W zdrowiu i w chorobie - ebook
W zdrowiu i w chorobie - ebook
Eve, to młoda dziewczyna, która po wielu życiowych zakrętach próbuje wyjść na prostą. Los na jej drodze stawia Erica, mężczyznę, który wydaje się być wymarzonym materiałem na partnera. Wkrótce jednak okazuje się, że ten ideał ma jednak wady, których nie sposób lekceważyć. Mimo prób, na które wystawia ich wspólne życie, Eve się nie poddaje. Podejmuje nierówną walkę zarówno z chorobą, jak i otoczeniem narzeczonego. Wierzy, że jej miłość pokona wszelkie przeciwności. Czy jednak starczy jej sił i determinacji?
Kategoria: | Romans |
Zabezpieczenie: | brak |
ISBN: | 978-83-8290-294-5 |
Rozmiar pliku: | 1 005 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Mrok zalał ulicę już kilka ładnych godzin temu. Niska latarnia ustawiona przed blokiem rzucała nikłe światło na wąski chodnik prowadzący do schodków przed klatką. Na szóste piętro, za zasunięte rolety, i tak nie docierało. Liczyłam, że w końcu prześpię spokojnie chociaż jedną noc, nim zacznę kolejną zmianę w pracy. Jedni powiedzieliby, że to zajęcie marzeń. Przez cały rok tworzyłam piękne, szklane bombki, filiżanki czy talerzyki, dzień w dzień świeciłam się brokatem albo kolorowymi farbami. Jednak podczas rysowania szczegółów malutkim pędzelkiem wzrok męczył się okropnie i psuł się szybko. Kiedy kończyłam naukę w szkole rzemiosła artystycznego, marzyłam, że zostanę zatrudniona w bardziej prestiżowej firmie. Miałam aspiracje, ale… Życie sprowadziło mnie na ziemię. Nie mówię, zarobki były dobre, starczało na mieszkanie, rachunki, jedzenie. Regularnie co miesiąc odkładałam dwadzieścia dolarów do puszki ustawionej na lodówce po – nomen omen – świątecznych ciastkach. Kasa na wakacje lub ważniejsze bądź nieprzewidziane wydatki. Praca była dwuzmianowa, po sześć godzin. Zaczynałam od siódmej do pierwszej lub od dwunastej do szóstej. Najwięcej zamówień otrzymywaliśmy w okresie przedświątecznym. Brakowało czasu na odpoczynek, czasem zostawałam po godzinach, aby dorobić do budżetu. Opłacało się. Nie miałam luksusów, ale przynajmniej byłam niezależna.
Kolejne łupnięcie, krzyk za ścianą i wyzwiska wyrwały mnie z niezbyt głębokiego snu. Jęknęłam wściekle, chowając głowę pod poduszką. Nie, to nie awantura, to moi sąsiedzi urządzili kolejną dziką sekszabawę. Byłam zmęczona po dwóch zmianach, a za kilka godzin musiałam wstać i ponownie malować wesołe reniferki czy otyłego Mikołaja na szklanych bombkach. Te niezbyt miłe wyzwiska przerodziły się w odgłosy uderzeń, klapsów i zakończyły regularnym obijaniem komody o ścianę. Skąd wiem? Prosiłam już chyba z tysiąc razy o ciszę – byłam u nich w mieszkaniu. Zwykle miałam jedną, góra dwie noce odpoczynku, po których znów robili się głośniejsi. Najgorsze było jednak, gdy zapraszali kogoś do towarzystwa: kobietę lub mężczyznę. Nie robili tego często, raz na kilka tygodni, jednak wtedy w swoich zabawach sięgali szczytu. Spodziewałam się tego w najbliższe święta, więc będę musiała się ewakuować na te kilka dni.
– Gdybym miała strzelbę, byłoby cicho – mruknęłam do siebie.
Kolejne uderzenia, coraz głośniejsze krzyki kobiety, jej wołania, aby nie przestawał. Coś upadło na podłogę, chyba się tłukąc. Bawili się dobrze kosztem moich biednych uszu i nerwów. Zawsze sobie powtarzałam, że pewnego dnia ja też sprowadzę sobie faceta i będziemy hałasować tak, że to nas poproszą o ciszę. W końcu, po kolejnych kilku minutach jęki ucichły, przenieśli się na kanapę po drugiej stronie pokoju, skąd ich krzyki nie niosły się już takim echem. Nie były tak wkurzające, jak regularne łomotanie mebla o ścianę, przy której stało łóżko w mojej sypialni. Mogłam nareszcie zasnąć w spokoju.
Ranek nastał zbyt szybko. Nawet kawa w ten piątkowy poranek nie dobudziła mnie wystarczająco, a wiedziałam, że po kolejną będę mogła sięgnąć dopiero po pracy. Niczym zombiak siorbałam gorący napój nad brzydkim, bladoróżowym blatem w mojej kuchni. Kilka kosmyków ciemnych włosów opadło mi na czoło. Wieczorem zaplotłam prowizoryczny warkocz sięgający do połowy pleców, ale jak widać po raz kolejny niesforna grzywka uciekła spod spineczki z diamencikiem. Poprawiłam ją i wróciłam do napoju. Patrzyłam na wciśnięte w tę moją mikrokuchnię fronty szafek. Kiedy uciekałam z patologicznego, pełnego przemocy domu, miałam ledwie szesnaście lat i nie sądziłam, że uda mi się osiągnąć tak wiele. Miałam pracę, skończyłam szkołę i nawet planowałam zdobyć podstawowy stopień na Akademii. Wszystko dlatego, żeby zostać kimś: wielkim projektantem mody, grafikiem komputerowym, bo jedyne, co mnie ograniczało, to wyobraźnia. Ludzie z talentem do szczegółów, delikatnością pędzla stykającego się z powierzchnią kruchej bombki są w cenie. Na razie nie udało mi się zdobyć żadnej konkretnej oferty. To, co osiągnęłam, to ogromny sukces, ale wciąż czułam niedosyt. W wieku dwudziestu czterech lat powinnam mieć kogoś na stałe, myśleć o ślubie, rodzinie. Nadal jednak byłam samotna. Jedyny, poważny związek, jaki kiedykolwiek mi się przydarzył, zakończył się dramatycznym rozstaniem. Mój mężczyzna odszedł z inną, twierdząc, że mnie nie kocha. To przykre i bolesne doświadczenie zraziło mnie do płci przeciwnej. Nie chciałam znowu cierpieć, więc zostałam singielką. I tak od ponad dwóch lat: właściwie bez przyjaciół, pochłonięta pracą, od czasu do czasu odwiedzałam jedynie bratostwo i dwójkę ich dzieci. Jak co roku zapraszali mnie na święta. Zwykle zgadzałam się bez wahania, ale nie tym razem. Chciałam wyjechać, odpocząć od nowojorskiego zgiełku, smogu, przeklętego tłoku oraz cholernych, żółtych taksówek. Mieszkałam na obrzeżach, w okrytym złą sławą Newark. To tu codziennie słyszało się o porachunkach gangów, strzelali do siebie jak do kaczek, pokazując, kto jest panem. A ja? Ja żyłam w tych warunkach. Codziennie przemykałam wąskimi uliczkami, starając się nie zwrócić na siebie uwagi. Na broń nie było mnie stać, dlatego zaopatrzyłam się w gaz. Już kilkukrotnie byłam zmuszona go użyć, aby ratować własne życie. Wymalowane krwią chodniki widywałam często. Na starych pokrytych graffiti murach blokowiska co i rusz rzucało mi się w oczy hasło „zabić Rolanda’” czy „śmierć Scottyemu”. To dwóch przywódców gangów szalejących w mojej dzielnicy. Nie znałam i nie miałam zamiaru poznawać żadnego z nich. Ich zaćpani pomocnicy nieraz próbowali mnie zaczepić, a nawet skrzywdzić. To niebezpieczne miasto, w którym nie brakowało groźnych ludzkich bestii. Ale nie stać mnie było na coś innego. Właściwie to już się do tego wszystkiego przyzwyczaiłam, ale czasem miewałam gorsze dni. Jak dziś. Stałam przy oknie i krytycznym okiem przyglądałam się swojej kuchni. Pomieszczenie oświetlała pojedyncza żarówka. Ostre światło wydobywało wszelkie mankamenty wystroju. Fornir na szafkach był zniszczony i w wielu miejscach zdążył się odkleić. Większość drzwiczek nie domykała się dokładnie. Stara lodówka i kuchenka bez piekarnika, obity, emaliowany zlew, bo na zmywarkę brakowało miejsca i oczywiście kasy. Zawsze chciałam znaleźć bogatego męża, nie martwić się o pieniądze, żyć w bezpiecznym kącie, jakim byłby nasz wspólny dom. Na razie tkwiłam na szóstym piętrze bloku nie różniącego się niczym od tych stojących w rzędzie wzdłuż ulicy obok parku. Dwupokojowe, dość typowe: salonik oraz sypialnia, w której stało jedynie łóżko oraz krzesło bez oparcia robiące za stolik. Na szczęście miało dość ładną oraz wygodną łazienkę z wanną. Po ciężkim dniu mogłam się zrelaksować, z butelką taniego wina wzdychając i tęskniąc za życiem, jakie chciałabym kiedyś mieć. Na razie w półokrągłym lustrze wiszącym nad umywalką widziałam zmęczoną kobietę o bladej cerze, z piegami na niedużym nosku. W szmaragdowych oczach dostrzegałam smutek, a czasem gromadziły się słone łzy. Ubrana jak zawsze w to, co znalazłam w lumpeksie na wagę, stary T-shirt, jakieś dżinsy czy obuwie sportowe, wyglądam zwyczajnie. I chociaż wciąż marzyłam o wielkiej miłości, to nadal nie spadła mi z nieba. Mój anioł stróż chyba ciągle jest na urlopie – tak go zawsze tłumaczyłam, pijąc jak co dzień rano tę samą, gorzką kawę.
– Dobra, marudzeniem nic nie zdziałam – szepnęłam do siebie.
Wstawiłam kubek po kawie do zlewu. Z westchnieniem opuściłam kuchnię i znalazłam się w mikroskopijnym przedpokoju. Naprzeciw znajdowały się drzwi do łazienki oraz klaustrofobicznej sypialni. Po lewej wchodziło się do salonu, który był nim tylko z nazwy. Kanapa okryta nowym, turkusowym kocem stała tuż przy wyjściu na niewielki balkon. Na biurku naprzeciw ustawiłam mały telewizor. Obok znalazła miejsce witrynka z moimi bombkowymi dziełami oraz malowanymi talerzami. To były egzemplarze, w których ktoś dopatrzył się niedoskonałości. Zamiast tłuc źle wykonane zamówienia, mogłam je odkupić za grosze. Podłoga została wyłożona szarą wykładziną, podczas gdy ściany były obrzydliwie żółte. Było paskudnie, ale już się przyzwyczaiłam.