Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

W zimowy wieczór - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

W zimowy wieczór - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 198 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Wie­czór był nie­póź­ny, ale bar­dzo ciem­ny; na nie­bie usła­nym chmu­ra­mi nie­świe­ci­ła ani jed­na gwiaz­da, wiatr po­su­wi­ście ha­sał, wi­ru­ją­cy­mi słu­py wzbi­jał się w górę, ga­ma­mi szu­mów. ję­ków, gwiz­dań śpie­wał w głę­bo­kiej ko­tli­nie, na któ­rej dnie le­żał rów­ny, sze­ro­ki, od śnie­gu bia­ły szlak za­mar­z­łej rze­ki. Rze­ka, wą­skie jej wy­brze­ża, wy­so­kie ścia­ny ko­tli­ny ma­ja­czy­ły w gru­bych ciem­no­ściach męt­ną bia­ło­ścią okry­wa­ją­ce­go je śnie­gu. Z jed­nej stro­ny, na gó­rze, pa­no­wa­ła zu­peł­na pust­ka, tu i ów­dzie tyl­ko prze­ry­wa­na czar­ny­mi, cien­ki­mi li­nia­mi drzew, mło­dych so­sen może, po wy­cię­tym bo­rze po­zo­sta­łych. Z dru­giej stro­ny, wy­żej jesz­cze, wiej­skie do­mo­stwa rzeź­bi­ły na tle ciem­no­ści łań­cuch gru­bych, czar­niej­szych niż ona punk­tów. Po­ły­ski­wa­ły też one rzę­dem drob­nych świa­te­łek, po­dob­nych do czer­wo­na­wych, mru­ga­ją­cych oczu.

Z da­le­ka, ni­sko, nad sa­mym szla­kiem rze­ki po­su­wa­ła się po­stać zu­peł­nie sa­mot­ne­go czło­wie­ka. Na tle mdła­wej bia­ło­ści śnie­gu wy­da­wa­ła się ona cien­ką li­nią szyb­ko prze­rzy­na­ją­cą gru­be, ale mniej od niej czar­ne ciem­no­ści. Wzno­szą­ce się ze stron obu wy­so­kie ścia­ny ko­tli­ny zmniej­sza­ły jej roz­mia­ry, moż­na by po­my­śleć, że jest to nie­skoń­czo­na ma­łość pły­ną­ca po mo­rzu nie­skoń­czo­nej wiel­ko­ści. Wiel­kie mo­rza nocy i sa­mot­no­ści roz­le­wa­ły się wko­ło niej od zie­mi do nie­ba; zbał­wa­nio­ne, szu­mią­ce wi­chry zda­wa­ły się ją nieść po sze­ro­kim, dzi­kim, po­nu­rym ło­nie na­tu­ry, wo­bec któ­rej i gróźb, po­tę­gi i wspa­nia­ło­ści była ona kro­plą, okru­chą, ziar­nem pia­sku, źdźbłem tra­wy upa­dłym na dno prze­pa­ści…

Jed­nak po­mi­mo po­zo­rów nada­wa­nych mu przez oto­cze­nie czło­wiek idą­cy po dnie prze­pa­ści sil­nym być mu­siał, bo jak zręcz­ny i wy­ćwi­czo­ny pły­wak po­rze wzbu­rzo­ne wody, tak on szyb­ko, nie­za­chwia­nie i w li­nii pro­stej pruł po­su­wi­ste fale l wi­ru­ją­ce słu­py wi­chrów. To, co go ota­cza­ło – jak­kol­wiek czar­ne, dzi­kie i bez­lud­ne – nie czy­ni­ło kro­ku jego po­wol­nym i trwoż­nym. W za­mian cos go z tyłu po­py­cha­ło, gna­ło, par­ło co­raz da­lej, co­raz gwał­tow­niej. Ku cze­mu? Ku ja­kie­muś może punk­to­wi wy­ba­wie­nia czy schro­nie­nia, wi­dzial­ne­mu tyl­ko jego oczom ciem­no­ścią i ude­rze­nia­mi wi­chrów ośle­pia­nym, a może i tym oczom na­wet nie zna­ne­mu, nie­wia­do­me­mu i tyl­ko ogni­sty­mi zgło­ska­mi wy­pi­su­ją­ce­mu na tle nocy na­glą­cy krzyk: Na­przód! na­przód! byle da­lej!

Szedł pręd­ko, rów­no, w li­nii nie­za­chwia­nie pro­stej, ci­cho jak wid­mo su­nąc po mniej czar­nych niż ono ciem­no­ściach; cza­sem tyl­ko u stóp jego roz­le­ga­ło się krót­kie, me­ta­licz­ne stuk­nię­cie jego kija o wy­sta­ją­cy spod śnie­gu ka­mień wy­brze­ża. Wtem sta­nął, jak wry­ty sta­nął i gło­wę pod­niósł ku roz­cią­gnię­te­mu na gó­rze, wy­so­ko, łań­cu­cho­wi czar­nych punk­tów czer­wo­na­wy­mi świa­teł­ka­mi mru­ga­ją­cych. Na łań­cuch ten wi­docz­nie pa­trzał, a w po­gwiz­dy wi­chru, któ­ry spod stóp jego wy­buch­nął wi­ru­ją­cym słu­pem, wmie­szał się okrzyk ludz­ki, zdzi­wie­nia pe­łen, z jed­ne­go tyl­ko, lecz prze­cią­głe­go dźwię­ku zło­żo­ny:

– A!

Za­dzi­wił się. Kil­ka mi­nut pa­trzał w górę i raz jesz­cze, ale już cich­szy i krót­szy wy­krzyk rzu­cił po­mię­dzy dwa nie­skoń­cze­nie dłu­gie jęki wi­chru:

– A!

Po­tem szedł zno­wu da­lej, lecz znacz­nie po­wol­niej niż przed­tem. Po ru­chach jego gło­wy po­znać moż­na było, że z usil­nym za­pew­ne wy­tę­że­niem wzro­ku spo­glą­da na rze­kę, na szczyt prze­ciw­le­głej ścia­ny, pu­sty i tyl­ko rzad­ki­mi li­nia­mi cien­kich drzew ma­ja­czą­cy, na mdła­wo bie­le­ją­ce za­głę­bie­nia i gar­by tej wy­nio­sło­ści, u któ­rej stóp po­stę­po­wał zwol­na, co­raz wol­niej.

"Nie­gdyś, nie­gdyś w błę­ki­cie i zło­cie let­nie­go dnia nad tą rze­ką schy­la­ła się mło­da jesz­cze chłop­ka w pstrej spód­ni­cy do wy­so­ko­ści ko­lan pod­nie­sio­nej, z praw­ni­kiem, któ­rym sil­na jej ręka roz­gło­śnie ude­rza­ła o sza­re płót­na przy­kry­te płyn­nym krysz­ta­łem wody. Tuż za nią z ło­zi­no­we­go ko­sza osło­nię­te­go czer­wo­ną chu­s­tą wy­do­by­wa­ło się na świat boży małe, py­za­te, In­ia­no­wło­se dzie­cię i cie­ka­wy­mi, chci­wy­mi świa­ta ocza­mi pa­trza­ło na błę­ki­ty i zło­to dnia let­nie­go, na usia­ny ka­mie­nia­mi pia­sek wy­brze­ża, na płyn­ne krysz­ta­ły wody i schy­lo­ną nad nimi, bia­łym pral­ni­kiem sza­re płót­na ude­rza­ją­cą, na sil­nych i na­gich no­gach jak na po­tęż­nej pod­sta­wie opar­tą mat­kę…

Zno­wu sta­nął. Tam, gdzie na gó­rze ostat­nim ze wszyst­kich świa­teł­kiem mru­gał ostat­ni czar­ny i nie­co od in­nych grub­szy punkt łań­cu­cha, od dołu wspi­nać się za­czy­na­ła dro­ga sze­ro­ka po mniej stro­mej niż gdzie in­dziej spa­dzi­sto­ści su­ną­ca co­raz wy­żej. Z jed­nej jej stro­ny sta­ły w ciem­no­ściach i cza­sem, z rzad­ka, szu­mia­ły so­sny, z dru­giej bie­gły i wiły się krę­te, zwi­kła­ne,nie­wy­raź­ne cie­nie płot­ków, na któ­rych niby na po­rę­czy wscho­dów bo­ga­cza, śnieg ro­ze­słał pu­szy­ste po­dusz­ki.

Sta­nął, na dro­gę pną­cą się w górę wy­tę­żo­nym za­pew­ne wzro­kiem pa­trzał i zno­wu w szum wi­chru le­cą­ce­go po ścię­tych te­raz krysz­ta­łach rze­ki wmie­szał się okrzyk ludz­kie­go gło­su pe­łen zdzi­wie­nia:

– A!

