walka leży w ludzkiej naturze. Człowiek walczył od zawsze. Najpierw o lepsze miejsce do założenia osady nad rzeką, a dziś o skwarki w misce. Dlatego nie martw się. Właśnie ta wojna może być przyczyną następnej. Szkoliłem cię po to, byś był do niej gotowy. Znakomicie posługujesz się bronią, ale nigdy nie strzelałeś do czegoś, co, choćby w części, przypominałoby człowieka. Nie jestem pewien, czy potrafiłbyś sobie poradzić z tym obciążeniem. Ale gdy upłynie jeszcze kilka lat, będziesz gotowy. Pozostaniesz w sztabie?
Ostatnie pytanie zadał na resztkach oddechu, bo mówił jednym tchem. Wbił badawcze spojrzenie w twarz swojego brata, jakby chciał w niej czytać. Odetchnął, gdy dostrzegł, że głowa młodzika opada w dół, w geście zgody. Wiedział, ile go to kosztowało, i tym bardziej to doceniał. Mógł przestać się o niego martwić. Objął go i tak trwali, aż drzwi otworzyły się i oficer sztabowy wprowadził ich do gabinetu.
Pomieszczenie, w którym się znaleźli, było znacznie bardziej przytulne niż poprzednie, lecz jednak również znacznie mniejsze. W gabinecie panował półmrok, ponieważ za oknem szalała śnieżyca, która nie zamierzała przepuszczać promieni słonecznych. I gdyby nie trzaskający w kominku ogień, to nic nie dałoby się dostrzec. W blasku płomieni widzieli jednak miękki dywan, na którym ich buty pozostawiały plamy błota mogące przyprawić o zawał każdą gospodynię domową. Pod ścianami stały duże regały, na których piętrzył się stos książek. Nad kominkiem wisiała sobie spokojnie Matka Boska Ostrobramska. Przed kominkiem stało kunsztownie zdobione biurko, wspierające się na nogach w kształcie lwich łap. Blat obito zielonym suknem tak, że wyglądał jak stół do pokera. Tylko że zamiast kart leżały na nim porozrzucane w nieładzie dokumenty. Przed biurkiem stały dwa fotele, a za nim siedział pułkownik Krzysztof Kossowski. Obok stał ktoś jeszcze, ale ustawiony do nich plecami.
Krzysztof Kossowski nie wyglądał na pułkownika. A szczerze mówiąc, to w ogóle nie przypominał żołnierza. Był to człowiek niewysoki, a przy tym chudy jak szczapa. Prawie w ogóle nie dbał o estetykę. Mundur nosił ustawicznie niedopięty. Nie miał nawet marsowej miny, którą często przybierają ludzi słabi. Jego twarzy nie ulękłaby się nawet panna. Twarz ta była dziwnie blada, jakby zapadnięta. Jedynie oczy – czarne jak węgle – jarzyły się spokojnym blaskiem. Kto spojrzał w te oczy, a znał się na ludziach, ten wiedział, że ich właścicielowi lepiej schodzić z drogi.
– Siadajcie, panowie – poprosił, zakładając na oczy binokle, bo gdy długo pracował, to litery i twarze rozmazywały mu się przed oczami.
Usiedli w fotelach i czekali, aż pułkownik wyjaśni im, czego od nich oczekuje. Jeśli zdziwił się, widząc młodszego z braci, to nie dał tego po sobie poznać. Niemniej postanowił rozmawiać jedynie ze starszym Adamczewskim. Jego znał jeszcze z okopów, więc siłą rzeczy łatwo im się współpracowało. Kossowski szybko przeszedł do rzeczy.
– Wezwałem cię tu, abyś zreferował mi dokładnie sytuację na lotnisku Ławica. Pozostawienie tego obszaru w rękach Niemców jest dla nas nie do przyjęcia. Sukinsyny grożą zbombardowaniem miasta. Czy twoim zdaniem taka groźba w ogóle istnieje? Zdaniem większej części naszych żołnierzy sytuacja w Wielkopolsce jest już całkowicie opanowana. Twierdzą, że skoro Francja stoi murem za nami, to całe powstanie nie miało sensu.
