- W empik go
W więzieniu - ebook
W więzieniu - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 217 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Z dalekich tajg, skąd wicher dmie orkanem i strząsa śnieg z podbiegunowych lodów, z mandżurskich pól, porosłych gaolanem, z żołnierskiej krwi, z żołnierskich nędz i głodów, śród huku dział, na stosach ciał i kości wstała, jak sen, tęsknota do wolności.
I poszła w dal na drogi i bezdroża przez wierzchy gór, przez wielkich rzek rozlewy, objęła świat od morza aż do morza – od śnieżnych tajg aż do granitów Newy, a kędy szła, na serca małych ludzi rzucała głos, co śpiących ze snu budzi.
Na progach chat stawała w mgliste ranki, w wieczorny zmierzch sny dzieciom czarowała w milknący śpiew nieznanej kołysanki, w bojową pieśń, od której huczą działa – i padał grom, gdy w bursy śród błyskania pisała swe ogniste przykazania.
/ jęły łkać po monastyrach dzwony i nieba strop łunami zaczął świecić, na twarzach krwią zastygał śmiech czerwony, ktoś żagwie brał i szedł pożary niecić – i z nowych łun od morza aż do morza skroś nocny mrok zaczęła wstawać zorza.
A ona szła rzekami czerwonemi przez gruzy miast, przez groby bezimienne, wsiąkała krwią w rozwarte łono ziemi, pożarem siół budziła noce senne – i w ludzkich serc i w ludzkich dusz więzienia rzucała krwią proroctwo wyzwolenia.W WIĘZIENIU I
Po rewizji, która trwała prawie całą noc, pana Jana Downara aresztowano.
Było jeszcze zupełnie szaro, kiedy przez puste ulice szedł pod zbrojną strażą do więzienia.
Wysoki, barczysty policjant sunął przed nim z taką powagą i godnością, iż narazie wydało mu się, że to idzie sam pan komisarz. Raz tylko, przy załatwianiu jakichś formalności paszportowych, widział komisarza swojego cyrkułu, zapamiętał jednak jego generalskie gesty i generalską postawę. Ten idący przed nim policjant miał właśnie w sobie coś generalskiego i przypominał panu Janowi komisarza.
Za panem Janem szło czterech żołnierzy z karabinami. Stąpali ciężko, szłapiąc ogromnemi buciskami po wyboistym bruku ulicy.
Panu Janowi dokuczał wilgotny chłód marcowego poranku. Przez cienkie, giemzowe buciki chwytał go lepkiem błotem za nogi i szedł w górę po kościach dreszczem.
Brrr!…
Niespana noc, pełna jakichś wstrząśnień i wrażeń niemiłych – wykoleiła go zupełnie. Ręce w głębokich kieszeniach jesiennego paltota trzęsły się, dolna szczęka nerwowo uderzała o górną, a myśli bezładnie plątały się po głowie.
Nieraz wracał do domu o świcie, lecz każdy taki spóźniony powrót miał przedsmak bliskiego wypoczynku. W wygodnem łóżku czekał go zmęczony sen bez śnicia, spokojne trwanie bez myśli. Przez zapuszczone rolety zaglądał do pokoju dzień, a on słyszał, zasypiając, ciche stąpania i szepty. – Marynia i mała Nika chodziły na palcach i rozmawiały szeptem…
Dziś – jakże się czuje inaczej! Nie wie, co go czeka, dokąd idzie i po co?…
Brrr!…
Z wylotów ulic poprzecznych, koło których przechodzili, zrywał się wiatr chłodny, dojmujący, uderzał w twarz, wciskał się między poły paltota i przeraźliwie huczał w uszach.
Wówczas policjant oglądał się poza siebie niespokojnie, a żołnierze przyśpieszali kroku i otaczali pana Jana zwartem kołem.
– Nie bójcie się… nie ucieknę… – myślał pan Jan i coraz głębiej wsuwał głowę między ramiona, a ręce w kieszenie paltota.
Po półgodzinnej wędrówce wprowadzono go wreszcie na zabrukowane podwórko więzienne, skąd po kamiennych schodkach dostał się do obszernej sieni. W sieni panował jeszcze mrok, w którym z trudnością zdołał rozróżnić niskie ławki dookoła ścian i oszklone drzwi w głębi, wiodące na kurytarz.
Na chwilę pozostawiono go w sieni samego. Usiadł na ławce i wcisnął się w kąt jak najgłębiej.
Był rad, że nie smaga już go wicher, że otoczyły go jakieś grube, czarne ściany i że ma suchą kamienną posadzkę pod nogami. Pomimo tego dzwonił jeszcze wciąż zębami i trząsł się od zimna.
Nigdy nie bał się zimna i nie rozumiał, dlaczego dziś tak bardzo przemarzł. Nie rozumiał również i tego, dlaczego jest w więzieniu? Jak się to wszystko stało? Sam oglądał własnemi oczyma rozkaz aresztowania jego, Jana Downara. Pamięta doskonale – było: Jan Downar.
Jan Downar.
O dwunastej w nocy ktoś energicznie zadzwonił do drzwi ze schodów i jednocześnie ktoś drugi zaczął dobijać się do kuchni… Kto?… Policja! Czego?… Otworzyć – krzyczał czyjś rozkazujący głos. I otworzył… Weszło ich dziesięciu… nie! piętnastu… Mieli miny poważne, urzędowe… A on automatycznie otwierał przed nimi wszystkie szuflady, drżącemi rękami rozkładał papiery, fotografje, listy… Tłómaczył, czytał… Widział dokoła siebie obcych ludzi i przerażone, wylękłe oczy Maryni… Chodziła za nim, jak cień i szeptała:
– Co to, Janku? dlaczego?
– Nic… nic… uspokój się… – odpowiadał i ściskał ją za rękę.
A potem kazali mu się ubrać i iść. Oplotły go białe, ciepłe ręce, ciepłe usta zadrżały na ustach jego tłumionym płaczem.
Poszli…
W cyrkule, w brudnym, szarym pokoju z portretem w złoconej ramie powiedziano mu raz jeszcze, że jest aresztowany i kazano coś podpisać. Czerwony nos pomocnika komisarza pochylił się nad jego podpisem.
– Charaszo! wieditie!
I znowu znalazł się na ulicy, na mokrym chłodzie i wietrze.
Dobrze, że siedzi już w kącie, przytulony do wytartej, brudnej ściany, sam… sam zupełnie…
Więzienie budziło się ze snu. Z kurytarzów przez oszklone drzwi zaczęły dolatywać głosy rozmów, ciężkie stąpania i zgrzytania kluczów w ciężkich więziennych zamkach. Zadzwoniły gdzieś szyby we drzwiach, ktoś przebiegł po schodach.
Pana Jana morzyła senność, jakieś mgły napełniły mu oczy… Prędzej… byle prędzej zasnąć choć na chwilę! I nagle, jak z pod ziemi, wyrósł przed nim ten sam policjant, który go przyprowadził z cyrkułu i w milczeniu wskazał mu drzwi do kancelarji.
Pan Jan automatycznie podniósł się i poszedł we wskazanym kierunku.
W kancelarji było pełno stołów poplamionych i podrapanych. Przy stołach stały jesionowe, żółte krzesła z powycieranemi poręczami i z podartą na siedzeniach ceratą. Przez środek pokoju, po białej i nierównej podłodze, biegł szary, sukienny chodnik.
Przy jednym ze stołów w głębi pokoju, siedział zaspany i nieumyty urzędnik, przy drzwiach stało dwóch strażników więziennych. Jeden z nich był bardzo wysoki i miał czerwoną twarz z sumiastym wąsem pod nosem, drugi był niski i krzywy, twarz miał bladą, brudny, nastroszony wąs i oczy patrzące zpodełba. Panu Janowi wydało się, że ci obaj strażnicy i ten zaspany urzędnik, to dalszy ciąg mizernego umeblowania kancelarji więziennej, tak dalece dopełniały się nawzajem ciemne barwy szynelów z podartą ceratą krzeseł i szary, wydeptany chodnik z brudną szarością twarzy nieumytego i zaspanego urzędnika.
Policjant rozkazującym tonem poprosił o zdjęcie paltota i marynarki – i pan Jan uczuł na sobie ręce strażnika z czarną brodą. Objęły go wpół, pełzły na dół po ciele, utonęły na chwilę w kieszeniach spodni i ześlizgnęły się po kolanach na mokre i brudne buciki. Jednocześnie strażnik z sumiastym wąsem trząsł jego marynarkę i rewidował kieszenie paltota. Potem zabrano mu szelki, krawat i zegarek i pozwolono się ubrać. Powoli naciągał na siebie marynarkę i czuł na powiekach coraz większą senność. Szary chodnik zaczął pod nim nieprzyjemnie falować, a brudne i podarte krzesła zakołysały się, jak łódki na wodzie.
Po chwili siedział na jednem z tych brudnych krzeseł nawprost urzędnika i odpowiadał na pytania.
Gdzie się urodził? Gdzie? Daleko – w jednej z północnych gubernij Litwy… wymienił nazwę.
Mieszkał na wsi, potem uczył się w Wilnie, potem w głębi Rosji… O, daleko! bardzo daleko, gdzieś na końcu świata. Potem powrócił do kraju… Czem się trudni? z czego żyje?
Jest artystą… nie! nie maluje, nie pisze… Skończył prawo, więc jest prawnikiem… Czy żonaty?
czy ma dzieci? Pytania sypały się jedno po drugiem, zachrypły głos urzędnika pełzł po nim i skrzypiał, jak źle nasmarowane drzwi… Ma… ma żonę i jedno dziecko, tylko jedną małą córeczkę, Nikę.
– Ten brudny, zachrypły urzędnik nie zna Niki… – myślał i odpowiadał w dalszym ciągu sennie, ziewając co chwila, a przed zamglonemi jego oczami przesuwały się jakieś dalekie obrazy, chodziły znajome mgły, pełne kształtów zapamiętanych niegdyś przed laty i pozbawionych szarej powszedniości.
Widział urwisty brzeg rzeki, widział wielki pszeniczny łan, falujący złotem, bezkresny…
Widział jakąś mała mieścinę, biały kościółek z czerwonym dachem, sklep z zielonemi okiennicami, długi, szary mur i zielone kopuły cerkiewki…
Potem widział serdeczną głowę ojca… potem jakieś oczy chabrowe, dziecinnie bezradne i jednocześnie głębokie, jak morze.
– Padpiszytie! – powiedział wreszcie urzędnik, podsuwając mu pożółkły arkusz papieru.
Podpisał.
– W 63 nomier!
Wysoki z dużym, płowym wąsem strażnik zastukał butami po podłodze i zadzwonił kluczami.
Pan Jan wstał i wyszedł za nim drzwiami wiodącemi na kurytarz. Na kurytarzu było jeszcze mroczno. Z końca, przez podwójne oszklone drzwi z zakratowanego okna, sączyło się szare, niepewne światło budzącego się marcowego dnia.
Po czarnych, żelaznych schodach weszli na piętro. Na piętrze był taki sam kurytarz, tak samo przedzielony oszklonemi drzwiami i z obu stron zakończony zakratowanemi oknami.
Pan Jan szedł za strażnikiem sennie i powoli. Myśli plątały się bezładnie:
– Więc to tak się wchodzi do więzienia… po takich czarnych, długich schodach… przez taki długi kurytarz… Nie wszyscy stąd wychodzą… nie wszyscy… W oknach, we drzwiach, wszędzie kraty pełne oczu podpatrujących i szpiegujących… Za kratami siedzą ludzie pod zbrojną strażą… i on tak będzie siedział… Jan Downar. Jan Downar.
Skręcili na lewo. Oszklone drzwi otworzyły się przed nimi bez szmeru i tylko przy zamykaniu zadzwoniły ciężarem żelaznych ram.
Przez środek kurytarza, jak w kancelarji, biegł długi, szary chodnik. Kurytarz był nieskończenie długi, sklepiony i mroczny. Z obu stron ciągnęły się dwa szeregi zamkniętych, pomalowanych smołą na czarno drzwi.
U wejścia spotkał ich oddziałowy strażnik Makar Lisica i badawczem spojrzeniem zmierzył pana Jana. Makar Lisica był już od kilkunastu lat strażnikiem więziennym i miał oczy wprawne do oceny nowych przybyszów. Odrazu poznał z kim ma do czynienia.
Po ukończeniu służby wojskowej, zamiast wrócić do swej wioski rodzinnej, został strażnikiem w więzieniu. Z początku przytłoczyła go ponurość mrocznych kurytarzów i gęste siatki rdzawych krat w każdem oknie. Powoli jednak przyzwyczaił się do więziennego życia, wrósł w tę zaryglowaną mroczność i znieczulał na dramaty, które codziennie zamykał na cztery spusty swemi ciężkiemi kluczami. Uszy zaczęły chciwie podsłuchiwać, a oczy podpatrywać.
Nawet cała powierzchowność jego znakomicie dopasowała się do tego ponurego otoczenia.
Oczy nabrały jakiegoś chytrego wyrazu i patrzyły z podełba, głowa pochyliła się naprzód i weszła głęboko między szerokie, kościste ramiona. Sprawiało to wrażenie, że jest garbusem.
Kiedy zaczynał mówić, usta jego kurczyły się tak, że każdy myślał, iż się śmieje. Ale naprawdę
Makar nie śmiał się prawie nigdy – był, jak więzienie, ponury i skryty. Mieszkał wraz z żoną Praskowją w obrębie więzienia, w małym domku piętrowym. Praskowja była córką podoficera żandarmów z cytadeli, Własowa. Stary żandarm odwiedzał ich dość często. Podczas odwiedzin wypijał zwykle niezliczoną ilość szklanek herbaty. Lisica lubił teścia i chętnie rozmawiał z nim o polityce.
– Sława Bohu, uśmirym – powtarzał – uśmirym…
– Izwiestno – potakiwał mu teść. Dziś, obejrzawszy uważnie pana Jana, Lisica pytająco spojrzał na kolegę z sumiastym wąsem.
– Kuda? – zapytał.
– W 63 – odpowiedział ten i zajrzał w głąb kurytarza.
– Oho! szczęśliwczyk z pana… najlepsza cela… salonowa cela… – zwrócił się Lisica do pana
Jana łamaną polszczyzną.
– Najlepsza… salonowa… – powtarzał pan Jan w duchu, idąc za nim w głąb kurytarza.
Zrobiło mu się naraz błogo, że będzie miał najlepszą celę.
Po chwili znalazł się w niedużym, kwadratowym pokoiku o białych ścianach i małem okienku u góry. W kącie, między wmurowaną w ścianę deską, imitującą stół, a ścianą zewnętrzną był zawieszony hamak z szarego płótna do spania, z drugiej strony było to samo. Na jednym z nich leżała czyjaś pościel i ubranie, ale w celi nie było nikogo.
– Będę tu nie sam? – zapytał.
– Z towarzyszem… A cóż, z towarzyszem weselej będzie – odparł Lisica i wysunął się z celi na kurytarz.
Pan Jan ucieszył się, że będzie miał towarzysza. Zawsze we dwóch weselej – można będzie rozmawiać i nie myśleć ciągle w kółko o jednem i tem samem. Więzienie wyobrażał sobie, jako ciągłą, beznadziejnie głuchą i zapomnianą samotność, zamkniętą na cztery spusty, zaryglowaną i zakratowaną, z wiecznem myśleniem o wolności. Ucieszył się więc, jak dziecko, dowiedziawszy się, że będzie miał towarzysza.
– Towarzysz… towarzysz… kto on? za co siedzi? – myślał, układając się na pustym hamaku i okrywając się paltotem.
Na drugim hamaku leżało ubranie – szara, wytarta i postrzępiona marynarka, kamizelka z brudną i podartą podszewką i postrzępiony kołnierzyk. Zniszczone, stare ubranie zaczęło mu opowiadać o swoim właścicielu. Więzienny towarzysz, którego nie widział jeszcze, w drzemiących oczach zaczął przyoblekać się w żywe kształty. W ciasnej, sklepionej celi było pełno jego ruchów i głosu. Chodził niezgrabnie, ciężko, mówił szeptem i patrzył zpodełba.
Jakiś działacz partyjny… robociarz…
I nagle oczy pana Jana zamknęły się, a myśli rozpłynęły się w bezkształtach snu.
Spał, jak człowiek zmęczony do utraty zmysłów, przestał egzystować zupełnie.
Kiedy obudził się, sklepiona, biała cela była pełna słońca. Otworzył i zamknął oczy – i znowu otworzył i zamknął i leżał w zdrętwiałym bezruchu.
Więc to prawda, to rzeczywistość! Obudził się w więzieniu… On, Jan Downar obudził się w więzieniu.
I za co? za co?
Codziennie zrana w gazetach pod rubryką: aresztowania i rewizje – przebiegał oczyma nazwiska aresztowanych, potem myślał o nich przy śniadaniu, potem w cukierni rozmawiał o nich ze znajomymi.
A dziś jest sam aresztowany i siedzi w więzieniu… Jak to brzmi! Jan Downar siedzi w więzieniu?
Oryginalnie… Napiszą o tem w gazetach, a wszyscy jego znajomi będą myśleli o nim przy śniadaniu i będą rozmawiali o tem w cukierni. Kelner będzie nadstawiał uszu, podsłuchując ciekawą rozmowę o aresztowaniu jego stałego gościa.
Jan Downar siedzi w więzieniu. Więc to ta rewolucja, o której przedwczoraj jeszcze rozprawiał w barze Pod Wiechą, ta rewolucja, którą tak uwielbiał głośno, pokazała mu swoje pazury.
Marynia mówiła mu zawsze, że jest nieostrożny.
Otworzył oczy.
Po celi wszerz i wzdłuż chodził niski, szczupły blondyn w szarej marynarce i w brudnym postrzępionym kołnierzyku. Mógł mieć najwyżej trzydzieści lat. Długie, rzadkie włosy niezdecydowanego koloru odsłaniały wysokie czoło. Twarz miał żółtą o wystających kościach policzkowych i grubych mięsistych wargach. Wąsów prawie nie miał, tylko na szyi i koło uszu rosły mu nierówne i rzadkie kępy włosów. Ubranie leżało na nim niewygodnie, marynarka właziła na szyję i dotykała nierównych kosmyków włosów na głowie, spodnie marszczyły się i krępowały ruchy.
Pan Jan zmrużył oczy – jeszcze chwilę chciał być sam, niepytany o nic, cichy, spokojny…
Zupełnie inaczej wyobrażał sobie swego towarzysza, jakiegoś rewolucjonistę bojowca, zdecydowanego na wszystko zatraceńca. Ten wątły, snujący się po celi, jak cień, człowiek, jakże inaczej wyglądał!
Pan Jan wogóle stał daleko od rewolucji. Ruchy mas, protesty szarych tłumów, pojedyncze wybuchy przyoblekały się w jego wyobraźni w jakieś osobowe, urojone kształty. Zdawało mu się, że rewolucjoniści to jakieś wielkie olbrzymy, o długich, żylastych rękach, ociekających krwią, i barach atletów. Wyrazy: robotnik, lud – tworzyły wielkie, szare obrazy, czarne sylwety zadymionych, fabrycznych miast, nawoływania, krzyki i zgrzyt maszyn. Widział ogromną rękę, dźwigającą olbrzymi młot, nabrzmiałe wielkim wysiłkiem mięśnie – zupełnie, jak na afiszu jakiejś wystawy berlińskiej. Wyraz "rewolucja" dawał zupełnie inny obraz. Widział szare mrowie ludu, długie węże pochodów, słyszał stąpania tysiąca nóg, oddechy tysiąca piersi i niestrojną, nierówną, chóralną pieśń. I nagle stanął przed nim ten rewolucjonista, bez mięśni, bez krwi, o twarzy żółtej i pomarszczonej, jak cytryna. Co za zawód! Więc to tak wygląda ten bunt, zmiatający stare porządki i stare prawa!
Otworzył oczy i usiadł na płótnie. W tejże chwili zaczęły na niego patrzeć badawczo siwe oczy towarzysza. W spojrzeniu tem była jakaś nieprzyjemna, podejrzliwa skrytość człowieka, podpatrywanego i szpiegowanego na każdym kroku i jednocześnie chciwa ciekawość więźnia.
Mierzyli siebie oczyma przez chwilę.
Niski blondyn w niezgrabnej marynarce zatrzymał się pod drzwiami.
– I cóż? tak będziemy siedzieli razem – powiedział, uśmiechając się do pana Jana.
– Chyba – odrzekł pan Jan, starając się uśmiechnąć do niego.
Chciał nadrabiać miną i nie mógł. Zamiast uśmiechu, coś podobnego do płaczu wykrzywiło mu usta.
– A tak… a tak… – powtarzał niski blondyn.
– Czy pierwszy raz? – zapytał po chwili.
– Tak.
– Pierwszy raz najciężej… A potem, to furda. Człowiek wchodzi w te mury z doświadczeniem…
ale pierwszy raz, jak wy teraz – to ciężko, napadną takie bunty, że rękami zechcecie kraty giąć, a zębami mury gryźć…
Włożył ręce w kieszenie i zaczął biegać po celi.
– Potem wszystko minie – mówił w dalszym ciągu – wszystko ułoży się jakoś możliwie.
Pójdą tygodnie, miesiące… Człowiek do wszystkiego musi się przyzwyczaić.
Pan Jan wiedział, że do wszystkiego można się przyzwyczaić, wchodząc jednak w te mury, łudził siebie nadzieją, że wchodzi na dwa lub trzy dni, jak do jakiejś samotnej pustelni, albo do szpitala. Myślał, że przez te dwa lub trzy dni potrafi tak się urządzić, jak w szpitalu: poleży cichutko, patrząc, jak przez mgłę, na krzątających się posługaczów, odpocznie. W szpitalu był już dwa razy i za każdym razem doznał tego uczucia wypoczynku w cichości białych ścian, pod osłupiałem ze zmęczenia okiem szarytek.
– Pójdą tygodnie, miesiące… – myślał teraz i zrobiło mu się straszno od tych słów towarzysza – tygodnie… miesiące…
Wstał z posłania i wyciągnął do towarzysza rękę.
– Jestem Jan Downar – powiedział cicho.
– Przepraszam, jak?
– Jan Downar.
– A ja jestem Bolesław Czerski. Stali nawprost siebie w słońcu, zupełnie różni, zupełnie do siebie niepodobni.
– Jeszcze się poznamy… Oho, będzie dosyć czasu… Ja jestem chłop z pod Kalisza, student politechniki lwowskiej, aresztowany po raz trzeci przed pół rokiem.
– Przed pół rokiem! – wykrzyknął pan Jan z przerażeniem. – Jakto, więc siedzicie tu już pół roku?!
– A cóż wy sobie myślicie? Pół roku, to niedużo. Są tu tacy, którzy siedzą dłużej. Ten tam za ścianą – tu wskazał palcem na ścianę, przy której sypiał – siedzi już rok przeszło.
– Przeszło rok! – powtórzył pan Jan prawie bezdźwięcznie i upadł na duchu. Jak młyńskie kamienie spadły na niego słowa towarzysza.
– Przeszło rok!
* * *
Odtąd zaczęło się dla niego nowe życie, zupełnie inne, niż to, które wiódł dotychczas. Na długie godziny rozmyślań więziennych kładła się szarość wielkich smętków, pomimo, iż wiosna coraz większem słońcem zalewała ich białą celę.
Dzień więzienny zaczynał się o szóstej rano. Z milczących cel odlatywały ostatnie sny i zewsząd zaczynały się odzywać obudzone głosy. Odryglowywano z trzaskiem drzwi, biegano po kurytarzach i krzyczano. Pan Jan podnosił się ostatni, ubierał się leniwie i, doczekawszy się swojej kolei, szedł na kurytarz myć się. Więźniowie myli się w końcu kurytarza, pod dużem oknem, z którego widać było kawał miasta, kilka starych drzew i czerwone wieże kościoła.
Pan Jan lubił to miejsce i zwykle mył się bardzo długo.
O ósmej przynoszono gorącą wodę i wówczas Czerski w dużym blaszanym imbryku zaparzał herbatę. Po herbacie przychodził posługacz sprzątać. Więźniom politycznym usługiwali więźniowie kryminalni. Celę pana Jana sprzątał złodziej pobytowy, Marcin Dzida, czasem tylko zastępował go w tej czynności Józef Kotek, który utrzymywał, że zakłół teścia i teściową przez nieostrożne obchodzenie się z widłami.
O ile Dzidę pan Jan lubił, o tyle czuł jakiś niewytłumaczony wstręt do Kotka.
Dzida był wysoki, nadmiernie barczysty i niezgrabny. Miał ospowatą, kwadratową twarz bez zarostu, niespokojnie biegające z przedmiotu na przedmiot oczy i szczecinę krótko i nierówno ostrzyżonych włosów nad potwornie niskiem czołem. Przytem odznaczał się ogromną niechlujnością – nosił na sobie kurze wszystkich cel, które sprzątał i błoto wszystkich półgodzinnych przechadzek po rozmiękłej od deszczów dróżce, gdzieś na podwórku pod oknami więzienia. Było w nim jednak coś takiego, za co go pan Jan pokochał: była w nim jakaś niezdarna niezgrabność, jakaś niedźwiedzia powolność i dobroć.
Był rodem z podmiejskiej wsi. W szóstym roku życia stracił rodziców i poszedł do miasta na poniewierkę, na bruk, a w ósmym nauczył się kraść. Odtąd połowę życia przesiadywał w więzieniu.
Kradzenie stało się jego fachem. Kradł gdzie mógł i co mógł, nieraz nawet rzeczy bezwartościowe, niepotrzebne nikomu.
O fachu swoim opowiadał z zachwytem, chełpił się i przechwalał:
– Każdą rzecz trza fajniście wykonać, jak się patrzy – mówił nieraz z dumą – fi… fi… Dzida umie i tak i tak. Nie każdy tak potrafi, jak Dzida.
Pan Jan jednak przekonał się wkrótce, że były to tylko przechwałki. Dzida był we wszystkiem niezdarą.
W więzieniu czuł się, jak u siebie w domu. W zimie nawet był rad, że ma dach nad głową i trochę ciepłej strawy. Dopiero na wiosnę zaczynał tęsknić. Niktby nie przypuszczał, że niezdarny
Dzida może tęsknić, a jednak Dzida tęsknił. Po szóstej wieczorem, kiedy zaryglowano już ostatnie drzwi i kiedy na kurytarzach robiło się zupełnie cicho, Dzida stawał na taborecie pod oknem, przyciskał twarz do kraty i długo patrzył w niebo, w łunę zachodu, w dal. Widocznie ogarniał go wówczas jakiś smętek wielki, albo żałość jakaś serdeczna, gdyż zaczynał mruczeć, o czem potem więźniowie opowiadali, że są to modlitwy żydowskie i drażnili biednego
Dzidę, mówiąc mu, że jest żydem.
Dzida jednak był antysemitą i nie lubił, gdy go nazywano żydem.
– Sami wy żydy podłe jesteście! – mruczał wówczas pod nosem i żegnał się, chcąc zamanifestować przed kolegami, że jest katolikiem.
W więzieniu lubili go wszyscy prócz Lisicy. Kto wie, może nawet i Lisica go lubił i może dlatego wylewał na niego swoją złość, żeby zamaskować słabość, którą czuł do niego. Dzida puszczał mimo uszu wymyślania i tylko czasem ośmielał się burknąć:
– Odknaj, Herodzie jakiś, bo nie strzymam dalibóg! I w dalszym ciągu cierpliwie wytrzymywał wycieczki Lisicy.
A Lisica drażnił jego ambicję: