- W empik go
W zapadłym szybie - ebook
W zapadłym szybie - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 209 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Czasem wozak z rozkazu warcabnika zostanie na noc w kopalni sam jeden, aby pilnować wybuchu zaskórnych wód aby pilnować ognia. Naokoło niego dziesięć mil krużganków wyprawy, naokoło źupa niezmierna, pod nim piętra dolne, nad nim górne poziomy, a w tym labiryncie on sam… Nie sam. Oto któś kuje. Rąbie sól żelazem. Kilof dzwoni, calizna się sypie, sól odrąbana szeleści. Rąbie któś i kuje. To duch, skarbnik maleńki jak lilia…
Nieraz kruszak widzi go na oczy, Na ogromnej ścianie skalnej do pokładu się dobiera, trafił na samoród zielony, to szczera, święta sól. Ujął kilof w ręce, wali nim w ścianę, wrył się w nią głęboko, dochodzi do miejsca, w którym mieszka skarbnik od tak dawna, jak Bóg stworzył sól. Ostrze kilofa rozrąbało kruch, wpadło w ducha mieszkanko…
– Ogień!!!
Światło się zjawia, sól zabłyśnie ogniem wielkim i zgaśnie. Duch spłonął.
Kruszak wie wszystkie tajemnice kopalni, zna zjawiska i czary, jakie tam mieszkają. – A przecię tam – do zapadłego szybu, iść się boi. Tam płacz słychać. Płacz i krzyk. Tyle razy ludzie słyszeli! Od trzystu już lat. A jęk duchów mrozi strachem krew. Nikt tam nie idzie. Zabrania tego nawet bańskie prawo.
Raz wybrało się dwóch. Junaki, jako zwykle górnickie syny. Szyb wtedy jeszcze łączy! żupę ze światem, z dołu widzieli ludzie słoneczną jasność, czuli lecący szybem ciepłem słonecznem przepojony wiatr. Zuchy postanowiły iść w zaczarowany świat, usłyszeć, kto tam od wieku tak płacze. Opuścili działa, na których pracują ludzie, opuścili chodniki, któremi chodzą ludzie. Poszli w pustki. Kopano tam za czasów króla Piasta, wydobyto wszystką sól, poczem górnicy na zawsze komory te i szyby opuścili. Stały pustką wieki. W te zapomniane miejsca śmiałki idą, Przed nimi w urwisku jama, korytarz, który się zapada, wyprawy, które wlazły w ziemię. – Naprzód I
Weszli w piec straszny. Chodnik dębowy Zgnił, nad głową trzaski połamanych dębów widać, powała siada, złomy okropne wiszą nad głową. Czasem ścisły się ściany tak, że ledwo człowiek prześliznąć się zdoła, czasem trzeba klęknąć, pochylić się, rakiem przepleść się przez zawalony korytarz Znowu rozstąpiły się kamienie, piec obszerny, działo jedno i drugie minęli, przed oczami bezmierna komora. Co za ogromy i Kościół wawelski wlazłby w te straszne przestrzenie. Ciemno. Rozjarzył kruszak kaganek, światło wielkie, próżno się światło sili, aby dotrzeć dopowały, blask ledwo słaby w iskrach soli się świeci. Spojrzał wozak na ziemię…
– Żelazo jakieś.
– Kilof…
Na klepisku leżał obuch. Ujął górnik za trzon…, trzon rozsypał się w ręce. Spróchniałe drzewo. Wziął w palce żelazo – ruda rdzy się sypie…
– Wieki leży ten kilof.
– Czas zeżarł żelazo.
– Stal prochem na ziemię leci.
– Za Kaźmierza, chłopskiego króla, tu pewnie kopano.
Minęli starożytną komorę, znowu w caliznę solną iść trzeba, czeluść jakaś straszna, weszli, długo, długo szli piecem, wtem…
Wicher zagasił kaganiec. Zaleciało ich ciepłe, ohydne, zgniłe powietrze, przez butwiejące drewniane wyprawy snać ciągnie zaduch i stęch-Iiznę ze sobą niesie.
– Zajarz światło.
– W piersiach zatyka.
– Zajarz, bo oślepnę od tej straszliwej ciemności.
Skrzesał kruszak ognia, na hubie zjawiła się iskra, dmie w nią chłop, aby się smolny knot kagańca rozjarzył; zapalił się wreszcie i zgasł…
_ Wicher gasi…
_ Ustąpmy na bok.
_ Zaciszne miejsce znajdę.
Wyciągnął ręce kruszak, po omacku idzie, ściany się dotknął, kilka kroków uszedł, stanął nagle.
– Słyszysz?!
– Ten wicher płacze.
– Jęk jakiś słychać.
– Ludzkie głosy i ludzkie kwilenie.
– Chodź do mnie! Strach!! Patrz! Patrz!! Pobiegł górnik za głosem towarzysza…
– Oooli
W czarnej, strasznej przestrzeni światło mętne majaczeje, dymi się ta jasność, blaskiem próchniejącej wierzby świeci.