Dłu­go stał u po­cząt­ku dro­gi. Wa­hał się czy z sa­mym sobą wal­czył? Ki­jem sil­nie ude­rzył o spo­ry ka­mień, rękę do gło­wy pod­niósł i wnet ją wzdłuż cia­ła opu­ścił. Zwol­na, co­raz wol­niej iść za­czął dro­gą wspi­na­ją­cą się po spa­dzi­stej gó­rze, co­raz wy­żej…

…Nie­gdyś, nie­gdyś dro­gą tą na górę tę wcho­dził chłop wy­so­ki i sil­ny, bia­łą ko­szu­lą świe­cąc w je­sien­nej mgle, bose sto­py za­ta­pia­jąc w pia­sku i na ple­cach nio­sąc sieć, przez któ­rej sze­ro­kie oka po­ły­ski­wa­ły srebr­ne łu­ski i ró­żo­we skrze­la ry­bie. A za nim wy­ro­stek bo­so­no­gi, py­za­ty, z har­do od­rzu­co­ną gło­wą, z za­wie­szo­ną na ra­mię wyż­szą od nie­go wędą, biegł jak mło­de źre­bię, grzy­wę roz­wie­wa­jąc, pod­ska­ku­jąc, bra­ciom, któ­rzy cie­ka­wie wy­glą­da­li zza plo­ta, dzie­je po­ło­wu opo­wia­da­jąc tak roz­gło­śnie i try­um­fu­ją­co, że głos jego da­le­ko roz­le­gał się po wsi i po­mię­dzy rzad­kie so­sny wpa­da­jąc roz­bi­jał się nad mo­gi­ła­mi W ty­siąc śpiew­nych, we­so­łych dzwon­ków.

Wszedł po­mię­dzy so­sny, kil­ka razy po­tknął się o mo­gi­ły ni­ski­mi krza­ka­mi oto­czo­ne, śnie­giem przy­sy­pa­ne i tuż przy zie­mi ni­ski­mi krzy­ża­mi ster­czą­ce. Jak ol­brzym dom­ki li­li­pu­tów, sze­ro­ki­mi kro­ki prze­stę­po­wał mo­gi­ły i krza­ki kie­ru­jąc się ku cze­muś, co czer­nia­ło po­środ­ku wiej­skie­go cmen­ta­rza, znacz­nie wyż­sze od krza­ków a niż­sze od drzew, któ­re te­raz pod do­tknię­ciem wia­tru gło­śno za­szu­mia­ły i ci­szej, prze­cią­gle, głę­bo­ko wes­tchnę­ły. Sta­nął i z bli­ska pa­trzał na ścia­ny cmen­tar­nej ka­plicz­ki i na drzwi jej próch­nie­ją­ce, wy­krzy­wio­ne, jed­nak za­mknię­te. W wes­tchnie­nia drzew zwol­na po­ru­sza­ją­cych w ciem­no­ściach wa­chla­rze swych ga­łę­zi wmie­szał się dźwięk ludz­kie­go gło­su do wes­tchnie­nia po­dob­ny:

– A!

Rę­ka­mi uczy­nił parę ży­wych po­ru­szeń, coś me­ta­lo­we­go za­dzwo­ni­ło mu w pal­cach i chwi­lę dzwo­ni­ło przy drzwiach, aż otwo­rzy­ły się one i uka­za­ły głąb ka­plicz­ki czar­ną, w gó­rze dwo­ma ma­ły­mi okna­mi jak mgła­wo­srebr­ny­mi pla­ma­mi świe­cą­cą. Wszedł i na chwi­lę zu­peł­nie zlał się z czar­ną ciem­no­ścią, ale po chwi­li u wy­so­ko­ści jego pier­si bły­snął ognik la­tar­ki, któ­ry prze­cież naj­cień­szej nit­ki świa­tła na nie­go nie rzu­cił. Była to la­tar­ka kry­ta, mała, taka, z jaką lu­dzie ta­jem­nie śród nocy wcho­dzą wścia­ny cu­dzych do­mów, wpro­gi zbrod­ni i zgu­by. Świa­tło jej wą­skim i chwiej­nym stru­mie­niem wy­my­ka­ją­ce się zza ma­łej szy­by, bla­sza­nym pół­ko­lem z trzech stron osło­nię­tej, od­wró­cił od sie­bie, a skie­ro­wał ku ni­skie­mu ogro­dze­niu, za któ­rym u ścia­ny, na wiel­kich pla­mach ple­śni męt­nie za­ma­ja­czy­ły li­nie roz­pię­te­go na krzy­żu Chry­stu­sa. Z wiel­kie­go, drew­nia­ne­go, pro­sta­czą ręką wy­rzeź­bio­ne­go kru­cy­fik­su wą­ski i chwiej­ny stru­myk świa­tła prze­su­nął się nie­co da­lej i oświe­cił ob­raz, na któ­rym Bóg Oj­ciec w fa­lu­ją­cej, szkar­łat­nej sza­cie dłoń trzy­mał na bia­ła­wym glo­bie, Bóg Syn w spło­wia­łych sza­fi­rach dwa pal­ce wzno­sił w górę, a Bóg Duch Świę­ty bia­łym go­łę­biem z roz­pię­ty­mi skrzy­dła­mi ula­ty­wał aż pod czer­wo­ną ramę ob­ra­zu. Zno­wu stru­myk świa­tła za­ko­ły­sał się w czar­nej prze­strze­ni i upadł na wiel­ką, gru­bą szma­tę pa­pie­ru bez ram wi­szą­cą u wy­sta­ją­cej de­ski ścia­ny. Tam świę­ty Je­rzy z roz­wi­nię­tym nad gło­wą pro­por­cem pę­dził na ko­niu ma­lo­wa­nym w bia­łe i czar­ne prę­gi, a w chwiej­nym stru­mie­niu świa­tła po­stać ludz­ka, kształ­ty zwie­rzę­ce i li­nie pro­por­ca uka­zu­jąc się, to zni­ka­jąc, zle­wa­jąc się z sobą, tu wy­dłu­ża­jąc się, tam skra­ca­jąc two­rzy­ły ca­ło­kształt dziw­ny, na­tu­rze nie­zna­ny, groź­ny do apo­ka­lip­tycz­nych po­two­rów i ry­ce­rzy po­dob­ny.

Do­ko­ła ka­plicz­ki prze­cią­głej, roz­pacz­niej wes­tchnę­ły drze­wa, wiatr z ję­kiem wpadł przez szcze­li­ny okien i za­sza­mo­tał sta­rą kar­tą, któ­ra wzdę­ła się i jak skrzy­dło pta­sie z sze­le­stem unio­sła się w górę Zda­wać się mo­gło, że apo­ka­lip­tycz­ny ry­cerz zry­wa się z miej­sca na któ­rym go przy­ku­to, i z pro­por­cem po­dob­nym do kosy na ko­niu o lwiej grzy­wie wnet w prze­strzeń ule­ci. W jęki wia­tru przez szcze­li­ny okien wla­tu­ją­ce wmie­szał się szept ludz­ki, gło­śny, gru­by, prze­ra­żo­ny:

– Je­zu­sie mi­ło­sier­ny! ra­tuj du­szę moją!

…Nie­gdyś, nie­gdyś pa­cho­lę chłop­skie w świą­tecz­ną suk­man­ki odzia­ne, przez mat­kę za rękę tu przy­pro­wa­dzo­ne, przy­klę­kać u drzwi tej ka­plicz­ki i z trwo­gą, któ­ra wal­czy­ła z za­chwy­tem wzno­si­ło błę­kit­ne, nie­win­ne oczy na wiel­ki kru­cy­fiks i wy­ma­lo­wa­ne­go śród pa­pie­ro­wej kar­ty kon­ne­go ry­ce­rza z pro­por­cem…

La­tar­kę zga­sił. Wy­szedł z ka­plicz­ki, drzwi jej po­zo­sta­wi otwo­rem i nie za­trzy­mu­jąc się już ani na chwi­lę, wy­so­ki na­wet śród wy­so­kich so­sen, po­wo­li zno­wu, kro­ka­mi ol­brzy­ma prze­stę­po­wał krza­ki i mo­gi­ły. Z cmen­ta­rza wszedł na dro­gę, sze­ro­kość jej prze­był i rękę po­ło­ży} na wro­tach pierw­szej z rzę­du za­gro­dy wsi. Za­nim je otwo­rzył, wy­tę­żo­nym wzro­kiem na cha­tę w głę­bi po­dwór­ko sto­ją­cą po­pa­trzył i raz jesz­cze prze­cią­gle wy­mó­wił:

– A!

Gło­wą za­ko­ły­sał, jak ktoś głę­bo­ko, bez gra­nic zdzi­wio­ny, Wro­ta skrzyp­nę­ły, drob­ny cień psa szyb­ko i z gło­śnym szcze­ka­niem od pro­gu cha­ty po­su­nął się po­dwór­kiem; zza okna mru­ga­ją­ce­go w ciem­no­ściach czer­wo­na­wym świa­tłem sły­chać było głos gru­by, sil­ny, ale świe­ży, mło­dzień­czy, pręd­ko, dłu­go nie­prze­rwa­nie opo­wia­da­ją­cy o czymś, opo­wia­da­ją­cy, opo­wia­da­ją­cy…

* * *

Była to cha­ta sta­re­go Szy­mo­na Mi­ku­ły… któ­ry te­raz w ob­szer­nej i ni­skiej izbie sie­dział na zy­dlu przy ustach trzy­ma­jąc wiel­ką gli­nia­ną faj­kę na krót­kim cy­bu­chu osa­dzo­ną. Miał za­pew­ne lat prze­szło sześć­dzie­siąt, lecz nie wy­glą­dał wca­le na jed­ne­go z tych oj­ców ro­dzin, któ­rych sy­no­wie okła­da­ją ra­za­mi lub spod strze­chy już ich nie po­trze­bu­ją­cej wy­pę­dza­ją. Na tle ody­mio­nej ścia­ny, o któ­rą opie­rał sze­ro­kie i tro­chę tyl­ko przy­gar­bio­ne ple­cy, w mdłym świe­tle pa­lą­cej się na sto­le lamp­ki z wy­so­kim ko­min­kiem po­stać jego w bia­łe płót­no przy­odzia­na za­ry­so­wy­wa­ła li­nie po­tęż­ne. Gru­be kłę­by dymu, któ­re nie­ustan­nie… z ust wy­pusz­czał, za­sła­nia­ły, to od­sła­nia­ły gło­wę wiel­ką, nad czo­łem wy­ły­sia­ła i z tyłu oto­czo­ną wień­cem si­wych wło­sów i rysy duże, ścią­głe, ru­mia­ną cerą po­wle­czo­ne, buj­nym, twar­dym wą­sem zje­żo­ne, oświe­co­ne dwoj­giem oczu błysz­czą­cych i mą­drych, któ­re spod gę­stych i ob­wi­słych brwi spo­glą­da­ły ze spo­ko­jem ener­gii i ostrą prze­ni­kli­wo­ścią. Ręce jego, z któ­rych jed­ną za­su­nął pod prze­pa­su­ją­cą ko­szu­lę czer­wo­ną ta­śmę, a dru­gą faj­kę przy ustach trzy­mał, wiel­kie, sil­ne, ży­la­ste, zdra­dza­ły prze­cho­wa­ną wy­bor­nie zdol­ność do pra­cy j że­la­zną siłę uję­cia. Ła­two było do­my­ślić się, że gdy ten sta­rzec wsta­nie, wy­pro­stu­je się i prze­mó­wi, wszy­scy tu obec­ni spiesz­nie i pil­nie speł­nią wszyst­ko, co­kol­wiek im speł­nić roz­ka­że.

Obec­nych zaś w izbie tej było wie­lu, a wszy­scy w tej chwi­li sie­dzie­li lub sta­li nie­ru­cho­mo, w mil­cze­niu, po­sta­wach ta­kich, w ja­kich uwa­gę ich i cie­ka­wość po­chwy­ci­ło opo­wia­da­nie, któ­re­go słu­cha­li. Naj­star­szy syn Mi­ku­ły, bed­narz i sto­larz, chłop oko­ło czter­dzie­sto­let­ni, cięż­ki i gru­by, rękę z he­blem, któ­rym wy­gła­dzał le­żą­cy przed nim ząb bro­ny, oparł na ła­wie i po­nu­ro opu­ścił twarz, tak okry­tą gę­stwi­ną czu­pry­ny i za­ro­stu, że po­śród niej, jak iskry po­śród za­ro­śli, bły­ska­ły czar­ne, cgni­ste oczy. Żona jego, rów­na mu wie­kiem, sta­ła przed ko­mi­nem, na któ­rym pa­lą­cy się ogień od stóp do gło­wy bla­skiem swym ob­le­wał ki­bić jej wy­so­ką, wy­pro­sto­wa­ną, sil­ną, z gło­wą dum­nie w tył od­rzu­co­ną i skrzy­żo­wa­ny­mi u pier­si ra­mio­ny. Tuż za tą po­waż­ną, o pięk­nych ry­sach i ener­gicz­nej po­sta­wie go­spo­dy­nią cha­ty, w cie­niu nie­co, za prze­zro­czy­stym ko­łem i wy­so­ką przą­śni­cą ko­ło­wrot­ka sie­dzia­ła cór­ka Mi­ku­ły, mło­da, krę­pa, hoża dziew­czy­na, któ­ra przed chwi­lą przę­dła, ale te­raz z jed­ną ręką na ko­la­na opusz­czo­ną, a dru­gą pod­nie­sio­ną ku pło­wej wię­zi lnu u przą­śni­cy tkwią­cej znie­ru­cho­mia­ła, pą­so­we usta roz­war­ła, a wszyst­ko w niej: krę­pa ki­bić i ciem­ne, drob­ne ręce, za­dar­ty nos i ru­mia­ne po­licz­ki, błę­kit­ne oczy, a na­wet ru­da­we wło­sy po wą­skim czo­le roz­rzu­co­ne i licz­ne rzę­dy pa­cio­rek na bia­łą ko­szu­lę u szy opa­da­ją­ce, zda­wa­ło się być za­cza­ro­wa­nym i osłu­pia­łym w zdu­mie­niu i prze­ra­że­niu. Prze­ra­żo­ną też, ale bar­dziej jesz­cze za­cie­ka­wio­ną wy­da­wa­ła się sta­ra, mała, szczu­pła ba­bu­la, któ­ra przy sa­mej zie­mi na nec­ce dnem do góry prze­wró­co­nej sie­dząc mia­ła przed sobą sito peł­ne strą­ków, fa­so­li. Łusz­czy­ła je była przed chwi­lą, ale te­raz z kil­ku ziar­na­mi za­ci­śnię­ty­mi w ko­ści­stej i żół­tej ręce gło­wę jak­by okle­jo­ną okrą­głym, czer­wo­nym czep­kiem wy­su­wa­ła pod świa­tło ognia, któ­re dziw­ne ru­mień­ce kła­dło na jej po­marsz­czo­nym czo­le i mi­go­tli­we iskry krze­sa­ło w za­pa­dłych, lecz by­stro bie­ga­ją­cych oczach. Cie­ka­wą też l za­dzi­wio­ną wy­da­wa­ła się mło­dziut­ka, jak ju­trzen­ka świe­ża, jak brzo­za wy­smu­kła żona młod­sze­go syna Mi­ku­ły. Na zy­dlu przy dłu­gim sto­le umiesz­czo­nym sie­dzia­ła ona w świe­tle lamp­ki na­prze­ciw po­nu­re­go bed­na­rza i u pier­si okry­tej gra­na­to­wym ka­fta­nem ko­ły­sa­ła pa­ro­mie­sięcz­ne dzie­cię.

Wiel­ki kosz z łozy, w któ­rym spa­ło inne nie­mow­lę, na gru­bych sznu­rach zwi­sał u ody­mio­nej bel­ki su­fi­tu obok sze­ro­kie­go tap­cza­na za­sła­ne­go sia­nem i okry­te­go wiel­kim rad­nem. Dwie dziew­czę­ce, frędz­la­mi pło­wych wło­sów przy­sło­nio­ne gło­wy po­chy­la­ły się nad izbą ze szczy­tu wy­so­kie­go i roz­ło­ży­ste­go pie­ca; zza sze­ro­kich ple­ców bed­na­rza wy­chy­la­ło się szczu­płe, pło­wo­wło­se, pięt­na­sto­let­nie pa­cho­lę, z… kłę­ba­mi sznu­rów na ko­la­nach i z igli­cą do wią­za­nia wię­cie­rzy w ręku. W peł­nym oświe­tle­niu lub chwiej­nych pół­świa­tłach dwa­na­ście tych istot ludz­kich róż­nej płci i róż­ne­go wie­ku nie­ru­cho­mą gru­pą na­peł­nia­ło ni­ską izbę, w któ­rej wie­le miej­sca zaj­mo­wa­ły go­spo­dar­skie stat­ki, ry­bac­kie na­rzę­dzia i roz­ło­ży­ste kro­sna tkac­kie. Po­środ­ku izby stał opo­wia­da­ją­cy. Był to młod­szy z dwóch sy­nów Mi­ku­ły, trzy­dzie­sto­let­ni, wy­so­ki, zgrab­ny czło­wiek, któ­re­go po­sta­wa i ubiór oka­zy­wa­ły pew­ność sie­bie po­łą­czo­ną z dą­że­niem ku nie­ja­kiej już wy­twor­no­ści. Tyl­ko co snadź po­wró­cił z dro­gi, bo jesz­cze nie zdjąt zgrab­ne­go ko­żusz­ka, od któ­re­go czar­ne­go ba­ra­nie­go koł­nie­rza sil­nie od­bi­ja­ła ru­da­wość jego krót­ko przy­strzy­żo­nej bro­dy i świe­ża ru­mia­ność cery. Zło­te wło­sy z ru­da­wym od­cie­niem na tył gło­wy od­rzu­co­ne uka­zy­wa­ły czo­ło biel­sze od resz­ty twa­rzy, śmia­łe i roz­trop­ne. Śmia­łe też i roz­trop­ne było spoj­rze­nie jego po­dłuż­nych sza­fi­ro­wych oczu, któ­re, znać to było, bły­skać mo­gły nie­kie­dy gnie­wem albo z fi­lu­ter­ną prze­ko­rą za­glą­dać w nie­wie­ście lica. Trzy­mał jesz­cze bicz, któ­rym w po­dró­ży ko­nia po­ga­niał, i z ży­wy­mi ge­sta­mi ra­mion, rąk i gło­wy opo­wia­dał:

– Dal­bóg, praw­dę mó­wię! Że­bym zdechł, je­że­li kła­mię!

Cały świat był dziś w mia­stecz­ku i wszy­scy tak o tym ga­da­li, że i tar­gu żad­ne­go pra­wie nie było. Wszy­scy ga­da­ją, że to jest Bąk, ten sam, co to dzie­sięć lat temu ze spól­ni­ka­mi – żeby im do­bra nie było! – tro­je lu­dzi za­mor­do­wał…

– Ży­dów, zda­je się, czy co? – rękę ku wło­som nio­sąc mruk­nął po­nu­ry bed­narz.

– A toż – po­twier­dził, opo­wia­da­ją­cy – dwóch Ży­dów i jed­ną babę, co wte­dy u nich no­co­wa­ła, za­mor­do­wa­li, a ca­łe­go bo­gac­twa trzy­dzie­ści ru­blów u nich zna­leź­li. Wten­czas jego zła­pa­li i prze­ko­na­li się, że to ten sam Bąk, któ­ry iuż przez kil­ka lat gdzie­ściś in­dziej w da­le­kich stro­nach do­ka­zy­wał… Kra­my od­bi­jał, pie­nią­dze chfał­szo­wał i tyl­ko tyle, że jesz­cze nie za­bi­jał… Aż tu i za­bi­jać już za­czął… Aż tu i sąd nad nim zro­bi­li, do ka­tor­gi jego osą­dzi­li i na wiecz­ne cza­sy na Sy­bir osą­dzi­li, aż on z tur­my uciekł. Uciekł szel­ma, odzie­nie in­sze wło­żył i…na ro­bot­ni­ka do ja­kiejś chfa­bry­ki po­szedł… Po­szedł na ro­bot­ni­ka do ja­kiejś chfa­bry­ki i był tam rok, dwa roki, trzy roki, za fał­szy­wym pasz­por­tem był… Aż i tam jego zła­pa­li i bili za to, że ucie­kał, nie żart jak bili, ga­da­ją, że ze sto plet­ni szel­ma do­stał…

– Aj! – ża­ło­śnie jęk­nę­ła mło­dziut­ka ko­bie­ta dzie­cię w ra­mio­nach ko­ły­szą­ca.

– Aaaa! – ze zdzi­wie­nia gło­wą za­trzę­sła baba.

Pa­cho­lę zza ple­ców bed­na­rza wy­glą­da­ją­ce sze­ro­ko otwo­rzy­ło oczy, któ­rych po­go­dę i nie­win­ność zmą­ci­ła trwo­ga.

– Wy­trzy­mał! Ot, mój Boże! i wy­trzy­mał – nie zmie­nia­jąc po­waż­nej po­sta­wy i ra­mion nie – ozpla­ta­jąc za­uwa­ży­ła go­spo­dy­ni.

– Ale! – wy­krzyk­nął opo­wia­da­ją­cy – czort du­szy jego nie wziął! W bol­ni­cy trosz­kę po­le­żał i w Sy­bir go po­gna­li. Za­gna­li go het, aż na sam ko­niec świa­ta, żeby już dru­gi raz nie ucie­kał. A on wziął i taki uciekł…

– Z ka­tor­gi uciekł? – faj­kę z ust wyj­mu­jąc po raz pierw­szy ode­zwał się sta­ry Mi­ku­ła.

– Ale, tat­ku, z ka­tor­gi. Był tam rok, dwa roki, aż nogi wziął za pas i haj­da w świat! Sły­szę, po ca­lut­kim ce­sar­stwie pi­sma ro­ze­sła­li. Do gu­ber­na­to­rów, i do po­lic­maj­strów, i do sta­no­wych, i do wo­łost­nych kan­ce­la­rii pi­sma ro­ze­sła­li, że, mó­wią, taki a taki z ka­tor­gi uciekł, że, mó­wią, szu­kać jego i ła­pać wszyst­kim, kto tyl­ko żyje, na­ka­zu­je się… Sły­szę, po ca­lut­kim ce­sar­stwie szu­ka­li, rok, dwa roki szu­ka­li, aż ot! Kab jeho woł­ki zdu­szy­ły…tut zna­leź­li…

– Aj! – zza ko­ło­wrot­ka wrza­snę­ła Ha­nuł­ka.

Go­spo­dy­ni ra­mio­na roz­plo­tła i po raz pierw­szy prze­strach roz­two­rzył nie­co jej pięk­ne i jesz­cze ru­mia­ne usta.

– Hdzie? – ozwał się znów Mi­ku­ła – hdzie tut zna­leź­li? Z dur­ne­go ga­da­nia dur­niom po­cie­cha…

– Dal­bóg, tat­ku – nie­za­do­wo­le­niem ojca żywo do­tknię­ty, sze­ro­ko ra­mie­niem i ba­tem roz­ma­chu­jąc wy­krzyk­nął opo­wia­da­my. – Zęby mnie cho­ro­ba ru­szy­ła, je­że­li łgę! Tut zna­leź­li… o dwie mile od nas sie­dział… w Ski­dlu sie­dział… w chfa­bry­ce znów ro­bot­ni­kiem był, za fał­szy­wym pasz­por­tem znów był… Ot i fał­szy­wy pasz­port po­zna­li, ot już i ła­pać mie­li, a on nie du­reń, wziął i znów uciekł… psia jego krew. jaki mą­dry! cha, cha, cha, cha!

Sam je­den śmiał się, inni mil­cze­li, a Mi­ku­ła brwi ścią­ga­jąc za­py­tał:

– A nie bre­szesz, Alek­sy? A nie wy­my­ślił, żeby baby stra­szyć?… A pró­bo­wał kie­dy bać­ka zwo­dzić? A?

Te­raz mio­dy chłop str­wo­żo­ne nie­co spoj­rze­nie zra­zu na ojca rzu­ciw­szy z ob­ra­zą w gło­sie i wzru­sze­niem ra­mion od­po­wie­dział:

– Je­że­li ja łgę, to i pi­sarz łże. Od pi­sa­rza że ja naj­wię­cej i na­słu­chał się o tej ha­wan­tu­rze, bo do kan­ce­la­rii pi­smo przy­szło, że on tut, w Ski­dlu, tyl­ko co był i znów prze­padł.., to musi jesz­cze da­le­ko nie za­szedł, to żeby jego szu­kać i ła­pać… ta­kie pi­smo przy­szło…

– Może i chfo­to­gra­fię do kan­ce­la­ri przy­sła­li? – za­py­tał bed­narz.

Alek­sy z po­gar­dą ręką mach­nął.

– Z ta­kich, jak on, chfo­to­gra­fii nie ry­su­ją… z in­nych ry­su­ją… Ale pi­sarz mó­wił, że pi­smo przy­szło… Szu­kaj­cie, mówi, je­że­li Boga ko­cha­cie, szu­kaj­cie, a to, mówi, ca­łe­mu świa­tu wiel­ka bie­da bę­dzie… Roz­bo­je będą, mówi, zło­dziej­stwa… i gra­bie­że będą! to i to bę­dzie… A jak jego kto zła­pie, to za­raz do tur­my od­sta­wim, mówi… Już te­raz, mówi, nie sto plet­ni, jak wprzó­dy, ale dwie­ście jemu wsa­dzą za to, że dru­gi raz ucie­kał… w kaj­da­ny moc­ne, że­la­zne oku­ją i na ca­lut­kie już ży­cie do ka­tor­gi za­przę­gną…ot jak!

Nikt nie po­ru­szał się i nic nie mó­wił. Mo­gło się zda­wać, że i przez tę spo­koj­ną, cie­płą, lud­ną izbę prze­pły­nę­ło po­nu­re wid­mo z gło­wą po­tę­pień­ca i krwią ocie­ka­ją­cy­mi ple­ca­mi. Na ko­niec Mi­ku­ła wy­pro­sto­wał się, faj­ką o brzeg sto­łu ude­rzył po­piół z niej wy­trzą­sa­jąc i z ręką wy­cią­gnię­tą ku le­żą­cym na sto­le przez syna z jar­mar­ku przy­wie­zio­nym pie­nią­dzom wy­mó­wił:

– Spra­wie­dli­wie! tak szel­mom wszyst­kim ro­bić trze­ba. Nie­chaj ha­wan­tur nie do­ka­zu­ją, cu­dze­go nie ru­sza­ją, nie­win­nej krwi nie mar­nu­ją, bo tego za­bro­nił nam Pan Bóg naj­wy­szej­szy, a wszyst­kim nie­win­nym lu­dziom od nie­spra­wie­dli­wo­ści i krzyw­dy obro­na i ubez­pie­cze­nie być po­win­no. Ho­dzi!

Kil­ka zmię­tych asy­gnat za ko­szu­lę wło­żył i po wszyst­kich obec­nych, po sy­nach, sy­no­wych, cór­ce i wnu­kach wo­dził błysz­czą­cy­mi ocza­mi, któ­re w tej chwi­li przy­bra­ły wy­raz su­ro­wy i twar­dy. Gru­be zmarszcz­ki fa­lo­wa­ły mu po sze­ro­kim czo­le, pod­no­sząc się w górę, to ku ko­sma­tym brwiom opa­da­jąc; w ca­łej po­sta­ci Jego ma­lo­wa­ła się wy­raź­nie mysi, któ­rej jed­nak nie wy­po­wia­dał, że gdy­by kto­kol­wiek z tych, po któ­rych wzro­kiem wo­dził, wstą­pił na taką dro­gę, po ja­kiej szedł tam­ten, u sa­me­go jej po­cząt­ku pierw­szy i nie­ubła­ga­ny opu­ścił­by na nie­go tę wiel­ką, ży­la­stą z brą­zu, zda się, wy­ku­tą swą rękę…

– Ho­dzi! – wy­mó­wił i do wor­ka z ty­tu­niem się­gnął.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: