W ułamku sekundy - ebook
W ułamku sekundy - ebook
Nazwali go Kolekcjonerem, bo traktował ofiary jak cenne okazy, a potem zabijał je w niezwykle okrutny sposób.
Agentka specjalna Maggie O’Dell przez dwa lata śledzi każdy jego krok, ale on bawi się z nią w kotka i myszkę. W końcu udaje jej się go schwytać, Albert Stucky ucieka jednak z więzienia i wciąga ją do kolejnej rundy przerażającej gry.
Polując na psychopatę, Maggie próbuje wejść w jego skórę, poznać jego myśli i uczucia, lecz on wciąż wyprzedza ją o ułamek sekundy.
Czy schwytanie Stucky’ego stanie się jej obsesją? Czy jemu uda się obudzić najciemniejszą stronę jej natury?
Kategoria: | Horror i thriller |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-276-9902-2 |
Rozmiar pliku: | 637 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Więzienie stanowe North Dade
Miami, Floryda
Halloween, piątek, 31 października
Del Macomb otarł pot z czoła. Sztywny materiał munduru przykleił mu się do pleców, a dopiero dochodziła dziewiąta rano. Jak to możliwe, żeby w październiku było tak parno i wilgotno?
Del dorastał w Minnesocie na północ od Hope. W jego rodzinnych stronach na jeziorze Silver Lake właśnie o tej porze zaczynał się tworzyć lód, a pastor Macomb, ojciec Dela, pisał kazania, patrząc na odlatujące dzikie gęsi.
Znów otarł z czoła mokre strużki. Rozmyślając o ojcu, przypomniał sobie, że powinien się ostrzyc. Co za bzdury przychodzą mu do głowy? Jakby tego było mało, nagle zatęsknił za domem.
– Co za pieprzniętego gnoja podwozimy dziś naszym wózkiem?
Wyrwany z zadumy Del wzdrygnął się, a zaraz potem skrzywił. Prostacki język jego partnera, Benny’ego Zeeksa, zawsze go drażnił. Zerknął na barczystą postać byłego żołnierza piechoty morskiej, by sprawdzić, czy ten zauważył jego reakcję. Nie miał ochoty wysłuchiwać kolejnego wykładu o maminsynkach i prawdziwych facetach, choć z drugiej strony mógł się sporo od Benny’ego nauczyć.
– Powiedzieli, że nazywa się Stucky. – Nie wiedział, czy Benny go usłyszał, bo wyraźnie był czymś zaaferowany.
Benny Zeeks stał się żywą legendą więzienia stanowego North Dade nie tylko dlatego, że pracował tu już dwadzieścia pięć lat. Sam staż jeszcze o niczym nie świadczył. Podziw wzbudzało jednak to, że większość czasu spędził przy celach śmierci, a nawet w skrzydleX. Del widział jego blizny, pamiątki po wygranych bójkach z lokatorami skrzydła X, którzy próbowali uniknąć zamknięcia w ciasnych jak trumna jednoosobowych celach.
Patrzył, jak Benny niedbale podciąga rękawy na żylastych rękach, przy okazji obnażając jedną z legendarnych blizn. Krzyżowała się z tatuażem, polinezyjską tancerką, która zyskała w North Dade czerwoną krechę na brzuchu, jakby była przecięta na pół. Benny potrafił ją roztańczyć, zginając rękę i wprawiając przedramię w powolne seksowne kołysanie, podczas gdy górna część ręki zastygała nieruchomo. Tatuaż fascynował Dela, zarazem intrygował i odpychał.
Teraz jego partner powoli, ostrożnie wspinał się po wąskich stopniach prowadzących do kabiny, by zająć miejsce pasażera w opancerzonej furgonetce. Ruszał się wolniej niż zwykle, co było oczywistym znakiem, że miał następnego kaca. Del wskoczył za kierownicę, zapiął pas i po raz kolejny udawał, że niczego nie widzi.
– Co to za sukinkot? – spytał Benny, odkręcając termos krótkimi spiczastymi palcami i łapczywie dobierając się do kawy.
Del chciał mu powiedzieć, że kofeina tylko zwiększy jego problem, ale cztery tygodnie w nowej pracy zupełnie wystarczyły, by przekonać się, że Benny’emu Zeeksowi nie mówi się takich rzeczy.
– Mamy dzisiaj zmianę Brice’a i Webbera.
– A czemu, do cholery?
– Webber złapał grypę, a Brice złamał rękę.
– Jak się, kurwa, łamie ręce?
– Słyszałem tylko, że ją złamał, ale nie wiem jak. Pomyślałem, że masz dość naszej zwykłej rutyny, tej samej trasy każdego dnia. No i te korki w drodze do sądu. Dziś będzie inaczej.
– Taa, dobra, dosyć tej papierkowej roboty. – Benny wiercił się niespokojnie, jakby przeczuwał jakieś kłopoty wynikłe ze zmiany codziennego toku zajęć. – A skoro to rundka Brice’a i Webbera, to znaczy, że dupek jedzie do Glades, co? Biorą go pod ścisłą opiekę do pieprzonej rozprawy. No to musi być z niego nie lada skurwiel, jak nie chcą go trzymać w naszym pieprzonym areszcie.
– Nazywa się Albert Stucky, tak mówił Hector. Podobno nie jest wcale taki zły, nawet inteligentny i sympatyczny. Miał się zgodzić z tym, że Jezus Chrystus go zbawi.
Del czuł, że Benny patrzy na niego spode łba. Przekręcił kluczyk, furgonetka drgnęła, zadudniła, a on uzbrajał się przeciw cynizmowi Benny’ego. Włączył klimatyzator, który uderzył w nich gorącym powietrzem. Benny wyciągnął rękę i wyłączył go.
– Niech najpierw silnik trochę popracuje. Nie będzie nam tu walić cholernym tropikiem prosto w gębę.
Del poczuł, że jego twarz robi się czerwona. Nie był pewny, czy kiedykolwiek uda mu się zdobyć szacunek partnera. Zignorował gotującą się w nim złość i opuścił szybę. Wyjął książkę wozu i zanotował stan licznika i benzyny, żeby uspokoić się przy rutynowych czynnościach.
– Chwila – odezwał się Benny. – Albert Stucky, mówisz? Czytałem o nim w „Miami Herald”. Federalsi przezwali go Kolekcjoner.
– Federalsi?
– Taa, FBI. Jezu, mały, czy ty nic nie przyswajasz?
Tym razem Dela parzyły nawet uszy. Odwrócił głowę i udał, że sprawdza coś w bocznym lusterku.
– Ten Stucky – ciągnął Benny – poszlachtował trzy czy cztery kobitki, i nie tylko tu, na Florydzie. Zasrany z niego skurwysyn. Jeżeli zdaje mu się, że znalazł Jezusa Chrystusa, założę się, że chce ratować swój pieprzony tyłek przed Starym Elektrykiem.
– Ludzie się zmieniają. Nie wierzysz, że człowiek może się zmienić? – Del zerknął na Benny’ego, który miał brwi ozdobione kropelkami potu i patrzył przekrwionymi oczami.
– Jezu, chłoptysiu. Założę się, że wciąż wierzysz w Świętego Mikołaja. – Benny potrząsnął głową. – Tego gościa wysyła się do Glades, do więzienia o zaostrzonym rygorze, bo ma tam bezpiecznie doczekać rozprawy, a potem dostać swoje wolty, a nie dlatego, że znalazł pieprzonego Jezusa Chrystusa.
Benny odwrócił wzrok, patrząc za okno i popijając kawę. Nie zauważył, że Del skrzywił się po raz wtóry. Nie mógł inaczej. Ta nagła reakcja, nieunikniona jak podrapanie swędzącego miejsca, była efektem dwudziestu dwu lat spędzonych z ojcem kaznodzieją. Czysty, podświadomy odruch.
Del wsunął książkę wozu do bocznej kieszeni i wrzucił pierwszy bieg. W bocznym lusterku widział betonowe więzienie. Słońce waliło na plac, gdzie kilkunastu więźniów spacerowało w kółko, dzieląc się papierosami i jakoś znosząc ten skwar. Jak mogło sprawiać im to przyjemność, skoro nie było tam cienia? Del dołączył tę uwagę do swojej listy, na której umieszczał przypadki niewłaściwego traktowania więźniów. Kiedy pracował w Minnesocie, był z niego całkiem waleczny aktywista zabiegający o reformy w więziennictwie. Ostatnio za bardzo zajęła go przeprowadzka i nowa praca, ale kontynuował tę listę z nadzieją, że wykorzysta ją, kiedy czas na to pozwoli. Krok po kroku dotarł w swoim rozumowaniu do bardzo kontrowersyjnych pomysłów, na przykład takich jak postulat likwidacji skrzydła X.
Kiedy zbliżyli się do ostatniej bramki, zerknął we wsteczne lusterko. O mało nie podskoczył, bo więzień patrzył prosto na niego. Przez grubą szybę Del widział tylko świdrujące czarne oczy, które przyglądały mu się w lusterku.
Rozpoznał coś w tym wzroku i poczuł ucisk w żołądku. Widział takie spojrzenie przed laty. Był wtedy jeszcze chłopcem i towarzyszył ojcu w wyjeździe. Spotkali się wtedy ze skazanym, którego ojciec Dela poznał podczas jednej z duszpasterskich wizyt w więzieniu. Teraz więzień wyznał wszystkie przerażające, niewyobrażalne rzeczy, które zrobił swojej rodzinie – żonie, piątce dzieci, a nawet psu – zanim ich zamordował.
Dla chłopca było to traumatyczne przeżycie, ale jeszcze gorsza była przyjemność, jaką więzień wyraźnie czerpał z relacjonowania każdego szczegółu i sprawdzania, jakie wrażenie robi to na dziesięciolatku. Teraz Del ujrzał to samo spojrzenie w oczach mężczyzny, który siedział z tyłu opancerzonej furgonetki. Po raz pierwszy od dwunastu lat miał wrażenie, że patrzy prosto w oczy samemu złu.
Odwrócił się, unikając pokusy, żeby znowu zerknąć w lusterko. Wyjechał za ostatnią bramkę na autostradę. Nareszcie mógł się zrelaksować. Lubił prowadzić. Miał wtedy czas podumać o tym i owym. Kiedy skręcił w lewo, zatopiony w myślach Benny nagle się zdenerwował.
– Do cholery, I-95 jest w drugą stronę.
– Wybrałem skrót. Droga 45 nie jest tak zapchana, przyjemniej się nią jedzie.
– Pieprzę taką przyjemność.
– Zyskamy pół godziny. Dostarczymy więźnia i będziemy mieli czas na lunch.
Wiedział, że partnerowi spodoba się taka propozycja, miał nawet nadzieję, że zrobi na nim wrażenie. Nie mylił się. Benny przestał się rzucać i nalał sobie kolejną porcję kawy. Del wyciągnął rękę i nacisnął guzik klimatyzatora. Tym razem kabinę zaczęło wypełniać chłodne powietrze. Benny wynagrodził partnera rzadkim uśmiechem. Dela ogarnął miły spokój. Nareszcie zrobił coś dobrze.
Po trzydziestu minutach jazdy mieli już za sobą korki Miami, kiedy z tyłu wozu rozległo się jakieś walenie. Najpierw Del pomyślał, że zgubili tłumik, ale walenie nie ustawało. Dobywało się z wnętrza furgonetki, a nie spod spodu.
Benny uderzył pięścią w metalową przegrodę, która oddzielała dwie części samochodu.
– Zamknij się, kurwa! – Wykręcił się, żeby spojrzeć przez małe prostokątne okienko. – Nic nie widzę, cholera.
Hałas nieustannie rósł, przesyłał wibracje pod przednie siedzenia. Del miał wrażenie, jakby ktoś walił w metalowe ściany wozu kijem baseballowym. Za każdym uderzeniem Benny zataczał się i chwytał za głowę. Del spojrzał na niego i zobaczył, że polinezyjska tancerka porusza biodrami, gdy Benny trzaska pięścią w przegrodę.
– Hej, spokój tam! – krzyknął Del, dodając swój głos do ogłuszającego hałasu, od którego dudniło mu w głowie.
Więzień najwyraźniej nie był dobrze skrępowany i całym ciałem tłukł w ściany furgonetki. Znaczyło to, że jeśli nawet nie zwariują do końca podróży, facet może sobie zrobić krzywdę. Del nie miał ochoty odpowiadać za uszkodzenie więźnia podczas transportu. Zwolnił, zjechał na pobocze dwupasmowej autostrady i zatrzymał się.
– Co ty, cholera, robisz? – wkurzył się Benny.
– Trzeba go powstrzymać, bo się poharata. Musieli go źle skrępować.
– Czemu mieliby go krępować? Przecież znalazł Jezusa Chrystusa.
Del tylko potrząsnął głową. Wyskakując z szoferki, pomyślał, że nie ma pojęcia, co zrobić z więźniem, który uwolnił rękę albo nogę ze skórzanych pasów.
– Czekaj no, mały! – krzyknął za nim Benny, gramoląc się ze swojego miejsca. – Ja się zajmę tą kanalią.
Obejście samochodu zajęło Benny’emu chwilę za długo. Kiedy wreszcie doszedł na miejsce, Del zauważył, że tak jak przed wyruszeniem w drogę, chwiał się na nogach.
– Jesteś jeszcze pijany!
– Jak diabli.
Del zajrzał do szoferki i wyciągnął termos, nie pozwalając Benny’emu go przechwycić. Odkręcił zakrętkę. Pociągnął nosem i stwierdził, że kawa jest zakrapiana alkoholem.
– Ty skurwysynu! – krzyknął Del równie zdumiony swoimi słowami jak Benny. Nie przeprosił, tylko z całej siły rzucił termosem w pobliski płot.
– Niech cię szlag! To mój jedyny termos, mały. – Zdawało się, że Benny ruszy do zarośniętego rowu, żeby pozbierać szczątki termosu. Odwrócił się jednak i podszedł do tylnych drzwi samochodu.
– Załatwmy tego popieprzeńca.
W środku wciąż ktoś szaleńczo walił w stalową budę, aż wóz bujał się na boki.
– Myślisz, że dasz radę? – spytał Del, pozwalając sobie na sarkastyczną uwagę, bo czuł się oszukany i zły.
– Tak, do diabła. Ciągnąłeś matkę za cycki, kiedy ja już zamykałem gęby takim pojebańcom. – Benny sięgnął ręką po rewolwer, chwilę walczył z zapięciem kabury, zanim udało mu się wydostać broń.
Del był ciekaw, ile alkoholu wlał w siebie Benny Zeeks. Czy dobrze wyceluje? Czy rewolwer jest w ogóle nabity? To Brice i Webber transportowali ciężkich przestępców do Glades i Charlotte, a Benny i Del jeździli sobie spokojnie do sądu okręgowego w Miami.
Hałas ustał, kiedy tylko Del zaczął otwierać ciężkie tylne drzwi. Spojrzał na Benny’ego, który stał z wyciągniętą bronią. Natychmiast zauważył lekkie drżenie dłoni partnera. Poczuł mdłości. Plecy miał mokre, z czoła mu kapało. Mokre plamy pod pachami rujnowały jego świeżutki mundur. Serce mu waliło, zastanawiał się nawet, czy Benny słyszy je w tej ciszy.
Wziął głęboki oddech i mocniej chwycił klamkę. Potem szarpnął drzwi i odskoczył na bok, żeby Benny miał pełne wejrzenie na ciemne wnętrze wozu. Benny stał w rozkroku, z wyciągniętymi przed siebie rękami, z dłońmi zaciśniętymi na wycelowanej broni. Przechylił głowę.
Nic się nie działo. Drzwi kołysały się w przód i w tył, uderzając w karoserię. Ten dźwięk spotęgowany został ciszą, w której pogrążone było otoczenie i pusta droga. Del i Benny popatrzyli w ciemność, mrużąc oczy, żeby zobaczyć ławkę w rogu, na której powinien siedzieć więzień przymocowany grubymi pasami, które wychodziły z podłogi i ścian.
– Co się dzieje?! – krzyknął Del, dostrzegłszy pocięte skórzane pasy, zwisające ze ściany wozu.
– Sucza jego mać... – wymamrotał Benny, zbliżając się do otwartej furgonetki.
Wysoka ciemna postać znienacka skoczyła na Benny’ego i przewróciła go na ziemię. Albert Stucky jak wściekły pies wbił mu zęby w ucho. Krzyk Benny’ego sparaliżował Dela. Stał jak słup. Nie mógł oddychać. Nie mógł myśleć. Zanim zdążył wyciągnąć broń, więzień był znów na nogach. Ruszył na Dela, uderzając w niego całym ciałem, i wsadził coś ostrego, gładkiego i twardego prosto w jego żołądek.
Del poczuł potworny ból. Jego ręce stały się bezużyteczne, rewolwer wyśliznął się z palców. Del ujrzał oczy Alberta Stucky’ego i zobaczył w nich zło, zimne i ciemne, samą esencję zła. Twarz młodego strażnika owionął gorący oddech diabła. Del zerknął w dół. Wielka dłoń wciąż zaciskała się na nożu. Podniósł wzrok i zobaczył uśmiech Stucky’ego w chwili, gdy więzień wbijał mu nóż jeszcze głębiej.
Del upadł na kolana. Widział jak przez mgłę. Diabeł Stucky zamajaczył mu w kilku rozmazanych postaciach. Dojrzał jeszcze samochód i rozciągniętego na ziemi Benny’ego. Zamglony świat zawirował. Potem Del uderzył ciężko o chodnik, a rozgrzany słońcem beton przykleił się do mokrych pleców. Nie był jednak tak gorący jak wnętrzności konającego funkcjonariusza. W jego żołądku szalał dziki ogień, który rozprzestrzeniał się na kolejne organy. Teraz, leżąc na plecach, Del widział tylko chmury, piękne białe chmury na intensywnym błękicie. Poranne słońce oślepiło go. Ale wszystko było takie piękne. Dlaczego wcześniej nie zauważył, że niebo jest takie piękne?
Za nim, w ciszy, rozległ się pojedynczy strzał. Del uśmiechnął się słabo. Nareszcie. Nie widział go, ale dobry stary Benny, żywa legenda, dał sobie jednak radę. Alkohol tylko trochę go spowolnił.
Podciągnął się odrobinę, żeby spojrzeć na swój rozorany brzuch. Z przerażeniem zobaczył wycięty na nim krzyż – symbol Chrystusa. Nóż, który sprawił, że wnętrzności wylewały się na beton, okazał się mahoniowym krucyfiksem. Raptem Del przestał odczuwać ból. To dobry znak, pomyślał. Może nic mu nie będzie? Może wykaraska się z tego?
– Hej, Benny! – zawołał, kładąc głowę na chodniku. Nie mógł dojrzeć swojego partnera, który znajdował się za nim. – Mój tata zrobi z tego kazanie, jak mu opowiem, że zostałem zraniony krucyfiksem.
Długi czarny cień zasłonił niebo.
Del ponownie miał przed sobą puste, ciemne oczy. Albert Stucky wyrósł nad nim z chmur, wysoki i prosty, dobrze zbudowany mężczyzna o ostrych rysach. Przypominał Delowi sępa z czarnymi skrzydłami przyciśniętymi do boków, gdy przekrzywił głowę, patrząc i czekając, aż jego ofiara podda się przeznaczeniu. Stucky uśmiechnął się, jakby ucieszyło go to, co zobaczył. Uniósł dłoń z bronią Benny’ego i wycelował w głowę Dela.
– Nic nie powiesz tatusiowi – stwierdził Albert Stucky głębokim, spokojnym głosem. – Powiesz to świętemu Piotrowi.
Metal przebił się przez czaszkę Dela. Wybuch cudownych świateł pląsał barwnymi promieniami: niebieskimi, żółtymi, białymi, aż wreszcie, w samym finale, czarnymi.ROZDZIAŁ PIERWSZY
Północno-wschodnia Wirginia
Przedmieścia Waszyngtonu, Dystrykt Kolumbia
Pięć miesięcy później. Piątek, 27 marca
Maggie O’Dell poruszyła się. Czuła, że dłużej ani chwili tak nie wytrzyma, i jednocześnie uprzytomniła sobie, że dzieje się tak dlatego, że znów przysnęła w fotelu. Miała obolałe żebra i była mokra od potu. Gorące powietrze w pokoju ani drgnęło. Nie było czym oddychać. Maggie wyciągnęła rękę, sięgając do stojącej mosiężnej lampy. Kliknęła przycisk, lecz nadal było ciemno. Niech to szlag! – zaklęła w duchu. Nienawidziła budzić się w ciemności. Zawsze starała się przed tym ustrzec.
Powoli jej oczy przywykały do mroku. Mrużyła je, wodząc wzrokiem po stosach pudeł, które pakowała cały dzień. Wyglądało na to, że Greg nie raczył wrócić do domu, bo robił to zwykle tak ostentacyjnie, że bez wątpienia by ją obudził. Ale jakoś nie przejęła się jego nieobecnością. Swoimi grymasami tylko by rozdrażnił i zniechęcił do pracy ludzi od przeprowadzek.
Maggie chciała podnieść się z fotela, ale przeszkodził jej w tym ostry ból wzdłuż całego brzucha. Szukając ukojenia, objęła się wpół i pod palcami, przez bawełnianą koszulkę, wyczuła coś lepkiego i mokrego. Jezu! Co się dzieje? Ostrożnie uniosła brzeg koszulki i nawet ciemność nie mogła tego przed nią ukryć. Zrobiło jej się niedobrze, po plecach przebiegł dreszcz. Rana cięta zaczynała się tuż pod lewą piersią i biegła dalej w dół brzucha. Właśnie zaczęła krwawić. W koszulkę wsiąkała krew, której nadmiar skapywał na obicie mebla.
Maggie zerwała się z fotela. Zakryła ranę, przyciskając do niej bawełnianą koszulkę w nadziei, że zdoła powstrzymać upływ krwi. Wiedziała, że musi zadzwonić na pogotowie. Ale gdzie, do diabła, jest ten cholerny telefon? I jak to się mogło stać? To była rana sprzed ośmiu miesięcy, a krwawiła tak obficie jak w dniu, kiedy Albert Stucky wyciął ją na jej skórze.
Szukając telefonu, Maggie potykała się o pudła, z których spadały pokrywy. Kartony przewracały się, wyrzucając z siebie zdjęcia z miejsc zbrodni, przybory toaletowe, wycinki z gazet, bieliznę i skarpetki. Fragmenty jej życia odbijały się od ścian i lądowały na podłodze. Wszystko, co z taką pieczołowitością pakowała, w jednej chwili zaczęło ulatywać, toczyć się, ślizgać i rozbijać na kawałki.
Potem jej uszu dobiegło jakieś kwilenie.
Nasłuchując, znieruchomiała i wstrzymała oddech. Krew w jej żyłach natychmiast zaczęła szybciej krążyć. Spoko. Musi wziąć się w garść. Powoli odwróciła się i przechyliła głowę, żeby lepiej słyszeć. Sprawdziła blaty biurka i małego stolika, półki na książki. Dobry Boże! Gdzież ona podziała broń?
Wreszcie dostrzegła rękojeść rewolweru, który leżał u stóp fotela. No jasne, musiała przecież mieć go pod ręką, kiedy spała.
Jęk nabrał mocy, teraz przypominał skowyt rannego zwierzęcia. A może to jakaś sztuczka? – pomyślała.
Maggie zaczęła przesuwać się z powrotem w stronę fotela, bacznie wszystko obserwując, jakby miała oczy wokół głowy. Dźwięk dochodził z kuchni. Poczuła obrzydliwy słodkawy odór, który sączył się z tamtej strony i z każdym krokiem stawał się coraz bardziej znajomy. Był to zapach krwi. Drażnił jej nozdrza i palił płuca. Taki smród musiał pochodzić z dużej ilości krwi.
Skuliła się i prawie w kucki przekroczyła próg. Została już ostrzeżona przez zapach, lecz mimo to widok, który ukazał się jej oczom, wstrząsnął nią. W oświetlonej sierpem księżyca kuchni krew rozlała się kałużą na kafelkowej podłodze i zbryzgała białe ściany. Była dosłownie wszędzie, kapała z blatów i sprzętów. A w odległym kącie stał Albert Stucky. Jego wysoki, kształtny cień balansował nad porażoną strachem, zawodzącą, klęczącą kobietą.
Maggie przebiegły ciarki. Dobry Boże, jakim cudem dostał się do jej domu? Dziwiła się, a jednocześnie nie dziwiła. Przecież spodziewała się go, a nawet, można powiedzieć, czekała na niego.
Stucky jedną ręką szarpnął kobietę za włosy, w drugiej trzymał nóż rzeźnicki, który przytykał do jej szyi. Maggie stłumiła krzyk. Stucky jeszcze jej nie spostrzegł. Nieomal rozpłaszczyła się na ścianie w kryjówce cienia.
Spokojnie. Spoko. Powtarzała to jak modlitwę. Przecież przygotowywała się do takiej właśnie chwili. Umierała ze strachu na samą myśl o niej, marzyła o niej i wyczekiwała jej całymi miesiącami. Nie pora teraz poddawać się panice, pozwolić, żeby strach popruł jej nerwy. Rozbolały ją plecy, ugięte kolana trzęsły się. Szukała oparcia w ścianie. Z tego miejsca trafiłaby Stucky’ego bez pudła. Wiedziała, że ma tylko jeden strzał. I tylko jednego potrzebowała.
Ścisnęła kaburę, sięgając po rewolwer. Kabura była pusta. Jak to możliwe? Rzuciła okiem po podłodze. Czyżby zgubiła broń po drodze do kuchni? I nawet tego nie zauważyła?
Nagle zrozumiała, że dając się ponieść nerwom, ujawniła swoją kryjówkę. Podniosła wzrok. Kobieta wyciągała do niej ręce w błagalnym geście. Maggie przeniosła spojrzenie i spotkała się wzrokiem ze Stuckym. Uśmiechnął się do niej. Potem jednym błyskawicznym ruchem podciął kobiecie gardło.
– Nie!
Przebudziła się, rzucając się gwałtownie. O mały włos nie spadła z fotela. Czym prędzej pomacała palcami po podłodze. Serce jej waliło, była spocona jak mysz. Znalazła kaburę, tym razem był w niej rewolwer. Maggie skoczyła na równe nogi, wymachując rękami, gotowa zaatakować kartony kulami, ile tylko w magazynku. Słońce ledwie co wstało, wysyłając nieśmiałe promienie, zdołała się jednak przekonać, że jest w pokoju sama.
Padła ciężko na fotel. Wciąż ściskała w dłoni broń. Drugą ręką wytarła pot z czoła i drżącymi palcami przetarła zaspane oczy. Wciąż nie wierzyła, że to był tylko sen. Uniosła brzeg koszulki i pochyliła głowę, żeby spojrzeć na krwawe cięcie na swoim brzuchu. Owszem, była tam szrama, lekko wypukła i zaróżowiona. W żadnym razie jednak nie krwawiła.
Maggie oparła plecy i wsunęła palce w splątane, krótkie włosy. Dobry Boże! Ile jeszcze wytrzyma z tymi koszmarami? Minęło już osiem miesięcy, odkąd Albert Stucky schwytał ją w pułapkę w opuszczonym magazynie w Miami. Przez prawie dwa lata ścigała go, wnikliwie ucząc się jego reguł, studiując jego dewiacyjne zachowania, dokonując autopsji ofiar, które za sobą zostawiał, i odcyfrowując obłąkane wskazówki, które jej podrzucał, by mogła uczestniczyć w śmiertelnej, chorej grze, wymyślonej przez niego specjalnie dla agentki O’Dell. Tamtego upalnego sierpniowego wieczoru Albert Stucky wygrał, schwytał ją w pułapkę i zmusił, żeby była świadkiem. Nie zamierzał jej zabić. Miała tylko patrzeć.
Maggie potrząsnęła głową, pragnąc pozbyć się porażających, niszczących obrazów. Tylko na jawie mogła czuć się bezpieczna. Tylko na jawie była do tego zdolna. Tamtej krwawej sierpniowej nocy Albert Stucky został zatrzymany, ale już podczas Halloween udało mu się zbiec z więzienia. Szef Maggie, dyrektor Wydziału Badań Behawioralnych FBI Kyle Cunningham, natychmiast odsunął ją od sprawy. Wprawdzie Maggie należała do najlepszych w biurze specjalistów, którzy zajmują się psychologicznymi profilami zbrodniarzy, a jednak Cunningham posadził ją za biurkiem. Zlecał jej wykłady, które musiała wygłaszać podczas konferencji funkcjonariuszy organów ochrony porządku publicznego, jakby śmiertelna nuda miała uchronić ją przed śmiercią. Jednak ona odbierała to jako karę, i to w żaden sposób niezasłużoną.
Wstała i od razu się wściekła, bo chwiała się na nogach. Pokonała slalomem labirynt pudeł w drodze do stojącej w rogu szafki. Sprawdziła czas na zegarze na biurku. Do przyjazdu firmy przeprowadzkowej zostały jej jeszcze prawie dwie godziny. Położyła broń pod ręką, pogrzebała w szafce i znalazła w barku butelkę szkockiej. Nalała sobie szklaneczkę. Jej ręce, jak zauważyła z satysfakcją, już się nie trzęsły, także serce biło zgodnie z normą.
I wtedy usłyszała dochodzący z kuchni wysoki jęk. Jezu drogi! Wbiła paznokcie w ramię, nie znajdując żadnego pocieszenia w fakcie, że tym razem na pewno nie była to senna mara. Porwała za broń, próbując wyrównać tętno, które natychmiast podskoczyło. Zaczęła przesuwać się wzdłuż ściany, wytężając słuch i węch. Gdy tylko dotarła do drzwi, jęk ustał.
Tym razem była gotowa. Powoli zaczęła naciskać spust. Nabrała głęboko powietrza i wpadła do kuchni z lufą wycelowaną prosto w plecy Grega. Zakręcił się, upuszczając otwartą puszkę z kawą, i odskoczył, kiedy puszka stuknęła o podłogę.
– Maggie, cholera jasna! – Był tylko w jedwabnych bokserkach. Jego jasne włosy, zwykle starannie zaczesane, wyglądały, jakby dopiero co wstał z łóżka.
– Przepraszam – powiedziała Maggie, rozpaczliwie starając się, żeby jej głos brzmiał w miarę normalnie. – Nie słyszałam, jak wróciłeś. – Smith & wesson kaliber 9.5 milimetra powędrował do tylnej kieszeni dżinsów.
– Nie chciałem cię budzić – rzucił Greg przez zaciśnięte zęby. Oczywiście zaraz złapał za szczotkę i śmietniczkę, i zabrał się do sprzątania. Ostrożnie podniósł puszkę, żeby uratować możliwie najwięcej ulubionej kawy. – Któregoś dnia, Maggie, w końcu zastrzelisz mnie przez pomyłkę. – Podniósł na nią wzrok, zawiesił na moment głos i dodał: – A może to nie będzie pomyłka?
Ignorując sarkazm męża, podeszła do zlewu i odkręciła kran. Zimną wodą ochlapała twarz i zmoczyła kark. Miała nadzieję, że Greg nie zauważy jej trzęsących się wciąż rąk. Zresztą nie musiała się specjalnie martwić, Greg bowiem widział jedynie to, co chciał widzieć.
– Przepraszam – powtórzyła, stojąc do niego plecami. – To się już nigdy nie zdarzy, jeśli wreszcie zainstalujemy system alarmowy.
– Nie będzie nam potrzebny, jeśli wreszcie rzucisz tę pracę.
Ze znużeniem pokiwała głową, ten argument bowiem wypływał co rusz. Wytarła ściereczką ślady po kawie na blacie.
– Nigdy ci nie mówiłam, żebyś rzucił kancelarię.
– To nie to samo.
– Owszem, to samo. Dla mnie tyle samo znaczy FBI, co dla ciebie twoja kancelaria.
– Tylko że jako adwokat nie zostałem jak dotąd pocięty nożem, nie unikałem cudem śmierci. Nie ganiam też po własnym domu z pistoletem w dłoni i nie celuję do swojej żony. – Skończył zamiatać i wstawił szczotkę do schowka.
– Cóż, od jutra ta kwestia przestanie istnieć – rzekła cicho Maggie.
Przystanął, spojrzał na nią swoimi szarymi oczami, które przez krótki moment były smutne, a nawet przepraszające. Potem odwrócił wzrok, łapiąc ścierkę, którą odłożyła Maggie. Wytarł dokładnie blat wystudiowanymi ruchami, jakby nawet tak drobnej rzeczy nie potrafiła zrobić porządnie.
– Kiedy mają być ci faceci z United? – spytał, jakby była to wspólnie zaplanowana przeprowadzka.
Maggie zerknęła na ścienny zegar.
– O ósmej. Ale nie z United.
– Maggie, z przewoźnikami trzeba uważać. Obrobią cię do cna. Powinnaś wiedzieć... – Przerwał, przypominając sobie, że to już nie jego interes. – Zresztą rób, jak chcesz. – Zaczął napełniać maszynkę do kawy. Precyzyjnie, do wyznaczonego poziomu. Ściągnął wargi, powstrzymując gniew. Zwykle kontynuowałby swój atak na Maggie, ale tym razem postanowił odpuścić.
Przyglądała mu się. Potrafiła przewidzieć jego ruchy. Wiedziała, że napełni maszynkę do linii wskazującej trzy filiżanki i że pochyli się, by jego oczy znalazły się na wprost miarki. Nigdy inaczej, zawsze tak samo. Zastanawiała się, kiedy stali się sobie obcy. Byli małżeństwem od niemal dziesięciu lat, a nie stać ich było choćby na przyjacielskie gesty. Rozmawiali już tylko przez zaciśnięte zęby.
Maggie obróciła się i wyszła do pokoju, w którym zgromadziła pudła, mając nadzieję, że Greg nie podąży za nią. Nie przetrwa tego dnia, jeżeli wciąż będzie ją obrażał, krzyczał na nią, lub, co najgorsze, ucieknie się do ostatniego argumentu – że wciąż ją kocha. Takie słowa powinny miło brzmieć w jej uszach, a jednak podobne były do błysku noża, zwłaszcza gdy po nich następowało: „Gdybyś mnie kochała, już dawno rzuciłabyś tę pracę”.
Ruszyła do barku, gdzie zostawiła szklankę ze szkocką. Słońce dopiero wstało, a ona już potrzebowała swojej dziennej dawki płynnej odwagi, żeby przeżyć kolejny dzień. Jej matka byłaby z niej dumna. W końcu znalazło się coś, co je łączy.
Sącząc szkocką, rozglądała się po pokoju. Jak to możliwe, że całe jej życie zmieściło się w tych oto kartonach? Potarła twarz dłonią. Była zmęczona i miała wrażenie, że zmęczenie zagnieździło się w niej na dobre. Kiedy ostatnio udało jej się przespać całą noc? Kiedy ostatnio czuła się bezpieczna? Była tym tak wyczerpana, jakby znalazła się uwięziona bez wyjścia na skalnym występie i z każdą chwilą zbliżała się do upadku.
Cunningham oszukiwał się, sądząc, że może ją ochronić. Nie był w stanie odpędzić nocnych koszmarów, nie istniało takie miejsce, gdzie mógłby ją wysłać, by znalazła się poza zasięgiem Alberta Stucky’ego. Wiedziała, że Stucky znajdzie ją prędzej czy później. Minęło już co prawda pięć miesięcy od jego ucieczki, ale Maggie była tego pewna. Może jeszcze miesiąc, może nawet pięć. Nieważne kiedy, ale on wróci.ROZDZIAŁ DRUGI
Tess McGowan nie mogła odżałować, że włożyła ciasne buty na obcasach. Piły ją w palcach, obcierały, a obcasy były stanowczo za wysokie. Teraz ze wszystkich sił koncentrowała się na tym, żeby nie potknąć się na krętym chodniku, a na domiar złego musiała udawać, że spojrzenia przechodniów są jej obojętne. Firma zajmująca się przeprowadzkami kończyła rozładowywanie ciężarówki akurat wtedy, gdy jej czarna miata zaparkowała na podjeździe. Sofa zawisła w powietrzu, pudła rzucono byle gdzie. Mężczyźni w przepoconych niebieskich uniformach przerwali pracę, żeby patrzeć na Tess.
Była wściekła, bo nie znosiła takich spojrzeń. Tylko brakowało, żeby któryś z nich zagwizdał na nią ordynarnie. Zwłaszcza w tym do przesady wypielęgnowanym miejscu, w ciszy należnej świątyni. Tutaj zabrzmiałoby to wyjątkowo wulgarnie.
Cała ta sytuacja była idiotyczna. Jedwabna bluzka przykleiła się do skóry. Tess czuła na plecach zimne dreszcze. Nie była ani trochę olśniewająca, w żadnym razie piękna. Od biedy można by powiedzieć, że miała przyzwoitą figurę, którą wypociła przez wiele pracowitych godzin spędzonych na sali gimnastycznej. Wciąż jednak musiała kontrolować swoją zachłanną miłość do cheeseburgerów. Nikt nie zaproponowałby jej rozkładówki w „Playboyu”. Skąd więc to nagłe wrażenie, że jest naga, choć chronił ją pancerz klasycznego kostiumu?
To nie była wina tych facetów ani pierwotnego instynktu, nakazującego podglądać przeciwną płeć. Wkurzał ją jej mimowolny odruch, który spowodował, że zrobiła z siebie widowisko, sama wystawiła się na ich spojrzenia. Denerwujący zwyczaj, który przylgnął do niej w przeszłości i uczepił się jak woń tytoniu czy whiskey. Od razu kojarzyło jej się to z przebojami Elvisa, sączącymi się z szafy grającej, i tanimi pokojami w kiepskich hotelikach.
Ale to należało już do zamierzchłej przeszłości, tak dawnej, że nie miało prawa teraz podstawiać jej nogi. Była na najlepszej drodze do sukcesu w biznesie. Czemu więc, do diabła, przeszłość trzymała ją tak kurczowo w swoich mackach? I jak to możliwe, żeby kilka nieszkodliwych, choć co prawda wielce niedyskretnych spojrzeń, rzuconych w jej kierunku przez obcych mężczyzn, odebrało jej zimną krew, wytrąciło z równowagi i bezlitośnie podało w wątpliwość to, na co tak ciężko zapracowała? Prestiż, wynikający z przynależności do klasy średniej... Przez nich poczuła się jak oszustka. Jakby znowu udawała kogoś, kim nie jest. W chwili kiedy dotarła do głównego wejścia, myślała już tylko o jednym: żeby zawrócić i zwiać. Przemogła się jednak, zrobiła głęboki wdech i zapukała w odrobinę uchylone, ciężkie dębowe drzwi.
– Proszę! – zawołał ze środka kobiecy głos.
Tess zastała Maggie przed nowo zainstalowaną tablicą rozdzielczą systemu alarmowego, pełną rozmaitych guzików i mrugających światełek.
– Witam, pani McGowan. Zapomniałyśmy coś podpisać? – spytała, zerknąwszy na Tess. – Chwileczkę, tylko skończę. – Zajęta była programowaniem alarmu. Nacisnęła kolejny guzik.
– Proszę mówić mi po imieniu. Jestem Tess – rzekła młoda kobieta. Zrobiła krótką pauzę, dając Maggie szansę na wystosowanie podobnej propozycji i nie dziwiąc się wcale, kiedy się jej nie doczekała. Tess wiedziała dobrze, że Maggie nie okazuje w ten sposób lekceważenia, pragnie jedynie zachować dotychczasowy dystans. Tess rozumiała to i szanowała. – Nie, nie, już żadnych papierów. Obiecuję. Wiedziałam, że na dzisiaj zaplanowała pani przeprowadzkę, dlatego wpadłam zobaczyć, co słychać.
– Proszę się rozejrzeć. Idzie całkiem nieźle, już prawie sobie z tym poradziłam.
Tess przeszła z holu do salonu. Pokój tonął w popołudniowym słońcu, ale na szczęście wszystkie okna były otwarte, więc chłodna południowa bryza wyparła wilgotne, duszne powietrze. Tess otarła czoło. Ku jej utrapieniu było spocone. Kątem oka mierzyła wzrokiem swoją klientkę.
Z miejsca stwierdziła, że na tej kobiecie niejeden mężczyzna zawiesza pewnie oko, bo i jest na czym. Tess wiedziała, że są w podobnym wieku, czyli tuż po trzydziestce, ale Maggie, pozbawiona dodającego powagi kostiumu, bez trudu mogłaby uchodzić za studentkę college’u. W złachanym podkoszulku z emblematem Uniwersytetu Stanu Wirginia i wytartych dżinsach śmiało eksponowała swoją fantastyczną figurę. Był to dar natury, którego w żadnym razie nie można wypracować. Skóra Maggie była gładka, jasna i bez skazy, a krótkie ciemne włosy lśniły nawet wtedy, kiedy były skołtunione. Do tego miała jeszcze pełne wymowy ciemnobrązowe oczy i wysokie kości policzkowe, za które Tess dałaby się zabić. A jednocześnie miała pełną świadomość, że faceci, którzy dopiero co rzucili wszystko, żeby się na nią gapić, nie odważyliby się zachować tak samo, gdyby na jej miejscu była Maggie O’Dell. Chociaż skręcałoby ich z żądzy, by napawać się jej widokiem, a rezygnacja z tej przyjemności kosztowałaby ich mnóstwo wysiłku, po prostu by się nie odważyli.
Tak, w Maggie było coś zupełnie szczególnego. Coś, co Tess zauważyła już pierwszego dnia. Nie potrafiła tego nazwać ani opisać. Miało to związek z tym, jak Maggie poruszała się, jak się nosiła, a także jak na krótkie chwile kompletnie zamykała się w sobie przed światem. Jakby stawała się zupełnie nieświadoma obecności innych. Wszystko to wręcz wymuszało szacunek. Po prostu jej się należał, był do niej przypisany. Tess było już stać na kostium z najnowszej kolekcji i drogi samochód, lecz miała pełną świadomość, że nigdy nie zdobędzie tej niemożliwej do precyzyjnego zdefiniowania cechy, która dawała taką siłę. Mimo to, odrzucając na bok wszelkie różnice, Tess z miejsca poczuła w Maggie bratnią duszę. Obie były bardzo samotne.
– Przepraszam – rzekła Maggie, dołączając wreszcie do Tess, która przystanęła przy oknie wychodzącym na tyły domu. – Już dzisiaj zostaję tu na noc i chciałam mieć pewność, że alarm działa prawidłowo.
– Oczywiście. – Tess skinęła głową z uśmiechem.
Maggie bardziej interesowała się systemami alarmowymi aniżeli liczbą metrów kwadratowych czy ceną domów, które z takim zapałem pokazywała jej Tess. Z początku przypisywała to charakterowi pracy swojej klientki. To oczywiste, że agentka FBI zwraca większą uwagę na bezpieczeństwo niż inni ludzie. Jednak było w tym coś więcej. Tess zobaczyła w oczach Maggie błysk czegoś, co rozpoznała jako lęk. Natychmiast zaczęła się zastanawiać, co każe zamykać się tak szczelnie tej pewnej siebie, niezależnej kobiecie. Nawet teraz, kiedy stały ramię w ramię, Maggie była nieobecna duchem i penetrowała wzrokiem podwórko na tyłach domu, jakby spodziewała się znaleźć tam jakiegoś intruza. Nie podziwiała pięknej zieleni, nie cieszyła się urokliwym położeniem swojego nowego domu, tylko czujnie wypatrywała... kogo, wroga?
Tess rozejrzała się po pokoju. Jak na razie zapchany był pudłami, mebli stało niewiele. Pewnie robotnicy nie wnieśli jeszcze wszystkiego na górę. Była ciekawa, ile Maggie zabrała z apartamentu, który był wspólną własnością jej i męża. Słyszała też, że są w trakcie trudnego rozwodu, choć zarówno o apartamencie, jak i rozwodzie nie dowiedziała się od Maggie O’Dell.
Wszystko, co o niej wiedziała, Tess zawdzięczała ich wspólnej znajomej, prawniczce Maggie, która zarekomendowała jej Tess. To Teresa Ramairez opowiedziała o mężu Maggie, ponurym, kostycznym adwokacie, a także o tym, że Maggie musi zainwestować w jakąś nieruchomość, bo inaczej może stracić duży majątek powierniczy pozostawiony na jej nazwisko. Sama natomiast Maggie nie zdradziła Tess ani słówka poza tym, co było niezbędne do załatwienia wszelkich formalności. Ciekawe, myślała Tess, czy skrytość i zdystansowany sposób bycia Maggie wyniosła z FBI, gdzie ten styl był konieczną rutyną, zapewniającą bezpieczeństwo, a nawet przetrwanie.
A swoją drogą wcale jej to nie wadziło, mimo że zwykle spotykała się z innym zachowaniem. Na ogół klienci zwierzali się jej, jakby była ich spowiednikiem. Agent nieruchomości, jak się przekonała, bywa ludziom bliski jak barman. Obaj zalewani są zwierzeniami. Przynajmniej przydały jej się na coś doświadczenia z barwnej przeszłości. W każdym razie nie przejmowała się, że Maggie O’Dell nie zamierza się przed nią wywnętrzać. Nie brała tego do siebie, zresztą w zamian zyskała szansę, bo mogła sama mówić. W ten sposób radziła sobie z własnym życiem, swoimi sekretami.
Choć prawdą jest, że im mniej wiedzą o tobie ludzie, tym lepiej. Przy Maggie Tess pozwalała sobie jednak na drobne chwile szczerości. Oczywście nic wielkiego, ale zawsze...
– Poznała już pani swoich sąsiadów?
– Jeszcze nie – odparła Maggie, wpatrzona w wysmukłe sosny, które otaczały jej posiadłość obronnym murem. – To znaczy oprócz tej kobiety, którą spotkałyśmy w zeszłym tygodniu.
– Aha, Rachel... nie pamiętam nazwiska. Ciekawe, bo nigdy nie mam z tym problemu.
– Endicott – podrzuciła Maggie.
– Robi miłe wrażenie – dodała Tess, chociaż po tym, co zdążyła zaobserwować przy przelotnym zapoznaniu się pań, miała poważne wątpliwości, jak Maggie wpasuje się w sąsiedztwo lekarzy, kongresmanów, naukowców i ich udomowionych, snobistycznych małżonek. Miała jeszcze w pamięci Rachel Endicott, która biegała ze śnieżnobiałym labradorem, ubrana w specjalny strój do joggingu z kolekcji znanego projektanta i kosztowne sportowe buty, z idealną, nienaruszoną fryzurą i bez kropelki potu na czole, oczywiście. Cóż za kontrast z agentką O’Dell w rozciągniętym T-shircie, znoszonych dżinsach i szarych adidasach, które wieki temu powinny były znaleźć się na śmietniku.
Dwaj mężczyźni męczyli się właśnie przy wejściu z sekretarzykiem z żaluzjowym zamknięciem, który wyglądał na niemiłosiernie ciężki i był zapewne cennym starym meblem. Uwaga Maggie w jednej chwili przeniosła się na sekretarzyk.
– Gdzie go dać, psze pani?
– Przy tamtej ścianie.
– Tak gdzieś na środku?
– Tak, proszę.
Maggie O’Dell nie spuściła z nich wzroku, dopóki mebel nie stanął bez szwanku na właściwym miejscu.
– Tak dobrze?
– Świetnie.
Mężczyźni byli zadowoleni, starszy nawet się uśmiechnął. Ten drugi, wysoki i chudy, uciekał od kobiet spojrzeniem, garbiąc się nie tyle z wysiłku, ile z zażenowania swym nieprzeciętnym wzrostem. Rozwiązali taśmę i zdjęli plastikowe osłony, które zabezpieczały bogate ornamenty i zdobienia sekretarzyka. Wysoki sprawdził szuflady, raptem zatrzymał się, cofając gwałtownie rękę, jakby go coś ukłuło.
– Psze... pani. Pani wie, co tu jest?
Maggie przeszła przez pokój i zajrzała do szuflady. Sięgnęła i wyjęła z niej czarny rewolwer.
– Przepraszam. Zapomniałam o tym.
Ładne mi „to”. Ciekawe, ile ich jeszcze upchnęła po kątach, pomyślała Tess. Obsesja bezpieczeństwa, nawet jak na agentkę FBI, przekroczyła chyba normę.
– Jeszcze chwila i kończymy – poinformował starszy z mężczyzn i wyszedł za swoim kolegą, jakby codziennie transportował naładowaną broń.
– Ktoś pani pomoże to rozpakować? – Tess starała się ukryć swoją niechęć do broni palnej. Zresztą po co się oszukiwać. Nie czuła do niej niechęci, ona się jej panicznie bała.
– Nie jest tego tak dużo.
Tess rozejrzała się po pokoju, a kiedy wróciła spojrzeniem do Maggie, ta właśnie się jej przyglądała. Policzki Tess poczerwieniały. Poczuła się, jakby Maggie czytała w jej myślach. Przecież tak samo przed chwilą to oceniła: Maggie O’Dell nie ma zbyt wielkiego dobytku. Czym zapełni te ogromne pokoje piętrowej willi w stylu Tudorów?
– Chciałam powiedzieć... Zdaje się, wspominała pani, że matka pani mieszka w Richmondzie – tłumaczyła się Tess.
– Tak, to prawda – rzekła Maggie tonem, który dawał jasno do zrozumienia, że temat się wyczerpał.
– Cóż, nie będę dłużej przeszkadzać. – Tess nagle poczuła się niezręcznie. – Czeka na mnie mnóstwo papierkowej roboty.
Wyciągnęła rękę, którą Maggie uprzejmie uścisnęła, mocno i stanowczo, co znowu wytrąciło Tess z równowagi. Agentka O’Dell emanowała siłą i pewnością siebie, lecz jeśli Tess nie ponosiła wyobraźnia, w głębi serca była pełna lęku i czuła się kompletnie bezbronna, przez co chorobliwie okopywała się przed światem. Tess bezbłędnie wyczuwała to u innych, przez lata bowiem dręczyły ją podobne emocje.
– Jeśli będzie pani czegoś potrzebować, czegokolwiek, proszę do mnie zadzwonić, dobrze?
– Dziękuję, na pewno zadzwonię.
Tess wiedziała, że to tylko słowa.
Wycofując samochód z podjazdu, głowiła się, czy agentka O’Dell jest po prostu osobą przezorną, ostrożną czy może paranoiczną i obsesyjną.
Na skrzyżowaniu spostrzegła furgonetkę zaparkowaną przy krawężniku. W tej okolicy była to rzadkość. Domy znajdowały się z dala od ulicy, a długie podjazdy prowadzące do nich oferowały sporo miejsca do parkowania, i to dla kilku samochodów osobowych czy dostawczych.
Za kierownicą wozu siedział mężczyzna w ciemnych okularach i jakimś uniformie, zatopiony w gazecie. Tess pomyślała, że to dziwne: czytać gazetę w przeciwsłonecznych okularach, szczególnie pod wieczór. Mijając samochód, rozpoznała logo umieszczone na jego boku: Północno-Wschodnia Kompania Telefoniczna Bell. Natychmiast nabrała podejrzeń. Skąd się wziął tutaj ten gość, skoro firma działała na innym terenie? W tych stronach nie miał nic do roboty, a jednak sterczał tu, jakby... Tess wzruszyła ramionami i roześmiała się głośno. Zdaje się, że paranoja jej klientki okazała się zaraźliwa.
Potrząsnęła głową i wyjechała na główną drogę, zostawiając za sobą oddalone od centrum osiedle. Wracała do biura. Zerknąwszy jeszcze raz na stateczne domy wbudowane między potężne dęby, derenie i armię sosen, miała nadzieję, że Maggie O’Dell odzyska w końcu poczucie bezpieczeństwa.