– Światło kagańca widzę…
– Ludzi nie masz, a kaganek się jarzy.
– Zgnilizny błędnym ogniem świecą…
– Drzewa próchnieją.
– Wśród sinych mgieł próchna, kagańca dym rdzawy.
– We wstęgach powikłanych i splotach wężowych ten dym się snuje.
– Zbrodnia się tu stać musiała.
– Ten kaganiec zabity górnik zostawił.
– Wieki to światło tu płonic
– Słyszysz?!!
– Wyje któś w szybie i płacze.
– Głosy coraz bliżej.
– Z wichrem lecą!!
– Boże! Ze szybu idzie duch!
– Wyszedł z czeluśei szybu, przy próchniejących kościach się zjawił.
– Żupan aksamitny na nim, w ręku żelazny obuch.
– Drugi!! Drugi Ii
– Inny duch!
– Górnik!
– Trzeci duch! Krasawica wielkiej urody.
– Płacze!
– Do stóp się p lezie.
– Strach we mnie.
– Ten płacz ludzki śeina w żyłach krew.
– Patrz, atrz. Plezie się na kolanach za górnikiem…
_ Co ona mówi?
– Woła: Ulituj się, przebacz I!
– Ucieka od niej karmazyn i górnik. Ona idzie za nimi. Straszny, trumienny taniec. Pląsy szkieletów.
– Zbliżają się ku nam,
– Zamrze ze strachu me serce,
– Jak mgła nad jeziorem pląsa i kołuje, tak leci po komorze trójca dusz zmarłych. Jak błędne ognie w zapadłym lesie na bagnisku. Mkną, pląsają. Za górnikiem plezie się na kolanach dziewoja, plącze i łka, rosi i zaklina…
– Ulituj się, przebaczll
Zbliżyły się duchy do drżących trwogą śmierci, przytulonych do ściany do górników, karmazyn otwar! trupie oczy i krzyknął:
– Ludzie!!!
– Życie ratujmy!!!
– Uciekaj!!!
Lecą kruszący na oślep, jeden z nich różaniec wiszący na szyi chwycił, dyszacem gardłem modli się, o życie prosi, zmiłowania boskiego woła. Ściga ich krzyk okropny, łomot straszliwy; oto jakby sto piorunów uderzyło, jakby się Tatry waliły, jakby ziemia wyszła ze swej kolei i natknęła się na słońce. Tysiąc dębowych pni w szybie się wali, sieć wypraw się kręci, urwiska skalne wyszły z posady, walą się niezmierne przestrzenie, olbrzymi gmach solnej katedry się wali. Piastowski szyb się zapadł…
Kruszący rozum stracili. Przez pustki bieżą jak szalem Serca biją, jakby w piersiach skarbnik zamieszkał i bił obuchem w piersi ścianę. Tchu brak, a przecię lecą. Dostali się wreszcie w nowe góry, wybiegli na świat, Jeden z nich miał białe włosy na głowie. Posiwiał ze strachu w tej okropnej godzinie…
Ujrzeli ludzie ich zielone z trwogi lica…
– Gdzieś ty byt?
_ W zapadłym szybie. _ Goś widział?
_ Umarli płaczą–rzekł, padając na ziemię. Podnieśli go kruszący. _ Widziałeś umarłych? Górnik milczał.
– Czemu nie mówisz? Co to? Zemdlał. Wody!
Ocucili ludzie kruszaka, do chaty zawiedli.
Gawiedż ciekawa. Koło drugiego górnika się zbieźeli, o zaczarowany świat pytają się drugiego.
– Opowiedz nam ty, coś widział w zapadłym szybie?
Górnik chce mówić, usta otwiera, wargi służby odmówiły, silą się usta…
– Patrzcie! Oniemiał.
Śmieje się górnik głupkowato, gromadę opuścił, poszedł do domu. Dziwny powrót. Dziaduś go siwy – wita, witają go dz::ci, zona jużynę warzy. Ciągle i ciągle śmieje się górnik, przymarł ten uśmiech do ust, przez tydzień, miesiąc, rok na pytania ludzkie śmiechem odpowiada…
– Oszalał!
Mijają teraz ludzie komory, gdzie kopano za króla Jagiellona i za króla Piasta. Stronią od nich, bo tam zamieszkała smierć, tam mieszka niemota, szaleństwo, zagłada. Górnik, przechodząc pr2ez komorę – z której do zapadłego szybu prowadzi droga, żegna się, szepce serdeczną pieśń swojacką: Kto się w opiekę podda P?-nu swemu…
A przecie choć wszystko od straszliwej kc mory stroni, przecież do uszu ludzkich dolatuj-płacz duchów i jęk. – Został nocą wozak sam w kopalni, od zapadłego szybu odgradza go dwadzieścia staj, a przecie przez caliznę skały solnej, przez ziemie, iły i kamieniska słychać straszny płacz, okropne ludzki, łkanie. Zebrze jakiś głos, rozpacza kwili:
– Ulituj się!! Przebacz;'1.
Dawne to lata, bardzo dawne…
Chałupina na przedmieściu nizka w ziemię się prawie zapada. Dziewanny, czarne róże tak wysoko w górę wystrzeliły, chmiel z dachu tak nizko girlandami się kołysze, że nie widać chaty, że w tym ogrodzie nie masz domu, jeno wielka jakaś kwietna calizna. Powiał wiosenny wiatr, odsłoni! wybujałe chmiele – jest chateńka, bo okna niebiesko obramione widać. Każdy pozna, że panna w domu, bo okienice modre, bo przed okienkami, na grządkach rosną lilie. Zakwitną wnet. Łodyga zielona się chwieje, u szczytów kwietna korona, wnet pączki prysną, prześlicznym kwiatem się zabielą. Grzędy we wszelakie kwiecie strojne, nagietki i ruta, trzewiczki Matki Boskiej i ostróżki lazurowe, grządka gwodzików czerwienią płonie…
Jakby z drzwi chaty kwiat wyszedł. Oczy jako ostróżki, lice jako roża. Nie kwiat ci to, to dziewucha, to mieszczańska cora. Albo święto wielkie, albo gości się spodziewa; bogaty strój na niej, stanik z materyi słuckiej, złotem tkany, korale, u których wisi ogromny srebrny krzyż, koszula biała, ze surowego jedwabiu s odniczka fałdzista. A na jedwabiu tkacz istne wymalował cuda, co piędź, kwiat z nici jedwabnych rzucił, liście zielone, purpurowe piwonie, bławatki i polne róźe sukienkę dziewoi stroją…
Ostatnie to dostatki, ostatni mieszczański zbytek. Już teraz przekwit światłego, bogatego, polskiego mieszczaństwa. Z narodzinami swawoli upadła władza królewska, upadło polskie mieszczaństwo. Wydarły berło królowi królewięta, zamożność miast poszła w ruinę. Wnet przyjdzie Szwed i czego nie dokona! szlacheckie królewiątko, on dokona. Miasto, które stało nad brzegiem ruiny, pchnie w prz
Wyszła dziewczyna przed chatę. Iskry w tych śmiejących oczach, wabią te oczy do siebie, szczęście obiecują, mało nie tryśnie z krasnych jagód krew, jako lilia kształtna, jako grab mocna ta in dziewczyna. Patrząc na te bujne piersi, na te piękne lica… na te wabiące oczy, wątpisz, żeby tę pełną życia postać mogła zagarnąć kiedyś śmierć, bo te czary, te powaby, do życia, do szczęścia, do miłości, a nie na śmierć stworzone…
Wyszła przed chatę, patrzy na drożynę, która do miasta prowadzi. Patrzy, czy nie ujrzy starej wiedźmy Katarzyny. Wie dziewczyna, że ma przyjść swatka, baby jej mówiły, że przyjdzie, aby weselisko zaraić. Rano spadła ta wieśe na dziewuchę. Przyszła nowina niespodzianie, tak nagle, że dziewczyna nie była w stanie się dowiedzieć, czyim swatka posłem, kogo jej rai. Bo krasnej, różowej, płomiennej dziewczynie tylu w oczy zaglądało, że…
Spojrzała wdal…
– Idzie.
Ku szybowi polnemu s ieszy dziadula, miedzami wśród pszenic zielonych idzie, minęła wąwóz, osłonięty leszczynami, już iest niedaleko chaty.
ty
Dziewczyna cofnęła się rozmyślnie w głąb ościeży–
– Myślałaby, że mi pilno, że na swaty czekam.
Zakołatała we wierzeje swacha, weszła.
– Pochwalony Jezus Chrystus.
– Na wieki wieków. Witajcie.
– Bóg zapiać za powitanie.
– Z czemże was Matka Boska prowadzi? Katarzyna zrazu nie odrzekła nic. Stara swacha. Ona sto małżeństw skojarzyła, stu zmarłych łudzi do trumny ubrała, piła na stu weselach, przy stu narodzinach pomocną była ręką.
Ona wie, że mądra swacha nie powinna zdradzić tajemnicy z czem przyszła, że nie wolno jej przez aplaninę sprawy popsuć, zamiast ją naprawić. Dopiero wtedy, gdy grunt zbada, gdy uszy ludzkie przygotuje…
– Pytasz się Maryś z czem przyszłam? Z niczem. Tak, idąc polną drogą, wstąpiłam w wasze progi. Alboż ci moje nawiedzenie nie mile?
– Zawsze gość drogi. Ale wam się sta-ruchno coś oczy świecą, jakbyście dziś gesto w dnie szklanki zwierciadła szukali.
Zaśmiała się stara.
– Szukałam ci i znalazłam, Alboź mi nie wolno.
– Wolno wam, wolno. Siadajcie.
– Oj spocznę, bo nogi stare. Co u was słychać?
– Coby słychać było? Oziminy ładne, konopie pięknie wschodzi Więcej nic.
– Ładnemu wszystko pięknie się darzy, kto młody i zdrowy, ten szczęśliwy.