Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

W tym momencie - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Seria:
Data wydania:
15 października 2024
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
49,90

W tym momencie - ebook

Maggie odziedziczyła po swoich rodzicach dar przenoszenia się w czasie. Wiedzie trzy różne życia – w 1861, 1941 i 2001 roku. Każdej nocy, gdy kładzie się spać w jednej epoce, budzi się w kolejnej. I tak do jej dwudziestych pierwszych urodzin, kiedy to będzie musiała na zawsze porzucić dwa życia… i wszystkich, których tam zna.

W 1861 jest córką amerykańskiego senatora, właśnie wybuchła wojna secesyjna, a stolica pełna jest szpiegów z Południa oraz rannych żołnierzy. W 1941 pracuje jako pielęgniarka w marynarce wojennej i na okręcie szpitalnym udaje się do Pearl Harbor. Zaś w 2001 jest świetnie zapowiadającą się studentką medycyny, spełniającą marzenie o tym, by zostać chirurgiem.

Choć Maggie przyrzeka sobie, że nie zaangażuje się uczuciowo, w każdej epoce jej serce zdobywa intrygujący mężczyzna, co utrudnia podjęcie ostatecznej decyzji. A czasu jest coraz mniej. Jak w tak zawiłej sytuacji dziewczyna ma wybrać tylko jedno życie, a pozostałe porzucić?

Kategoria: Powieść
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-66977-97-6
Rozmiar pliku: 3,6 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Roz­dział 1

Wa­szyng­ton

18 kwiet­nia 1861

Za­zwy­czaj do­brze mi szło uda­wa­nie, że moje ży­cie jest nor­malne. By­łam dwu­dzie­sto­latką szu­ka­jącą swo­jego miej­sca w świe­cie i sta­ra­jącą się za­de­cy­do­wać o swo­jej przy­szło­ści. Je­dyna róż­nica po­le­gała na tym, że pro­wa­dzi­łam trzy ta­kie nor­malne ży­cia, a moje dwu­dzie­ste pierw­sze uro­dziny, od któ­rych dzie­liło mnie za­le­d­wie osiem i pół mie­siąca, to czas, gdy po­dejmę de­cy­zję, które za­cho­wam, a które po­rzucę. Na za­wsze.

Kiedy tak sta­łam w swoim domu przy La­fay­ette Squ­are, za­kła­da­jąc dłu­gie, sa­ty­nowe rę­ka­wiczki, wo­la­łam nie my­śleć o prze­ra­ża­ją­cym wy­bo­rze, który mnie cze­kał, ani o swo­ich po­zo­sta­łych ży­ciach. Sta­łam się mi­strzem ży­cia w tym mo­men­cie – to umie­jęt­ność, którą wielu lu­dzi chcia­łoby po­siąść, mnie zaś wiele ona kosz­to­wała.

Tu­taj by­łam córką waż­nego se­na­tora Sta­nów Zjed­no­czo­nych, peł­niącą od czasu, gdy zmarła moja matka, rolę ofi­cjal­nej pani domu. Znaj­do­wa­li­śmy się też u progu wojny se­ce­syj­nej.

Jed­nak w tej chwili by­li­śmy po pro­stu spóź­nieni do Bia­łego Domu.

– Papo – za­wo­ła­łam z holu, kiedy Sa­phira, moja po­ko­jówka, po­dała mi drugą rę­ka­wiczkę. – Pani Lin­coln nie lubi, gdy się spóź­niamy.

Papa w końcu wy­szedł z ga­bi­netu i do­łą­czył do mnie, rów­nież za­kła­da­jąc rę­ka­wiczki.

– Je­stem za­sko­czony, że tego nie od­wo­łała – oświad­czył, a jego zwy­kłą po­godę du­cha zga­siły na­pię­cia mi­nio­nego ty­go­dnia.

– Całe ży­cie cze­kała na to, żeby się zna­leźć w Bia­łym Domu – przy­po­mnia­łam mu, wie­dząc, jak bar­dzo Mary Todd Lin­coln cie­szyła się z tego, że jest pierw­szą damą. – Nie mo­głaby po­zwo­lić, by coś tak bła­hego, jak wojna, po­psuło jej plany.

Papa uśmiech­nął się pierw­szy raz od wielu dni.

– Prze­pra­szam, że się spóź­ni­łem, Mar­ga­ret. Je­stem roz­ko­ja­rzony. – Przy­jął pe­le­rynę z rąk Jo­se­pha, na­szego ka­mer­dy­nera, peł­nią­cego też wszyst­kie inne funk­cje. W zmarsz­czo­nych do­stoj­nych brwiach papy wi­dzia­łam po­ru­sze­nie i tro­skę. Po­dej­rze­wa­łam, że po­wo­dem spóź­nie­nia jest coś wię­cej niż roz­ko­ja­rze­nie.

– Czy coś się stało? – za­py­ta­łam.

Papa sta­rał się ze­trzeć wy­raz zmar­twie­nia z twa­rzy.

– Nic, czym mia­ła­byś się tro­skać, moja droga. To tylko praca.

– Od­kąd je­steś jed­nym z do­rad­ców pre­zy­denta Lin­colna, praca to już nie tylko praca.

Sa­phira okryła moje ra­miona nie­bie­ską ak­sa­mitną pe­le­ryną, ale ja nie spusz­cza­łam wzroku z papy. Ni­gdy nie mia­łam trud­no­ści z od­czy­ta­niem jego na­stro­jów. Daw­niej był mi­ni­strem i woj­sko­wym, więc po­tra­fił za­cho­wać pew­ność sie­bie i trzy­mać się celu. Te­raz zo­stał se­na­to­rem i za­ufaną osobą pre­zy­denta. Ale jesz­cze ni­gdy nie wi­dzia­łam u niego tak zgar­bio­nych ra­mion i twa­rzy wy­peł­nio­nej ża­lem.

– Nie chciał­bym po­psuć ci tego wie­czoru. – Po­ło­żył dłoń na mo­ich ple­cach i po­wiódł mnie w kie­runku głów­nych drzwi. – Po­wóz czeka. To miało być miłe przy­ję­cie.

Ski­nął głową w stronę Jo­se­pha, żeby otwo­rzył mu drzwi. Na ze­wnątrz pa­no­wał po­nury wie­czór. Przez cały dzień było zimno i po­sęp­nie, a deszcz ka­pał nie­ustan­nie na dach na­szego domu i zmie­niał ulice w błot­ni­stą maź.

– Nie mu­sisz mnie chro­nić przed prawdą – po­wie­dzia­łam, za­kła­da­jąc kap­tur pe­le­ryny, by osło­nić mi­sterną fry­zurę, którą z mo­ich ciem­no­brą­zo­wych wło­sów uplo­tły uta­len­to­wane dło­nie Sa­phiry.

– Masz ra­cję – zgo­dził się, po­sy­ła­jąc mi po­jed­naw­czy uśmiech. – Ale to mój pro­blem, nie twój.

Po­mimo że Jo­seph roz­ło­żył nad moją głową pa­ra­sol, po­czu­łam na twa­rzy wil­goć mżawki. On i Sa­phira na­le­żeli do trójki słu­żą­cych, któ­rych za­trud­ni­li­śmy po przy­by­ciu do sto­licy. Miesz­ka­li­śmy w Wa­szyng­to­nie od pię­ciu mie­sięcy, ale szybko się przy­zwy­cza­iłam do tego miej­sca, bo ży­łam tu też w 2001 roku. Sporo się zmie­niło, choć wiele rze­czy po­zo­stało ta­kich sa­mych. Ży­cie tu­taj było lep­sze niż na dzi­kich ostę­pach Sa­lem w sta­nie Ore­gon, do­kąd prze­pro­wa­dzi­li­śmy się z papą w ubie­głym roku, żeby stam­tąd kan­dy­do­wać do Se­natu.

Deszcz roz­bry­zgi­wał wo­kół błoto i spra­wiał, że biały tynk po­bli­skiego ko­ścioła Świę­tego Jana wy­glą­dał, jakby pła­kał. Za­ka­sa­łam je­dwabną spód­nicę z na­dzieją, że jej nie ubłocę, a papa po­dał mi ra­mię, pro­wa­dząc mnie do po­wozu.

Stan­gret ze­sko­czył z ko­zła i otwo­rzył boczne drzwi. Sko­rzy­sta­łam z jego po­mocy i wsia­dłam do po­wozu, po czym za­czę­łam ukła­dać wo­kół sie­bie ob­szerny dół sukni. Sze­ro­kość mod­nych kry­no­lin sta­wała się wręcz prze­sadna, szcze­gól­nie tu w Wa­szyng­to­nie, po­dob­nie jak więk­szość rze­czy w wyż­szych sfe­rach wa­szyng­toń­skiej so­cjety. Nie umia­ła­bym so­bie na­wet wy­obra­zić, co moi ko­le­dzy ze stu­diów, od­by­wa­jący ze mną prak­tyki w Szpi­talu Uni­wer­sy­tec­kim Geo­r­ge­town w 2001 roku, po­wie­dzie­liby na taki ubiór, jaki no­si­łam w 1861. Wzdry­gnę­łam się na myśl, że mia­ła­bym wejść na od­dział ra­tun­kowy w kry­no­li­nie i je­dwab­nej sukni.

Papa usiadł na­prze­ciwko mnie, a Jo­seph za­mknął drzwi po­wozu i ru­szy­li­śmy w kie­runku Bia­łego Domu. Gdyby nie pa­dało, pew­nie po­szli­by­śmy na pie­chotę, ale za­le­gało tyle błota, że za­nim by­śmy do­tarli na miej­sce, na­sze buty i ubiór by­łyby do ni­czego.

– Cóż za utra­pie­nie z tym desz­czem – rzu­cił papa, sta­ra­jąc się zmie­nić te­mat, ale wciąż wi­dzia­łam w jego oczach tro­skę.

Po­chy­li­łam się do przodu i po­ło­ży­łam dłoń na jego ko­la­nie.

– Mo­żesz mi za­ufać, papo. Co cię trapi?

Nic z tego, co mógłby mi po­wie­dzieć, nie mo­gło mną wstrzą­snąć ani mnie zdzi­wić. Wie­dzia­łam wię­cej niż on na te­mat nad­cią­ga­ją­cej wojny – rze­czy, któ­rych on na­wet so­bie nie wy­obra­żał – po­nie­waż ży­łam też w 1941 i 2001 roku. Kiedy za­sy­pia­łam tu­taj, bu­dzi­łam się w 1941, a po­tem ko­lej­nego dnia w 2001, a gdy mnie nie było, czas tu­taj się dla mnie za­trzy­my­wał. Wie­dzia­łam, jak się po­to­czą przy­szłe losy Ame­ryki.

Ża­ło­wa­łam je­dy­nie, że nie wiem, jak się po­to­czą moje wła­sne.

Chcia­łam po­wie­dzieć pa­pie, że nasz na­ród prze­trwa, choć cena bę­dzie ogromna i stra­cimy na­szego uko­cha­nego przy­ja­ciela i pre­zy­denta. Ale on nie wie­dział, że prze­no­szę się w cza­sie, i mógłby tego nie zro­zu­mieć. Poza tym nie chcia­łam ry­zy­ko­wać, że zmie­nię bieg hi­sto­rii przez to, że wy­znam mu prawdę.

Mu­siał do­strzec de­ter­mi­na­cję ma­lu­jącą się na mo­jej twa­rzy, bo od­rzekł:

– Co­raz bar­dziej oczy­wi­ste staje się, że w Wa­szyng­to­nie dzia­łają szpie­dzy prze­ka­zu­jący in­for­ma­cje Jef­fer­so­nowi Da­vi­sowi w Rich­mond, a my nie mamy po­ję­cia, kim są i jak ich zna­leźć. Tak na­prawdę nie da się opra­co­wać stra­te­gii, gdy nie wiemy, kto wy­nosi na­sze plany na Po­łu­dnie. Te­raz, kiedy Wir­gi­nia wy­stą­piła z Unii, ry­zyko jest jesz­cze więk­sze.

Wojna za­przą­tała umy­sły wszyst­kich od wielu mie­sięcy, ale w tym ty­go­dniu było ina­czej. Sześć dni temu żoł­nie­rze Kon­fe­de­ra­cji ostrze­lali Fort Sum­ter w Ka­ro­li­nie Po­łu­dnio­wej, trzy dni temu pre­zy­dent Lin­coln we­zwał sie­dem­dzie­siąt pięć ty­sięcy ochot­ni­ków do sta­wie­nia się w obro­nie Unii, a wczo­raj Wir­gi­nia opo­wie­działa się po stro­nie Po­łu­dnia. Wie­dzie­li­śmy, że tak się sta­nie, ale to wy­da­rze­nie naj­wy­raź­niej prze­lało czarę go­ry­czy. Wir­gi­nia znaj­do­wała się po dru­giej stro­nie rzeki Po­to­mac, bli­sko Wa­szyng­tonu i w każ­dym mo­men­cie miesz­kańcy tego stanu mo­gli prze­kro­czyć rzekę i pod­bić na­szą bez­bronną sto­licę. Po­nie­waż pre­zy­denta chro­niła tylko garstka żoł­nie­rzy, kon­fe­de­raci z ła­two­ścią mo­gli wy­grać wojnę, za­nim by się w ogóle za­częła.

Papa po­ło­żył dłoń na mo­jej dłoni i lekko ją ści­snął.

– Wi­dzę, że te wie­ści cię przy­gnę­biają. Wy­rzuć je z głowy, Mar­ga­ret. Nie to­bie no­sić te cię­żary.

– Nie są bar­dziej przy­gnę­bia­jące niż inne no­winy tego ty­go­dnia. – Za oknami po­wozu wi­dzie­li­śmy już Biały Dom, który ja­śniał ni­czym nio­sąca na­dzieję la­tar­nia mor­ska po­śród bu­rzo­wych chmur. Je­śli mia­łam się cze­goś do­wie­dzieć od papy, mu­sia­łam dzia­łać szybko. – Czy wiemy, skąd szpie­dzy biorą in­for­ma­cje? Są w Bia­łym Domu? W Kon­gre­sie? Czy to moż­liwe, żeby któ­ryś z nich po­ja­wił się dziś na przy­ję­ciu?