Wiktor, słysząc ostatnie zdanie, omal nie zerwał się z fotela, ale brat sprzedał mu solidnego kopniaka w kostkę i sam przejął pałeczkę. Nie był politykiem, ale wprost mówił, co mu serce i rozum dyktowały.
– To nasze, co w ręku trzymamy – stwierdził Mikołaj, uśmiechając się. – Ententa dotychczas nie wypowiedziała się jasno co do przyszłości Wielkopolski i Górnego Śląska. Tereny te są świetnie zagospodarowane i cenne gospodarczo dla obydwu stron. Skoro my je mamy, to są nasze. Nie zapominajmy przy tym, że swoje przy stole rokowań będą chcieli ugrać i Anglicy. A nie na rękę im będzie nadmierne osłabienie Niemiec, bo to dałoby Francji przodującą pozycję na kontynencie. Dlatego musimy jasno pokazać społeczności międzynarodowej, że Wielkopolska była, jest i będzie polska. Nie możemy do tego dopuścić, żeby nas oszukali. Dlatego ja opowiadam się zdecydowanie za kontynuacją walki aż do wyzwolenia całej Wielkopolski. Wiadomo już, jak do naszych działań odniósł się rząd w Warszawie?
– Oficjalnie nie może się odnieść, bo państwa Ententy dość nieprzychylnie na nas patrzą. Ale po cichu z Warszawy dostarczą nam broń i instruktorów. Sprawa byłaby prostsza, gdyby Naczelna Rada Ludowa określiła jasno zakres swojej władzy. Ale mnie się wydaje, że nasi politycy mają chrapkę na całą władzę – wyjaśnił mu Kossowski.
– Nie daj Boże, żeby już żreć się między sobą zaczynali. Pchają się, żeby rządzić państwem bez granic. A tu dobrze trzeba jeszcze głowę wysilić, żeby je utrzymać. Kto wie, czy na wschodzie wojna nie wybuchnie. Dlatego musimy ręce jak najprędzej mieć wolne, żeby wspomóc tam naszych. Na rząd przyjdzie pora, gdy będziemy mieli jasno wytyczone granice. A i Niemcy mogą bez walki nie odpuścić.
– I ja tak myślę – zgodził się Kossowski. – Tu nie ma co filozofować, tylko walczyć trza. Dlatego sprawą pierwszorzędnej wagi staje się opanowanie lotniska. Już pomijając nawet kwestię bezpieczeństwa przestrzeni powietrznej nad Poznaniem, to Niemcy zgromadzili na lotnisku znaczne zapasy sprzętu wojennego, który nam by się bardzo przydał. Ty, Mikołaju, masz stanowisko najbliżej, więc mów.
Adamczewski zamyślił się głęboko, jakby układał sobie w głowie, co powiedzieć. Mając doświadczenie wojskowe, świetnie rozumiał strategiczne znaczenie lotniska i już od dłuższego czasu rozmyślał nad sposobem jego opanowania. Oczywiście los lotniska i bez wielkiego planowania byłby przesądzony, bo powstańcy mieli rezerwy, a Niemcy nie. Jednak jemu chodziło przede wszystkim o to, by nie stracić zbyt wielu ludzi. To założenie sprawiało, że potrzeba było zdecydowanie dłuższych przygotowań. Dwa tygodnie, jakie upłynęły od rozpoczęcia powstania, pozwoliły mu na przygotowanie starannego planu. Teraz zaczął go wykładać.
– Niemcy mają na terenie lotniska około dwustu ludzi i kilka karabinów maszynowych. Pierwsze, co musimy zrobić, to odciąć im prąd i łączność telefoniczną z Berlinem. Muszą być ślepi i głusi. Otoczymy lotnisko ze wszystkich stron, żeby mysz się nie przecisnęła. – Wstał i wyszedł na chwilę, po czym powrócił, niosąc pod pachą mapę miasta i okolic. Następnie rozwinął ją, wygładził starannie i zaczął wskazywać punkty rozlokowania oddziałów, które miały wziąć udział w całej akcji. Działa kalibru osiemdziesiąt milimetrów miały zostać rozlokowane naprzeciw dworca kolejowego, aby stamtąd przygważdżać celnym ogniem obrońców lotniska. W kierunku lotniska miał wyruszyć około czterystuosobowy oddział, złożony z trzech kompanii służby straży i bezpieczeństwa, plutonu strzelców konnych oddziału Polskiej Organizacji Wojskowej oraz służby sanitarnej.
Pułkownik Kossowski słuchał uważnie, nie przerywając. Zdawał się nad czymś rozmyślać i coś w umyśle rozważać. Czasem rzucił jakieś zdawkowe słowo, którego intencje trudno było pojąć. Plan, który mu przedkładano, zdawał się w ogóle go nie obchodzić, mimo że to on optował za jak najszybszym opanowaniem lotniska. Wreszcie doczekał momentu, gdy Adamczewski skończył wykładać założenia swojej koncepcji.
– Słuchaj, Mikołaj, plan jest dobry. Ale musi być zrealizowany natychmiast. Dziś jeszcze.
Adamczewski wytrzeszczył oczy. Kossowski nie był żółtodziobem, podobnie jak on brał udział w Wielkiej Wojnie i przeżył też niejedno. Musiał zdawać sobie sprawę, że ściągnięcie wystarczających sił do realizacji tego zadania nie leżało w mocy ludzkiej. A to oznaczało, że w grę wchodziły czynniki pozawojskowe. Coś mu mówiło, że chodzi o tajemniczego człowieka, który przez cały czas stał sztywno, jakby był biblijną żoną Lota. Niemniej miał na tyle doświadczenia, by nie pytać wprost. Wiedział, że pułkownik sam mu wszystko wyjaśni.
Nieznajomy obrócił się w ich stronę. Teraz obaj mogli mu się dobrze przyjrzeć. Był to dojrzały mężczyzna, ale Mikołaj nie mógł określić jego wieku, ze względu na zmarszczki, które mocno przeorały jego owalną twarz. Rude jak płomień włosy były już mocno przerzedzone, a zakola coraz wyraźniejsze. Nad pełnymi wargami pysznił się duży sumiasty wąs, który upodabniał go do sarmaty. Piwne oczy zwiastowały człowieka silnego charakteru, który nie zwykł cofać się przed niczym. W ogóle z całej jego postaci emanował dziwny spokój, charakterystyczny dla tych, co wiele przeszli i otrzaskali się z przeróżnymi niebezpieczeństwami.
Nieznajomy miał na sobie futro z kapturem, który teraz swobodnie zwisał na szerokich plecach. Na nogach – sowieckie walonki, których czubki aż błyszczały się od wody pozostałej po stopionym śniegu. Nogawki długich spodni z czerwonymi lampasami również były mokre.
– Panowie darują, iż się nie przedstawię ani nie zdradzę charakteru, w jakim tu przybyłem. – Mężczyzna mówił powoli, jakby musiał zastanowić się nad każdym słowem, zanim je wypowie. – Nie dziwię się pańskiemu zdziwieniu, mnie też wkurwiłoby takie ponaglenie. Ale sytuacja międzynarodowa może się zmienić. Przysłuchiwałem się pańskim wywodom na temat naszej sytuacji politycznej i muszę przyznać, że zaskoczył mnie pan: otwartością umysłu i jasnością sądów. – Skinął głową obu braciom. – Kilka dni temu w willi należącej do marszałka Hindenburga odbyło się ściśle tajne spotkanie, w którym uczestniczyli najważniejsi dowódcy niemieckich sił zbrojnych. Na pewno nie poświęcili tego wieczoru pokerowi i dziewczynkom. Niestety, nie wiem, co było przedmiotem obrad, ale naiwnością byłoby sądzić, że nie była nim sytuacja w Wielkopolsce.
Mikołaj zaczynał rozumieć. Jeśli ten człowiek mówił prawdę, a nic nie wskazywało na to, by miał kłamać, to gra o Wielkopolskę dopiero się zaczynała. Zresztą, wcale go to nie zdziwiło. Wiedział, że Niemcy nie przywykli oddawać niczego bez walki. Polacy wykorzystali moment osłabienia przeciwnika, aby zająć rdzennie polskie tereny. Ale w żadnym wypadku nie wolno było na tym poprzestać. Należało do maksimum wykorzystać uzyskaną przewagę, zanim Niemcy przystąpią do zakrojonego na szeroką skalę przeciwdziałania. Nie wiedział, jak przeprowadzą oni swoją kontrakcję, ale był pewny, że nastąpi.
– Panie pułkowniku – Mikołaj zwrócił się do Kossowskiego – chciałem zostawić brata w sztabie. Będę spokojniejszy, jeśli zostanie poza strefą bezpośrednich walk.
Wiktor poczuł, że się rumieni. Miał wrażenie, że wszyscy obecni z niego szydzą. Jak to? W takim czasie, kiedy nawet dzieci w wieku szkolnym tłumnie zgłaszają się do szeregów, on, zdrowy chłopak, miałby dekować się na tyłach? Już usta otwierał, aby przeszkodzić bratu, ale przypomniał sobie, że dał mu słowo. A Adamczewscy zawsze dotrzymywali słowa. Nawet jeśli przyrzekli coś po pijanemu. I on nie mógł złamać uświęconego prawa, którego członkowie rodziny przestrzegali od wieków.
Bo taką już byli rodziną. Pierwszy zapisany z nazwiska członek ich rodu, Jakub Adamczewski, pod Wiedniem się odznaczył, o czym stare kroniki wspominają. Potem krew jego potomków wsiąkała we wszystkie pola bitew, na których szczękał oręż. Zresztą, ta miłość do ojczyzny, którą chyba razem z duszą można z ciała wypędzić, dotyczyła nie tylko męskich potomków rodu. Kobiety także walczyły, choć nie orężem. To one dbały o swoistą patriotyczną edukację młodych latorośli, same wyszywały sztandary dla coraz innych powstańczych oddziałów i zdobywały wykształcenie.
Ojciec ich, Lucjan Adamczewski, w przodków swoich się nie wrodził i żadnego zamiłowania do wojaczki nie miał. Za to na polu gospodarczym niepomierne krajowi usługi oddał. On wojował z pruskimi urzędnikami o każdą skibę ziemi i szło mu to nie gorzej niż jego przodkom machanie żelazem. A może i lepiej jeszcze. Bo z powstań nikt żadnej korzyści nie wyniósł. A stary gospodarzył tak, że nie tylko majątku Prusakom uszczuplić nie dał, ale i dostatki podwajał. I na próżno Prusacy wymyślali coraz to nowe prawa, aby sprzedaż ziemi wymusić.
Na próżno. Stary zawsze umiał ominąć wszelkie prawnicze kruczki, jakich chwytali się jego wrogowie. Walczył ze starczym uporem i zręcznością właściwą młodym umysłom. Synów swoich kochał, ale nie po głupiemu, jak to robią niektóre matki, w puchach swoje dzieci chowające, a ci potem na maminsynków wyrastają. On hartował ich obu jak stal. Toteż Wiktor dobrze wiedział, co by go spotkało, gdyby ośmielił się nie dotrzymać raz danego słowa, a wiadomość o tym dotarłaby do jego ojca.
Zrezygnowany spojrzał na pułkownika w nadziei, że ten odmówi. On jednak ani myślał tego robić. No i Wiktor rad nierad musiał pozostać w sztabie, podczas gdy jego brat będzie szturmował lotnisko. Czekał go cholernie nudny dzień. Przynajmniej tak mu się wydawało. Nie wiedział jeszcze, że dzisiejszej nocy miało spełnić się jego przeznaczenie, które nie miało nic wspólnego ze spokojną starością. A już tym bardziej z pracą w sztabie.