Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

W więzieniu - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

W więzieniu - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 217 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Z DA­LE­KICH TAJG

Z da­le­kich tajg, skąd wi­cher dmie or­ka­nem i strzą­sa śnieg z pod­bie­gu­no­wych lo­dów, z man­dżur­skich pól, po­ro­słych ga­ola­nem, z żoł­nier­skiej krwi, z żoł­nier­skich nędz i gło­dów, śród huku dział, na sto­sach ciał i ko­ści wsta­ła, jak sen, tę­sk­no­ta do wol­no­ści.

I po­szła w dal na dro­gi i bez­dro­ża przez wierz­chy gór, przez wiel­kich rzek roz­le­wy, ob­ję­ła świat od mo­rza aż do mo­rza – od śnież­nych tajg aż do gra­ni­tów Newy, a kędy szła, na ser­ca ma­łych lu­dzi rzu­ca­ła głos, co śpią­cych ze snu bu­dzi.

Na pro­gach chat sta­wa­ła w mgli­ste ran­ki, w wie­czor­ny zmierzch sny dzie­ciom cza­ro­wa­ła w milk­ną­cy śpiew nie­zna­nej ko­ły­san­ki, w bo­jo­wą pieśń, od któ­rej hu­czą dzia­ła – i pa­dał grom, gdy w bur­sy śród bły­ska­nia pi­sa­ła swe ogni­ste przy­ka­za­nia.

/ jęły łkać po mo­na­sty­rach dzwo­ny i nie­ba strop łu­na­mi za­czął świe­cić, na twa­rzach krwią za­sty­gał śmiech czer­wo­ny, ktoś ża­gwie brał i szedł po­ża­ry nie­cić – i z no­wych łun od mo­rza aż do mo­rza skroś noc­ny mrok za­czę­ła wsta­wać zo­rza.

A ona szła rze­ka­mi czer­wo­ne­mi przez gru­zy miast, przez gro­by bez­i­mien­ne, wsią­ka­ła krwią w roz­war­te łono zie­mi, po­ża­rem siół bu­dzi­ła noce sen­ne – i w ludz­kich serc i w ludz­kich dusz wię­zie­nia rzu­ca­ła krwią pro­roc­two wy­zwo­le­nia.W WIĘ­ZIE­NIU I

Po re­wi­zji, któ­ra trwa­ła pra­wie całą noc, pana Jana Do­wna­ra aresz­to­wa­no.

Było jesz­cze zu­peł­nie sza­ro, kie­dy przez pu­ste uli­ce szedł pod zbroj­ną stra­żą do wię­zie­nia.

Wy­so­ki, bar­czy­sty po­li­cjant su­nął przed nim z taką po­wa­gą i god­no­ścią, iż na­ra­zie wy­da­ło mu się, że to idzie sam pan ko­mi­sarz. Raz tyl­ko, przy za­ła­twia­niu ja­kichś for­mal­no­ści pasz­por­to­wych, wi­dział ko­mi­sa­rza swo­je­go cyr­ku­łu, za­pa­mię­tał jed­nak jego ge­ne­ral­skie ge­sty i ge­ne­ral­ską po­sta­wę. Ten idą­cy przed nim po­li­cjant miał wła­śnie w so­bie coś ge­ne­ral­skie­go i przy­po­mi­nał panu Ja­no­wi ko­mi­sa­rza.

Za pa­nem Ja­nem szło czte­rech żoł­nie­rzy z ka­ra­bi­na­mi. Stą­pa­li cięż­ko, szła­piąc ogrom­ne­mi bu­ci­ska­mi po wy­bo­istym bru­ku uli­cy.

Panu Ja­no­wi do­ku­czał wil­got­ny chłód mar­co­we­go po­ran­ku. Przez cien­kie, giem­zo­we bu­ci­ki chwy­tał go lep­kiem bło­tem za nogi i szedł w górę po ko­ściach dresz­czem.

Brrr!…

Nie­spa­na noc, peł­na ja­kichś wstrzą­śnień i wra­żeń nie­mi­łych – wy­ko­le­iła go zu­peł­nie. Ręce w głę­bo­kich kie­sze­niach je­sien­ne­go pal­to­ta trzę­sły się, dol­na szczę­ka ner­wo­wo ude­rza­ła o gór­ną, a my­śli bez­ład­nie plą­ta­ły się po gło­wie.

Nie­raz wra­cał do domu o świ­cie, lecz każ­dy taki spóź­nio­ny po­wrót miał przed­smak bli­skie­go wy­po­czyn­ku. W wy­god­nem łóż­ku cze­kał go zmę­czo­ny sen bez śni­cia, spo­koj­ne trwa­nie bez my­śli. Przez za­pusz­czo­ne ro­le­ty za­glą­dał do po­ko­ju dzień, a on sły­szał, za­sy­pia­jąc, ci­che stą­pa­nia i szep­ty. – Ma­ry­nia i mała Nika cho­dzi­ły na pal­cach i roz­ma­wia­ły szep­tem…

Dziś – jak­że się czu­je in­a­czej! Nie wie, co go cze­ka, do­kąd idzie i po co?…

Brrr!…

Z wy­lo­tów ulic po­przecz­nych, koło któ­rych prze­cho­dzi­li, zry­wał się wiatr chłod­ny, doj­mu­ją­cy, ude­rzał w twarz, wci­skał się mię­dzy poły pal­to­ta i prze­raź­li­wie hu­czał w uszach.

Wów­czas po­li­cjant oglą­dał się poza sie­bie nie­spo­koj­nie, a żoł­nie­rze przy­śpie­sza­li kro­ku i ota­cza­li pana Jana zwar­tem ko­łem.

– Nie bój­cie się… nie uciek­nę… – my­ślał pan Jan i co­raz głę­biej wsu­wał gło­wę mię­dzy ra­mio­na, a ręce w kie­sze­nie pal­to­ta.

Po pół­go­dzin­nej wę­drów­ce wpro­wa­dzo­no go wresz­cie na za­bru­ko­wa­ne po­dwór­ko wię­zien­ne, skąd po ka­mien­nych schod­kach do­stał się do ob­szer­nej sie­ni. W sie­ni pa­no­wał jesz­cze mrok, w któ­rym z trud­no­ścią zdo­łał roz­róż­nić ni­skie ław­ki do­oko­ła ścian i oszklo­ne drzwi w głę­bi, wio­dą­ce na ku­ry­tarz.

Na chwi­lę po­zo­sta­wio­no go w sie­ni sa­me­go. Usiadł na ław­ce i wci­snął się w kąt jak naj­głę­biej.

Był rad, że nie sma­ga już go wi­cher, że oto­czy­ły go ja­kieś gru­be, czar­ne ścia­ny i że ma su­chą ka­mien­ną po­sadz­kę pod no­ga­mi. Po­mi­mo tego dzwo­nił jesz­cze wciąż zę­ba­mi i trząsł się od zim­na.

Nig­dy nie bał się zim­na i nie ro­zu­miał, dla­cze­go dziś tak bar­dzo prze­marzł. Nie ro­zu­miał rów­nież i tego, dla­cze­go jest w wię­zie­niu? Jak się to wszyst­ko sta­ło? Sam oglą­dał wła­sne­mi oczy­ma roz­kaz aresz­to­wa­nia jego, Jana Do­wna­ra. Pa­mię­ta do­sko­na­le – było: Jan Do­wnar.

Jan Do­wnar.

O dwu­na­stej w nocy ktoś ener­gicz­nie za­dzwo­nił do drzwi ze scho­dów i jed­no­cze­śnie ktoś dru­gi za­czął do­bi­jać się do kuch­ni… Kto?… Po­li­cja! Cze­go?… Otwo­rzyć – krzy­czał czyjś roz­ka­zu­ją­cy głos. I otwo­rzył… We­szło ich dzie­się­ciu… nie! pięt­na­stu… Mie­li miny po­waż­ne, urzę­do­we… A on au­to­ma­tycz­nie otwie­rał przed nimi wszyst­kie szu­fla­dy, drżą­ce­mi rę­ka­mi roz­kła­dał pa­pie­ry, fo­to­gra­fje, li­sty… Tłó­ma­czył, czy­tał… Wi­dział do­ko­ła sie­bie ob­cych lu­dzi i prze­ra­żo­ne, wy­lę­kłe oczy Ma­ry­ni… Cho­dzi­ła za nim, jak cień i szep­ta­ła:

– Co to, Jan­ku? dla­cze­go?

– Nic… nic… uspo­kój się… – od­po­wia­dał i ści­skał ją za rękę.

A po­tem ka­za­li mu się ubrać i iść. Oplo­tły go bia­łe, cie­płe ręce, cie­płe usta za­drża­ły na ustach jego tłu­mio­nym pła­czem.

Po­szli…

W cyr­ku­le, w brud­nym, sza­rym po­ko­ju z por­tre­tem w zło­co­nej ra­mie po­wie­dzia­no mu raz jesz­cze, że jest aresz­to­wa­ny i ka­za­no coś pod­pi­sać. Czer­wo­ny nos po­moc­ni­ka ko­mi­sa­rza po­chy­lił się nad jego pod­pi­sem.

– Cha­ra­szo! wie­di­tie!

I zno­wu zna­lazł się na uli­cy, na mo­krym chło­dzie i wie­trze.

Do­brze, że sie­dzi już w ką­cie, przy­tu­lo­ny do wy­tar­tej, brud­nej ścia­ny, sam… sam zu­peł­nie…

Wię­zie­nie bu­dzi­ło się ze snu. Z ku­ry­ta­rzów przez oszklo­ne drzwi za­czę­ły do­la­ty­wać gło­sy roz­mów, cięż­kie stą­pa­nia i zgrzy­ta­nia klu­czów w cięż­kich wię­zien­nych zam­kach. Za­dzwo­ni­ły gdzieś szy­by we drzwiach, ktoś prze­biegł po scho­dach.

Pana Jana mo­rzy­ła sen­ność, ja­kieś mgły na­peł­ni­ły mu oczy… Prę­dzej… byle prę­dzej za­snąć choć na chwi­lę! I na­gle, jak z pod zie­mi, wy­rósł przed nim ten sam po­li­cjant, któ­ry go przy­pro­wa­dził z cyr­ku­łu i w mil­cze­niu wska­zał mu drzwi do kan­ce­lar­ji.

Pan Jan au­to­ma­tycz­nie pod­niósł się i po­szedł we wska­za­nym kie­run­ku.

W kan­ce­lar­ji było peł­no sto­łów po­pla­mio­nych i po­dra­pa­nych. Przy sto­łach sta­ły je­sio­no­we, żół­te krze­sła z po­wy­cie­ra­ne­mi po­rę­cza­mi i z po­dar­tą na sie­dze­niach ce­ra­tą. Przez śro­dek po­ko­ju, po bia­łej i nie­rów­nej pod­ło­dze, biegł sza­ry, su­kien­ny chod­nik.

Przy jed­nym ze sto­łów w głę­bi po­ko­ju, sie­dział za­spa­ny i nie­umy­ty urzęd­nik, przy drzwiach sta­ło dwóch straż­ni­ków wię­zien­nych. Je­den z nich był bar­dzo wy­so­ki i miał czer­wo­ną twarz z su­mia­stym wą­sem pod no­sem, dru­gi był ni­ski i krzy­wy, twarz miał bla­dą, brud­ny, na­stro­szo­ny wąs i oczy pa­trzą­ce zpo­deł­ba. Panu Ja­no­wi wy­da­ło się, że ci obaj straż­ni­cy i ten za­spa­ny urzęd­nik, to dal­szy ciąg mi­zer­ne­go ume­blo­wa­nia kan­ce­lar­ji wię­zien­nej, tak da­le­ce do­peł­nia­ły się na­wza­jem ciem­ne bar­wy szy­ne­lów z po­dar­tą ce­ra­tą krze­seł i sza­ry, wy­dep­ta­ny chod­nik z brud­ną sza­ro­ścią twa­rzy nie­umy­te­go i za­spa­ne­go urzęd­ni­ka.

Po­li­cjant roz­ka­zu­ją­cym to­nem po­pro­sił o zdję­cie pal­to­ta i ma­ry­nar­ki – i pan Jan uczuł na so­bie ręce straż­ni­ka z czar­ną bro­dą. Ob­ję­ły go wpół, peł­zły na dół po cie­le, uto­nę­ły na chwi­lę w kie­sze­niach spodni i ze­śli­zgnę­ły się po ko­la­nach na mo­kre i brud­ne bu­ci­ki. Jed­no­cze­śnie straż­nik z su­mia­stym wą­sem trząsł jego ma­ry­nar­kę i re­wi­do­wał kie­sze­nie pal­to­ta. Po­tem za­bra­no mu szel­ki, kra­wat i ze­ga­rek i po­zwo­lo­no się ubrać. Po­wo­li na­cią­gał na sie­bie ma­ry­nar­kę i czuł na po­wie­kach co­raz więk­szą sen­ność. Sza­ry chod­nik za­czął pod nim nie­przy­jem­nie fa­lo­wać, a brud­ne i po­dar­te krze­sła za­ko­ły­sa­ły się, jak łód­ki na wo­dzie.

Po chwi­li sie­dział na jed­nem z tych brud­nych krze­seł na­wprost urzęd­ni­ka i od­po­wia­dał na py­ta­nia.

Gdzie się uro­dził? Gdzie? Da­le­ko – w jed­nej z pół­noc­nych gu­ber­nij Li­twy… wy­mie­nił na­zwę.

Miesz­kał na wsi, po­tem uczył się w Wil­nie, po­tem w głę­bi Ro­sji… O, da­le­ko! bar­dzo da­le­ko, gdzieś na koń­cu świa­ta. Po­tem po­wró­cił do kra­ju… Czem się trud­ni? z cze­go żyje?

Jest ar­ty­stą… nie! nie ma­lu­je, nie pi­sze… Skoń­czył pra­wo, więc jest praw­ni­kiem… Czy żo­na­ty?

czy ma dzie­ci? Py­ta­nia sy­pa­ły się jed­no po dru­giem, za­chry­pły głos urzęd­ni­ka pełzł po nim i skrzy­piał, jak źle na­sma­ro­wa­ne drzwi… Ma… ma żonę i jed­no dziec­ko, tyl­ko jed­ną małą có­recz­kę, Nikę.

– Ten brud­ny, za­chry­pły urzęd­nik nie zna Niki… – my­ślał i od­po­wia­dał w dal­szym cią­gu sen­nie, zie­wa­jąc co chwi­la, a przed za­mglo­ne­mi jego ocza­mi prze­su­wa­ły się ja­kieś da­le­kie ob­ra­zy, cho­dzi­ły zna­jo­me mgły, peł­ne kształ­tów za­pa­mię­ta­nych nie­gdyś przed laty i po­zba­wio­nych sza­rej po­wsze­dnio­ści.

Wi­dział urwi­sty brzeg rze­ki, wi­dział wiel­ki psze­nicz­ny łan, fa­lu­ją­cy zło­tem, bez­kre­sny…

Wi­dział ja­kąś mała mie­ści­nę, bia­ły ko­śció­łek z czer­wo­nym da­chem, sklep z zie­lo­ne­mi okien­ni­ca­mi, dłu­gi, sza­ry mur i zie­lo­ne ko­pu­ły cer­kiew­ki…

Po­tem wi­dział ser­decz­ną gło­wę ojca… po­tem ja­kieś oczy cha­bro­we, dzie­cin­nie bez­rad­ne i jed­no­cze­śnie głę­bo­kie, jak mo­rze.

– Pad­pi­szy­tie! – po­wie­dział wresz­cie urzęd­nik, pod­su­wa­jąc mu po­żół­kły ar­kusz pa­pie­ru.

Pod­pi­sał.

– W 63 no­mier!

Wy­so­ki z du­żym, pło­wym wą­sem straż­nik za­stu­kał bu­ta­mi po pod­ło­dze i za­dzwo­nił klu­cza­mi.

Pan Jan wstał i wy­szedł za nim drzwia­mi wio­dą­ce­mi na ku­ry­tarz. Na ku­ry­ta­rzu było jesz­cze mrocz­no. Z koń­ca, przez po­dwój­ne oszklo­ne drzwi z za­kra­to­wa­ne­go okna, są­czy­ło się sza­re, nie­pew­ne świa­tło bu­dzą­ce­go się mar­co­we­go dnia.

Po czar­nych, że­la­znych scho­dach we­szli na pię­tro. Na pię­trze był taki sam ku­ry­tarz, tak samo prze­dzie­lo­ny oszklo­ne­mi drzwia­mi i z obu stron za­koń­czo­ny za­kra­to­wa­ne­mi okna­mi.

Pan Jan szedł za straż­ni­kiem sen­nie i po­wo­li. My­śli plą­ta­ły się bez­ład­nie:

– Więc to tak się wcho­dzi do wię­zie­nia… po ta­kich czar­nych, dłu­gich scho­dach… przez taki dłu­gi ku­ry­tarz… Nie wszy­scy stąd wy­cho­dzą… nie wszy­scy… W oknach, we drzwiach, wszę­dzie kra­ty peł­ne oczu pod­pa­tru­ją­cych i szpie­gu­ją­cych… Za kra­ta­mi sie­dzą lu­dzie pod zbroj­ną stra­żą… i on tak bę­dzie sie­dział… Jan Do­wnar. Jan Do­wnar.

Skrę­ci­li na lewo. Oszklo­ne drzwi otwo­rzy­ły się przed nimi bez szme­ru i tyl­ko przy za­my­ka­niu za­dzwo­ni­ły cię­ża­rem że­la­znych ram.

Przez śro­dek ku­ry­ta­rza, jak w kan­ce­lar­ji, biegł dłu­gi, sza­ry chod­nik. Ku­ry­tarz był nie­skoń­cze­nie dłu­gi, skle­pio­ny i mrocz­ny. Z obu stron cią­gnę­ły się dwa sze­re­gi za­mknię­tych, po­ma­lo­wa­nych smo­łą na czar­no drzwi.

U wej­ścia spo­tkał ich od­dzia­ło­wy straż­nik Ma­kar Li­si­ca i ba­daw­czem spoj­rze­niem zmie­rzył pana Jana. Ma­kar Li­si­ca był już od kil­ku­na­stu lat straż­ni­kiem wię­zien­nym i miał oczy wpraw­ne do oce­ny no­wych przy­by­szów. Od­ra­zu po­znał z kim ma do czy­nie­nia.

Po ukoń­cze­niu służ­by woj­sko­wej, za­miast wró­cić do swej wio­ski ro­dzin­nej, zo­stał straż­ni­kiem w wię­zie­niu. Z po­cząt­ku przy­tło­czy­ła go po­nu­rość mrocz­nych ku­ry­ta­rzów i gę­ste siat­ki rdza­wych krat w każ­dem oknie. Po­wo­li jed­nak przy­zwy­cza­ił się do wię­zien­ne­go ży­cia, wrósł w tę za­ry­glo­wa­ną mrocz­ność i znie­czu­lał na dra­ma­ty, któ­re co­dzien­nie za­my­kał na czte­ry spu­sty swe­mi cięż­kie­mi klu­cza­mi. Uszy za­czę­ły chci­wie pod­słu­chi­wać, a oczy pod­pa­try­wać.

Na­wet cała po­wierz­chow­ność jego zna­ko­mi­cie do­pa­so­wa­ła się do tego po­nu­re­go oto­cze­nia.

Oczy na­bra­ły ja­kie­goś chy­tre­go wy­ra­zu i pa­trzy­ły z po­de­łba, gło­wa po­chy­li­ła się na­przód i we­szła głę­bo­ko mię­dzy sze­ro­kie, ko­ści­ste ra­mio­na. Spra­wia­ło to wra­że­nie, że jest gar­bu­sem.

Kie­dy za­czy­nał mó­wić, usta jego kur­czy­ły się tak, że każ­dy my­ślał, iż się śmie­je. Ale na­praw­dę

Ma­kar nie śmiał się pra­wie nig­dy – był, jak wię­zie­nie, po­nu­ry i skry­ty. Miesz­kał wraz z żoną Pra­skow­ją w ob­rę­bie wię­zie­nia, w ma­łym dom­ku pię­tro­wym. Pra­skow­ja była cór­ką pod­ofi­ce­ra żan­dar­mów z cy­ta­de­li, Wła­so­wa. Sta­ry żan­darm od­wie­dzał ich dość czę­sto. Pod­czas od­wie­dzin wy­pi­jał zwy­kle nie­zli­czo­ną ilość szkla­nek her­ba­ty. Li­si­ca lu­bił te­ścia i chęt­nie roz­ma­wiał z nim o po­li­ty­ce.

– Sła­wa Bohu, uśmi­rym – po­wta­rzał – uśmi­rym…

– Izwiest­no – po­ta­ki­wał mu teść. Dziś, obej­rzaw­szy uważ­nie pana Jana, Li­si­ca py­ta­ją­co spoj­rzał na ko­le­gę z su­mia­stym wą­sem.

– Kuda? – za­py­tał.

– W 63 – od­po­wie­dział ten i zaj­rzał w głąb ku­ry­ta­rza.

– Oho! szczę­śliw­czyk z pana… naj­lep­sza cela… sa­lo­no­wa cela… – zwró­cił się Li­si­ca do pana

Jana ła­ma­ną pol­sz­czy­zną.

– Naj­lep­sza… sa­lo­no­wa… – po­wta­rzał pan Jan w du­chu, idąc za nim w głąb ku­ry­ta­rza.

Zro­bi­ło mu się na­raz bło­go, że bę­dzie miał naj­lep­szą celę.

Po chwi­li zna­lazł się w nie­du­żym, kwa­dra­to­wym po­ko­iku o bia­łych ścia­nach i ma­łem okien­ku u góry. W ką­cie, mię­dzy wmu­ro­wa­ną w ścia­nę de­ską, imi­tu­ją­cą stół, a ścia­ną ze­wnętrz­ną był za­wie­szo­ny ha­mak z sza­re­go płót­na do spa­nia, z dru­giej stro­ny było to samo. Na jed­nym z nich le­ża­ła czy­jaś po­ściel i ubra­nie, ale w celi nie było ni­ko­go.

– Będę tu nie sam? – za­py­tał.

– Z to­wa­rzy­szem… A cóż, z to­wa­rzy­szem we­se­lej bę­dzie – od­parł Li­si­ca i wy­su­nął się z celi na ku­ry­tarz.

Pan Jan ucie­szył się, że bę­dzie miał to­wa­rzy­sza. Za­wsze we dwóch we­se­lej – moż­na bę­dzie roz­ma­wiać i nie my­śleć cią­gle w kół­ko o jed­nem i tem sa­mem. Wię­zie­nie wy­obra­żał so­bie, jako cią­głą, bez­na­dziej­nie głu­chą i za­po­mnia­ną sa­mot­ność, za­mknię­tą na czte­ry spu­sty, za­ry­glo­wa­ną i za­kra­to­wa­ną, z wiecz­nem my­śle­niem o wol­no­ści. Ucie­szył się więc, jak dziec­ko, do­wie­dziaw­szy się, że bę­dzie miał to­wa­rzy­sza.

– To­wa­rzysz… to­wa­rzysz… kto on? za co sie­dzi? – my­ślał, ukła­da­jąc się na pu­stym ha­ma­ku i okry­wa­jąc się pal­to­tem.

Na dru­gim ha­ma­ku le­ża­ło ubra­nie – sza­ra, wy­tar­ta i po­strzę­pio­na ma­ry­nar­ka, ka­mi­zel­ka z brud­ną i po­dar­tą pod­szew­ką i po­strzę­pio­ny koł­nie­rzyk. Znisz­czo­ne, sta­re ubra­nie za­czę­ło mu opo­wia­dać o swo­im wła­ści­cie­lu. Wię­zien­ny to­wa­rzysz, któ­re­go nie wi­dział jesz­cze, w drze­mią­cych oczach za­czął przy­oble­kać się w żywe kształ­ty. W cia­snej, skle­pio­nej celi było peł­no jego ru­chów i gło­su. Cho­dził nie­zgrab­nie, cięż­ko, mó­wił szep­tem i pa­trzył zpo­deł­ba.

Ja­kiś dzia­łacz par­tyj­ny… ro­bo­ciarz…

I na­gle oczy pana Jana za­mknę­ły się, a my­śli roz­pły­nę­ły się w bez­kształ­tach snu.

Spał, jak czło­wiek zmę­czo­ny do utra­ty zmy­słów, prze­stał eg­zy­sto­wać zu­peł­nie.

Kie­dy obu­dził się, skle­pio­na, bia­ła cela była peł­na słoń­ca. Otwo­rzył i za­mknął oczy – i zno­wu otwo­rzył i za­mknął i le­żał w zdrę­twia­łym bez­ru­chu.

Więc to praw­da, to rze­czy­wi­stość! Obu­dził się w wię­zie­niu… On, Jan Do­wnar obu­dził się w wię­zie­niu.

I za co? za co?

Co­dzien­nie zra­na w ga­ze­tach pod ru­bry­ką: aresz­to­wa­nia i re­wi­zje – prze­bie­gał oczy­ma na­zwi­ska aresz­to­wa­nych, po­tem my­ślał o nich przy śnia­da­niu, po­tem w cu­kier­ni roz­ma­wiał o nich ze zna­jo­my­mi.

A dziś jest sam aresz­to­wa­ny i sie­dzi w wię­zie­niu… Jak to brzmi! Jan Do­wnar sie­dzi w wię­zie­niu?

Ory­gi­nal­nie… Na­pi­szą o tem w ga­ze­tach, a wszy­scy jego zna­jo­mi będą my­śle­li o nim przy śnia­da­niu i będą roz­ma­wia­li o tem w cu­kier­ni. Kel­ner bę­dzie nad­sta­wiał uszu, pod­słu­chu­jąc cie­ka­wą roz­mo­wę o aresz­to­wa­niu jego sta­łe­go go­ścia.

Jan Do­wnar sie­dzi w wię­zie­niu. Więc to ta re­wo­lu­cja, o któ­rej przed­wczo­raj jesz­cze roz­pra­wiał w ba­rze Pod Wie­chą, ta re­wo­lu­cja, któ­rą tak uwiel­biał gło­śno, po­ka­za­ła mu swo­je pa­zu­ry.

Ma­ry­nia mó­wi­ła mu za­wsze, że jest nie­ostroż­ny.

Otwo­rzył oczy.

Po celi wszerz i wzdłuż cho­dził ni­ski, szczu­pły blon­dyn w sza­rej ma­ry­nar­ce i w brud­nym po­strzę­pio­nym koł­nie­rzy­ku. Mógł mieć naj­wy­żej trzy­dzie­ści lat. Dłu­gie, rzad­kie wło­sy nie­zde­cy­do­wa­ne­go ko­lo­ru od­sła­nia­ły wy­so­kie czo­ło. Twarz miał żół­tą o wy­sta­ją­cych ko­ściach po­licz­ko­wych i gru­bych mię­si­stych war­gach. Wą­sów pra­wie nie miał, tyl­ko na szyi i koło uszu ro­sły mu nie­rów­ne i rzad­kie kępy wło­sów. Ubra­nie le­ża­ło na nim nie­wy­god­nie, ma­ry­nar­ka wła­zi­ła na szy­ję i do­ty­ka­ła nie­rów­nych ko­smy­ków wło­sów na gło­wie, spodnie marsz­czy­ły się i krę­po­wa­ły ru­chy.

Pan Jan zmru­żył oczy – jesz­cze chwi­lę chciał być sam, nie­py­ta­ny o nic, ci­chy, spo­koj­ny…

Zu­peł­nie in­a­czej wy­obra­żał so­bie swe­go to­wa­rzy­sza, ja­kie­goś re­wo­lu­cjo­ni­stę bo­jow­ca, zde­cy­do­wa­ne­go na wszyst­ko za­tra­ceń­ca. Ten wą­tły, snu­ją­cy się po celi, jak cień, czło­wiek, jak­że in­a­czej wy­glą­dał!

Pan Jan wo­gó­le stał da­le­ko od re­wo­lu­cji. Ru­chy mas, pro­te­sty sza­rych tłu­mów, po­je­dyn­cze wy­bu­chy przy­oble­ka­ły się w jego wy­obraź­ni w ja­kieś oso­bo­we, uro­jo­ne kształ­ty. Zda­wa­ło mu się, że re­wo­lu­cjo­ni­ści to ja­kieś wiel­kie ol­brzy­my, o dłu­gich, ży­la­stych rę­kach, ocie­ka­ją­cych krwią, i ba­rach atle­tów. Wy­ra­zy: ro­bot­nik, lud – two­rzy­ły wiel­kie, sza­re ob­ra­zy, czar­ne syl­we­ty za­dy­mio­nych, fa­brycz­nych miast, na­wo­ły­wa­nia, krzy­ki i zgrzyt ma­szyn. Wi­dział ogrom­ną rękę, dźwi­ga­ją­cą ol­brzy­mi młot, na­brzmia­łe wiel­kim wy­sił­kiem mię­śnie – zu­peł­nie, jak na afi­szu ja­kiejś wy­sta­wy ber­liń­skiej. Wy­raz "re­wo­lu­cja" da­wał zu­peł­nie inny ob­raz. Wi­dział sza­re mro­wie ludu, dłu­gie węże po­cho­dów, sły­szał stą­pa­nia ty­sią­ca nóg, od­de­chy ty­sią­ca pier­si i nie­stroj­ną, nie­rów­ną, chó­ral­ną pieśń. I na­gle sta­nął przed nim ten re­wo­lu­cjo­ni­sta, bez mię­śni, bez krwi, o twa­rzy żół­tej i po­marsz­czo­nej, jak cy­try­na. Co za za­wód! Więc to tak wy­glą­da ten bunt, zmia­ta­ją­cy sta­re po­rząd­ki i sta­re pra­wa!

Otwo­rzył oczy i usiadł na płót­nie. W tej­że chwi­li za­czę­ły na nie­go pa­trzeć ba­daw­czo siwe oczy to­wa­rzy­sza. W spoj­rze­niu tem była ja­kaś nie­przy­jem­na, po­dejrz­li­wa skry­tość czło­wie­ka, pod­pa­try­wa­ne­go i szpie­go­wa­ne­go na każ­dym kro­ku i jed­no­cze­śnie chci­wa cie­ka­wość więź­nia.

Mie­rzy­li sie­bie oczy­ma przez chwi­lę.

Ni­ski blon­dyn w nie­zgrab­nej ma­ry­nar­ce za­trzy­mał się pod drzwia­mi.

– I cóż? tak bę­dzie­my sie­dzie­li ra­zem – po­wie­dział, uśmie­cha­jąc się do pana Jana.

– Chy­ba – od­rzekł pan Jan, sta­ra­jąc się uśmiech­nąć do nie­go.

Chciał nad­ra­biać miną i nie mógł. Za­miast uśmie­chu, coś po­dob­ne­go do pła­czu wy­krzy­wi­ło mu usta.

– A tak… a tak… – po­wta­rzał ni­ski blon­dyn.

– Czy pierw­szy raz? – za­py­tał po chwi­li.

– Tak.

– Pierw­szy raz naj­cię­żej… A po­tem, to fur­da. Czło­wiek wcho­dzi w te mury z do­świad­cze­niem…

ale pierw­szy raz, jak wy te­raz – to cięż­ko, na­pad­ną ta­kie bun­ty, że rę­ka­mi ze­chce­cie kra­ty giąć, a zę­ba­mi mury gryźć…

Wło­żył ręce w kie­sze­nie i za­czął bie­gać po celi.

– Po­tem wszyst­ko mi­nie – mó­wił w dal­szym cią­gu – wszyst­ko uło­ży się ja­koś moż­li­wie.

Pój­dą ty­go­dnie, mie­sią­ce… Czło­wiek do wszyst­kie­go musi się przy­zwy­cza­ić.

Pan Jan wie­dział, że do wszyst­kie­go moż­na się przy­zwy­cza­ić, wcho­dząc jed­nak w te mury, łu­dził sie­bie na­dzie­ją, że wcho­dzi na dwa lub trzy dni, jak do ja­kiejś sa­mot­nej pu­stel­ni, albo do szpi­ta­la. My­ślał, że przez te dwa lub trzy dni po­tra­fi tak się urzą­dzić, jak w szpi­ta­lu: po­le­ży ci­chut­ko, pa­trząc, jak przez mgłę, na krzą­ta­ją­cych się po­słu­ga­czów, od­pocz­nie. W szpi­ta­lu był już dwa razy i za każ­dym ra­zem do­znał tego uczu­cia wy­po­czyn­ku w ci­cho­ści bia­łych ścian, pod osłu­pia­łem ze zmę­cze­nia okiem sza­ry­tek.

– Pój­dą ty­go­dnie, mie­sią­ce… – my­ślał te­raz i zro­bi­ło mu się strasz­no od tych słów to­wa­rzy­sza – ty­go­dnie… mie­sią­ce…

Wstał z po­sła­nia i wy­cią­gnął do to­wa­rzy­sza rękę.

– Je­stem Jan Do­wnar – po­wie­dział ci­cho.

– Prze­pra­szam, jak?

– Jan Do­wnar.

– A ja je­stem Bo­le­sław Czer­ski. Sta­li na­wprost sie­bie w słoń­cu, zu­peł­nie róż­ni, zu­peł­nie do sie­bie nie­po­dob­ni.

– Jesz­cze się po­zna­my… Oho, bę­dzie do­syć cza­su… Ja je­stem chłop z pod Ka­li­sza, stu­dent po­li­tech­ni­ki lwow­skiej, aresz­to­wa­ny po raz trze­ci przed pół ro­kiem.

– Przed pół ro­kiem! – wy­krzyk­nął pan Jan z prze­ra­że­niem. – Jak­to, więc sie­dzi­cie tu już pół roku?!

– A cóż wy so­bie my­śli­cie? Pół roku, to nie­du­żo. Są tu tacy, któ­rzy sie­dzą dłu­żej. Ten tam za ścia­ną – tu wska­zał pal­cem na ścia­nę, przy któ­rej sy­piał – sie­dzi już rok prze­szło.

– Prze­szło rok! – po­wtó­rzył pan Jan pra­wie bez­dź­więcz­nie i upadł na du­chu. Jak młyń­skie ka­mie­nie spa­dły na nie­go sło­wa to­wa­rzy­sza.

– Prze­szło rok!

* * *

Od­tąd za­czę­ło się dla nie­go nowe ży­cie, zu­peł­nie inne, niż to, któ­re wiódł do­tych­czas. Na dłu­gie go­dzi­ny roz­my­ślań wię­zien­nych kła­dła się sza­rość wiel­kich smęt­ków, po­mi­mo, iż wio­sna co­raz więk­szem słoń­cem za­le­wa­ła ich bia­łą celę.

Dzień wię­zien­ny za­czy­nał się o szó­stej rano. Z mil­czą­cych cel od­la­ty­wa­ły ostat­nie sny i ze­wsząd za­czy­na­ły się od­zy­wać obu­dzo­ne gło­sy. Od­ry­glo­wy­wa­no z trza­skiem drzwi, bie­ga­no po ku­ry­ta­rzach i krzy­cza­no. Pan Jan pod­no­sił się ostat­ni, ubie­rał się le­ni­wie i, do­cze­kaw­szy się swo­jej ko­lei, szedł na ku­ry­tarz myć się. Więź­nio­wie myli się w koń­cu ku­ry­ta­rza, pod du­żem oknem, z któ­re­go wi­dać było ka­wał mia­sta, kil­ka sta­rych drzew i czer­wo­ne wie­że ko­ścio­ła.

Pan Jan lu­bił to miej­sce i zwy­kle mył się bar­dzo dłu­go.

O ósmej przy­no­szo­no go­rą­cą wodę i wów­czas Czer­ski w du­żym bla­sza­nym im­bry­ku za­pa­rzał her­ba­tę. Po her­ba­cie przy­cho­dził po­słu­gacz sprzą­tać. Więź­niom po­li­tycz­nym usłu­gi­wa­li więź­nio­wie kry­mi­nal­ni. Celę pana Jana sprzą­tał zło­dziej po­by­to­wy, Mar­cin Dzi­da, cza­sem tyl­ko za­stę­po­wał go w tej czyn­no­ści Jó­zef Ko­tek, któ­ry utrzy­my­wał, że za­kłół te­ścia i te­ścio­wą przez nie­ostroż­ne ob­cho­dze­nie się z wi­dła­mi.

O ile Dzi­dę pan Jan lu­bił, o tyle czuł ja­kiś nie­wy­tłu­ma­czo­ny wstręt do Kot­ka.

Dzi­da był wy­so­ki, nad­mier­nie bar­czy­sty i nie­zgrab­ny. Miał ospo­wa­tą, kwa­dra­to­wą twarz bez za­ro­stu, nie­spo­koj­nie bie­ga­ją­ce z przed­mio­tu na przed­miot oczy i szcze­ci­nę krót­ko i nie­rów­no ostrzy­żo­nych wło­sów nad po­twor­nie ni­skiem czo­łem. Przy­tem od­zna­czał się ogrom­ną nie­chluj­no­ścią – no­sił na so­bie ku­rze wszyst­kich cel, któ­re sprzą­tał i bło­to wszyst­kich pół­go­dzin­nych prze­cha­dzek po roz­mię­kłej od desz­czów dróż­ce, gdzieś na po­dwór­ku pod okna­mi wię­zie­nia. Było w nim jed­nak coś ta­kie­go, za co go pan Jan po­ko­chał: była w nim ja­kaś nie­zdar­na nie­zgrab­ność, ja­kaś niedź­wie­dzia po­wol­ność i do­broć.

Był ro­dem z pod­miej­skiej wsi. W szó­stym roku ży­cia stra­cił ro­dzi­ców i po­szedł do mia­sta na po­nie­wier­kę, na bruk, a w ósmym na­uczył się kraść. Od­tąd po­ło­wę ży­cia prze­sia­dy­wał w wię­zie­niu.

Kra­dze­nie sta­ło się jego fa­chem. Kradł gdzie mógł i co mógł, nie­raz na­wet rze­czy bez­war­to­ścio­we, nie­po­trzeb­ne ni­ko­mu.

O fa­chu swo­im opo­wia­dał z za­chwy­tem, cheł­pił się i prze­chwa­lał:

– Każ­dą rzecz trza faj­ni­ście wy­ko­nać, jak się pa­trzy – mó­wił nie­raz z dumą – fi… fi… Dzi­da umie i tak i tak. Nie każ­dy tak po­tra­fi, jak Dzi­da.

Pan Jan jed­nak prze­ko­nał się wkrót­ce, że były to tyl­ko prze­chwał­ki. Dzi­da był we wszyst­kiem nie­zda­rą.

W wię­zie­niu czuł się, jak u sie­bie w domu. W zi­mie na­wet był rad, że ma dach nad gło­wą i tro­chę cie­płej stra­wy. Do­pie­ro na wio­snę za­czy­nał tę­sk­nić. Nikt­by nie przy­pusz­czał, że nie­zdar­ny

Dzi­da może tę­sk­nić, a jed­nak Dzi­da tę­sk­nił. Po szó­stej wie­czo­rem, kie­dy za­ry­glo­wa­no już ostat­nie drzwi i kie­dy na ku­ry­ta­rzach ro­bi­ło się zu­peł­nie ci­cho, Dzi­da sta­wał na ta­bo­re­cie pod oknem, przy­ci­skał twarz do kra­ty i dłu­go pa­trzył w nie­bo, w łunę za­cho­du, w dal. Wi­docz­nie ogar­niał go wów­czas ja­kiś smę­tek wiel­ki, albo ża­łość ja­kaś ser­decz­na, gdyż za­czy­nał mru­czeć, o czem po­tem więź­nio­wie opo­wia­da­li, że są to mo­dli­twy ży­dow­skie i draż­ni­li bied­ne­go

Dzi­dę, mó­wiąc mu, że jest ży­dem.

Dzi­da jed­nak był an­ty­se­mi­tą i nie lu­bił, gdy go na­zy­wa­no ży­dem.

– Sami wy żydy pod­łe je­ste­ście! – mru­czał wów­czas pod no­sem i że­gnał się, chcąc za­ma­ni­fe­sto­wać przed ko­le­ga­mi, że jest ka­to­li­kiem.

W wię­zie­niu lu­bi­li go wszy­scy prócz Li­si­cy. Kto wie, może na­wet i Li­si­ca go lu­bił i może dla­te­go wy­le­wał na nie­go swo­ją złość, żeby za­ma­sko­wać sła­bość, któ­rą czuł do nie­go. Dzi­da pusz­czał mimo uszu wy­my­śla­nia i tyl­ko cza­sem ośmie­lał się burk­nąć:

– Od­knaj, He­ro­dzie ja­kiś, bo nie strzy­mam da­li­bóg! I w dal­szym cią­gu cier­pli­wie wy­trzy­my­wał wy­ciecz­ki Li­si­cy.

A Li­si­ca draż­nił jego am­bi­cję:
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: