- W empik go
W tajnej służbie II Rzeczypospolitej. Tom 4. Fortel - ebook
Wydawnictwo:
Data wydania:
24 czerwca 2022
Format ebooka:
EPUB
Format
EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie.
Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu
PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie
jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz
w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu.
Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu.
Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
Format
MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników
e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i
tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji
znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu.
Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu.
Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji
multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka
i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej
Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego
tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na
karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją
multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną
aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego,
który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire
dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy
wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede
wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach
PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną
aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego,
który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla
EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Pobierz fragment w jednym z dostępnych formatów
W tajnej służbie II Rzeczypospolitej. Tom 4. Fortel - ebook
Jerzy Dobrowolski dąży do włączenia w walkę o sprawę polską Zofii Jakimowicz, która dla ratowania męża zdecydowała się na współpracę z wywiadem sowieckim. Kierując się maksymą, że cel uświęca środki, podejmuje bardzo ryzykowną grę. W Niemczech Johann Wolf usiłuje odkryć, jak to się stało, że Polacy poznali plany operacji Wiosenne Słońce. Wnioski, do których dochodzi, są więcej niż zaskakujące… Tymczasem Wieniawa-Długoszowski przy pomocy fortelu stara się sfinalizować plan uwolnienia z więzienia Tomasza Grobla i zapewnienia bezpieczeństwa jego ukochanej. Wszystko to na tle realiów nasilającej się wojny polsko-bolszewickiej oraz trudnych dla młodego polskiego państwa rozmów wersalskich.
Za drzwiczkami umieszczony był niewielki otwór, przez który widać było wahadło zegara, a zarazem to, co dzieje się w pomieszczeniu obok. Teraz mogli zobaczyć, jak Gośka jednym niezręcznym ruchem łokcia rozlewa kawę prosto na spodnie Zbigniewa.
Obaj obserwowali w milczeniu, jak kobiety próbują uspokoić rozhisteryzowanego posła, który z zaangażowaniem macha dłońmi i krzyczy, pomstując. Wreszcie Gośka wyprowadziła go z pomieszczenia. Została w nim tylko Zofia. I teczka. Kobieta rozejrzała się czujnie dokoła. Obaj odskoczyli, kiedy przez chwilę jej oko zawisło na zegarze. Szanse na to, by ich dostrzegła, były wprawdzie minimalne, ale woleli nie ryzykować. Wrócili na stanowiska, gdy tylko ona podeszła do teczki.
Otworzyła ją i wyjęła plan, który następnie schowała w szafce swojego biurka. Następnie zapięła teczkę na wszystkie zatrzaski i jakby nigdy nic, usiadła na swoim miejscu.
Krzysztof Goluch
Urodził się w 1994 roku w Puławach. Mieszka w Pogonowie, małej miejscowości położonej w przepięknej dolinie Wieprza. Od małego uwielbiał słuchać o minionych wydarzeniach, później fascynowało go opowiadanie o przeszłości, a teraz ma ogromną satysfakcję z popularyzowania historii. W wolnych chwilach sam dużo czyta, głównie literaturę historyczną i sensacyjną, a także dobre kryminały. Jego zainteresowania, poza historią, to sport, kino i polityka.
W 2019 roku nakładem wydawnictwa Novae Res ukazała się jego debiutancka powieść, osadzona w realiach II wojny światowej, pt. Czerwona zemsta, a rok później wydana została jej kontynuacja. W tajnej służbie Rzeczypospolitej to nowa seria powieści osadzona w realiach najnowszej historii Polski.
Za drzwiczkami umieszczony był niewielki otwór, przez który widać było wahadło zegara, a zarazem to, co dzieje się w pomieszczeniu obok. Teraz mogli zobaczyć, jak Gośka jednym niezręcznym ruchem łokcia rozlewa kawę prosto na spodnie Zbigniewa.
Obaj obserwowali w milczeniu, jak kobiety próbują uspokoić rozhisteryzowanego posła, który z zaangażowaniem macha dłońmi i krzyczy, pomstując. Wreszcie Gośka wyprowadziła go z pomieszczenia. Została w nim tylko Zofia. I teczka. Kobieta rozejrzała się czujnie dokoła. Obaj odskoczyli, kiedy przez chwilę jej oko zawisło na zegarze. Szanse na to, by ich dostrzegła, były wprawdzie minimalne, ale woleli nie ryzykować. Wrócili na stanowiska, gdy tylko ona podeszła do teczki.
Otworzyła ją i wyjęła plan, który następnie schowała w szafce swojego biurka. Następnie zapięła teczkę na wszystkie zatrzaski i jakby nigdy nic, usiadła na swoim miejscu.
Krzysztof Goluch
Urodził się w 1994 roku w Puławach. Mieszka w Pogonowie, małej miejscowości położonej w przepięknej dolinie Wieprza. Od małego uwielbiał słuchać o minionych wydarzeniach, później fascynowało go opowiadanie o przeszłości, a teraz ma ogromną satysfakcję z popularyzowania historii. W wolnych chwilach sam dużo czyta, głównie literaturę historyczną i sensacyjną, a także dobre kryminały. Jego zainteresowania, poza historią, to sport, kino i polityka.
W 2019 roku nakładem wydawnictwa Novae Res ukazała się jego debiutancka powieść, osadzona w realiach II wojny światowej, pt. Czerwona zemsta, a rok później wydana została jej kontynuacja. W tajnej służbie Rzeczypospolitej to nowa seria powieści osadzona w realiach najnowszej historii Polski.
Kategoria: | Powieść |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8219-658-0 |
Rozmiar pliku: | 1,0 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
ROZDZIAŁ I
Zofia stała przed dużą dwudrzwiową gdańską szafą i patrzyła na schowane w niej wieszaki. Na pierwszy rzut oka dostrzegała, że wiele z nich jest już tutaj zbędnych, bo nie ma co na nich zawiesić. Czasy, kiedy stać ją było na dzieła, które wychodziły z pracowni najlepszych projektantów, dawno odeszły bowiem w zapomnienie. Teraz nie miała dość środków, by zapewnić sobie i dziecku godne warunki bytowania. Bo za takie nie mogła uznać tych, w jakich żyła obecnie.
Rozejrzała się po pokoiku swojego synka i łza zakręciła jej się w oku. Z precyzją doświadczonego rzeczoznawcy dostrzegała braki w umeblowaniu. Patrzyła na ściany, na których brakowało dzieł Kossaka, Matejki i tego młodego ulicznika Picassa. Musiała je sprzedać, by zapełnić luki w domowym budżecie. To samo spotkało fotele z orzecha włoskiego, które sporym nakładem kosztów sprowadziła aż z Mediolanu.
I co najdziwniejsze, nie pamiętała nawet, komu odsprzedała te bezcenne skarby, bez których dawniej nie umiałaby wyobrazić sobie życia. Za to dobrze pamiętała, co kupiła za pozyskane tą drogą pieniądze. Jedzenie, ubrania, węgiel i leki dla synka. Zofia ze zdumieniem odkrywała, jak niedola i nędza przewartościowała jej priorytety i zmieniła ją samą. Dawniej nie wyobrażała sobie prowadzenia domu bez służby. To ona zajmowała się praniem, sprzątaniem, gotowaniem i zapewne setkami innych czynności. Rola Zofii jako pani domu ograniczała się do pozostawienia w widocznym miejscu rozpiski z pracami domowymi, które należało wykonać w najbliższym czasie, i ustalenia terminu wychodnego.
Dopiero nowe realia wywróciły wszystko. Musiała zmienić swój wygodny krakowski dom na ten mały dwupokojowy lokal z kuchnią w Warszawie. Ze starego domu zabrała tylko najcenniejsze meble i obrazy, resztę pozostawiając w rękach nowych właścicieli, wojennych dorobkiewiczów, którym silnie rozwinięty instynkt przetrwania pozwolił dojść do niemałej fortuny. W tej sytuacji o zatrzymaniu służby nie mogło być mowy. Jej nowe wywiadowcze pobory nie pozwalały na to, by zatrudnić choćby wieśniaczkę spod Warszawy, która za skromne pieniądze i kąt do spania prowadziłaby jej dom.
To zadanie spadło więc na barki niedoświadczonej Zofii. Ileż trudu i cierpliwości kosztowała ją nauka nowych obowiązków. Głupie mycie okien, które wydawało jej się niewymagającą wysiłku czynnością, gdy widziała, jak robią to inni, sprawiało, że jej niedoświadczone ręce omdlewały z wysiłku. Niemal wszystkie domowe prace wykonywała z kłopotami. Żaden posiłek, który ugotowała, nie nadawał się do zjedzenia. Nie umiała sobie poradzić z odczytywaniem książek kucharskich. Skróty typu „dag” były dla niej nic niemówiącym zbitkiem liter. Nic też dziwnego, że większość przygotowanych przez nią dań miała konsystencję gumy. Zofia musiała uczyć się wszystkiego od podstaw, by z każdym krokiem odkrywać nieznany sobie świat przeciętnej gospodyni domowej.
Nie liczyła, ile razy obudziła się zbyt późno, by móc pójść po świeże pieczywo i warzywa. Walczyła, by przełamać własną dumę, która podnosiła się w niej z oburzenia, że ona, żona inżyniera, staje w kolejkach, które wiły się przy straganach, wraz ze służkami innych możnych rodzin. Pamiętała, jak na początku patrzyły na nią bykiem, a nawet z odcieniem pewnej mściwej satysfakcji, że oto ona, jedna z ich chlebodawczyń, została zepchnięta przez los ze świecznika i w ich świecie jest równie słaba i bezbronna, jak one były w jej.
Starała się to ignorować. Nie zwracać uwagi na drobne zaczepki czy złośliwości, jakich nie szczędziła jej żadna z nich. Wiedziała bowiem, że jeśli w którymkolwiek momencie pozwoli sobie na najmniejszą dozę słabości, to przegra. Znosiła więc ich docinki ze stoickim spokojem, biorąc je na przetrzymanie, a jednocześnie nie ukazując w niczym swojej materialnej i intelektualnej wyższości. Przez pierwsze tygodnie strategia ta zdawała się nie przynosić żadnych wymiernych korzyści. Lecz po upływie pewnego czasu dostrzegła, że docinki zdają się tracić na intensywności, aż w końcu definitywnie ustały. Zofia nie została wprawdzie zaakceptowana, do tego była jeszcze daleka droga, ale zdołała uzyskać w środowisku status osoby milcząco tolerowanej.
Ale i to miało się niedługo zmienić. Uśmiechnęła się do wspomnień. Pewnego dnia, będąc na targu, przypadkiem podsłuchała rozmowę dwóch służek, które prowadziły ją zbyt głośno. Jedna z nich żaliła się drugiej, że jej państwo oskarżyli ją o kradzież, by mieć pretekst do niewypłacenia jej należnych za lata pracy zasług. Z całej rozmowy wynikało, że intryga była szyta więcej niż grubymi nićmi, ale to nie odbierało jej szans na powodzenie. Aparat sprawiedliwości taką już bowiem miał przywarę, że zwykle stawał po stronie silnych i możnych, a słabych odsyłał z kwitkiem, choćby ich racje były niepodważalne. Jak bowiem stawiać na równi słowo biednej wieśniaczki i dwojga powszechnie szanowanych i poważanych w środowisku ludzi? Toteż zwykle takie sztuczki kończyły się pełnym powodzeniem.
Ale tym razem w sprawę wmieszała się Zofia i uruchamiając swoje stare kontakty, doprowadziła do tego, że przez chwilę Temida naprawdę stała się ślepa na blask złota, pozycję społeczną i wydała sprawiedliwy wyrok. Okazało się to korzystne nie jedynie dla owej służki, ale również dla Zofii. Nie tylko bowiem pozyskała życzliwość tych kobiet i nie musiała obawiać się już z ich strony żadnych niedogodności, lecz nawet zdobyła w nich sojuszniczki. To dzięki nim wiedziała, co i gdzie można taniej kupić. Poznała wszystkie triki sprzedawców, które miały na celu ukrycie przed klientem nieświeżości towaru. Dzięki temu zaczęła wydawać na żywność wyraźnie mniej pieniędzy, co stanowiło znaczną ulgę dla jej napiętego do granic budżetu.
Lecz przyjaźń z wieloma domowymi służkami była korzystna nie tylko dla jej finansów, ale także w ramach pracy wywiadowczej dla bolszewików. Czasem gryzło ją sumienie, bo miała pełną świadomość wyrachowania, z jakim wyzyskuje łatwowierność tych prostych i naiwnych kobiet, które umiały jej sercem za przysługę odpłacić. Lecz wyrzuty sumienia brutalnie zagłuszała świadomość, że życie jej męża zależy tylko i wyłącznie od zmarszczenia brwi Dzierżyńskiego. Wiedziała przecież, jaki to człowiek. Dlatego robiła wszystko, by zasłużyć na uznanie tego potwora i jednocześnie odsunąć skutki jego gniewu od głowy swego męża. Właśnie dlatego dyskretnie wypytywała nowe koleżanki, o czym się mówi przy stołach, gdy one obsługują. A były to przecież wszystko domy prominentów: przemysłowców, oficerów, polityków, którzy mieli silne związki z kręgami rządowymi, a reputacja chroniła ich od wszelkich podejrzeń. Jednocześnie żaden z nich nie zwracał najmniejszej uwagi na tak naturalny element krajobrazu jak domowa służba, przed którą nie tajono się z poglądami.
Były to wymarzone informatorki, ponieważ przed ich oczami i uszami nic się nie ukryło. Bolszewikom zaś wystarczał czasem ledwie strzępek informacji, by byli zadowoleni z jakości jej usług i wyrażali owo zadowolenie w formie dużych pieniężnych gratyfikacji. Ryzyko wpadki tych dziewczyn było minimalne, gdyż działały one jako ślepe narzędzie w jej ręku i nie zdawały sobie sprawy, że to, co jej mówią, nie zostaje tylko między nimi, lecz przez sklep Vavet trafia wprost do Moskwy. Dzięki temu nie okazywały żadnego niepokoju, który mógłby skupić na nich podejrzenia, czy to ze strony ich państwa, czy polskiego wywiadu.
Zagłuszała sumienie, wręczając im niewielkie kwoty, które dla nich stanowiły jednak ogromną wartość. Wszystkie były zdumione tym, z jaką lekkością Zofia pozbywa się pieniędzy, ale nie zadawały żadnych pytań. Dla nich był to czysty zysk za powtarzanie bezwartościowych w ich mniemaniu rozmów, które dla Zofii oznaczały możliwość utrzymania się na finansowej powierzchni, a jednocześnie utrzymanie przy życiu męża. Tym dwóm celom podporządkowała swą egzystencję oraz wszelkie dążenia.
Potrząsnęła głową i na palcach podeszła do stojącego pośrodku pokoju łóżeczka. Za nic nie chciała obudzić śpiącego w nim malca. Pochyliła się lekko do środka i spojrzała w lekko pucołowatą dziecinną twarzyczkę, która w tej właśnie chwili rozciągała się w uśmiechu. Delikatnym ruchem poprawiła cynowy smoczek, który nieco się przekrzywił. Widocznie mały zdołał dosięgnąć do niego rączkami i go ruszyć. Delikatnie wsunęła dłonie pod poduszkę, zręcznie omijając wiszącą nad główką dziecka karuzelę. Tym się nie bawi, a smoczek zawsze usiłuje wydobyć – pomyślała i jednocześnie ostrożnie przesuwała dłonią pod poduszką, aż wreszcie poczuła, że objęła palcami przedmiot, którego szukała.
Wstrzymała oddech, pomodliła się do patronki matek, by Stefanek się nie obudził, i jednym płynnym ruchem wyjęła kluczyk – dzieło praskiego złodziejaszka. Od dawna miała go już u siebie, ale aż dotychczas nie mogła użyć, gdyż istniała obawa, że zostanie zdemaskowana przez Wiktora. Zawsze jednak chodziła z nim do pracy, gdyż w każdej chwili mógł nadejść sygnał, że zagrożenie minęło, Adamczewski został zneutralizowany, a ona może przystąpić do działania. Czekała na tę chwilę w ogromnym napięciu, gdyż zdawała sobie sprawę, jaką wagę sowiecka centrala wywiadowcza przywiązuje do pomyślnego załatwienia tej sprawy. W jej sercu nieśmiało tliła się nadzieja, że to zadanie będzie już ostatnim, a jednocześnie stanowić będzie bilet do wolności dla jej męża.
Jedynie czasem odzywały się wyrzuty sumienia. W nocy przekręcała się z boku na bok, sycząc, jakby ktoś przypiekał ją rozpalonym do białości żelazem. To nocne koszmary nawiedzały jej podświadomość, czyniąc życie nieznośnym. Sny zawsze były do siebie tak podobne, jakby odbito je przez kalkę. Zawsze siedzi w nich na sali sądowej, w miejscu przeznaczonym dla oskarżonych, a ławy dla publiczności są przepełnione. Widzi przedstawicieli prasy warszawskiej z ogromnymi aparatami uwieszonymi u szyi. Ale to nie ich widok sprawia jej najbardziej rozdzierający ból, choć to oni najbardziej wpłyną na opinię publiczną.
Najgorszą dla niej torturą są twarze jej najbliższych współpracowników. Ten wyraz ich oczu. Ten wyrzut w nich zawarty. Oczami komunikują jej to, czego nie mogą wypowiedzieć ich usta: zdradziłaś nas, nasze zaufanie i swój kraj. Przecież to my wyciągnęliśmy do ciebie pomocną dłoń i wyrwaliśmy cię z toni. A ty czym się odpłaciłaś? Nie mogła patrzeć na ich ściągnięte bólem i współczuciem twarze, więc odwracała wzrok na bok.
Lecz to, na co teraz z kolei patrzyła, ukojenia nie przynosiło. Obok siebie bowiem dostrzegała wówczas owe pokojówki, które jako jej mimowolne wspólniczki sądzono wraz z nią, a na ich twarzach nie oglądała współczucia, tylko zimną nienawiść. Nie dziwiło jej to. Wciągnęła je w świat intryg, szpiegostwa i zdrady. Wykorzystała braki intelektualne, by uczynić z nich bezwolne narzędzia w swoich rękach. Zniszczyła ich uporządkowany świat. To prawda, że los służki w bogatych rodzinach zwykle nie był godny pozazdroszczenia, ale ten, kto nigdy nie był kimś, nie cierpi, będąc nikim. Kto nigdy nie był poza swoją wioską, gminą, ten nie tęskni do innego świata, bo go nie zna. Więc tym dziewczętom nie było źle, bo nigdy nie otworzyły się przed nimi żadne lepsze perspektywy, a to, co robiły, i tak było lepsze od złodziejskiego fachu czy prostytucji. Płacono im przecież, dzięki czemu mogły wyżywić własne rodziny, jeśli już je założyły, lub wspomóc gotowym groszem krewnych, którzy pozostali na wsi.
Zofia im to wszystko odebrała, ale przynajmniej miała w sobie dostateczną dozę uczciwości, by nie osłaniać swego postępku szlachetnymi pobudkami. Działała z czystego wyrachowania. Skoro nie mogła pomóc wszystkim, to powinna pomagać ludziom sobie najbliższym. A komu powinna pomóc żona, jeśli nie mężowi? Kogo będzie chronić matka, jeśli nie syna? – myślała i usprawiedliwiała się tak przed sobą, gdy sumienie szarpało ją silniej niż zwykle.
Uśmiechnęła się do synka.
– Zaznałeś wojny, która na razie odebrała ci ojca, ale nigdy nie zaznasz nędzy, przysięgam ci to. Kiedyś wynagrodzisz mi wszystkie moje poświęcenia, które poniosłam, byś ty mógł dorastać w godnych warunkach. Ty jeden znasz moją tajemnicę. Ty jeden wiesz, jakie sny mnie nawiedzają, ale ty mamusi nie wydasz.
To rzekłszy, poprawiła ubranie, zostawiła instrukcje dla opiekunki i wyszła. Na ulicy wmieszała się w tłum i zaczęła się zastanawiać, dokąd właściwie powinna skierować teraz swoje kroki. Do pory, gdy powinna stawić się w siedzibie wywiadu na placu Saskim, by rozpocząć swoją zmianę, brakowało jeszcze całkiem sporo czasu. Przez chwilę myślała, czy nie powinna sprawdzić swojej skrzynki kontaktowej, by przekonać się, czy może wreszcie przystąpić do wykonywania powierzonego jej przez tych drugich zwierzchników zadania. Po namyśle jednak uznała, że byłoby to zupełnie bezcelowe. Gdyby bowiem próba usunięcia Wiktora Adamczewskiego doszła do skutku i zakończyła się sukcesem, to jego likwidacja z pewnością odbije się głośnym echem w całym budynku. Więc na pewno zdoła coś usłyszeć lub dostrzec.
Nie było więc potrzeby, by udawać się do skrzynki kontaktowej. Zresztą Zofia dobrze pamiętała, że powinna używać jej tylko w wypadku zaistnienia okoliczności specjalnych lub w celu umówienia spotkania bezpośredniego z oficerem prowadzącym. Były to procedury zabezpieczające, które miały zminimalizować ryzyko wpadki. Czuła więc, że sama nie powinna używać jej lekkomyślnie, do tak błahych celów. Nie chodziło jej nawet o gniew bolszewików, tylko o własne bezpieczeństwo. Po cóż miała wystawiać się na ryzyko wpadki, jeśli nie było ku temu absolutnie naglącej potrzeby?
Raz już bowiem naraziła się na niebezpieczeństwo, gdy zlecała dorobienie klucza do sejfu, ale wtedy do podjęcia ryzyka zmuszała ją konieczność. Nie mogła przecież zdać się w tak ważnej i niebezpiecznej sprawie na kogoś innego. A samo niebezpieczeństwo nie wydawało jej się wówczas tak wielkie. Jakaż była naiwna! Nie przewidziała zwykłego, głupiego przypadku, który w takich sprawach zwykł odgrywać decydującą rolę. Diabli nadali tego szczeniaka – pomyślała, sunąc za tłumem i przyglądając się wystawom sklepowym. Widziałam go przecież ledwie raz w życiu i to tylko przez krótką chwilę.
Tu jej myśli mimo woli popłynęły ku osobie Wiktora. Zastanawiała się, dlaczego ten młodzieniec, którego widziała ledwie przez kilka sekund, stał się jej wrogiem. Sekunda! Sekunda! Przecież ona nawet nie pamiętała rysów jego twarzy (za co w skrytości ducha była wdzięczna losowi). A mimo to wydała na tego człowieka wyrok śmierci. Tak – ona. Splamiła ręce jego krwią, a sumienie zbrodnią, choć nie będzie wiedziała, jak się wszystko odbędzie. Ale to nie zmieniało w niczym faktu, że właśnie ona posłała go na śmierć. Młodego chłopca, przed którym dopiero otwierało się życie. Mógł się zakochać, ożenić z piękną kobietą i żyć – ponad wszystko żyć! Ale to nigdy się nie wydarzy, ponieważ na jego drodze los postawił ją.
Zofia otarła łzę, która pojawiła się w kącikach oczu i cienką, srebrną strużką spływała wzdłuż policzka.
Wszystko to stanie się dlatego, że oboje wmieszali się w świat ludzi, którzy kierują ich losem zza kunsztownie zdobionych biurek. Ona też nie robiła tego, co chciała, nie szła tam, dokąd pragnęła dotrzeć. Mój Boże! Czy jeszcze kilka miesięcy temu ona, Zofia Jakimowicz, potrafiłaby w ogóle wyobrazić sobie siebie w takiej roli jak obecnie? Przecież wtedy była jeszcze tylko jedną z miliona kobiet, które wojna uczyniła samotnymi i zmusiła do walki o przetrwanie. I walczyła. Szło jej raz lepiej, raz gorzej. Gdy Dobrowolski złożył jej ofertę, której odrzucenie w tych czasach byłoby aktem wysoce lekkomyślnym, nie wahała się ani chwili i natychmiast ją przyjęła. Wówczas wydawało jej się, że wszystkie troski i kłopoty, które stały się jej udziałem, będą już tylko złym wspomnieniem, zepchniętym z czasem na dno świadomości.
Zofia omal się nie roześmiała. Powstrzymała ją przed tym tylko świadomość, że kobieta śmiejąca się na środku ulicy bez widocznego powodu mogłaby wzbudzić niezdrową sensację i trafić do szpitala dla obłąkanych. Nie mogła jednak powstrzymać lekkiego drżenia warg, gdy zastanawiała się nad własną ówczesną naiwnością. Jeszcze wtedy nie wiedziała, że dla ratowania męża i wychowania syna we względnym dostatku stanie się bolszewicką agentką. Czy Penelopa zdobyła się na coś takiego?! Nie! Ona tylko za dnia szyła, a nocami pruła. I to ma być poświęcenie? Zofia sprzedała duszę diabłu. Za pieniądze i za szansę dla męża. I cóż z tego, że te pieniądze lepiły się od brudu i krwi, skoro tylko ona miała tego świadomość. A żyło się za nie i płaciło nimi równie dobrze, jak zwykłym, uczciwie zarobionym groszem.
Pogrążona w myślach Zofia nawet nie zauważyła, kiedy nogi same zawiodły ją na plac Saski. Zorientowała się, gdzie się znajduje, dopiero wtedy, gdy stanęła przed budką wartowniczą i szlabanem, który blokował dalsze przejście. Wzdłuż niego chodził zaś wartownik, wystukując butami równy rytm i ciągle pokonując tę samą odległość.
Usłyszawszy, że ktoś nadchodzi, odwrócił się lekko z chrzęstem oficerek. Poznawszy Zofię, uśmiechnął się i rzekł:
– No, no. Takiej punktualności to życzyłby sobie każdy pracodawca. Do pani zmiany jeszcze przecież zostało troszkę czasu. – Pokręcił głową i wyciągnął rękę po przepustkę.
Zofia uniosła brwi w geście wyrażającym zdziwienie, gdyż zwykle nie przestrzegano tego rytuału z tak dużą skrupulatnością. A przynajmniej nie wobec stałych pracowników budynku. I nie raz bywało, że wchodziła do służbowych pomieszczeń nienagabywana przez wartowników, a cała procedura bezpieczeństwa sprowadzała się do podniesienia szlabanu.
Tym razem, widać, było inaczej. Tak nagłe odejście od rutyny musiało być czymś spowodowane. Zofia postanowiła mieć oczy i uszy szeroko otwarte. Niedbałym ruchem podała wartownikowi stałą przepustkę, którą wyrobiono na jej nazwisko. Obojętnie obserwowała, jak mężczyzna pochyla się głęboko nad dokumentem, przyglądając się zdjęciu. Przez chwilę miała wrażenie, że przebije je nosem. Z trudem powściągała uśmiech.
– Gdyby nasi zwierzchnicy mogli widzieć, z jaką powagą podchodzi pan dziś do sprawdzania przepustek, to byliby pełni podziwu.
– To tylko dzisiaj tak, bo jest odprawa kierownictwa – wyjaśnił, oddając jej przepustkę i podnosząc szlaban.
Zofia robiła wszystko, by nie dać po sobie poznać zdumienia, jakie ją ogarnęło na wieść o odprawie.
Idąc do wejścia, starała się nie przyśpieszać kroku, choć ogarniający ją niepokój ponaglił ją do pośpiechu. Chciała jak najszybciej się dowiedzieć, jakie przyczyny stały za zwołaniem narady ścisłego kierownictwa wywiadu. Zaczynała się obawiać, że być może wpadli na jej ślad. Może jednak Wiktor zdołał przekazać swoje informacje w inny sposób? Albo bolszewicy nie zdołali go zneutralizować, zanim spotkał się z pułkownikiem? Pojawiała się u niej momentami nieprzezwyciężona chęć, by natychmiast stąd uciec, zabrać małego i zniknąć w szerokim świecie. Przez chwilę rozważała ten pomysł na poważnie, a nawet odwróciła się w stronę szlabanu, jakby podjęła decyzję i miała zamiar wprowadzić ją w życie.
Lecz trzeźwy rozsądek przypomniał jej, że pieniędzy ma niewiele. Dość wprawdzie, by normalny człowiek mógł się za nie urządzić w dowolnym miejscu na ziemi, ale jej sytuacja byłaby o wiele gorsza. Ucieczką przyznałaby się do winy, a ścigaliby ją wszyscy: zarówno Polacy, jak i Ruscy, którzy pomyślą, że urwała się ze smyczy. Na pewno nie będzie mogła żyć spokojnie w świetle dnia. Będzie musiała się ukrywać. A ten, kto się ukrywa, musi za wszystko drożej płacić, bo każdy może szantażować go wydaniem. Będzie musiała płacić za kwatery, żywność, przewodników. A przecież nie będzie uciekać sama, tylko z dzieckiem, które potrzebuje jeszcze wygód i starannej opieki. Tego jej oszczędności nie pokryją, a bez dziecka uciekać nie chciała i nie mogła.
Może nic jednak na mnie nie mają – pomyślała z nadzieją. Bo gdyby mieli, to zgarnęliby mnie prosto z mieszkania, nie czekając, aż ucieknę. Mogłabym przecież porzucić Stefcia, jak pewnie niejedna zrobiłaby na moim miejscu, chcąc własny kark przed katem osłonić. Oni nie mogą przecież wiedzieć, że wszystko, co robiłam i robię, dzieje się z troski o przyszłość i byt mojego chłopca. Tak. Nie mogą nic wiedzieć. Pewnie na froncie zaszło coś, co wymaga głębokich i długich narad.
To pomyślawszy, rozchmurzyła się i śmiało weszła do budynku. W środku utonęła zaraz w zwykłym rozgardiaszu, jaki panował w tym miejscu. Człowiekowi, który wkroczyłby tu prosto z ulicy, mogłoby się wydać, że ci wszyscy ludzie biegają bez określonego celu. Ale Zofia orientowała się już we wszystkim. Wiedziała, gdzie znajdują się pomieszczenia referatu technicznego. Znała ludzi odpowiedzialnych za łączność, których zadaniem było odbieranie meldunków spływających tutaj zarówno ze wschodu, jak i z zachodu. Podobnie było z ludźmi pracującymi w komórce legalizacyjnej, która zajmowała się tworzeniem wszelkiej maści lewych papierów, niezbędnych dla setek agentów rozsianych po całym świecie. Rozliczali ich ludzie z finansowego, których także znała.
Słowem, czuła się tu jak u siebie w domu. Dlatego sunęła pewnie korytarzami. Zofia w biegu pozdrawiała bliższych znajomych, tych, z którymi stykała się często podczas pełnienia swojej służby. Rozpoznawała też te twarze, których właścicieli widywała niezwykle rzadko. Mijała pomieszczenia, których przeznaczenie znała, i takie, w których jej stopa nigdy nie postała. Aż wreszcie weszła do pokoju, który znała najlepiej, albowiem spędzała tu większość czasu.
Kobieta stanęła w drzwiach, wsparła się dłońmi o futrynę i wytrzeszczyła oczy, tak dziwnym było to, co zobaczyła. Dziwnym i śmiesznym zarazem.
Oto nieznany jej dość otyły mężczyzna w skupieniu wpatrywał się w drabinę, na której szczeblach stała Gośka Jarzębowska. Kobieta z gracją przesuwała zegar z kukułką, usiłując ustawić go prosto. Mężczyzna udzielał jej instrukcji.
– W prawo – mruczał. – Wyżej.
Jarzębowska za każdym razem precyzyjnie wykonywała instrukcję, aż wreszcie mężczyzna klasnął w ręce z ukontentowania i rzekł:
– No, teraz wisi prosto.
– Pewien jesteś? Nie będę drugi raz na drabinę wchodzić – zastrzegła Gosia.
– Prosto wisi – zapewnił Andrzej. – I nie ma piękniejszego widoku dla męskiego oka niż kobieta stojąca na drabinie. No, gdybyście jeszcze tych długich sukni się wyzbyły, to mogłybyście ukazać światu piękny widok. Ja tam stary, oczu nie wypatrzę. I dość czasu tu zmarnowałem, by jeszcze go więcej błędami marnować. Wam kobietom to się zdaje, że każdy może pazury piłować, a ozorem młócić. Nie każdy tylko meblowaniu pokoi może myśli poświęcać.
– Prawdę mówi – rzekła Zofia, wchodząc. – Choć nie w kwestii tego, co na nas szczeka. Prosto wisi, Gosiu.
Oboje obrócili głowy ku wchodzącej, a Gośka lekko zeskoczyła z drabiny. Nie przywitawszy się jeszcze z koleżanką, rzuciła okiem na położenie zegara i widocznie była z niego zadowolona, bo z uśmiechem pokiwała głową. Dopiero wtedy skoczyła witać Zofię. Przez dłuższą chwilę ściskały się wylewnie.
Andrzej przesunął się ku drzwiom, powłócząc nogami, i mruknął:
– Nastąpcie się!
Kobiety odskoczyły od siebie, zaskoczone jego słowami, a on przeszedł przez drzwi, mrugnąwszy okiem do Gośki, co jednak umknęło uwadze Zofii. Ta bowiem patrzyła w tym momencie na lampę, której podwójne przeznaczenie jej tylko było znane. Z ulgą stwierdziła, że wszystko zdawało się być w jak najlepszym porządku. Przecież gdyby było inaczej, nie trzymano by jej wciąż tutaj. A i ona z pewnością przebywałaby w znacznie mniej przyjemnym miejscu, czekając na proces.
– Co to za człowiek? – zapytała Zofia, z której twarzy nie zszedł jeszcze rumieniec, objaw gniewu i oburzenia. – Tak sobie z nami poczyna, jakby z gorszymi od siebie miał do czynienia. A przecież mamy równie poważne obowiązki jak wszyscy, którzy tu pracują.
– Nowy szef referatu technicznego – odparła Gośka, starając się, by jej głos brzmiał zupełnie naturalnie. – Złapałam go, jak wychodził z gabinetu pułkownika, żeby pomógł mi zawiesić ten przeklęty zegar. Dostałam od państwa młodych, bo oni otrzymali nowy. Nie wypadało nie przyjąć – skwitowała.
Zofia zasiadła za swoim biurkiem i zabrała się za porządkowanie rozłożonych na nim papierów. Jednocześnie cały czas dyskretnie przyglądała się lampie, która nadal wzbudzała w niej instynktowną nieufność, choć pobieżne oględziny, jakim poddała sprzęt, nie pozwoliły jej niczym uzasadnić. O uruchomieniu jej przy Gośce nawet pomyśleć nie mogła.
– No, no, Zosiu, nie rozsiadaj się – skarciła ją żartobliwie koleżanka. – Ty nawet nie wiesz, jaki tu mamy dzisiaj sajgon. Dobrze, że przyjechałaś wcześniej, bo ja nie mam już siły skakać koło nich wszystkich. Dość się na weselu naskakałam. À propos, nie zdążyłam ci jeszcze za wszystko podziękować, a to przecież dzięki tobie mogłam w ogóle pojechać na to wesele.
Zofia czuła, że nie ma siły kłamać. Nie mogła ot tak sobie przyjmować wyrazów wdzięczności, jeśli wiedziała, że od jakiegoś czasu nie wykonywała rozkazów swoich zwierzchników ściśle i dokładnie. Gośka myliła się, sądząc, że to ona oddała jej wielką przysługę. To raczej Zofia była jej winna wdzięczność, bo gdyby sama nie przejęła wówczas tego listu, to dziś rozmawiałaby z prokuratorem. Ryzyko towarzyszyło jej bezustannie, ale nie miała już wyboru. To wszystko zaszło za daleko. Zdrajca nawet w czasie pokoju miałby spory problem z ocaleniem głowy, a cóż dopiero w czasie wojny. Zofia świetnie to rozumiała i wiedziała, że nie może się już wycofać. Swojej jedynej szansy upatrywała w uwolnieniu od służby u Dzierżyńskiego. Czekała tej chwili jak zbawienia. Lecz by nadeszła, musiała wykonać ostatnie zadanie. Dlatego czujnie nadstawiła ucha i postanowiła nieco pociągnąć Gosię za język.
– A cóż to za ważne persony nas dzisiaj odwiedziły, że we dwie wokół nich skakać musimy?
Teraz ostrożnie – pomyślała Gośka, nakazując sobie opanowanie. Wiedziała, że właśnie zaczyna grę i miała świadomość, iż jeśli chce ją wygrać, nie może sobie pozwolić na najmniejszy błąd. Zbyt wiele bowiem od niej zależało. A chodziło przecież nie tylko o bezpieczeństwo państwa, ale – a może przede wszystkim – o jej własną przyszłość. Przeklinała teraz Zofię i własną nierozwagę, która kazała jej przedłożyć wesele nad odpowiedzialną, a zarazem dobrze płatną pracę. Nie powinna wyręczać się Zofią w niczym, ale obecnie nie miało to już najmniejszego znaczenia.
Jedyne, co mogła teraz zrobić, to dobrze zagrać swoją rolę, którą wyznaczył jej pułkownik Dobrowolski, i modlić się, by ten zechciał jej wybaczyć zlekceważenie obowiązków służbowych. Dlatego robiła wszystko, by nie pokazać Zofii, że jej uczucia wobec niej zmieniły się w ostatnim czasie diametralnie. Zofia nie mogła się zorientować, że najchętniej rozszarpałaby ją pazurami.
I jak na razie wszystko szło po jej myśli. Razem z Andrzejem zawiesili zegar, który bynajmniej nie spełniał tu tylko funkcji czasomierza. Ale ją niezbyt to obchodziło, bo się na tych sprawach nie znała i wolała pozostawić je w rękach Andrzeja. Ona miała wspomóc osaczenie Zofii i niby mimochodem przekazać jej kilka ważnych informacji. Jej drugim wspólnikiem był strażnik, który również otrzymał dokładną instrukcję, jasno mówiącą, co ma robić, a zwłaszcza mówić.
Gośkę dziwiło nawet trochę, że sam Dobrowolski nadzoruje tę sprawę, pilnując z pietyzmem każdego szczegółu, jakby wystawiał przedstawienie teatralne. Gdyby to ona była na jego miejscu, to na pewno nie bawiłaby się w tak długą rozgrywkę, która wymagała angażowania usług kilkudziesięciu ludzi. W tym kilku nieświadomie. Nie umiała sobie tego racjonalnie wytłumaczyć. Po co cała ta zabawa? Sztuczki, fortele, potrzaski. Przecież wystarczyło zapiąć Zofii kajdanki na przegubach dłoni, po czym należało odesłać ją do pierwszego lepszego więzienia, gdzie odpokutuje swoje winy.
Lecz nie miała czasu się nad tym zastanawiać, drzwi bowiem się otworzyły i ukazała się w nich głowa jednego z oficerów, który nienaganną polszczyzną zażyczył sobie kawy z mlekiem.
Skinęła na Zofię i z wyrazem napięcia na twarzy obserwowała, jak przygotowuje trunek. Modliła się, by wszystko poszło zgodnie z wcześniej przyjętym planem i Jakimowicz w niczym się nie zorientowała. Wydawało jej się, że jak do tej pory osiągała swój cel. A przynajmniej nie zauważyła niczego, co mogłoby świadczyć o czymś przeciwnym.
Zofia zakrzątnęła się szybko wokół przygotowania kawy. Starała się robić to w swoim zwykłym tempie. Nie chciała się zbytnio śpieszyć, by nie sprawiać wrażenia, że bardzo chce znaleźć się szybko w gabinecie Dobrowolskiego. Starała się zwalczyć drżenie dłoni, które udzieliło im się pod wpływem emocjonalnego rozchwiania, jakie stało się teraz jej udziałem. Modliła się, by Gośka niczego nie zauważyła. Bo niby jak miałaby wytłumaczyć się przed nią z objawów zdenerwowania, które przecież nie miało żadnego racjonalnego uzasadnienia?
Nie mogła jej wszak powiedzieć, że wejście do tego gabinetu było od dobrych kilku minut jej największym pragnieniem. Miała dziwne wrażenie, że za tymi drzwiami dzieje się coś ważnego. Ważnego na tyle, że z pewnością zainteresuje to bolszewików i przybliży dzień, w którym wreszcie zdoła się od nich uwolnić. Dlatego ucieszyła się, że los dał jej tak dogodny pretekst, który odsuwał od niej wszelkie podejrzenie, gdyż to nie ona wyszła z inicjatywą.
Kawę przygotowała szybko i sprawnie. Już po kilku minutach kunsztownie zdobiona filiżanka wypełniona była po brzegi parującym płynem. Szybkim ruchem zamieszała w nim kilkakrotnie, chcąc doprowadzić do zniknięcia białej zawiesiny, która unosiła się na powierzchni filiżanki. Ostrożnie postawiła ją na tacy i ruszyła w kierunku gabinetu Dobrowolskiego, przesłonięta oparem, który unosił się znad filiżanki.
Po chwili znalazła się w pomieszczeniu, które również dobrze znała, ponieważ często w nim przebywała, dostarczając kawę lub to, czego od niej zażądano. Zaraz po wejściu dostrzegła jednak, że zaszły tu pewne niewielkie, ale istotne zmiany.
Pierwszą rzeczą, jaka rzuciła się jej w oczy niemal natychmiast po wejściu, był brak biurka, przy którym zwykle pracował pułkownik Dobrowolski. Miejsce tego mebla nie pozostało jednak puste, zajął je bowiem ogromny stół konferencyjny. Zofia dostrzegła też, że drzwi obito tkaniną, której jedyną funkcją musiało być pochłanianie dźwięku. To upewniło ją w przekonaniu, że dzieje się tu coś, co władze polskiego wywiadu bardzo chcą ukryć i utrzymać w tajemnicy. Dlatego tym bardziej należało się dowiedzieć, co to takiego.
O tym, że działo się tu coś bardzo ważnego, świadczyły nie tylko niewielkie zmiany w umeblowaniu, ale i to, kto siedział za stołem konferencyjnym. Zofia od jednego rzutu oka rozpoznała szefów wszystkich referatów i Krzysztofa Kossowskiego, mającego organizować nową ekspozyturę, która wedle ambitnych planów snutych przez Dobrowolskiego miała mieć swoją siedzibę w Poznaniu. Lecz Zofię najbardziej zainteresował nieco otyły jegomość w czarnym garniturze z tegoż samego koloru muszką zawiązaną pod szyją. Jego nalana, okrągła twarz sprawiała wrażenie poczciwca. Kogoś, kto pohuśta dziecko i przeprowadzi staruszkę przez jezdnię. Zofia poczuła jednak na sobie jego wzrok, którym przesuwał wzdłuż linii jej ciała, i natychmiast odgadła, że ma do czynienia z jednym z tych lubieżnych satyrów, którzy sprawowanej przez siebie władzy używają jako afrodyzjaku.
Ale kim był ten człowiek? I dlaczego siedział u szczytu stołu? Na pewno nie był oficerem wywiadu. O to mogła zakładać się w ciemno, gdyż tym zawodzie nie widywało się ludzi otyłych, dobra kondycja była bowiem jednym z warunków umożliwiających przetrwanie. Dlaczego więc sprawiał wrażenie pewnego siebie i zachowywał się tak, jakby miał prawo rozkazywać tu wszystkim, nie wyłączając pułkownika?
Dostrzegła, jak skinął na nią ręką. Jego napuchnięte palce przypominały Zofii serdelki. Starała się nie pokazać po sobie grymasu obrzydzenia. Dobrze wiedziała, co siedzi w tej głowie. Znała ten typ ludzki. Zresztą czuła, jak rozbiera ją wzrokiem. Przemogła się jednak i postawiła przed nim tacę, starając się nie wychylać przy tym za bardzo do przodu, by nie mógł zajrzeć w jej dekolt.
Przez twarz mężczyzny przeszedł grymas niezadowolenia, ponieważ odgadł jej intencje. Nie tając więc złego humoru, przyjrzał się zawartości filiżanki i uśmiechając się wzgardliwie, rzucił do pułkownika:
– Niezbyt sprawną macie tu obsługę. Mówiłem przecież wyraźnie, że chcę dostać czarną kawę z cukrem, a tu widzę mleko. Czyżby pańska sekretarka nie umiała pojąć i wykonywać prostych poleceń? A może trzyma ją tu pan ze względu na jej niezaprzeczalne walory pozaintelektualne?
Dobrowolski poruszył się lekko na krześle, ale nic nie odpowiedział. Na twarzy Zofii pojawiło się zmieszanie, a wszyscy inni spuścili oczy, jakby zawstydzeni zuchwałością wywodu tajemniczego mężczyzny. Ten jednak, czy to nie spostrzegł się na niczym, czy nie chciał się spostrzec, bo kontynuował z całą swobodą:
– No nie dziwię się, bo ta panna mogłaby zawrócić w głowie świętemu. Ale jest to jednocześnie najlepszym dowodem mądrości naszych posłów, którzy postanowili poddać działalność pańskich ludzi kontroli parlamentarnej i to mnie powierzyli nad nią nadzór. Podobnie rzecz ma się ze sprawą śmierci niejakiego Wiktora Adamczewskiego, którego zabójstwo stanowi ciemną plamę w jakże krótkich dziejach naszego wywiadu.
Zofia poczuła, jak uginają się pod nią nogi, dlatego szybko wsparła się o ścianę, by nie upaść. Przez chwilę niepokoiła się, czy ktoś nie zauważył jej nagłego osłabienia, dlatego pośpiesznie przyjrzała się wszystkim. Z ulgą stwierdziła, że nikt nie zwrócił na jej zachowanie najmniejszej uwagi. Wszystkie oczy skupione były na Dobrowolskim, który zmrużył brwi i rzekł:
– Panie pośle, cywilna kontrola nad służbami specjalnymi jest czymś zgoła naturalnym w każdym państwie demokratycznym. I ani ja, ani żaden z moich ludzi nie przeciwstawiamy się temu. Wręcz przeciwnie. Przyjmujemy pana godnie, z szacunkiem należnym osobie, która sprawuje mandat poselski w najjaśniejszej Rzeczypospolitej. Przewodniczy pan naszym pracom, choć jako cywil ma pan niewielkie pojęcie o funkcjonowaniu, technikach pracy i działaniu wywiadu.
Przez twarze obecnych na odprawie oficerów przemknęły nieznaczne uśmieszki, które zapewne miały wyrażać pełną aprobatę dla słów pułkownika. Niechęć względem siebie, jaka od niepamiętnych czasów charakteryzuje relacje cywili i wojskowych, była bowiem wśród obecnych jeszcze silniejsza, gdyż każdy z nich zdawał sobie sprawę, że człowiek, który ma im przewodniczyć, nie ma żadnych predyspozycji w tym kierunku. Dlatego właśnie zgromadzeni tu mundurowi w sposób tak dotkliwy odczuwali konieczność posłuszeństwa względem posła.
Być może łatwiej byłoby im pogodzić się z nową sytuacją, gdyby sam poseł był człowiekiem zacnego charakteru. Niestety, mężczyzna ten kompletnie nie zdawał sobie sprawy ze swoich braków i w dodatku ciągle pchał się na piedestał. I dobrze mu się wiodło, gdy był tylko szeregowym posłem, bo język, za pomocą którego wygłaszał sążniste i pełne patosu przemówienia, stał się dlań trampoliną do szerszej kariery. Ale na nowym stanowisku stał się tylko zawadą, która utrudniała harmonijną współpracę z kierownictwem wywiadu.
Uczestnicząc w naradach, zabierał głos w niemal każdej sprawie. Zapewne w przekonaniu, że jego opinia wnosi coś wartościowego do dyskusji. W rzeczywistości poseł nie znał się po prostu na niczym. A w jego przemówieniach więcej było kwiecistej retoryki i wyszukanych zwrotów niż dobrych rad, których zresztą nikt od niego nie oczekiwał. On jednak nie zdawał sobie z tego sprawy i w niczym nie zmienił swoich zwyczajów, przyczyniając się jeszcze do wzrostu niechęci do siebie. Na dodatek zaczął się wprost wtrącać w sprawy operacyjne.
A to było już bardzo niebezpieczne. Jego dyletanctwo, połączone z ogromną dumą, jaka go cechowała, mogło bowiem stać się przyczyną strat w ludziach i klęsk, których skutki mogły być dalekosiężne. Wszyscy światli ludzie pracujący na szczeblu kierowniczym zdawali sobie sprawę z możliwości zaistnienia takiego niebezpieczeństwa. Nikt otwarcie nie chciał jednak wystąpić przeciwko Zbigniewowi – bo tak miał ów nieszczęśnik na imię – którego kompetencje i zakres władzy były na tyle niejasne, że w praktyce dawały mu prawo do wtrącania się w niemal wszystkie aspekty działalności wywiadowczej. Szemrano więc tylko po cichu i słano skargi do Belwederu z nadzieją, że naczelnik zajmie się sprawą.
Piłsudski i bez przypominania pamiętał, jak ważną rolę miały do spełnienia wywiad i kontrwywiad, zwłaszcza w czasie konfliktu zbrojnego toczącego się od pewnego czasu na wschodnich rubieżach państwa. Rozumiał też rangę niebezpieczeństwa, jakie mogło wyniknąć z nadmiernego wtrącania się kierownictwa cywilnego w sprawy tej na wskroś wojskowej instytucji. Miał jednak ważkie powody natury politycznej, które utrudniały mu podjęcie interwencji w tej sprawie. Wiedział przecież dobrze, że panowie posłowie złym okiem patrzą na jego szerokie kompetencje, dzięki którym mógł wedle własnej woli kreować politykę państwa. To nie mogło podobać się przedstawicielom obu izb parlamentarnych, którzy woleli, by pełnia władzy spoczywała w ich rękach. Nie było więc rzeczą dziwną, że z przedstawicielami tych instytucji łączyła go raczej starannie maskowana niechęć, która nie zmieniła się w otwartą wrogość jedynie dzięki racjonalnemu zachowaniu obu stron. Strony tego konfliktu kompetencyjnego zdawały sobie bowiem świetnie sprawę, że otwarta walka dałaby korzyść jedynie postronnym wrogom. Nie było więc rzeczą dziwną, że naczelnik nie szukał nowych pól konfliktu i unikał ich, jeśli tylko miał ku temu możliwość. Sprawa Zbigniewa tkwiła więc w zawieszeniu, stając się dla wszystkich utrapieniem.
– Chwalicie się czymś, co jest waszym obowiązkiem – odrzekł zimno Zbigniew. – Naród ma prawo wiedzieć, w jaki sposób są wydawane ofiarowywane przezeń pieniądze.
– Z tym pełna zgoda – rzucił Kossowski, pochylając się nad stołem. – Dobrze pamiętamy, czyje pieniądze wydajemy, dlatego każdą markę trzy razy w palcach obracamy. A kto mym słowom nie wierzy, ten niech rozliczenia finansowe sprawdzi, których bynajmniej nie ukrywamy. Ale społeczeństwo ani pan nie znacie się na grach operacyjnych i nic o nich wiedzieć nie powinniście. Choćby po to, by w razie fiaska danej gry można było zaprzeczyć, że w ogóle się toczyła. – Skłonił się. – A wy nie tylko mówicie o nich otwarcie, ale i lżycie nasze współpracownice.
– Nikt nikogo nie lży. A to już najniewinniejszego komplementu powiedzieć nie można, bo się zaraz boczycie? A w moje kompetencje nikt z was wchodził nie będzie i nie przed wami się z moich działań będę spowiadał. O tym, że wasz pułkownik źle sprawami kieruje, nie tylko ja świadczę, lecz i wypadki. Sowieccy agenci hulają po kraju i mordują waszych ludzi, jak zamordowali tego szczeniaka, za którego przyczyną się spotkaliśmy. Na szczęście nieznaczna to persona, po której tylko najbliżsi płakać będą. Lecz co będzie, jeśli Sowieci na naczelnika albo na marszałków obu izb zasadzać się zaczną? Kto ich osłoni i tamtych powściągnie?
– Albo i na posłów – rzucił drwiąco Kossowski, patrząc kpiąco w oczy Zbigniewa.
Tamten dostrzegł, że mu rzucają wyzwanie, i zmarszczył brwi. Gniew poruszał mu serce, ale jeszcze pamiętał, że oficer ten nie jest oficerem Armii Polskiej, lecz Wielkopolskiej i skutkiem tego żadnym sposobem jego władzy nie podlega. I może właśnie dlatego poczynał z nim sobie Kossowski tak zuchwale. Z nim, posłem Rzeczpospolitej, który wraz z innymi prawo w niej stanowił i władzę sprawował.
– Tanie wam życie posłów, a milsze tego szczeniaka? Sam słyszałem, jak pułkownikowi Dobrowolskiemu, tu przy tym stole powiedzieliście z żalem, że was spod żony wyciąga. I może dlatego zgodziliście się nową ekspozyturę pokierować, by jej ramion nie opuszczać. Ale ja ci w oczy powiem, że przeciw temu ja będę.
Kossowski poczerwieniał, zęby obnażył i dłonie w pięści ścisnął. I nie wiadomo, do czego by doszło, bo choć był to człowiek spokojny, to do żony tak przywiązany, że kto ją przy nim obraził, ten głowę śmierci pod kosę podstawiał, lecz Dobrowolski, który zręcznie wypadkami sterował, prowadząc je do z góry zaplanowanego przez siebie końca, teraz spostrzegłszy, że mu się aktorzy z ram fabuły wymykają, wmieszał się szybko i rzekł:
– Każde łzy jednakowe. A i w tym pan poseł ma rację, że nie przede mną odpowiada. Do klęsk także się przyznaję. I jeśli jakikolwiek sąd zechce mnie w stan oskarżenia postawić, to się przed jego obliczem pojawię. A przed panem teraz się usprawiedliwię, przekazując wszelkie tajne materiały do waszej dyspozycji, byście mogli dzięki nim wyrobić sobie wiarygodny osąd na temat podjętych przeze mnie działań.
To rzekłszy, odwrócił się do Zofii, która wciąż stała wsparta o ścianę, nie gubiąc ani jednego słowa z prowadzonej w jej obecności rozmowy.
– Pani Zosiu – rzekł uprzejmie – proszę, aby opuściła pani to pomieszczenie, bo nie ma pani certyfikatu dostępu do informacji niejawnych. Zapomnij o tym, co tu usłyszałaś. A teraz idź i przekaż Gosi, żeby zrobiła naszemu gościowi czarną kawę z cukrem, którą wypije po spotkaniu.
Zofia omal nie przegryzła sobie wargi, tak bardzo chciała tu zostać. Ale nie miała wyjścia.
Jerzy odprowadził ją wzrokiem. Poczekał, aż zamkną się za nią drzwi, po czym rzekł:
– Przekażę panu tajne dane, a zacznę od świeżo otrzymanego planu działań wywiadowczych, który dostaliśmy niedawno ze Sztabu Generalnego.
Zignorował zdumione spojrzenia własnych ludzi, którzy dobrze wiedzieli, z jaką niechęcią patrzył dotychczas na wszędobylstwo Zbigniewa. Dlatego nie umieli wytłumaczyć sobie jego obecnej uległości, jaką okazywał względem posła. On zaś nie miał zamiaru im niczego wyjaśniać. Zawsze bowiem trzymał się zasady, że o grze powinni wiedzieć tylko ci, którzy byli niezbędni dla jej sprawnego przeprowadzenia.
Jerzy wstał, podszedł do sejfu, wprowadził szyfr i wyjął z niego dużą taczkę, która zawierała plan stworzony przez Andrzeja. Gdyby mógł, pomodliłby się, by ten dobrze wykonał swoją robotę. Wiedział, że nawet jeśli jego kombinacja się powiedzie i Sowieci odbiorą te materiały, to nim uwierzą w ich autentyczność, poddadzą je intensywnemu sprawdzeniu. Uśmiechnął się, nie mógł przecież wymagać od nich niedbalstwa. Podał teczkę uśmiechniętemu od ucha do ucha Zbigniewowi. Jerzy czuł, że zaczyna ogarniać go gniew. Lecz zaraz przypomniał sobie, że poseł nie będzie się uśmiechał, gdy on doprowadzi swój zamiar do końca. Postanowił bowiem upiec dwie pieczenie na jednym ogniu. Ciekawe, ile byłoby z niego tłuszczu – pomyślał.
Skarcił się za tę myśl. Zwłaszcza że sam zaniedbał się mocno pod tym względem – z niechęcią spojrzał na lekko odstający brzuch i po raz kolejny obiecał sobie, że znajdzie te dwie godziny na systematyczne treningi.
Jerzy usiadł na swoim miejscu i dla pozoru przeciągnął jeszcze odprawę o kilkanaście minut, choć najchętniej już by ją zakończył, by wreszcie przejść do decydującego fragmentu opracowanej przez siebie gry. Wreszcie jednak zabrakło mu materii do omówienia, stąd zakończył naradę. Przez chwilę nasłuchiwał szurania krzeseł i kroków wychodzących.
– Zaczekaj – mruknął do Kossowskiego, który jako ostatni zabierał się do wyjścia. – Zobaczysz coś ciekawego. – To rzekłszy, podszedł do sejfu, odsunął go, odsłaniając ukryte za nim drzwiczki. Uśmiechnął się do zdumionego pułkownika i otworzył je.
Za drzwiczkami umieszczony był niewielki otwór, przez który widać było wahadło zegara, a zarazem to, co dzieje się w pomieszczeniu obok. Obaj pochylili głowy i wbili oczy w okrągły otwór. Teraz mogli zobaczyć, jak Gośka jednym niezręcznym ruchem łokcia rozlewa kawę prosto na spodnie Zbigniewa. Krzysiek chciał parsknąć śmiechem, ale Jerzy zapobiegł temu, łapiąc go mocno za rękę i kładąc przy tym znacząco palec na ustach.
Obaj więc obserwowali w milczeniu, jak kobiety próbują uspokoić rozhisteryzowanego posła, który z zaangażowaniem macha dłońmi i krzyczy, pomstując. Wreszcie Gośka wyprowadziła go z pomieszczenia. Została w nim tylko Zofia. I teczka. Kobieta rozejrzała się czujnie dokoła. Obaj odskoczyli, kiedy przez chwilę jej oko zawisło na zegarze. Szanse na to, by ich dostrzegła, były wprawdzie minimalne, ale woleli nie ryzykować. Wrócili na stanowiska, gdy tylko ona podeszła do teczki.
Otworzyła ją i wyjęła plan, po czym schowała go w szafce swojego biurka. Następnie zapięła teczkę na wszystkie zatrzaski i jakby nigdy nic, usiadła na swoim miejscu.
Jerzy odsunął oko od otworu, po czym zamknął drzwiczki i zadbał o to, by ich położenie osłaniał sejf. Następnie spojrzał na Kossowskiego, który patrzył na niego z niekłamanym podziwem.
– A co? Fachowa robota.
– Ty to zaplanowałeś? Od kiedy wiesz, że twoja sekretarka sypie? Zgaduję, że treść tego planu, który ona nam wykradła, nie ma nic wspólnego z jego rzeczywistą treścią?
– Wiem od niedawna – przyznał. – I tylko dzięki szczęśliwemu splotowi pewnych okoliczności. – Uśmiechnął się, bo przed oczami stanęła mu Beata i to bynajmniej nie obciążona ubraniem. – Pomógł mi też Wiktor. Chłopak żyje, ale to zachowaj dla siebie. Uff, kamień spadł mi z serca.
– Myślisz, że ich technicy nie zauważą fałszerstwa? – powątpiewał Krzysiek.
– Nie wiem, ale za to wiem, że nie mogłem pominąć takiej okazji, która sama wpadła nam w ręce. Jeśli nam się uda, to oni uwierzą, że nasze działania wywiadowcze mają służyć tylko przygotowaniom do obrony, a nie do ataku. Zresztą to moja rzecz. Ty pilnuj spraw poznańskich.
Kossowski uśmiechnął się lekko, bo zrobił już w tym kierunku pewne kroki. Znalazł między innymi lokalizację posterunków oficerskich i zaczął rozglądać się za wartościowymi ludźmi, których warto by pozyskać do współpracy.
– Wszystko dobrze. A i żona blisko. Cieszę się, że mogę być blisko niej, dziękuję. – Wyciągnął rękę na pożegnanie.
Jerzy uścisnął ją krótko, po męsku.
– To fantastyczna kobieta – odparł. – Ucałuj ją ode mnie, tu i ówdzie.
Krzysiek parsknął śmiechem i wybiegł z gabinetu. Jerzy patrzył za nim przez chwilę i nagle poczuł się bardzo samotny. Uświadomił to sobie teraz w całej rozciągłości. Patrząc na szczęście człowieka, które mogła i umiała zapewnić tylko kobieta.
A ja bronię ich szczęścia – pomyślał, zasiadając u szczytu pustego stołu.
Zofia stała przed dużą dwudrzwiową gdańską szafą i patrzyła na schowane w niej wieszaki. Na pierwszy rzut oka dostrzegała, że wiele z nich jest już tutaj zbędnych, bo nie ma co na nich zawiesić. Czasy, kiedy stać ją było na dzieła, które wychodziły z pracowni najlepszych projektantów, dawno odeszły bowiem w zapomnienie. Teraz nie miała dość środków, by zapewnić sobie i dziecku godne warunki bytowania. Bo za takie nie mogła uznać tych, w jakich żyła obecnie.
Rozejrzała się po pokoiku swojego synka i łza zakręciła jej się w oku. Z precyzją doświadczonego rzeczoznawcy dostrzegała braki w umeblowaniu. Patrzyła na ściany, na których brakowało dzieł Kossaka, Matejki i tego młodego ulicznika Picassa. Musiała je sprzedać, by zapełnić luki w domowym budżecie. To samo spotkało fotele z orzecha włoskiego, które sporym nakładem kosztów sprowadziła aż z Mediolanu.
I co najdziwniejsze, nie pamiętała nawet, komu odsprzedała te bezcenne skarby, bez których dawniej nie umiałaby wyobrazić sobie życia. Za to dobrze pamiętała, co kupiła za pozyskane tą drogą pieniądze. Jedzenie, ubrania, węgiel i leki dla synka. Zofia ze zdumieniem odkrywała, jak niedola i nędza przewartościowała jej priorytety i zmieniła ją samą. Dawniej nie wyobrażała sobie prowadzenia domu bez służby. To ona zajmowała się praniem, sprzątaniem, gotowaniem i zapewne setkami innych czynności. Rola Zofii jako pani domu ograniczała się do pozostawienia w widocznym miejscu rozpiski z pracami domowymi, które należało wykonać w najbliższym czasie, i ustalenia terminu wychodnego.
Dopiero nowe realia wywróciły wszystko. Musiała zmienić swój wygodny krakowski dom na ten mały dwupokojowy lokal z kuchnią w Warszawie. Ze starego domu zabrała tylko najcenniejsze meble i obrazy, resztę pozostawiając w rękach nowych właścicieli, wojennych dorobkiewiczów, którym silnie rozwinięty instynkt przetrwania pozwolił dojść do niemałej fortuny. W tej sytuacji o zatrzymaniu służby nie mogło być mowy. Jej nowe wywiadowcze pobory nie pozwalały na to, by zatrudnić choćby wieśniaczkę spod Warszawy, która za skromne pieniądze i kąt do spania prowadziłaby jej dom.
To zadanie spadło więc na barki niedoświadczonej Zofii. Ileż trudu i cierpliwości kosztowała ją nauka nowych obowiązków. Głupie mycie okien, które wydawało jej się niewymagającą wysiłku czynnością, gdy widziała, jak robią to inni, sprawiało, że jej niedoświadczone ręce omdlewały z wysiłku. Niemal wszystkie domowe prace wykonywała z kłopotami. Żaden posiłek, który ugotowała, nie nadawał się do zjedzenia. Nie umiała sobie poradzić z odczytywaniem książek kucharskich. Skróty typu „dag” były dla niej nic niemówiącym zbitkiem liter. Nic też dziwnego, że większość przygotowanych przez nią dań miała konsystencję gumy. Zofia musiała uczyć się wszystkiego od podstaw, by z każdym krokiem odkrywać nieznany sobie świat przeciętnej gospodyni domowej.
Nie liczyła, ile razy obudziła się zbyt późno, by móc pójść po świeże pieczywo i warzywa. Walczyła, by przełamać własną dumę, która podnosiła się w niej z oburzenia, że ona, żona inżyniera, staje w kolejkach, które wiły się przy straganach, wraz ze służkami innych możnych rodzin. Pamiętała, jak na początku patrzyły na nią bykiem, a nawet z odcieniem pewnej mściwej satysfakcji, że oto ona, jedna z ich chlebodawczyń, została zepchnięta przez los ze świecznika i w ich świecie jest równie słaba i bezbronna, jak one były w jej.
Starała się to ignorować. Nie zwracać uwagi na drobne zaczepki czy złośliwości, jakich nie szczędziła jej żadna z nich. Wiedziała bowiem, że jeśli w którymkolwiek momencie pozwoli sobie na najmniejszą dozę słabości, to przegra. Znosiła więc ich docinki ze stoickim spokojem, biorąc je na przetrzymanie, a jednocześnie nie ukazując w niczym swojej materialnej i intelektualnej wyższości. Przez pierwsze tygodnie strategia ta zdawała się nie przynosić żadnych wymiernych korzyści. Lecz po upływie pewnego czasu dostrzegła, że docinki zdają się tracić na intensywności, aż w końcu definitywnie ustały. Zofia nie została wprawdzie zaakceptowana, do tego była jeszcze daleka droga, ale zdołała uzyskać w środowisku status osoby milcząco tolerowanej.
Ale i to miało się niedługo zmienić. Uśmiechnęła się do wspomnień. Pewnego dnia, będąc na targu, przypadkiem podsłuchała rozmowę dwóch służek, które prowadziły ją zbyt głośno. Jedna z nich żaliła się drugiej, że jej państwo oskarżyli ją o kradzież, by mieć pretekst do niewypłacenia jej należnych za lata pracy zasług. Z całej rozmowy wynikało, że intryga była szyta więcej niż grubymi nićmi, ale to nie odbierało jej szans na powodzenie. Aparat sprawiedliwości taką już bowiem miał przywarę, że zwykle stawał po stronie silnych i możnych, a słabych odsyłał z kwitkiem, choćby ich racje były niepodważalne. Jak bowiem stawiać na równi słowo biednej wieśniaczki i dwojga powszechnie szanowanych i poważanych w środowisku ludzi? Toteż zwykle takie sztuczki kończyły się pełnym powodzeniem.
Ale tym razem w sprawę wmieszała się Zofia i uruchamiając swoje stare kontakty, doprowadziła do tego, że przez chwilę Temida naprawdę stała się ślepa na blask złota, pozycję społeczną i wydała sprawiedliwy wyrok. Okazało się to korzystne nie jedynie dla owej służki, ale również dla Zofii. Nie tylko bowiem pozyskała życzliwość tych kobiet i nie musiała obawiać się już z ich strony żadnych niedogodności, lecz nawet zdobyła w nich sojuszniczki. To dzięki nim wiedziała, co i gdzie można taniej kupić. Poznała wszystkie triki sprzedawców, które miały na celu ukrycie przed klientem nieświeżości towaru. Dzięki temu zaczęła wydawać na żywność wyraźnie mniej pieniędzy, co stanowiło znaczną ulgę dla jej napiętego do granic budżetu.
Lecz przyjaźń z wieloma domowymi służkami była korzystna nie tylko dla jej finansów, ale także w ramach pracy wywiadowczej dla bolszewików. Czasem gryzło ją sumienie, bo miała pełną świadomość wyrachowania, z jakim wyzyskuje łatwowierność tych prostych i naiwnych kobiet, które umiały jej sercem za przysługę odpłacić. Lecz wyrzuty sumienia brutalnie zagłuszała świadomość, że życie jej męża zależy tylko i wyłącznie od zmarszczenia brwi Dzierżyńskiego. Wiedziała przecież, jaki to człowiek. Dlatego robiła wszystko, by zasłużyć na uznanie tego potwora i jednocześnie odsunąć skutki jego gniewu od głowy swego męża. Właśnie dlatego dyskretnie wypytywała nowe koleżanki, o czym się mówi przy stołach, gdy one obsługują. A były to przecież wszystko domy prominentów: przemysłowców, oficerów, polityków, którzy mieli silne związki z kręgami rządowymi, a reputacja chroniła ich od wszelkich podejrzeń. Jednocześnie żaden z nich nie zwracał najmniejszej uwagi na tak naturalny element krajobrazu jak domowa służba, przed którą nie tajono się z poglądami.
Były to wymarzone informatorki, ponieważ przed ich oczami i uszami nic się nie ukryło. Bolszewikom zaś wystarczał czasem ledwie strzępek informacji, by byli zadowoleni z jakości jej usług i wyrażali owo zadowolenie w formie dużych pieniężnych gratyfikacji. Ryzyko wpadki tych dziewczyn było minimalne, gdyż działały one jako ślepe narzędzie w jej ręku i nie zdawały sobie sprawy, że to, co jej mówią, nie zostaje tylko między nimi, lecz przez sklep Vavet trafia wprost do Moskwy. Dzięki temu nie okazywały żadnego niepokoju, który mógłby skupić na nich podejrzenia, czy to ze strony ich państwa, czy polskiego wywiadu.
Zagłuszała sumienie, wręczając im niewielkie kwoty, które dla nich stanowiły jednak ogromną wartość. Wszystkie były zdumione tym, z jaką lekkością Zofia pozbywa się pieniędzy, ale nie zadawały żadnych pytań. Dla nich był to czysty zysk za powtarzanie bezwartościowych w ich mniemaniu rozmów, które dla Zofii oznaczały możliwość utrzymania się na finansowej powierzchni, a jednocześnie utrzymanie przy życiu męża. Tym dwóm celom podporządkowała swą egzystencję oraz wszelkie dążenia.
Potrząsnęła głową i na palcach podeszła do stojącego pośrodku pokoju łóżeczka. Za nic nie chciała obudzić śpiącego w nim malca. Pochyliła się lekko do środka i spojrzała w lekko pucołowatą dziecinną twarzyczkę, która w tej właśnie chwili rozciągała się w uśmiechu. Delikatnym ruchem poprawiła cynowy smoczek, który nieco się przekrzywił. Widocznie mały zdołał dosięgnąć do niego rączkami i go ruszyć. Delikatnie wsunęła dłonie pod poduszkę, zręcznie omijając wiszącą nad główką dziecka karuzelę. Tym się nie bawi, a smoczek zawsze usiłuje wydobyć – pomyślała i jednocześnie ostrożnie przesuwała dłonią pod poduszką, aż wreszcie poczuła, że objęła palcami przedmiot, którego szukała.
Wstrzymała oddech, pomodliła się do patronki matek, by Stefanek się nie obudził, i jednym płynnym ruchem wyjęła kluczyk – dzieło praskiego złodziejaszka. Od dawna miała go już u siebie, ale aż dotychczas nie mogła użyć, gdyż istniała obawa, że zostanie zdemaskowana przez Wiktora. Zawsze jednak chodziła z nim do pracy, gdyż w każdej chwili mógł nadejść sygnał, że zagrożenie minęło, Adamczewski został zneutralizowany, a ona może przystąpić do działania. Czekała na tę chwilę w ogromnym napięciu, gdyż zdawała sobie sprawę, jaką wagę sowiecka centrala wywiadowcza przywiązuje do pomyślnego załatwienia tej sprawy. W jej sercu nieśmiało tliła się nadzieja, że to zadanie będzie już ostatnim, a jednocześnie stanowić będzie bilet do wolności dla jej męża.
Jedynie czasem odzywały się wyrzuty sumienia. W nocy przekręcała się z boku na bok, sycząc, jakby ktoś przypiekał ją rozpalonym do białości żelazem. To nocne koszmary nawiedzały jej podświadomość, czyniąc życie nieznośnym. Sny zawsze były do siebie tak podobne, jakby odbito je przez kalkę. Zawsze siedzi w nich na sali sądowej, w miejscu przeznaczonym dla oskarżonych, a ławy dla publiczności są przepełnione. Widzi przedstawicieli prasy warszawskiej z ogromnymi aparatami uwieszonymi u szyi. Ale to nie ich widok sprawia jej najbardziej rozdzierający ból, choć to oni najbardziej wpłyną na opinię publiczną.
Najgorszą dla niej torturą są twarze jej najbliższych współpracowników. Ten wyraz ich oczu. Ten wyrzut w nich zawarty. Oczami komunikują jej to, czego nie mogą wypowiedzieć ich usta: zdradziłaś nas, nasze zaufanie i swój kraj. Przecież to my wyciągnęliśmy do ciebie pomocną dłoń i wyrwaliśmy cię z toni. A ty czym się odpłaciłaś? Nie mogła patrzeć na ich ściągnięte bólem i współczuciem twarze, więc odwracała wzrok na bok.
Lecz to, na co teraz z kolei patrzyła, ukojenia nie przynosiło. Obok siebie bowiem dostrzegała wówczas owe pokojówki, które jako jej mimowolne wspólniczki sądzono wraz z nią, a na ich twarzach nie oglądała współczucia, tylko zimną nienawiść. Nie dziwiło jej to. Wciągnęła je w świat intryg, szpiegostwa i zdrady. Wykorzystała braki intelektualne, by uczynić z nich bezwolne narzędzia w swoich rękach. Zniszczyła ich uporządkowany świat. To prawda, że los służki w bogatych rodzinach zwykle nie był godny pozazdroszczenia, ale ten, kto nigdy nie był kimś, nie cierpi, będąc nikim. Kto nigdy nie był poza swoją wioską, gminą, ten nie tęskni do innego świata, bo go nie zna. Więc tym dziewczętom nie było źle, bo nigdy nie otworzyły się przed nimi żadne lepsze perspektywy, a to, co robiły, i tak było lepsze od złodziejskiego fachu czy prostytucji. Płacono im przecież, dzięki czemu mogły wyżywić własne rodziny, jeśli już je założyły, lub wspomóc gotowym groszem krewnych, którzy pozostali na wsi.
Zofia im to wszystko odebrała, ale przynajmniej miała w sobie dostateczną dozę uczciwości, by nie osłaniać swego postępku szlachetnymi pobudkami. Działała z czystego wyrachowania. Skoro nie mogła pomóc wszystkim, to powinna pomagać ludziom sobie najbliższym. A komu powinna pomóc żona, jeśli nie mężowi? Kogo będzie chronić matka, jeśli nie syna? – myślała i usprawiedliwiała się tak przed sobą, gdy sumienie szarpało ją silniej niż zwykle.
Uśmiechnęła się do synka.
– Zaznałeś wojny, która na razie odebrała ci ojca, ale nigdy nie zaznasz nędzy, przysięgam ci to. Kiedyś wynagrodzisz mi wszystkie moje poświęcenia, które poniosłam, byś ty mógł dorastać w godnych warunkach. Ty jeden znasz moją tajemnicę. Ty jeden wiesz, jakie sny mnie nawiedzają, ale ty mamusi nie wydasz.
To rzekłszy, poprawiła ubranie, zostawiła instrukcje dla opiekunki i wyszła. Na ulicy wmieszała się w tłum i zaczęła się zastanawiać, dokąd właściwie powinna skierować teraz swoje kroki. Do pory, gdy powinna stawić się w siedzibie wywiadu na placu Saskim, by rozpocząć swoją zmianę, brakowało jeszcze całkiem sporo czasu. Przez chwilę myślała, czy nie powinna sprawdzić swojej skrzynki kontaktowej, by przekonać się, czy może wreszcie przystąpić do wykonywania powierzonego jej przez tych drugich zwierzchników zadania. Po namyśle jednak uznała, że byłoby to zupełnie bezcelowe. Gdyby bowiem próba usunięcia Wiktora Adamczewskiego doszła do skutku i zakończyła się sukcesem, to jego likwidacja z pewnością odbije się głośnym echem w całym budynku. Więc na pewno zdoła coś usłyszeć lub dostrzec.
Nie było więc potrzeby, by udawać się do skrzynki kontaktowej. Zresztą Zofia dobrze pamiętała, że powinna używać jej tylko w wypadku zaistnienia okoliczności specjalnych lub w celu umówienia spotkania bezpośredniego z oficerem prowadzącym. Były to procedury zabezpieczające, które miały zminimalizować ryzyko wpadki. Czuła więc, że sama nie powinna używać jej lekkomyślnie, do tak błahych celów. Nie chodziło jej nawet o gniew bolszewików, tylko o własne bezpieczeństwo. Po cóż miała wystawiać się na ryzyko wpadki, jeśli nie było ku temu absolutnie naglącej potrzeby?
Raz już bowiem naraziła się na niebezpieczeństwo, gdy zlecała dorobienie klucza do sejfu, ale wtedy do podjęcia ryzyka zmuszała ją konieczność. Nie mogła przecież zdać się w tak ważnej i niebezpiecznej sprawie na kogoś innego. A samo niebezpieczeństwo nie wydawało jej się wówczas tak wielkie. Jakaż była naiwna! Nie przewidziała zwykłego, głupiego przypadku, który w takich sprawach zwykł odgrywać decydującą rolę. Diabli nadali tego szczeniaka – pomyślała, sunąc za tłumem i przyglądając się wystawom sklepowym. Widziałam go przecież ledwie raz w życiu i to tylko przez krótką chwilę.
Tu jej myśli mimo woli popłynęły ku osobie Wiktora. Zastanawiała się, dlaczego ten młodzieniec, którego widziała ledwie przez kilka sekund, stał się jej wrogiem. Sekunda! Sekunda! Przecież ona nawet nie pamiętała rysów jego twarzy (za co w skrytości ducha była wdzięczna losowi). A mimo to wydała na tego człowieka wyrok śmierci. Tak – ona. Splamiła ręce jego krwią, a sumienie zbrodnią, choć nie będzie wiedziała, jak się wszystko odbędzie. Ale to nie zmieniało w niczym faktu, że właśnie ona posłała go na śmierć. Młodego chłopca, przed którym dopiero otwierało się życie. Mógł się zakochać, ożenić z piękną kobietą i żyć – ponad wszystko żyć! Ale to nigdy się nie wydarzy, ponieważ na jego drodze los postawił ją.
Zofia otarła łzę, która pojawiła się w kącikach oczu i cienką, srebrną strużką spływała wzdłuż policzka.
Wszystko to stanie się dlatego, że oboje wmieszali się w świat ludzi, którzy kierują ich losem zza kunsztownie zdobionych biurek. Ona też nie robiła tego, co chciała, nie szła tam, dokąd pragnęła dotrzeć. Mój Boże! Czy jeszcze kilka miesięcy temu ona, Zofia Jakimowicz, potrafiłaby w ogóle wyobrazić sobie siebie w takiej roli jak obecnie? Przecież wtedy była jeszcze tylko jedną z miliona kobiet, które wojna uczyniła samotnymi i zmusiła do walki o przetrwanie. I walczyła. Szło jej raz lepiej, raz gorzej. Gdy Dobrowolski złożył jej ofertę, której odrzucenie w tych czasach byłoby aktem wysoce lekkomyślnym, nie wahała się ani chwili i natychmiast ją przyjęła. Wówczas wydawało jej się, że wszystkie troski i kłopoty, które stały się jej udziałem, będą już tylko złym wspomnieniem, zepchniętym z czasem na dno świadomości.
Zofia omal się nie roześmiała. Powstrzymała ją przed tym tylko świadomość, że kobieta śmiejąca się na środku ulicy bez widocznego powodu mogłaby wzbudzić niezdrową sensację i trafić do szpitala dla obłąkanych. Nie mogła jednak powstrzymać lekkiego drżenia warg, gdy zastanawiała się nad własną ówczesną naiwnością. Jeszcze wtedy nie wiedziała, że dla ratowania męża i wychowania syna we względnym dostatku stanie się bolszewicką agentką. Czy Penelopa zdobyła się na coś takiego?! Nie! Ona tylko za dnia szyła, a nocami pruła. I to ma być poświęcenie? Zofia sprzedała duszę diabłu. Za pieniądze i za szansę dla męża. I cóż z tego, że te pieniądze lepiły się od brudu i krwi, skoro tylko ona miała tego świadomość. A żyło się za nie i płaciło nimi równie dobrze, jak zwykłym, uczciwie zarobionym groszem.
Pogrążona w myślach Zofia nawet nie zauważyła, kiedy nogi same zawiodły ją na plac Saski. Zorientowała się, gdzie się znajduje, dopiero wtedy, gdy stanęła przed budką wartowniczą i szlabanem, który blokował dalsze przejście. Wzdłuż niego chodził zaś wartownik, wystukując butami równy rytm i ciągle pokonując tę samą odległość.
Usłyszawszy, że ktoś nadchodzi, odwrócił się lekko z chrzęstem oficerek. Poznawszy Zofię, uśmiechnął się i rzekł:
– No, no. Takiej punktualności to życzyłby sobie każdy pracodawca. Do pani zmiany jeszcze przecież zostało troszkę czasu. – Pokręcił głową i wyciągnął rękę po przepustkę.
Zofia uniosła brwi w geście wyrażającym zdziwienie, gdyż zwykle nie przestrzegano tego rytuału z tak dużą skrupulatnością. A przynajmniej nie wobec stałych pracowników budynku. I nie raz bywało, że wchodziła do służbowych pomieszczeń nienagabywana przez wartowników, a cała procedura bezpieczeństwa sprowadzała się do podniesienia szlabanu.
Tym razem, widać, było inaczej. Tak nagłe odejście od rutyny musiało być czymś spowodowane. Zofia postanowiła mieć oczy i uszy szeroko otwarte. Niedbałym ruchem podała wartownikowi stałą przepustkę, którą wyrobiono na jej nazwisko. Obojętnie obserwowała, jak mężczyzna pochyla się głęboko nad dokumentem, przyglądając się zdjęciu. Przez chwilę miała wrażenie, że przebije je nosem. Z trudem powściągała uśmiech.
– Gdyby nasi zwierzchnicy mogli widzieć, z jaką powagą podchodzi pan dziś do sprawdzania przepustek, to byliby pełni podziwu.
– To tylko dzisiaj tak, bo jest odprawa kierownictwa – wyjaśnił, oddając jej przepustkę i podnosząc szlaban.
Zofia robiła wszystko, by nie dać po sobie poznać zdumienia, jakie ją ogarnęło na wieść o odprawie.
Idąc do wejścia, starała się nie przyśpieszać kroku, choć ogarniający ją niepokój ponaglił ją do pośpiechu. Chciała jak najszybciej się dowiedzieć, jakie przyczyny stały za zwołaniem narady ścisłego kierownictwa wywiadu. Zaczynała się obawiać, że być może wpadli na jej ślad. Może jednak Wiktor zdołał przekazać swoje informacje w inny sposób? Albo bolszewicy nie zdołali go zneutralizować, zanim spotkał się z pułkownikiem? Pojawiała się u niej momentami nieprzezwyciężona chęć, by natychmiast stąd uciec, zabrać małego i zniknąć w szerokim świecie. Przez chwilę rozważała ten pomysł na poważnie, a nawet odwróciła się w stronę szlabanu, jakby podjęła decyzję i miała zamiar wprowadzić ją w życie.
Lecz trzeźwy rozsądek przypomniał jej, że pieniędzy ma niewiele. Dość wprawdzie, by normalny człowiek mógł się za nie urządzić w dowolnym miejscu na ziemi, ale jej sytuacja byłaby o wiele gorsza. Ucieczką przyznałaby się do winy, a ścigaliby ją wszyscy: zarówno Polacy, jak i Ruscy, którzy pomyślą, że urwała się ze smyczy. Na pewno nie będzie mogła żyć spokojnie w świetle dnia. Będzie musiała się ukrywać. A ten, kto się ukrywa, musi za wszystko drożej płacić, bo każdy może szantażować go wydaniem. Będzie musiała płacić za kwatery, żywność, przewodników. A przecież nie będzie uciekać sama, tylko z dzieckiem, które potrzebuje jeszcze wygód i starannej opieki. Tego jej oszczędności nie pokryją, a bez dziecka uciekać nie chciała i nie mogła.
Może nic jednak na mnie nie mają – pomyślała z nadzieją. Bo gdyby mieli, to zgarnęliby mnie prosto z mieszkania, nie czekając, aż ucieknę. Mogłabym przecież porzucić Stefcia, jak pewnie niejedna zrobiłaby na moim miejscu, chcąc własny kark przed katem osłonić. Oni nie mogą przecież wiedzieć, że wszystko, co robiłam i robię, dzieje się z troski o przyszłość i byt mojego chłopca. Tak. Nie mogą nic wiedzieć. Pewnie na froncie zaszło coś, co wymaga głębokich i długich narad.
To pomyślawszy, rozchmurzyła się i śmiało weszła do budynku. W środku utonęła zaraz w zwykłym rozgardiaszu, jaki panował w tym miejscu. Człowiekowi, który wkroczyłby tu prosto z ulicy, mogłoby się wydać, że ci wszyscy ludzie biegają bez określonego celu. Ale Zofia orientowała się już we wszystkim. Wiedziała, gdzie znajdują się pomieszczenia referatu technicznego. Znała ludzi odpowiedzialnych za łączność, których zadaniem było odbieranie meldunków spływających tutaj zarówno ze wschodu, jak i z zachodu. Podobnie było z ludźmi pracującymi w komórce legalizacyjnej, która zajmowała się tworzeniem wszelkiej maści lewych papierów, niezbędnych dla setek agentów rozsianych po całym świecie. Rozliczali ich ludzie z finansowego, których także znała.
Słowem, czuła się tu jak u siebie w domu. Dlatego sunęła pewnie korytarzami. Zofia w biegu pozdrawiała bliższych znajomych, tych, z którymi stykała się często podczas pełnienia swojej służby. Rozpoznawała też te twarze, których właścicieli widywała niezwykle rzadko. Mijała pomieszczenia, których przeznaczenie znała, i takie, w których jej stopa nigdy nie postała. Aż wreszcie weszła do pokoju, który znała najlepiej, albowiem spędzała tu większość czasu.
Kobieta stanęła w drzwiach, wsparła się dłońmi o futrynę i wytrzeszczyła oczy, tak dziwnym było to, co zobaczyła. Dziwnym i śmiesznym zarazem.
Oto nieznany jej dość otyły mężczyzna w skupieniu wpatrywał się w drabinę, na której szczeblach stała Gośka Jarzębowska. Kobieta z gracją przesuwała zegar z kukułką, usiłując ustawić go prosto. Mężczyzna udzielał jej instrukcji.
– W prawo – mruczał. – Wyżej.
Jarzębowska za każdym razem precyzyjnie wykonywała instrukcję, aż wreszcie mężczyzna klasnął w ręce z ukontentowania i rzekł:
– No, teraz wisi prosto.
– Pewien jesteś? Nie będę drugi raz na drabinę wchodzić – zastrzegła Gosia.
– Prosto wisi – zapewnił Andrzej. – I nie ma piękniejszego widoku dla męskiego oka niż kobieta stojąca na drabinie. No, gdybyście jeszcze tych długich sukni się wyzbyły, to mogłybyście ukazać światu piękny widok. Ja tam stary, oczu nie wypatrzę. I dość czasu tu zmarnowałem, by jeszcze go więcej błędami marnować. Wam kobietom to się zdaje, że każdy może pazury piłować, a ozorem młócić. Nie każdy tylko meblowaniu pokoi może myśli poświęcać.
– Prawdę mówi – rzekła Zofia, wchodząc. – Choć nie w kwestii tego, co na nas szczeka. Prosto wisi, Gosiu.
Oboje obrócili głowy ku wchodzącej, a Gośka lekko zeskoczyła z drabiny. Nie przywitawszy się jeszcze z koleżanką, rzuciła okiem na położenie zegara i widocznie była z niego zadowolona, bo z uśmiechem pokiwała głową. Dopiero wtedy skoczyła witać Zofię. Przez dłuższą chwilę ściskały się wylewnie.
Andrzej przesunął się ku drzwiom, powłócząc nogami, i mruknął:
– Nastąpcie się!
Kobiety odskoczyły od siebie, zaskoczone jego słowami, a on przeszedł przez drzwi, mrugnąwszy okiem do Gośki, co jednak umknęło uwadze Zofii. Ta bowiem patrzyła w tym momencie na lampę, której podwójne przeznaczenie jej tylko było znane. Z ulgą stwierdziła, że wszystko zdawało się być w jak najlepszym porządku. Przecież gdyby było inaczej, nie trzymano by jej wciąż tutaj. A i ona z pewnością przebywałaby w znacznie mniej przyjemnym miejscu, czekając na proces.
– Co to za człowiek? – zapytała Zofia, z której twarzy nie zszedł jeszcze rumieniec, objaw gniewu i oburzenia. – Tak sobie z nami poczyna, jakby z gorszymi od siebie miał do czynienia. A przecież mamy równie poważne obowiązki jak wszyscy, którzy tu pracują.
– Nowy szef referatu technicznego – odparła Gośka, starając się, by jej głos brzmiał zupełnie naturalnie. – Złapałam go, jak wychodził z gabinetu pułkownika, żeby pomógł mi zawiesić ten przeklęty zegar. Dostałam od państwa młodych, bo oni otrzymali nowy. Nie wypadało nie przyjąć – skwitowała.
Zofia zasiadła za swoim biurkiem i zabrała się za porządkowanie rozłożonych na nim papierów. Jednocześnie cały czas dyskretnie przyglądała się lampie, która nadal wzbudzała w niej instynktowną nieufność, choć pobieżne oględziny, jakim poddała sprzęt, nie pozwoliły jej niczym uzasadnić. O uruchomieniu jej przy Gośce nawet pomyśleć nie mogła.
– No, no, Zosiu, nie rozsiadaj się – skarciła ją żartobliwie koleżanka. – Ty nawet nie wiesz, jaki tu mamy dzisiaj sajgon. Dobrze, że przyjechałaś wcześniej, bo ja nie mam już siły skakać koło nich wszystkich. Dość się na weselu naskakałam. À propos, nie zdążyłam ci jeszcze za wszystko podziękować, a to przecież dzięki tobie mogłam w ogóle pojechać na to wesele.
Zofia czuła, że nie ma siły kłamać. Nie mogła ot tak sobie przyjmować wyrazów wdzięczności, jeśli wiedziała, że od jakiegoś czasu nie wykonywała rozkazów swoich zwierzchników ściśle i dokładnie. Gośka myliła się, sądząc, że to ona oddała jej wielką przysługę. To raczej Zofia była jej winna wdzięczność, bo gdyby sama nie przejęła wówczas tego listu, to dziś rozmawiałaby z prokuratorem. Ryzyko towarzyszyło jej bezustannie, ale nie miała już wyboru. To wszystko zaszło za daleko. Zdrajca nawet w czasie pokoju miałby spory problem z ocaleniem głowy, a cóż dopiero w czasie wojny. Zofia świetnie to rozumiała i wiedziała, że nie może się już wycofać. Swojej jedynej szansy upatrywała w uwolnieniu od służby u Dzierżyńskiego. Czekała tej chwili jak zbawienia. Lecz by nadeszła, musiała wykonać ostatnie zadanie. Dlatego czujnie nadstawiła ucha i postanowiła nieco pociągnąć Gosię za język.
– A cóż to za ważne persony nas dzisiaj odwiedziły, że we dwie wokół nich skakać musimy?
Teraz ostrożnie – pomyślała Gośka, nakazując sobie opanowanie. Wiedziała, że właśnie zaczyna grę i miała świadomość, iż jeśli chce ją wygrać, nie może sobie pozwolić na najmniejszy błąd. Zbyt wiele bowiem od niej zależało. A chodziło przecież nie tylko o bezpieczeństwo państwa, ale – a może przede wszystkim – o jej własną przyszłość. Przeklinała teraz Zofię i własną nierozwagę, która kazała jej przedłożyć wesele nad odpowiedzialną, a zarazem dobrze płatną pracę. Nie powinna wyręczać się Zofią w niczym, ale obecnie nie miało to już najmniejszego znaczenia.
Jedyne, co mogła teraz zrobić, to dobrze zagrać swoją rolę, którą wyznaczył jej pułkownik Dobrowolski, i modlić się, by ten zechciał jej wybaczyć zlekceważenie obowiązków służbowych. Dlatego robiła wszystko, by nie pokazać Zofii, że jej uczucia wobec niej zmieniły się w ostatnim czasie diametralnie. Zofia nie mogła się zorientować, że najchętniej rozszarpałaby ją pazurami.
I jak na razie wszystko szło po jej myśli. Razem z Andrzejem zawiesili zegar, który bynajmniej nie spełniał tu tylko funkcji czasomierza. Ale ją niezbyt to obchodziło, bo się na tych sprawach nie znała i wolała pozostawić je w rękach Andrzeja. Ona miała wspomóc osaczenie Zofii i niby mimochodem przekazać jej kilka ważnych informacji. Jej drugim wspólnikiem był strażnik, który również otrzymał dokładną instrukcję, jasno mówiącą, co ma robić, a zwłaszcza mówić.
Gośkę dziwiło nawet trochę, że sam Dobrowolski nadzoruje tę sprawę, pilnując z pietyzmem każdego szczegółu, jakby wystawiał przedstawienie teatralne. Gdyby to ona była na jego miejscu, to na pewno nie bawiłaby się w tak długą rozgrywkę, która wymagała angażowania usług kilkudziesięciu ludzi. W tym kilku nieświadomie. Nie umiała sobie tego racjonalnie wytłumaczyć. Po co cała ta zabawa? Sztuczki, fortele, potrzaski. Przecież wystarczyło zapiąć Zofii kajdanki na przegubach dłoni, po czym należało odesłać ją do pierwszego lepszego więzienia, gdzie odpokutuje swoje winy.
Lecz nie miała czasu się nad tym zastanawiać, drzwi bowiem się otworzyły i ukazała się w nich głowa jednego z oficerów, który nienaganną polszczyzną zażyczył sobie kawy z mlekiem.
Skinęła na Zofię i z wyrazem napięcia na twarzy obserwowała, jak przygotowuje trunek. Modliła się, by wszystko poszło zgodnie z wcześniej przyjętym planem i Jakimowicz w niczym się nie zorientowała. Wydawało jej się, że jak do tej pory osiągała swój cel. A przynajmniej nie zauważyła niczego, co mogłoby świadczyć o czymś przeciwnym.
Zofia zakrzątnęła się szybko wokół przygotowania kawy. Starała się robić to w swoim zwykłym tempie. Nie chciała się zbytnio śpieszyć, by nie sprawiać wrażenia, że bardzo chce znaleźć się szybko w gabinecie Dobrowolskiego. Starała się zwalczyć drżenie dłoni, które udzieliło im się pod wpływem emocjonalnego rozchwiania, jakie stało się teraz jej udziałem. Modliła się, by Gośka niczego nie zauważyła. Bo niby jak miałaby wytłumaczyć się przed nią z objawów zdenerwowania, które przecież nie miało żadnego racjonalnego uzasadnienia?
Nie mogła jej wszak powiedzieć, że wejście do tego gabinetu było od dobrych kilku minut jej największym pragnieniem. Miała dziwne wrażenie, że za tymi drzwiami dzieje się coś ważnego. Ważnego na tyle, że z pewnością zainteresuje to bolszewików i przybliży dzień, w którym wreszcie zdoła się od nich uwolnić. Dlatego ucieszyła się, że los dał jej tak dogodny pretekst, który odsuwał od niej wszelkie podejrzenie, gdyż to nie ona wyszła z inicjatywą.
Kawę przygotowała szybko i sprawnie. Już po kilku minutach kunsztownie zdobiona filiżanka wypełniona była po brzegi parującym płynem. Szybkim ruchem zamieszała w nim kilkakrotnie, chcąc doprowadzić do zniknięcia białej zawiesiny, która unosiła się na powierzchni filiżanki. Ostrożnie postawiła ją na tacy i ruszyła w kierunku gabinetu Dobrowolskiego, przesłonięta oparem, który unosił się znad filiżanki.
Po chwili znalazła się w pomieszczeniu, które również dobrze znała, ponieważ często w nim przebywała, dostarczając kawę lub to, czego od niej zażądano. Zaraz po wejściu dostrzegła jednak, że zaszły tu pewne niewielkie, ale istotne zmiany.
Pierwszą rzeczą, jaka rzuciła się jej w oczy niemal natychmiast po wejściu, był brak biurka, przy którym zwykle pracował pułkownik Dobrowolski. Miejsce tego mebla nie pozostało jednak puste, zajął je bowiem ogromny stół konferencyjny. Zofia dostrzegła też, że drzwi obito tkaniną, której jedyną funkcją musiało być pochłanianie dźwięku. To upewniło ją w przekonaniu, że dzieje się tu coś, co władze polskiego wywiadu bardzo chcą ukryć i utrzymać w tajemnicy. Dlatego tym bardziej należało się dowiedzieć, co to takiego.
O tym, że działo się tu coś bardzo ważnego, świadczyły nie tylko niewielkie zmiany w umeblowaniu, ale i to, kto siedział za stołem konferencyjnym. Zofia od jednego rzutu oka rozpoznała szefów wszystkich referatów i Krzysztofa Kossowskiego, mającego organizować nową ekspozyturę, która wedle ambitnych planów snutych przez Dobrowolskiego miała mieć swoją siedzibę w Poznaniu. Lecz Zofię najbardziej zainteresował nieco otyły jegomość w czarnym garniturze z tegoż samego koloru muszką zawiązaną pod szyją. Jego nalana, okrągła twarz sprawiała wrażenie poczciwca. Kogoś, kto pohuśta dziecko i przeprowadzi staruszkę przez jezdnię. Zofia poczuła jednak na sobie jego wzrok, którym przesuwał wzdłuż linii jej ciała, i natychmiast odgadła, że ma do czynienia z jednym z tych lubieżnych satyrów, którzy sprawowanej przez siebie władzy używają jako afrodyzjaku.
Ale kim był ten człowiek? I dlaczego siedział u szczytu stołu? Na pewno nie był oficerem wywiadu. O to mogła zakładać się w ciemno, gdyż tym zawodzie nie widywało się ludzi otyłych, dobra kondycja była bowiem jednym z warunków umożliwiających przetrwanie. Dlaczego więc sprawiał wrażenie pewnego siebie i zachowywał się tak, jakby miał prawo rozkazywać tu wszystkim, nie wyłączając pułkownika?
Dostrzegła, jak skinął na nią ręką. Jego napuchnięte palce przypominały Zofii serdelki. Starała się nie pokazać po sobie grymasu obrzydzenia. Dobrze wiedziała, co siedzi w tej głowie. Znała ten typ ludzki. Zresztą czuła, jak rozbiera ją wzrokiem. Przemogła się jednak i postawiła przed nim tacę, starając się nie wychylać przy tym za bardzo do przodu, by nie mógł zajrzeć w jej dekolt.
Przez twarz mężczyzny przeszedł grymas niezadowolenia, ponieważ odgadł jej intencje. Nie tając więc złego humoru, przyjrzał się zawartości filiżanki i uśmiechając się wzgardliwie, rzucił do pułkownika:
– Niezbyt sprawną macie tu obsługę. Mówiłem przecież wyraźnie, że chcę dostać czarną kawę z cukrem, a tu widzę mleko. Czyżby pańska sekretarka nie umiała pojąć i wykonywać prostych poleceń? A może trzyma ją tu pan ze względu na jej niezaprzeczalne walory pozaintelektualne?
Dobrowolski poruszył się lekko na krześle, ale nic nie odpowiedział. Na twarzy Zofii pojawiło się zmieszanie, a wszyscy inni spuścili oczy, jakby zawstydzeni zuchwałością wywodu tajemniczego mężczyzny. Ten jednak, czy to nie spostrzegł się na niczym, czy nie chciał się spostrzec, bo kontynuował z całą swobodą:
– No nie dziwię się, bo ta panna mogłaby zawrócić w głowie świętemu. Ale jest to jednocześnie najlepszym dowodem mądrości naszych posłów, którzy postanowili poddać działalność pańskich ludzi kontroli parlamentarnej i to mnie powierzyli nad nią nadzór. Podobnie rzecz ma się ze sprawą śmierci niejakiego Wiktora Adamczewskiego, którego zabójstwo stanowi ciemną plamę w jakże krótkich dziejach naszego wywiadu.
Zofia poczuła, jak uginają się pod nią nogi, dlatego szybko wsparła się o ścianę, by nie upaść. Przez chwilę niepokoiła się, czy ktoś nie zauważył jej nagłego osłabienia, dlatego pośpiesznie przyjrzała się wszystkim. Z ulgą stwierdziła, że nikt nie zwrócił na jej zachowanie najmniejszej uwagi. Wszystkie oczy skupione były na Dobrowolskim, który zmrużył brwi i rzekł:
– Panie pośle, cywilna kontrola nad służbami specjalnymi jest czymś zgoła naturalnym w każdym państwie demokratycznym. I ani ja, ani żaden z moich ludzi nie przeciwstawiamy się temu. Wręcz przeciwnie. Przyjmujemy pana godnie, z szacunkiem należnym osobie, która sprawuje mandat poselski w najjaśniejszej Rzeczypospolitej. Przewodniczy pan naszym pracom, choć jako cywil ma pan niewielkie pojęcie o funkcjonowaniu, technikach pracy i działaniu wywiadu.
Przez twarze obecnych na odprawie oficerów przemknęły nieznaczne uśmieszki, które zapewne miały wyrażać pełną aprobatę dla słów pułkownika. Niechęć względem siebie, jaka od niepamiętnych czasów charakteryzuje relacje cywili i wojskowych, była bowiem wśród obecnych jeszcze silniejsza, gdyż każdy z nich zdawał sobie sprawę, że człowiek, który ma im przewodniczyć, nie ma żadnych predyspozycji w tym kierunku. Dlatego właśnie zgromadzeni tu mundurowi w sposób tak dotkliwy odczuwali konieczność posłuszeństwa względem posła.
Być może łatwiej byłoby im pogodzić się z nową sytuacją, gdyby sam poseł był człowiekiem zacnego charakteru. Niestety, mężczyzna ten kompletnie nie zdawał sobie sprawy ze swoich braków i w dodatku ciągle pchał się na piedestał. I dobrze mu się wiodło, gdy był tylko szeregowym posłem, bo język, za pomocą którego wygłaszał sążniste i pełne patosu przemówienia, stał się dlań trampoliną do szerszej kariery. Ale na nowym stanowisku stał się tylko zawadą, która utrudniała harmonijną współpracę z kierownictwem wywiadu.
Uczestnicząc w naradach, zabierał głos w niemal każdej sprawie. Zapewne w przekonaniu, że jego opinia wnosi coś wartościowego do dyskusji. W rzeczywistości poseł nie znał się po prostu na niczym. A w jego przemówieniach więcej było kwiecistej retoryki i wyszukanych zwrotów niż dobrych rad, których zresztą nikt od niego nie oczekiwał. On jednak nie zdawał sobie z tego sprawy i w niczym nie zmienił swoich zwyczajów, przyczyniając się jeszcze do wzrostu niechęci do siebie. Na dodatek zaczął się wprost wtrącać w sprawy operacyjne.
A to było już bardzo niebezpieczne. Jego dyletanctwo, połączone z ogromną dumą, jaka go cechowała, mogło bowiem stać się przyczyną strat w ludziach i klęsk, których skutki mogły być dalekosiężne. Wszyscy światli ludzie pracujący na szczeblu kierowniczym zdawali sobie sprawę z możliwości zaistnienia takiego niebezpieczeństwa. Nikt otwarcie nie chciał jednak wystąpić przeciwko Zbigniewowi – bo tak miał ów nieszczęśnik na imię – którego kompetencje i zakres władzy były na tyle niejasne, że w praktyce dawały mu prawo do wtrącania się w niemal wszystkie aspekty działalności wywiadowczej. Szemrano więc tylko po cichu i słano skargi do Belwederu z nadzieją, że naczelnik zajmie się sprawą.
Piłsudski i bez przypominania pamiętał, jak ważną rolę miały do spełnienia wywiad i kontrwywiad, zwłaszcza w czasie konfliktu zbrojnego toczącego się od pewnego czasu na wschodnich rubieżach państwa. Rozumiał też rangę niebezpieczeństwa, jakie mogło wyniknąć z nadmiernego wtrącania się kierownictwa cywilnego w sprawy tej na wskroś wojskowej instytucji. Miał jednak ważkie powody natury politycznej, które utrudniały mu podjęcie interwencji w tej sprawie. Wiedział przecież dobrze, że panowie posłowie złym okiem patrzą na jego szerokie kompetencje, dzięki którym mógł wedle własnej woli kreować politykę państwa. To nie mogło podobać się przedstawicielom obu izb parlamentarnych, którzy woleli, by pełnia władzy spoczywała w ich rękach. Nie było więc rzeczą dziwną, że z przedstawicielami tych instytucji łączyła go raczej starannie maskowana niechęć, która nie zmieniła się w otwartą wrogość jedynie dzięki racjonalnemu zachowaniu obu stron. Strony tego konfliktu kompetencyjnego zdawały sobie bowiem świetnie sprawę, że otwarta walka dałaby korzyść jedynie postronnym wrogom. Nie było więc rzeczą dziwną, że naczelnik nie szukał nowych pól konfliktu i unikał ich, jeśli tylko miał ku temu możliwość. Sprawa Zbigniewa tkwiła więc w zawieszeniu, stając się dla wszystkich utrapieniem.
– Chwalicie się czymś, co jest waszym obowiązkiem – odrzekł zimno Zbigniew. – Naród ma prawo wiedzieć, w jaki sposób są wydawane ofiarowywane przezeń pieniądze.
– Z tym pełna zgoda – rzucił Kossowski, pochylając się nad stołem. – Dobrze pamiętamy, czyje pieniądze wydajemy, dlatego każdą markę trzy razy w palcach obracamy. A kto mym słowom nie wierzy, ten niech rozliczenia finansowe sprawdzi, których bynajmniej nie ukrywamy. Ale społeczeństwo ani pan nie znacie się na grach operacyjnych i nic o nich wiedzieć nie powinniście. Choćby po to, by w razie fiaska danej gry można było zaprzeczyć, że w ogóle się toczyła. – Skłonił się. – A wy nie tylko mówicie o nich otwarcie, ale i lżycie nasze współpracownice.
– Nikt nikogo nie lży. A to już najniewinniejszego komplementu powiedzieć nie można, bo się zaraz boczycie? A w moje kompetencje nikt z was wchodził nie będzie i nie przed wami się z moich działań będę spowiadał. O tym, że wasz pułkownik źle sprawami kieruje, nie tylko ja świadczę, lecz i wypadki. Sowieccy agenci hulają po kraju i mordują waszych ludzi, jak zamordowali tego szczeniaka, za którego przyczyną się spotkaliśmy. Na szczęście nieznaczna to persona, po której tylko najbliżsi płakać będą. Lecz co będzie, jeśli Sowieci na naczelnika albo na marszałków obu izb zasadzać się zaczną? Kto ich osłoni i tamtych powściągnie?
– Albo i na posłów – rzucił drwiąco Kossowski, patrząc kpiąco w oczy Zbigniewa.
Tamten dostrzegł, że mu rzucają wyzwanie, i zmarszczył brwi. Gniew poruszał mu serce, ale jeszcze pamiętał, że oficer ten nie jest oficerem Armii Polskiej, lecz Wielkopolskiej i skutkiem tego żadnym sposobem jego władzy nie podlega. I może właśnie dlatego poczynał z nim sobie Kossowski tak zuchwale. Z nim, posłem Rzeczpospolitej, który wraz z innymi prawo w niej stanowił i władzę sprawował.
– Tanie wam życie posłów, a milsze tego szczeniaka? Sam słyszałem, jak pułkownikowi Dobrowolskiemu, tu przy tym stole powiedzieliście z żalem, że was spod żony wyciąga. I może dlatego zgodziliście się nową ekspozyturę pokierować, by jej ramion nie opuszczać. Ale ja ci w oczy powiem, że przeciw temu ja będę.
Kossowski poczerwieniał, zęby obnażył i dłonie w pięści ścisnął. I nie wiadomo, do czego by doszło, bo choć był to człowiek spokojny, to do żony tak przywiązany, że kto ją przy nim obraził, ten głowę śmierci pod kosę podstawiał, lecz Dobrowolski, który zręcznie wypadkami sterował, prowadząc je do z góry zaplanowanego przez siebie końca, teraz spostrzegłszy, że mu się aktorzy z ram fabuły wymykają, wmieszał się szybko i rzekł:
– Każde łzy jednakowe. A i w tym pan poseł ma rację, że nie przede mną odpowiada. Do klęsk także się przyznaję. I jeśli jakikolwiek sąd zechce mnie w stan oskarżenia postawić, to się przed jego obliczem pojawię. A przed panem teraz się usprawiedliwię, przekazując wszelkie tajne materiały do waszej dyspozycji, byście mogli dzięki nim wyrobić sobie wiarygodny osąd na temat podjętych przeze mnie działań.
To rzekłszy, odwrócił się do Zofii, która wciąż stała wsparta o ścianę, nie gubiąc ani jednego słowa z prowadzonej w jej obecności rozmowy.
– Pani Zosiu – rzekł uprzejmie – proszę, aby opuściła pani to pomieszczenie, bo nie ma pani certyfikatu dostępu do informacji niejawnych. Zapomnij o tym, co tu usłyszałaś. A teraz idź i przekaż Gosi, żeby zrobiła naszemu gościowi czarną kawę z cukrem, którą wypije po spotkaniu.
Zofia omal nie przegryzła sobie wargi, tak bardzo chciała tu zostać. Ale nie miała wyjścia.
Jerzy odprowadził ją wzrokiem. Poczekał, aż zamkną się za nią drzwi, po czym rzekł:
– Przekażę panu tajne dane, a zacznę od świeżo otrzymanego planu działań wywiadowczych, który dostaliśmy niedawno ze Sztabu Generalnego.
Zignorował zdumione spojrzenia własnych ludzi, którzy dobrze wiedzieli, z jaką niechęcią patrzył dotychczas na wszędobylstwo Zbigniewa. Dlatego nie umieli wytłumaczyć sobie jego obecnej uległości, jaką okazywał względem posła. On zaś nie miał zamiaru im niczego wyjaśniać. Zawsze bowiem trzymał się zasady, że o grze powinni wiedzieć tylko ci, którzy byli niezbędni dla jej sprawnego przeprowadzenia.
Jerzy wstał, podszedł do sejfu, wprowadził szyfr i wyjął z niego dużą taczkę, która zawierała plan stworzony przez Andrzeja. Gdyby mógł, pomodliłby się, by ten dobrze wykonał swoją robotę. Wiedział, że nawet jeśli jego kombinacja się powiedzie i Sowieci odbiorą te materiały, to nim uwierzą w ich autentyczność, poddadzą je intensywnemu sprawdzeniu. Uśmiechnął się, nie mógł przecież wymagać od nich niedbalstwa. Podał teczkę uśmiechniętemu od ucha do ucha Zbigniewowi. Jerzy czuł, że zaczyna ogarniać go gniew. Lecz zaraz przypomniał sobie, że poseł nie będzie się uśmiechał, gdy on doprowadzi swój zamiar do końca. Postanowił bowiem upiec dwie pieczenie na jednym ogniu. Ciekawe, ile byłoby z niego tłuszczu – pomyślał.
Skarcił się za tę myśl. Zwłaszcza że sam zaniedbał się mocno pod tym względem – z niechęcią spojrzał na lekko odstający brzuch i po raz kolejny obiecał sobie, że znajdzie te dwie godziny na systematyczne treningi.
Jerzy usiadł na swoim miejscu i dla pozoru przeciągnął jeszcze odprawę o kilkanaście minut, choć najchętniej już by ją zakończył, by wreszcie przejść do decydującego fragmentu opracowanej przez siebie gry. Wreszcie jednak zabrakło mu materii do omówienia, stąd zakończył naradę. Przez chwilę nasłuchiwał szurania krzeseł i kroków wychodzących.
– Zaczekaj – mruknął do Kossowskiego, który jako ostatni zabierał się do wyjścia. – Zobaczysz coś ciekawego. – To rzekłszy, podszedł do sejfu, odsunął go, odsłaniając ukryte za nim drzwiczki. Uśmiechnął się do zdumionego pułkownika i otworzył je.
Za drzwiczkami umieszczony był niewielki otwór, przez który widać było wahadło zegara, a zarazem to, co dzieje się w pomieszczeniu obok. Obaj pochylili głowy i wbili oczy w okrągły otwór. Teraz mogli zobaczyć, jak Gośka jednym niezręcznym ruchem łokcia rozlewa kawę prosto na spodnie Zbigniewa. Krzysiek chciał parsknąć śmiechem, ale Jerzy zapobiegł temu, łapiąc go mocno za rękę i kładąc przy tym znacząco palec na ustach.
Obaj więc obserwowali w milczeniu, jak kobiety próbują uspokoić rozhisteryzowanego posła, który z zaangażowaniem macha dłońmi i krzyczy, pomstując. Wreszcie Gośka wyprowadziła go z pomieszczenia. Została w nim tylko Zofia. I teczka. Kobieta rozejrzała się czujnie dokoła. Obaj odskoczyli, kiedy przez chwilę jej oko zawisło na zegarze. Szanse na to, by ich dostrzegła, były wprawdzie minimalne, ale woleli nie ryzykować. Wrócili na stanowiska, gdy tylko ona podeszła do teczki.
Otworzyła ją i wyjęła plan, po czym schowała go w szafce swojego biurka. Następnie zapięła teczkę na wszystkie zatrzaski i jakby nigdy nic, usiadła na swoim miejscu.
Jerzy odsunął oko od otworu, po czym zamknął drzwiczki i zadbał o to, by ich położenie osłaniał sejf. Następnie spojrzał na Kossowskiego, który patrzył na niego z niekłamanym podziwem.
– A co? Fachowa robota.
– Ty to zaplanowałeś? Od kiedy wiesz, że twoja sekretarka sypie? Zgaduję, że treść tego planu, który ona nam wykradła, nie ma nic wspólnego z jego rzeczywistą treścią?
– Wiem od niedawna – przyznał. – I tylko dzięki szczęśliwemu splotowi pewnych okoliczności. – Uśmiechnął się, bo przed oczami stanęła mu Beata i to bynajmniej nie obciążona ubraniem. – Pomógł mi też Wiktor. Chłopak żyje, ale to zachowaj dla siebie. Uff, kamień spadł mi z serca.
– Myślisz, że ich technicy nie zauważą fałszerstwa? – powątpiewał Krzysiek.
– Nie wiem, ale za to wiem, że nie mogłem pominąć takiej okazji, która sama wpadła nam w ręce. Jeśli nam się uda, to oni uwierzą, że nasze działania wywiadowcze mają służyć tylko przygotowaniom do obrony, a nie do ataku. Zresztą to moja rzecz. Ty pilnuj spraw poznańskich.
Kossowski uśmiechnął się lekko, bo zrobił już w tym kierunku pewne kroki. Znalazł między innymi lokalizację posterunków oficerskich i zaczął rozglądać się za wartościowymi ludźmi, których warto by pozyskać do współpracy.
– Wszystko dobrze. A i żona blisko. Cieszę się, że mogę być blisko niej, dziękuję. – Wyciągnął rękę na pożegnanie.
Jerzy uścisnął ją krótko, po męsku.
– To fantastyczna kobieta – odparł. – Ucałuj ją ode mnie, tu i ówdzie.
Krzysiek parsknął śmiechem i wybiegł z gabinetu. Jerzy patrzył za nim przez chwilę i nagle poczuł się bardzo samotny. Uświadomił to sobie teraz w całej rozciągłości. Patrząc na szczęście człowieka, które mogła i umiała zapewnić tylko kobieta.
A ja bronię ich szczęścia – pomyślał, zasiadając u szczytu pustego stołu.
więcej..