– Oba­wiam się, że to cał­kiem moż­liwe, ale nie chciał­bym, że­byś się mar­twiła.

– Jakże mo­gła­bym się nie mar­twić? A co, je­śli nie­umyśl­nie prze­każę in­for­ma­cje nie­wła­ści­wej oso­bie?

– Nie wiesz nic, czego nie po­win­naś wie­dzieć. Poza tym, jak już po­wie­dzia­łem, to mój pro­blem, nie twój. – Wpa­try­wał się we mnie przez chwilę, opusz­cza­jąc głowę, żeby mi spoj­rzeć w oczy. – Nie od­pu­ścisz, prawda?

Na­chy­li­łam się w jego stronę, a na mo­ich ustach igrał uśmiech. Wie­dzia­łam, że do­łeczki zmięk­czą jego de­ter­mi­na­cję.

– Mogę po­móc. Mam zna­jo­mo­ści, pa…

– Nie.

– Je­śli szpie­dzy są w na­szych krę­gach to­wa­rzy­skich, mogę ich od­na­leźć.

– To zbyt nie­bez­pieczne. Ci szpie­dzy ry­zy­kują wła­snym ży­ciem, więc nie będą się wa­hać przed ode­bra­niem two­jego. Nie masz po­ję­cia o szpie­go­stwie.

– Więk­szość lu­dzi szpie­gu­ją­cych na woj­nie nie ma po­ję­cia o szpie­go­stwie. – Na­chy­li­łam się jesz­cze bli­żej i czu­łam już, jak ści­ska mnie gor­set. – A ty jak po­dej­rze­wasz? Skąd szpie­dzy z Po­łu­dnia biorą in­for­ma­cje?

Wes­tchnął. Już kie­dyś miał do czy­nie­nia z moją silną wolą i wie­dział, że ja się nie pod­dam.

– Nie wiem, czy zbie­rają wia­do­mo­ści tam, gdzie pra­cują, czy czer­pią je z kon­tak­tów to­wa­rzy­skich. Wiemy tylko, że prze­ka­zują istotne in­for­ma­cje, które po­sia­dają je­dy­nie lu­dzie bę­dący w naj­bliż­szym oto­cze­niu pre­zy­denta. Za­tem dzia­łają na sa­mej gó­rze.

Po­wóz zwol­nił i za­trzy­mał się przed głów­nym wej­ściem do Bia­łego Domu. Po chwili za­ko­ły­sał się, gdy stan­gret zsiadł. W gło­wie ko­tło­wały mi różne moż­li­wo­ści do­ty­czące tego, kto mógłby szpie­go­wać pre­zy­denta i jego ga­bi­net. Czy zna­łam tych lu­dzi? Czy to ktoś mi bli­ski? Czy usią­dzie obok mnie na dzi­siej­szej ko­la­cji?

Stan­gret otwo­rzył drzwi i papa wy­siadł. Spra­wiał wra­że­nie, jakby mu ulżyło, że roz­mowa do­bie­gła końca. Wy­cią­gnął rękę w moją stronę i sko­rzy­sta­łam z jego po­mocy przy wy­sia­da­niu z po­wozu sto­ją­cego przed sze­ro­kim por­ty­kiem Bia­łego Domu.

Kiedy po­pra­wi­łam dół sukni, papa po­dał mi ra­mię.

– Za­po­mnij o wszyst­kim, co mó­wi­łem, Mar­ga­ret.

Nie po­tra­fi­ła­bym. Je­śli w krę­gach, w któ­rych się ob­ra­ca­łam, dzia­łali szpie­dzy, mu­sia­łam za­cho­wać ostroż­ność.

– Nie patrz ta­kim po­waż­nym wzro­kiem. – Papa uniósł mi pod­bró­dek dło­nią odzianą w rę­ka­wiczkę. – Je­śli nam się po­szczę­ści i wszech­mocny Bóg ob­da­rzy nas ła­skami, wojna skoń­czy się, za­nim się za­cznie. Każdy wie, że Po­łu­dnie ble­fuje, i gdy tylko za­czną się walki, szybko zda­dzą so­bie sprawę, że my nie żar­tu­jemy. Pójdą po ro­zum do głowy i wy­pra­cu­jemy re­zo­lu­cję, która bę­dzie od­po­wia­dać nam wszyst­kim.

Jesz­cze nie skoń­czył mó­wić, a chłodny po­wiew prze­cią­gnął przez por­tyk Bia­łego Domu, zwia­stu­jąc przy­szłość, która – z tego, co do­brze wie­dzia­łam – miała być zu­peł­nie inna.

Por­tier otwo­rzył drzwi fron­towe i wpu­ścił mnie oraz papę, nie py­ta­jąc na­wet o na­sze na­zwi­ska lub za­pro­sze­nia, ani nie prze­szu­ku­jąc nas, czy nie wno­simy broni.

Papa mó­wił, że por­tie­rzy mają przy so­bie ukrytą broń, ale wpusz­czają wszyst­kich. W każ­dej chwili w ko­ry­ta­rzach Bia­łego Domu mo­gła się zna­leźć setka albo i wię­cej ob­cych lu­dzi cze­ka­ją­cych na au­dien­cję u pana Lin­colna. Cza­sami by­wało tak ca­łymi dniami. Ni­czym nie­zwy­kłym był rów­nież wi­dok Tada i Wil­liego Lin­col­nów, młod­szych sy­nów pre­zy­denta, któ­rzy sza­leli po du­żym domu, na da­chu albo na dzie­dzińcu i w są­siedz­twie bez opieki.

Bez­pie­czeń­stwo Bia­łego Domu w 1861 roku ogrom­nie róż­niło się od tego w 1941 czy 2001.

Zo­sta­li­śmy po­kie­ro­wani przez hol wej­ściowy do Sali Czer­wo­nej w głębi bu­dynku, jed­nak za­nim tam do­tar­li­śmy, w ko­ry­ta­rzu otwo­rzyły się drzwi i po­ja­wili się w nich pań­stwo Lin­col­no­wie. U boku pre­zy­denta stał ja­kiś męż­czy­zna, który szybko coś mó­wił. Abra­ham Lin­coln na­chy­lił się, by le­piej go sły­szeć, a gdy po­ta­ki­wał głową, jego twarz miała po­ważny wy­raz.

Pre­zy­dent nie wy­róż­niał się szcze­gólną urodą, ale był życz­liwy i mą­dry. Zna­łam go pra­wie całe ży­cie, bo po­zo­sta­wał z papą w bli­skiej przy­jaźni, kiedy peł­nili obo­wiązki w Izbie Re­pre­zen­tan­tów stanu Il­li­nois. Jed­nak za każ­dym ra­zem, gdy znaj­do­wa­łam się w jego to­wa­rzy­stwie, nie po­tra­fi­łam go nie po­dzi­wiać, choć za­wsze to­wa­rzy­szył temu pe­wien lęk. Serce mi się kra­jało, bo wie­dzia­łam, że za nie­całe cztery lata umrze, i nie mo­głam zro­bić nic, by to po­wstrzy­mać. To jedna z rze­czy, któ­rej od dzie­ciń­stwa uczyli mnie moi prze­no­szący się w cza­sie ro­dzice, któ­rzy żyli w 1941 roku. Nie wolno mi świa­do­mie zmie­niać biegu hi­sto­rii. Gdy­bym to uczy­niła, stra­ci­ła­bym ży­cie w tej epoce.

Pre­zy­dent za­uwa­żył nas w ko­ry­ta­rzu i uniósł głowę, co spra­wiło, że sto­jący obok niego męż­czy­zna prze­rwał i rów­nież spoj­rzał w na­szym kie­runku. Skrzy­żo­wa­łam wzrok z nie­zna­jo­mym. Ni­gdy wcze­śniej go nie wi­dzia­łam. Był nowy w Bia­łym Domu albo przy­naj­mniej nowy dla mnie.

Pań­stwo Lin­col­no­wie przy­wi­tali mo­jego ojca, po czym pre­zy­dent skie­ro­wał swój zmę­czony uśmiech w moją stronę.

– Miło znów pa­nienkę wi­dzieć, panno Wa­ke­field – rzekł, uj­mu­jąc moją dłoń w rę­ka­wiczce.

Dy­gnę­łam z sza­cun­kiem.

– I pana, pa­nie pre­zy­den­cie. – Na­stęp­nie zwró­ci­łam się w kie­runku pani Lin­coln i rów­nież przed nią dy­gnę­łam.

– Pań­stwo po­zwolą, że przed­sta­wię pana Gray­dona Co­opera – za­anon­so­wał pre­zy­dent.

Bar­dzo mocno zda­wa­łam so­bie sprawę z obec­no­ści pana Co­opera, cho­ciaż sku­pia­łam całą uwagę na Lin­col­nach. Kiedy na­sze spoj­rze­nia znów się spo­tkały, tym ra­zem z bli­ska, nie po­tra­fi­łam po­wstrzy­mać po­dziwu. Miał na so­bie ele­gancki czarny frak, białą ka­mi­zelkę i czarne spodnie. Wy­glą­dał na tro­chę po­nad dwa­dzie­ścia lat, ale już wi­dać było po nim wy­ra­fi­no­wa­nie i urok, któ­rych bra­ko­wało wielu nud­nym po­li­ty­kom w Wa­szyng­to­nie. Ciem­no­brą­zowe, fa­lo­wane i gę­ste włosy miał przy­cięte po bo­kach, a na gó­rze głowy lekko dłuż­sze. Jed­nak to jego oczy o głę­bo­kim, ak­sa­mit­nym od­cie­niu brązu przy­kuły moją uwagę naj­bar­dziej.

– Pa­nie Gray­do­nie Co­oper – kon­ty­nu­ował pre­zy­dent Lin­coln – po­zwoli pan, że przed­sta­wię panu se­na­tora Edwarda Wa­ke­fielda i jego córkę, pannę Mar­ga­ret Wa­ke­field.

– Bar­dzo mi miło. – Pan Co­oper uści­snął dłoń ojca, po czym po­chy­lił się nad moją. Mimo że jesz­cze przed chwilą po­zo­sta­wał po­grą­żony w po­waż­nej roz­mo­wie z pre­zy­den­tem Sta­nów Zjed­no­czo­nych, te­raz w jego oczach błysz­czał uśmiech, jakby wie­dział coś, o czym nie mia­łam po­ję­cia. W jego gło­sie sły­chać było miękki bry­tyj­ski ak­cent, a jego uścisk oka­zał się za­ska­ku­jąco mocny.

– Miło mi – od­po­wie­dzia­łam, dy­gnąw­szy. Czu­łam cie­pło jego dłoni na­wet przez na­sze rę­ka­wiczki. Był ide­ałem mę­skiej urody, choć są­dząc po pew­no­ści sie­bie, jaka od niego biła, po­dej­rze­wa­łam, że już o tym wie­dział.

– Pan Co­oper zo­stał wła­śnie mia­no­wany na sta­no­wi­sko w De­par­ta­men­cie Wojny – wy­ja­śnił pre­zy­dent wy­raź­nie za­do­wo­lony z tego oświad­cze­nia. – Bę­dzie jed­nym z bli­skich współ­pra­cow­ni­ków pana Ca­me­rona.

– Je­ste­śmy bar­dzo za­do­wo­leni z jego obec­no­ści – do­dała pani Lin­coln ze swoim lo­kal­nym ak­cen­tem z Ken­tucky. Ubrana była w piękną je­dwabną suk­nię w od­cie­niu różu i miała na gło­wie mi­sterny stroik. – Pan Co­oper jest nowy w Wa­szyng­to­nie, więc mam na­dzieję, że wy, mło­dzi, za­po­zna­cie się le­piej dziś wie­czo­rem. – Spo­glą­dała to na mnie, to na pana Co­opera z peł­nym sa­mo­za­do­wo­le­nia uśmie­chem. – Po­sa­dzi­łam was obok sie­bie na ko­la­cji. Mam na­dzieję, że nie ma­cie nic prze­ciwko.

Nie zna­łam jej od tej strony, jako swatki, ale do­strze­ga­łam w jej oczach szcze­gólny błysk. Choć nie cie­szyła się zbyt dużą po­pu­lar­no­ścią w Wa­szyng­to­nie, ja ją lu­bi­łam.

– By­naj­mniej – od­rzekł pan Co­oper, po­now­nie pa­trząc mi w oczy.

– Skoro mowa o ko­la­cji… – Pani Lin­coln prze­szła w stronę drzwi pro­wa­dzą­cych do Sali Czer­wo­nej. – Czas po­wi­tać go­ści i za­pro­sić ich do ja­dalni. Ja i pan Lin­coln by­li­śmy już spóź­nieni, a jesz­cze wstrzy­ma­li­śmy po­si­łek. Pań­stwo po­zwolą?

– Ja by­łem spóź­niony? – za­py­tał pan Lin­coln, śmie­jąc się. Po­ło­żył odzianą w rę­ka­wiczkę dłoń na ko­ronce zdo­bią­cej rę­kaw sukni żony. – Może ty i pani Kec­kley po­win­ny­ście za­czy­nać przy­go­to­wa­nia wcze­śniej.

Po­mi­nęła uwagę męża do­ty­czącą swo­jej kraw­co­wej i prze­szła do Sali Czer­wo­nej. Tam w cha­rak­te­ry­stycz­nym dla sie­bie ob­ce­so­wym stylu ogło­siła, że wszy­scy mają udać się za nią do ja­dalni.

Pan Co­oper po­dał mi ra­mię, a w jego oczach wciąż wid­niał uśmiech.

– Wy­gląda na to, że zo­sta­li­śmy spa­ro­wani, panno Wa­ke­field. Skoro mamy sie­dzieć ra­zem, po­zwoli pa­nienka, że za­pro­wa­dzę pa­nienkę do ja­dalni?

Dla­czego jego py­ta­nie brzmiało, jakby rzu­cił mi wy­zwa­nie? I to ta­kie, które pra­gnę­łam przy­jąć?

– Po­zwolę.

Uję­łam go pod ra­mię i we­szli­śmy do Ja­dalni Pań­stwo­wej. Z su­fitu zwi­sał ogromny, jar­marczny ży­ran­dol, na stole zaś, na bia­łym ob­ru­sie, cze­kały już na­kry­cia – naj­lep­sza por­ce­lana i krysz­ta­łowe kie­li­chy. Śro­dek stołu ude­ko­ro­wano żół­tymi kwia­tami, które pa­so­wały ko­lo­rem do żół­tej ta­pety na ścia­nie i spło­wia­łego dy­wanu. To po­miesz­cze­nie, jak więk­szość po­zo­sta­łych po­koi w Bia­łym Domu, było pełne prze­cią­gów i za­nie­dbane. W ką­tach wy­kwi­tała pleśń, a me­ble po­zo­sta­wiały wiele do ży­cze­nia. Pani Lin­coln nie­raz ubo­le­wała nad sta­nem domu i czę­sto dzie­liła się swo­imi pla­nami, by prze­mie­nić go w wi­zy­tówkę, jaką tak na­prawdę po­wi­nien sta­no­wić. Jed­nak wielu mal­kon­ten­tów uwa­żało, że w ob­li­czu nad­cho­dzą­cej wojny to zbędne wy­datki. To jedna z licz­nych rze­czy, które spra­wiły, że pani Lin­coln nie zy­skała po­pu­lar­no­ści, na­wet wśród męż­czyzn i ko­biet we wła­snej par­tii po­li­tycz­nej.

Pan Co­oper wy­su­nął dla mnie krze­sło i mu po­dzię­ko­wa­łam. Mia­łam wra­że­nie, że bar­dzo uważ­nie mi się przy­gląda. Z ja­kie­goś po­wodu wy­trą­cało mnie to z rów­no­wagi, cho­ciaż nie mia­łam nic do ukry­cia… Przy­naj­mniej nie­zu­peł­nie. Pach­niał mocno per­fu­mami, któ­rych nie roz­po­zna­wa­łam, a kiedy przy­su­nął się bli­żej, by za­jąć miej­sce, mu­sia­łam się opa­no­wać, by my­śleć o czymś in­nym niż jego bli­skość. Na­le­żało zde­ma­sko­wać szpie­gów, a ten przy­stojny nie­zna­jomy okrop­nie mnie roz­pra­szał.

Pani Lin­coln czy­niła ho­nory pod­czas po­siłku.

– Nie mówmy dziś wie­czo­rem ani słowa o woj­nie. – Spoj­rzała zna­cząco na męża. – Dziś wie­czo­rem – rze­kła – po­sta­ramy się za­po­mnieć o re­be­lian­tach na Po­łu­dniu i o tych spo­śród nas, któ­rzy wciąż po­zo­stają w tym opusz­czo­nym przez Boga mie­ście, a za­miast tego bę­dziemy się ba­wić jak cy­wi­li­zo­wani lu­dzie.

– Do­brze mówi, do­brze – przy­tak­nęło kilku męż­czyzn, uno­sząc krysz­ta­łowe kie­li­chy.

Przy­glą­da­łam się uważ­nie męż­czy­znom i ko­bie­tom za­sia­da­ją­cym wo­kół stołu. Ze­brało się nas dwa­dzie­ścioro. Wszyst­kie ważne osoby w ży­ciu pana Lin­colna. Czy to moż­liwe, by jedna z nich była szpie­giem? Tego dało się do­wie­dzieć tylko, przy­słu­chu­jąc się roz­mo­wom, wy­ła­pu­jąc dziwne za­cho­wa­nia i ob­ser­wu­jąc nie­ty­powe so­ju­sze.

A jed­nak nikt nie zwró­cił mo­jej uwagi bar­dziej niż sie­dzący obok mnie męż­czy­zna. Nie wzniósł kie­li­cha w to­a­ście, tak jak inni, ani nie uśmiech­nął się na znak zgody – i to mnie za­sta­no­wiło. Je­śli był lo­jalny wzglę­dem pań­stwa Lin­col­nów i słu­żył w De­par­ta­men­cie Wojny, czy nie po­wi­nien oka­zy­wać ta­kiego en­tu­zja­zmu jak wszy­scy? Jego twarz miała neu­tralny, wręcz wy­ra­cho­wany wy­raz.

Kim był ten czło­wiek? Skąd po­cho­dził? Pra­wie każdy w naj­bliż­szym kręgu pre­zy­denta Lin­colna to ktoś, kogo zna­łam lub o kim sły­sza­łam przez więk­szość mo­jego ży­cia. Pan Co­oper był dla mnie zu­peł­nie nowy. Nie wspo­mi­na­jąc już o tym, że to ob­co­kra­jo­wiec.

Po­sta­wiono przede mną ta­lerz pa­ru­ją­cej, pach­ną­cej ba­zy­lią zupy po­mi­do­ro­wej, ale na­gle stra­ci­łam ape­tyt. Nerwy ści­snęły mi żo­łą­dek, gdy za­czę­łam się za­sta­na­wiać nad lo­jal­no­ścią pana Co­opera wo­bec Unii. Czy sta­no­wił ry­zyko dla kraju i pre­zy­denta, któ­rego ko­cha­łam?

– Lubi pa­nienka tego typu wy­da­rze­nia, panno Wa­ke­field? – za­py­tał pan Co­oper, prze­ry­wa­jąc moje roz­my­śla­nia.

– Nie mam nic prze­ciwko. A pan? – za­py­ta­łam w od­po­wie­dzi.

Zmru­żył oczy z tym sa­mym uśmie­chem, jakby ba­wił go ja­kiś żart, o któ­rym ja nie mia­łam po­ję­cia.

– Wy­daje mi się, że to aku­rat może się oka­zać cał­kiem miłe.

– Od­no­szę wra­że­nie, że ma pan ra­cję.

– Rzadko się mylę.

Ro­ze­śmia­łam się w re­ak­cji na jego ostat­nią uwagę. Nie umia­łam się po­wstrzy­mać. Zda­wał się cał­ko­wi­cie pewny sie­bie, choć po­wie­dzia­ła­bym, że się ze mną prze­ko­ma­rzał.

Uśmiech­nął się ra­zem ze mną.

– Są­dzę, że po­doba się pa­nience peł­nie­nie ta­kich obo­wiąz­ków spo­łecz­nych, ale za­łożę się, że wo­la­łaby pa­nienka coś, co mia­łoby więk­szy sens albo cel. Być może ma pa­nienka ja­kąś sprawę, za którą chęt­nie by się pa­nienka opo­wie­działa, choć może nie by­łoby to spo­łecz­nie ak­cep­to­walne.

Jego stwier­dze­nie mnie za­sko­czyło, ale sta­ra­łam się bar­dzo, żeby nie dać tego po so­bie po­znać. Wo­la­ła­bym stu­dio­wać me­dy­cynę albo le­czyć cho­rych i ran­nych. Tylko że to praca, którą wy­ko­ny­wa­łam w 1941 i w 2001 roku. Tu­taj, w 1861, nie mia­łam jak re­ali­zo­wać swo­jej pa­sji. Jesz­cze nie te­raz.

Nie mo­głam po­zwo­lić, by wie­dział, że ma ra­cję. Ła­twiej od­po­wie­dzieć mu żar­tem i prze­jąć pa­łeczkę, za­da­jąc wła­sne py­ta­nie.

– Czyżby po­tra­fił pan czy­tać w my­ślach, pa­nie Co­oper? – za­py­ta­łam. – A może na­le­żał pan do trupy cyr­ko­wej, za­nim do­łą­czył pan do nas w Wa­szyng­to­nie?

Ujął srebrną łyżkę i za­nu­rzył ją w zu­pie, a w jego oczach wciąż błysz­czał uśmiech.

– Trupa cyr­kowa? Nie. Czy­ta­nie w my­ślach? Być może.

– W ta­kim ra­zie będę mu­siała uwa­żać, żeby o ni­czym nie my­śleć w pań­skiej obec­no­ści.

– Szkoda by było. – Po­tra­fił spra­wić, że czu­łam się, jak­by­śmy znaj­do­wali się w tym po­miesz­cze­niu sami. – Do­strze­gam w pa­nienki oczach wielką in­te­li­gen­cję. Jakby już pa­nienka wiele prze­żyła, panno Wa­ke­field. Wi­dzę mą­drość po­nad pa­nienki wiek. Nie chciał­bym, żeby pa­nienka mu­siała to przede mną ukry­wać.

Przy­glą­da­li­śmy się so­bie da­lej i spo­waż­nia­łam. Czyżby po­tra­fił do­strzec w mo­ich oczach prawdę? Rze­czy­wi­ście wiele już prze­ży­łam. Do­kład­nie rzecz bio­rąc, to po­nad sześć­dzie­siąt lat w trzech róż­nych epo­kach, gdzie na­bie­ra­łam mą­dro­ści i wie­dzy. Mia­łam trzy różne ciała, ale je­den świa­domy umysł. Wy­glą­da­łam tak samo w każ­dej epoce, mia­łam dwa­dzie­ścia lat, a to, co przy­da­rzało mi się w jed­nym cza­sie, nie wpły­wało na mnie fi­zycz­nie w po­zo­sta­łych epo­kach. Je­śli w jed­nej z nich cho­ro­wa­łam na odrę, w in­nych by­łam zdrowa. Gdy­bym zła­mała kość w jed­nej, moje ko­ści w dwóch in­nych epo­kach po­zo­sta­łyby cał­ko­wi­cie zdrowe. Je­dyne, co się nie zmie­niało, to mój umysł – gro­ma­dzący wspo­mnie­nia, in­for­ma­cje i wie­dzę z każ­dej epoki.

Czyżby pan Co­oper na­prawdę po­tra­fił to wszystko do­strzec, po pro­stu pa­trząc mi w oczy?

To nie­moż­liwe, a jed­nak spo­sób, w jaki mi się te­raz przy­glą­dał, tak jakby mógł zaj­rzeć w głąb mo­jej du­szy, spra­wiał, że żo­łą­dek pod­cho­dził mi do gar­dła, a po­liczki ob­lały się cie­płem.

– Czyż­bym przy­pra­wił pa­nienkę o zde­ner­wo­wa­nie? – za­py­tał, po czym opu­ścił łyżkę do ta­le­rza, wciąż mnie ob­ser­wu­jąc i oce­nia­jąc.

Przy­bra­łam wy­uczony uśmiech, który do­sko­nale wy­ćwi­czy­łam pod­czas kam­pa­nii z oj­cem. Mu­sia­łam za­ma­sko­wać praw­dziwe uczu­cia.

– Ja je­stem cał­ko­wi­cie spo­kojna.

– Kła­mie pa­nienka. – Uśmiech­nął się i prze­łknął ko­lejną por­cję zupy, po czym znów za­nu­rzył w niej łyżkę. – Ale to bez zna­cze­nia. Ja i tak od­kryję pa­nienki se­krety.

– A ja pań­skie.

– Co spra­wia, że są­dzi pa­nienka, iż mam ta­kowe?

– Każdy ma se­krety, pa­nie Co­oper.

Po­ki­wał głową i uniósł kie­lich w toaście.

– W ta­kim ra­zie zo­ba­czymy, kto pierw­szy od­kryje se­krety dru­giej osoby. Niech wy­gra naj­lep­szy… lub naj­lep­sza.

Pod­nio­słam swój kie­lich i ski­nę­łam głową. Czu­łam wy­peł­nia­jące mnie eks­cy­ta­cję i ener­gię.

To bę­dzie za­bawne, choć może się też oka­zać bar­dzo nie­bez­pieczne.Roz­dział 2

Wil­liams­burg, Wir­gi­nia

18 kwiet­nia 1941

Po­win­nam się sku­pić na pa­ko­wa­niu, ale sta­łam bez­czyn­nie w swo­jej przy­tul­nej sy­pialni w Wil­liams­burgu w 1941 roku. Roz­pra­szały mnie wspo­mnie­nia do­ty­czące mi­nio­nego wie­czoru, który spę­dzi­łam w Bia­łym Domu w to­wa­rzy­stwie cza­ru­ją­cego pana Co­opera. Nie po­tra­fi­łam się prze­stać uśmie­chać i wciąż wra­ca­łam w my­ślach do na­szej roz­mowy. Prze­ko­ma­rza­li­śmy się cały wie­czór, choć to nie­do­rzeczne tak za­ab­sor­bo­wać się dżen­tel­me­nem, któ­rego do­piero co po­zna­łam i o któ­rym tak nie­wiele wie­dzia­łam. Szcze­gól­nie że ni­gdy nie po­zwa­la­łam, by ja­kiś męż­czy­zna aż tak roz­pra­szał moją uwagę.

– Mag­gie? – Mam­cia wpa­dła do mo­jego po­koju z na­rę­czem świeżo wy­pra­so­wa­nej bie­li­zny, prze­ry­wa­jąc moje bu­ja­nie w ob­ło­kach. Zwy­kle nie za­cho­wy­wała się tak ner­wowo jak dziś. – Wi­dzia­łaś czarne buty Anny na ob­ca­sie? Nie mogę ich ni­g­dzie zna­leźć. Bę­dzie ich po­trze­bo­wała, jak uda ci się ją wy­cią­gnąć na tańce.

Wy­ję­łam buty sio­stry ze swo­jej szafki.

– Po­ży­czy­łam je od niej kilka mie­sięcy temu.

Mam­cia wzięła je i wes­tchnęła.

– Wo­la­ła­bym, żeby wy­ka­zała choć tro­chę en­tu­zja­zmu wo­bec tego wy­jazdu do Wa­szyng­tonu. Obie ciężko na to za­pra­co­wa­ły­ście. A ja prak­tycz­nie sama spa­ko­wa­łam całą jej torbę. Je­dyne, co zro­biła, to wło­żyła do wa­lizki zdję­cie Ri­charda.

Wy­pro­sto­wa­łam się i po­sła­łam ma­mie uśmiech wy­ra­ża­jący za­pew­nie­nie.

– Ta prze­pro­wadzka wyj­dzie jej na do­bre. Do­pil­nuję tego.

Li­cząca so­bie czter­dzie­ści sześć lat Libby Hol­ling­sworth – moja no­sząca zna­mię mam­cia, była rów­nie piękna te­raz, jak wtedy, gdy by­łam dziec­kiem. Miała na so­bie ładną zie­loną spód­nicę i ża­kiet w czarno-zie­loną kratkę, pod ko­lor jej zie­lo­nych oczu. Odzie­dzi­czy­łam po niej brą­zowe, krę­cone włosy i pro­mie­ni­ste zna­mię nad ser­cem, znak tego, że rów­nież prze­no­szę się w cza­sie. Całą resztę „do­sta­łam w spadku” po tatku, Hen­rym. Po nim mam zna­mię u pod­stawy czaszki, ukryte pod wło­sami, oraz jego błę­kitne oczy. Moją wła­sną ce­chą, któ­rej nie po­siada żadne z mo­ich ro­dzi­ców, są głębo­kie do­łeczki w po­licz­kach – iden­tyczne jak te, które ma moja mama w 2001 roku.

Mam­cia za­trzy­mała się i ro­zej­rzała po po­koju, a po­tem jej wzrok spo­czął na mnie.

– Co? – za­py­tała, a ła­godny uśmiech zła­go­dził nieco na­pię­cie, które nie opusz­czało jej w ciągu ostat­nich kilku dni, gdy po­ma­gała mnie i An­nie przy­go­to­wać się do pracy w Ośrodku Me­dycz­nym Ma­ry­narki Wo­jen­nej w Wa­szyng­to­nie. Obie by­ły­śmy pie­lę­gniar­kami świeżo po dy­plo­mie, go­to­wymi za­cząć nową pracę.

Po­czu­łam w oczach pie­kące łzy, ale zmu­si­łam się do uśmie­chu.

– Bę­dzie mi cie­bie bra­ko­wać.

Bez chwili za­sta­no­wie­nia wzięła mnie mocno w ob­ję­cia.

– Mnie też – wy­szep­tała.

To nie pierw­szy raz, gdy wy­jeż­dża­łam z domu, ale te­raz nie mia­łam pew­no­ści, czy jesz­cze ją kie­dyś zo­ba­czę, bo do mo­ich dwu­dzie­stych pierw­szych uro­dzin zo­stało już nie­całe dzie­więć mie­sięcy. Je­śli nie wy­biorę 1941 roku, moje ciało umrze w tej epoce, a moi naj­bliżsi po­grążą się w ża­ło­bie.

Ści­snę­łam ją moc­niej, bo nie umia­łam się po­go­dzić z lo­sem. Nie chcia­łam stra­cić swo­ich no­szą­cych zna­mię ro­dzi­ców.

– Już wcze­śniej wy­jeż­dża­łaś – po­cie­szała mnie. Od­su­nęła się i ocie­rała mi łzy chu­s­teczką, którą sama no­siła w po­dob­nym celu przez cały dzień.

– Ale tym ra­zem… – Prze­rwa­łam i za­ci­snę­łam mocno usta.

Po­ki­wała głową. Ro­zu­miała mnie le­piej niż kto­kol­wiek inny.

– Nie­za­leż­nie od tego, co się wy­da­rzy, Mag­gie, Bóg bę­dzie cię pro­wa­dził, tak jak pro­wa­dził two­jego tatę i mnie. Od dnia, gdy się na­ro­dzi­łaś, wi­dzie­li­śmy twoje oba zna­miona i wie­dzie­li­śmy, że je­steś w Jego rę­kach i On zna twoją przy­szłość. Ufam Mu cał­ko­wi­cie i ty też po­win­naś.

Ża­ło­wa­łam, że nie po­dzie­lam jej pew­no­ści. Wie­rzyła, że Bóg ma dla mnie ide­alny plan, ale jesz­cze go nie ob­ja­wił, a ja się oba­wia­łam, że w ogóle tego nie zrobi. Ko­cha­łam po równo każde z mo­ich żyć. Co ja zro­bię, gdy na­dej­dzie pierw­szy stycz­nia, a ja wciąż nie będę miała po­ję­cia, co Bóg chce, że­bym wy­brała?

– A co, je­śli to jest już na­sze ostat­nie po­że­gna­nie? – za­py­ta­łam.

Sta­ra­jąc się opa­no­wać emo­cje, za­tknęła mi za ucho ko­smyk wło­sów.

– Nikt z nas nie zna ju­tra. Mo­dlę się z ca­łego serca, że­byś wy­brała na­szą epokę, ale je­śli tego nie zro­bisz, wiem, że do­kąd­kol­wiek pój­dziesz, bę­dziesz nas ko­chać do końca swo­jego ży­cia. A my cie­bie.

Jej słowa po­winny mi po­pra­wić na­strój, ale na­peł­niły ra­czej smut­kiem. Reszta ży­cia bez niej wy­da­wała mi się nie­zno­śnie długa.

– Nie myśl o stycz­niu – po­wie­działa, kła­dąc dło­nie na mo­ich ra­mio­nach i przy­glą­da­jąc mi się. Mia­łam na so­bie po­dróżny ko­stium w ja­sno­nie­bie­skim od­cie­niu, z ka­pe­lu­szem w tym sa­mym ko­lo­rze, a ny­lo­nowe poń­czo­chy ze szwem i czarne buty na ob­ca­sie sta­no­wiły ide­alne do­peł­nie­nie. – Skup się na dziś.

Po­ki­wa­łam głową, przyj­mu­jąc jej rady, i za­mknę­łam wa­lizkę. Po­dob­nie jak w 1861 roku, ła­twiej mi było, gdy zaj­mo­wa­łam czymś umysł i cią­gle coś robiłam. Wtedy nie my­śla­łam o de­cy­zji i o tym, że Bóg wy­da­wał się mil­czeć w tej kwe­stii. Jak mi się po­szczę­ści, to coś się wy­da­rzy i już nie będę miała wąt­pli­wo­ści, którą epokę wy­brać. Tak się przy­tra­fiło mamci, choć to­wa­rzy­szyło temu wiele smutku i cier­pień.

– Idziesz, Anno? – za­wo­ła­łam na sio­strę w po­koju obok.

Roz­legł się dźwięk klak­sonu przed do­mem, więc wyj­rza­łam przez okno. Zo­ba­czy­łam, jak tatko wy­siada z na­szego bor­do­wego stu­de­ba­kera i bie­rze wa­lizkę Anny, którą mam­cia wy­sta­wiła już na ga­nek z przodu. Pod­niósł wzrok w kie­runku mo­jego okna i wska­zał dło­nią na ze­ga­rek na nad­garstku.

Ski­nę­łam głową i za­wo­ła­łam do sio­stry:

– Nie chcemy, żeby nam po­ciąg uciekł.

Chwy­ciw­szy z szafki noc­nej to­rebkę i rę­ka­wiczki, wy­szłam za mam­cią na ko­ry­tarz i do po­koju Anny. Sio­stra sie­działa na łóżku, wpa­tru­jąc się w okno.

Bar­dzo schu­dła przez te ostat­nie trzy lata, a jej twarz stała się blada. Za ty­dzień przy­pa­dała ko­lejna rocz­nica śmierci Ri­charda, niosąc ze sobą nową falę me­lan­cho­lii. Gdy­by­śmy nie zo­stały zo­bo­wią­zane do wy­jazdu do Wa­szyng­tonu, to na pewno upie­ra­łaby się, żeby zo­stać w domu. Mia­łam na­dzieję, że uda mi się od­wró­cić jej uwagę i po­ka­zać, że może od­na­leźć sens w pracy, by już wię­cej nie sku­piała się na swo­jej stra­cie. Sama chcia­łam iść do szkoły me­dycz­nej, żeby zo­stać le­karką, ale kiedy Anna po­wie­działa, że chce być pie­lę­gniarką, tylko że nie pój­dzie do szkoły pie­lę­gniar­skiej beze mnie, zmie­ni­łam ob­rany kie­ru­nek.

– Anno – zwró­ci­łam się do niej z ła­god­no­ścią. – Tatko czeka. Mu­simy już iść.

Wstała po­woli, ści­ska­jąc w dło­niach swój ró­żowy ka­pe­lusz. Na jej po­licz­kach wi­dzia­łam ślady łez. Zie­lone tę­czówki, tak po­dobne do oczu mamy, przy­ćmił żal. Uro­dziła się trzy lata przede mną, a jed­nak czu­łam się pod każ­dym wzglę­dem jak jej star­sza sio­stra.

Mam­cia po­de­szła do niej i ob­jęła ją tak, jak przed­tem mnie, a na­stęp­nie wzięła Annę za rękę, żeby ją spro­wa­dzić na dół, do cze­ka­ją­cego na nas auta. Tatko wy­mie­nił za­tro­skane spoj­rze­nia z mamcią. Uśmiech­nęła się do niego, a on od­po­wie­dział jej smut­nym uśmiechem.

Kiedy spoj­rzał na mnie, wi­dzia­łam w jego nie­bie­skich oczach dumę, ale też pewną obawę. Jesz­cze wczo­raj wie­czo­rem ostrze­gał mnie, że­bym zbyt­nio nie na­ci­skała na Annę, nie wy­ma­gała od niej zbyt wiele. Znał moją skłon­ność do przej­mo­wa­nia kon­troli i na­pra­wia­nia wszyst­kiego. Bar­dzo mi to po­ma­gało w szpi­talu, ale nie za­wsze prze­kła­dało się rów­nie do­brze na po­zo­stałe ob­szary mo­jego ży­cia.

Wsie­dli­śmy do stu­de­ba­kera i tatko ru­szył sprzed domu. To oczy­wi­ste, że ra­zem z mamcią mar­twili się o nas. Wie­dzieli, że nie­uchron­nie zbliża się ko­lejna wojna, ale nie znali jej szcze­gó­łów. Nie mia­łam serca im o tym opo­wia­dać ani też nie chcia­łam zmie­nić biegu hi­sto­rii. Anna wie­działa, że tatko, mam­cia i ja prze­no­si­li­śmy się w cza­sie, ale ona sama nie. Mo­głam jej mó­wić o moim ży­ciu w po­zo­sta­łych epo­kach, jed­nak z tru­dem to poj­mo­wała. To mam­cia, tatko i dzia­dek Hol­ling­sworth ro­zu­mieli mnie naj­le­piej.

Je­cha­li­śmy na dwo­rzec i nikt nic nie mó­wił. Dzień był po­chmurny i w po­wie­trzu wi­siał deszcz, co ide­al­nie od­zwier­cie­dlało na­stroje pa­nu­jące w sa­mo­cho­dzie. Usi­ło­wa­łam wy­my­ślić coś, co mo­gła­bym po­wie­dzieć, ale nic mi nie przy­cho­dziło do głowy. Moż­liwe, że to ostatni raz, gdy wi­dzia­łam ro­dzi­ców, a w gło­wie mia­łam kom­pletną pustkę. Jak się prze­pro­wa­dza taką roz­mowę? Szcze­gól­nie w sy­tu­acji, gdy sie­dząca tuż obok Anna prze­ży­wała cię­żar wła­snej ża­łoby?

– Je­ste­śmy z was obu dumni – wy­rzekł w końcu tatko, kiedy za­trzy­mał się przed dwor­cem.

– Bę­dziemy się za was mo­dlić każ­dego dnia. – Mam­cia wy­cią­gnęła rękę w kie­runku tyl­nego sie­dze­nia i uści­snęła każdą z nas. – Nie mogę się do­cze­kać, kiedy zo­ba­czę, co Bóg dla was przy­go­to­wał w ży­ciu.

Tatko wy­siadł z sa­mo­chodu i wziął na­sze wa­lizki. Ru­szy­ły­śmy za nim do holu dworca. Tam ku­pi­ły­śmy bi­lety. Mam­cia ujęła pod ra­mię z jed­nej strony Annę, a z dru­giej mnie i tak szły­śmy przez pe­ron, pa­trząc, jak po­ciąg za­jeż­dża na sta­cję. Przy­tu­liła Annę, na­stęp­nie mnie, a po­tem tatko wziął nas w ob­ję­cia.

– Opie­kuj­cie się sobą wza­jem­nie – przy­ka­zał nam, ca­łu­jąc nas w czoła. – I pisz­cie czę­sto.

– Uwa­żaj­cie na sie­bie – do­dała mam­cia. – A je­śli bę­dzie­cie mo­gły wró­cić do domu w od­wie­dziny, ko­niecz­nie to zrób­cie, pro­szę. Wiem, że bę­dzie­cie się do­brze ba­wić w to­wa­rzy­stwie ofi­ce­rów ma­ry­narki, ale nie za­po­mnij­cie o nas.

Jej żar­cik wy­wo­łał ni­kły uśmiech na war­gach Anny, co też do­dało mi otu­chy. Ta zmiana uczyni dla niej cuda. Musi!

– Wszy­scy na po­kład! – za­wo­łał na­czel­nik sta­cji.

Tu­zin in­nych pa­sa­że­rów zbie­rał się, by wsiąść do po­ciągu, a my jesz­cze raz przy­tu­li­ły­śmy ro­dzi­ców.

– Nie za­po­mnij­cie po­zdro­wić od nas dziadka – po­wie­działa mam­cia, po­sy­ła­jąc ca­łusy. – Do zo­ba­cze­nia! Ko­cham was.

– Ja też was ko­cham – za­wo­ła­łam do niej i do tatka, wcho­dząc na stop­nie po­ciągu tuż za Anną.

Po­ma­cha­łam im jesz­cze raz i z wa­lizką w dłoni we­szłam do cie­płego wa­gonu.

Ba­ga­żowy wziął na­sze ba­gaże, a my od­szu­ka­ły­śmy swoje miej­sca przy oknie wy­cho­dzą­cym na pe­ron. Tatko stał, ota­cza­jąc ra­mie­niem mamcię, i oboje wpa­try­wali się w po­ciąg, prze­szu­ku­jąc wzro­kiem okna, żeby jesz­cze raz nas uj­rzeć.

– Nie każdy ma tyle szczę­ścia, co my, prawda? – za­py­tała Anna gło­sem peł­nym me­lan­cho­lii.

Po­krę­ci­łam głową i wzię­łam ją pod ra­mię.

– Nie.

Nie każdy miał tyle szczę­ścia, co my.

A ja mia­łam to szczę­ście, że dano mi trzy pary ro­dzi­ców i trzy rów­nie cu­downe ży­cia, co jesz­cze bar­dziej utrud­niało de­cy­zję, którą z epok mam wy­brać.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: