Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Wacław Rzewuski i przygody jego w Arabii - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Wacław Rzewuski i przygody jego w Arabii - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 218 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Kie­dy był mło­dym, mó­wi­li sta­rzy: Cze­go nam dro­gę za­cho­dzi I o czem­si no­wem ma­rzy? Kie­dy się sta­rzał, wo­ła­li mło­dzi: Cze­mu mi z dro­gi nie scho­dzi, I, sta­re rze­czy nam gwa­rzy? On, w sta­ro­ści, jak za mło­du, Peł­nił, co ka­zał duch świę­ty:

Żył, i dzia­łał dla na­ro­du, Jemu, so­bie, nie­po­ję­ty.

BRO­DZIŃ­SKI.

URO­DZE­NIE I MŁO­DOŚĆ KA­ZI­MIE­RZA.

Wieś Kró­lów­ka… nie­gdyś na­le­żą­ca do sta­ro­stwa lip­nic­kie­go, dziś do bo­cheń­skie­go ob­wo­du, w po­wab­nej rzu­co­na oko­li­cy; oży­wia ją sze­ro­ki staw, roz­le­głe mu­ra­wy rzę­da­mi lip wy­sa­dzo­ne; za nimi pa­smo wzgó­rzy z roz­sia­ne­mi cha­ta­mi, gę­ste sady i chmiel­ni­ki, któ­re z dala wy­da­ją się oku jak win­ni­ce. Do­li­nę wy­ście­ła łąka z wzbie­ra­ją­ca czę­sto rze­czuł­ka przez któ­rą; wą­skie kład­ki pro­wa­dzą do ko­ściół­ka na wzgór­ku, nie­zmier­nie ma­low­ni­cze­go, bo naj­pięk­niej­sze drze­wa ocie­nia­ją go. Bli­żej sta­wu, po­waż­ny sta­ro­świec­ki wzno­sił się dwo­rzec, z na­roż­ni­ka­mi, jak­by przy­po­mi­nał obron­ny za­mek; z wło­skim ogro­dem o dłu­gich gra­bo­wych czy bu­ko­wych szpa­le­rach, buksz­pa­no­wym wi­ry­da­rzu, jak­by na prze­kór nie­re­gu­lar­nym, ale po­etycz­nym wi­do­kom siel­skiej oko­li­cy. W dwor­cu tym przy szedł ua świat r. 1791 Ka­zi­mierz Bro­dziń­ski.– Dzie­ci­na sła­ba, wą­tłej bu­do­wy cia­ła, od­ję­ła ro­dzi­com na­dzie­je że się wy­cho­wa; tem wię­cej, gdy miej­sco­wy le­karz prze­po­wia­dał za­le­d­wo ty­dzień ży­cia. Ale coż zna­czą prze­po­wied­nie, kie­dy losy na­sze Bóg trzy­ma! – chło­pie cho­wa­ło się szczę­śli­wie, ska­cząc na gro­bie tego sa­me­go le­ka­rza, któ­ry po wróż­bie uczy­nio­nej dzie­cię­ciu, sam nie­prze­żył ty­go­dnia.

Oj­ciec Ka­zi­mie­rza trzy­mał sta­ro­stwo Lip­nic­kie od hr. Fry­de­ry­ka Mo­szyń­skie­go; Kró­lów­ka była wio­ska na­le­żą­cą do sta­ro­stwa: był to so­bie czło­wiek sta­rej daty: po­boż­ny, uczci­wy, mi­ło­sier­ny dla chło­pów, lecz nad­zwy­czaj mięk­kie­go cha­rak­te­ru, da­ją­cy ła­two się opa­no­wać; z tego też po­wo­du mało dbał o do­bro i wy­cho­wa­nie dzie­ci, któ­rych było pię­cio­ro. Po śmier­ci pierw­szej żony, a mat­ki Ka­zi­mie­rza, prze­niósł się do Lip­ni­cy, sław­nej uro­dze­niem bło­go­sła­wio­ne­go Szy­mo­na Ber­nar­dy­na. Tak więc Ka­zi­mierz osie­ro­co­ny wcze­śnie, bo za­le­d­wo pięć lat li­czył, nie­za­znał na­wet piesz­czot ro­dzo­nej mat­ki; w póź­niej­szym wie­ku zo­sta­ło mu tyl­ko w pa­mię­ci wy­obra­że­nie o tej świę­tej isto­cie, tę­sk­no­ta za mat­czy­na piesz­czo­ta, a tem sa­mem wyż­sze ja­kieś usza­no­wa­nie dla każ­dej ko­bie­ty co była mat­ką. Pięk­ne to uczu­cie ma­lu­je w jed­nym ustę­pie swo­ich wspo­mnień: "Do zna­nej mat­ki tę­sk­ni­my w ca­łem ży­ciu, jak do zie­mi, na któ­rej się na­sze ży­cie roz­wi­jać za­czę­ło; o nie­zna­nej ma­rzy­my, jak o raju, lub o świe­cie ubie­ca­nym; a na­gra­dza­my ją so­bie, two­rząc w my­śli jak naj­do­sko­nal­sze wy­obra­że­nie". Chło­pie tkli­we, de­li­kat­ne, po­trze­bu­ją­ce pie­lę­gno­wa­nia; pier­si, gdzie­by sły­sza­ło ude­rzeń ser­ca dla sie­bie, mięk­kiej dło­ni, któ­ra­by przy­tu­li­ła, po­gła­ska­ła i łzę otar­ła – ogo­ło­co­ne z tego nie­ba dzie­cię­ce­go świa­ta, mu­sia­ło wy­róść nie­śmia­łe i bo­jaź­li­we do lu­dzi, bo nie­czu­ło nad sobą opie­ki; smut­ne, du­ma­ją­ce i za­mknio­ne w so­bie, bo nie­by­ło ani przed kim się po­skar­żyć, ani o po­cie­chę pro­sić….. A cóż do­pie­ro je­że­li za­miast isto­ty tkli­wej, ber­ło rzą­dów do­mo­wych obej­mie sro­ga, nie­czu­ła na płacz i nie­do­sta­tek sie­rot ma­co­cha?! Taki to los do­tknął mło­do­cia­ne lata Ka­zi­mie­rza. Po śmier­ci pierw­szej żony… oj­ciec, prze­nió­sł­szy się z Kró­low­ki do mu­ro­wa­nej Lip­ni­cy, acz­kol­wiek w po­de­szłym wie­ku, po­sta­no­wił szu­kać po­wtór­nej mał­żon­ki. Czło­wiek ma­jęt­ny i ucho­dzą­cy za go­spo­da­rza zna­lazł ja ła­two. Była to pa­nien­ka mło­da, ład­na, ale ubo­ga. Skrom­na i po­kor­na z po­cząt­ku, pręd­ko wzię­ła górę nad sła­bym star­cem, i sta­ła się pysz­nym anio­łem, za­mie­nia­jąc cały dom nie­gdyś tak ci­chy, w pie­kło. Wła­sne sło­wa Ka­zi­mie­rza od­ma­lu­ją ją naj­wier­niej: "W prze­cią­gu kil­ku­na­stu lat sta­ła się po­stra­chem, nie­tyl­ko domu, ale ca­łej wsi i okól­nych są­sia­dów. Pi­jań­stwo obok naj­gwał­tow­niej­szych pas­syj, brak wszel­kiej zna­jo­mo­ści świa­ta, obok wie­lo­mów­no­ści; chci­wość ro­bie­nia ma­jąt­ku nie­go­dzi­we­mi spo­so­by, obok chę­ci oka­za­ło­ści, duma na swój ród, od któ­re­go była nie­na­wi­dzo­na, były to jesz­cze lek­kie jej nie­do­stat­ki. Per­jo­dy jej wście­kło­ści, któ­re czę­sto nad­cho­dzi­ły, wy­sta­wia­ły ob­raz fu­ryi pie­kiel­nej; nikt wte­dy, win­ny czy nie­win­ny, gośc czy pa­ro­bek, dzie­ci czy mąż, w żad­nym za­kąt­ku domu nie­był be­spiecz­nym. Umia­ła rów­nie gło­sem, jak ra­za­mi za­głu­szyć. Sę­dzi­wy oj­ciec ucho­dził wten­czas w pole śpie­wa­jąc ła­ciń­skie psal­my, my­śmy się pod nie­go tu­li­li. Kry­zys ta­ko­wą, za­koń­cza­ło po­wszech­nie bo­le­nie ser­ca, i pleu­ra, w któ­rej krzyk na cała wieś się roz­le­gał. Pla­gi, bi­cie wie­śnia­ków i słu­żą­cych, rzu­ca­nie sprzę­tów za oj­cem, pa­ko­wa­nie rze­czy do po­jaz­dów, wce­lu po­rzu­ce­nia go niby na­zaw­sze, były to zwy­kłe dzien­ne i wie­czor­ne za­ba­wy".

Pod okiem ta­kiej ko­bie­ty roz­wi­ja­ły się pierw­sze chwi­le ży­cia ma­łe­go Ka­zia, oraz trzech jego bra­ci i naj­star­szej sio­stry, nad któ­rą oj­ciec tyle miał prze­cież li­to­ści, że ją wy­słał do krew­nych. Zda­wa­ło­by się że wszech­wład­ne pa­no­wa­nie tak okrót­nej ma­co­chy, mo­gą­ce zła­mać na­wet meza z doj­rza­łym cha­rak­te­rem, po­win­no było wy­wrzeć wpływ naj­gor­szy na czwo­ro sie­rot: za­pra­wie mło­de ich ser­ca nie­na­wi­ści ja­dem, za­szcze­pić wszyst­kie złe na­ło­gi i wy­stęp­ki, stłu­mić każ­de uczu­cie szla­chet­ne i wznio­słe; sło­wem, po­two­ry wy­cho­wać nie lu­dzi Tym­cza­sem Opatrz­ność zrzą­dzi­ła in­a­czej; ze­sław­szy swo­ich anio­łów-stró­ży ka­za­ła im strzedz sie­ro­cych głó­wek, kie­ro­wać ich kro­ka­mi po kol­czy­stej i za­wi­łej dro­dze ży­cia, i słuch ich skło­nu do poj­mo­wa­nia jeż­li nie gło­su świa­ta, bo dla nich ludz­kie­go gło­su pra­wie nie­by­ło, to gło­su jak prze­ma­wia do nie­win­nej du­szy z nie­ba mru­ga­ją­ce­go gwiaz­da­mi, z łąk ubry­lan­to­wa­nych rosa „ z kwia­tów zie­ją­cych woń, gło­su ptasz­ków śpie­wa­ją­cych mo­dli­twę po­ran­na, gło­su grzmią­ce­go w ob­ło­ku, i gło­su ser­ca w pie­śni pro­ste­go pa­stusz­ka. Złe ży­cie lu­dzi gor­szą­cym sta­je się przy­kła­dem; pięk­na zie­mia, nie­zep­su­te dzie­ło rąk bo­skich, ni­ko­go zgor­szyć nie­mo­że. Pan Bóg od­dał sie­ro­ty na wy­cho­wa­nie pro­stej na­tu­rze i pro­stym lu­dziom jak ona. Na szczę­ście, ja­każ to po­wab­na oko­li­ca tej mu­ro­wa­nej Lip­ni­cy, jaka z niej uprzej­ma mi­strzy­ni! Dwo­rek miesz­kal­ny le­żał w do­li­nie oto­czo­nej nie­wiel­ką rzecz­ką, któ­ra z góry spa­da­jąc za każ­dym desz­czem wzbie­ra­ła, a po ka­mie­ni­stem łożu u pod­nó­ża gór i skał pły­nąc, szum wiel­ki wy­da­wa­ła. Cha­ty roz­rzu­co­ne na gó­rach mię­dzy sa­da­mi cza­ru­ją­cy w je­sień da­wa­ły wi­dok; ku wscho­do­wi od dwor­ku, była za po­dwó­rzem i sta­wem roz­le­gła łąka, na któ­rej mała kry­ni­ca za­ro­śnię­ta krze­wem i wy­so­kie­mi zio­ła­mi róż­nej bar­wy, była sie­dli­skiem pta­stwa i mo­ty­lów. Młyn wod­ny za tą łąką, na­peł­niał ło­sko­tem tę ci­chą do­li­nę, a roz­le­głe za nim traw­ni­ki rzę­da­mi wierzb wy­sa­dzo­ne, na­peł­nia­ły się mnó­stwem dzie­ci wiej­skich, któ­rych pisz­czał­ki i śpie­wa­nie roz­we­se­la­ły po­wab­na ci­szę owe­go miej­sca. Po­bok roz­cią­ga­ły się pa­sma gór co­raz wyż­szych; a w po­god­ny ra­nek wznie­sio­ne ku nie­bu Kar­pa­ty, zda­wa­ły się być gra­ni­cą zie­mi. Dzie­cie, w domu prze­śla­do­wa­ne, bite, wy­py­cha­ne do izby cze­lad­nej, mo­głoż nie­przyl­gnąć do tych cu­dów ma­lo­wa­nych ręka Stwór­cy, kie­dy one przy­tu­la­ły je w upa­ły cie­niem gę­ste­go krza­ku, ba­wi­ły gra swych barw, kar­mi­ły po­ziom­ką lub je­rzy­ną, cza­sa­mi zło­tym owo­cem ja­bło­ni, a za­wsze swo­bo­da, tym naj­droż­szym skar­bem ce­nio­nym za­rów­no przez male chlu­pie, jak star­ca! Ka­zi­mierz od dzie­ciń­stwa znał całą war­tość siel­skiej wol­no­ści, uży­wał też jej, uży­waj swo­je­go świa­ta, jak nig­dy po­tem. Za­braw­szy zna­jo­mość z wiej­skie­mi chłop­ca­mi, żył z nimi brat za brat… już to ha­sa­jąc na ma­łych ko­niach pro­wa­dzo­nych na pa­szę w da­le­kie dą­bro­wy, już plusz­cząc się cza­su go­rą­ca w piasz­czy­stej kry­ni­cy, już kie­dy głód doj­mo­wał (w domu nikt nie­my­ślał czy ja­dły sie­ro­ty?) ro­biąc wy­pra­wy na owo­co­we sady gdzie do­ści­głe wi­śnie lub grusz­ki na­kar­mi­ły i na­po­iły go ra­zem. Twar­dy ten ży­wot, na wol­nem po­wie­trzu, praw­dzi­wie ko­czow­ni­czy, za­har­to­wał wą­tłe cia­ło; kto wie, czy przy zwy­kłych piesz­czo­tach, wy­gód­kach, i chu­cha­niu z ja­kiem wy­cho­wu­ją się pa­nię­ta, był­by wy­trzy­mał dzie­cin­ne cho­ro­by, i zniósł tyle tru­dów ja­kie w dal­szym cią­gu lat swo­ich prze­by­wał? Ale na­uczyw­szy się za­wcza­su do­sia­dać pierw­sze­go lep­sze­go ko­nia zła­pa­ne­go na bło­niu, zno­sić mróz, nie­po­go­dę, upał, głód; prze­ści­gać się do mety: wy­ko­ny­wać cięż­kie pra­ce rol­ni­cze, jak: iść za bro­ną, ce­pem wy­wi­jać, łub zgiąć się nad sier­pem – na­był siły, czer­stwo­ści zdro­wia, świe­żo­ści my­śli, że po­tem, kie­dy przy­szły mo­zol­ne chwi­le na­uki, za­har­to­wa­ne cia­ło, nie­da­ło się pręd­ko stra­wić te­nui ognio­wi du­cha, któ­ry zwy­kle tak pręd­ko tra­wi isto­ty na­zna­czo­ne zna­mie­niem po­ezyi. Nie­dar­mo by­ły­to naj­mil­sze jego wspo­mnie­nia w doj­rza­łym wie­ku! kto taki skar­biec uzbie­rał za mło­du, cho­ciaż czu­cie w nim stę­pie­je, zim­ny roz­są­dek weź­mie górę, dość z tej kry­jów­ki za­czerp­nąć, aby od­młod­nieć i roić po wio­sen­ne­mu.

Opi­su­jąc ro­man­tycz­ne po­ło­że­nie wio­ski Lip­ni­cy, po­mi­ną­łem jesz­cze jed­ną stro­nę ob­ra­zu; al­bo­wiem o kil­ka staj po­ka­zy­wa­ło się mia­stecz­ko, mu­ro­wa­na

Lip­ni­ca, z trze­ma sta­ro­żyt­ny­mi ko­ścio­ła­mi; dro­ga wio­dła do niej wy­sa­dzo­na wierz­ba­mi i bliż­sza ścież­ka przez łąkę i cmen­tarz. W ży­ciu Ka­zi­mie­rza mia­stecz­ko to gra nie po­śled­nią role. Obo­jęt­ny oj­ciec i su­ro­wa ma­co­cha, przy­po­mnie­li so­bie na­resz­cie że dzie­ci po­win­ny się uczyć, że sama na­tu­ra nie jest do­sta­tecz­ną mi­strzy­nią: ale z dru­giej stro­ny, nie­kło­po­cąc się ani o wy­bor do­brej szko­ły i do­brych na­uczy­cie­li, uży­li, co było pod ręką. Owóż Lip­ni­ca mia­ła swo­ją szko­łę ele­men­tar­ną; do niej wiec po­sy­ła­no Ka­zi­mie­rza wraz z bra­tem. Od tej chwi­li za­czy­na się dlań bo­le­sne star­cie ze świa­tem i ludź­mi; uciecz­ka w pola i dą­bro­wy, po­ży­cie z dzieć­mi wie­śnia­ków, chro­ni­ło go od okró­cieństw ma­co­chy; te­raz i tej swo­bo­dy po­zaz­dro­sczo­no sie­ro­cie. Gdy­by przy­kre uczęsz­cza­nie do szkół­ki przez ule­wy, za­spy śnie­go­we, z ka­wał­kiem chle­ba i ma­sła na cały dzień, wy­na­gra­dza­ła mu przy­najm­niej do­brze udzie­la­na na­uki, do któ­rej miał po­ciąg, gdy­by ją po­da­wa­ła ła­god­ność na­uczy­cie­la – by­ło­by wszyst­ko mu zno­śnem: ale dar­mo! tra­fił bie­dak jak mówi przy­sło­wie: z desz­czu pod ryn­nę. Po­słu­chaj­my jak sam kre­śli ob­raz strasz­ne­go pe­da­go­ga: „miał wło­sy pu­dro­wa­ne, wy­strzy­żo­ne zu­peł­nie z przo­du, ogrom­ny war­kocz i dłu­gie, fry­zo­wa­ne loki, któ­re mu uszy za­sła­nia­ły. Co przy spi­cza­stem czo­le szcze­gól­ną fi­gu­rę czy­ni­ło, i róż­ni­ło tego czło­wie­ka od wszyst­kich lu­dzi, ja­kich wi­dzia­łem. Dłu­ga, wy­szy­wa­na ka­mi­zel­ka i sur­dut po kost­ki, z kla­pa­mi przy boku, a od ogrom­ne­go war­ko­cza cały w tyle zbie­lo­ny, przy pe­danc­kim i po­wol­nym cho­dzie jed­nał mu od nas dziw­ne usza­no­wa­nie. Ogrom­ne oczy i war­gi nie­zmier­nie wy­pu­kłe, pa­no­wa­ły prze­waż­nie nad no­sem sze­ro­kim, Żona jego mo­gła być śmier­ci wy­obra­że­niem; no­si­ła za­wsze bia­łą suk­nie ze sta­nem jak naj­dłuż­szym, któ­ry jej cien­ką fi­gu­rę dziw­nie wy­dat­ną czy­nił. Okrop­ny był wi­dok, gdy czę­ste w dzień po­god­ny na pro­gu sie­dząc, ob­ci­na­ła brze­zi­nę, a dłu­gie ró­zgi w ce­brzyk wodą na­peł­nio­ny skła­da­ła..”– Wi­ze­ru­nek ten skre­ślił Bro­dziń­ski praw­dzi­wie con amo­re, z żywą pa­mię­cią mę­cze­ni­ka szkol­ne­go. W tym pie­kiel­nym przy­byt­ku nauk spę­dził trzy czy czte­ry lata – i nic się nie­nau­czył prócz co­kol­wiek czy­tać i pi­sać po pol­sku i po nie­miec­ku: – bo też o na­ukę naj­mniej szło sza­now­ne mu pe­da­go­go­wi: ró­zgi tyl­ko, i wszę­dzie ró­zgi! za kru­cy­fik­sem, któ­ry wi­siał w izbie szkol­nej, po­za­ty­ka­ne ró­zgi; w roku ró­zga, na każ­dem miej­sca ró­zga, mia­sto na­uki cią­głe chło­sty, klę­cze­nie zwy­cią­gnię­te­mi i spusz­czo­ne­mi rę­ka­mi; płacz, jęki, roz­le­ga­ją­ce się na całe mia­stecz­ko, albo tez śmie­chy pu­ste i swa­wo­le, kie­dy na­uczy­ciel peł­nią­cy ra­zom urząd pi­sa­rza ma­gi­stra­tu po­wo­ła­ny do ja­kiej czyn­no­ści, zo­sta­wiał dzie­ci na wole bożą…. Szczę­ściem było dla Ka­zi­mie­rza, że mógł z sobą ro­bie co mu się po­do­ba­ło:– wy­szedł­szy ze szko­ły, nie­miał po­trze­by wra­cać do domu… gdzie nikt o nie­go nio py­tał ani się trosz­czy!: biegł też bu­jać z wiej­skie­mi chło­pa­ki: oprócz zwy­kłych roz­ry­wek, zna­la­zła się tam dla nie­go i na­uka, pięk­niej­sza, ży­wiej ob­cho­dzą­ca ser­ce mło­de, niż szkol­ny ka­te­chizm po nie­miec­ku któ­re­go nie­ro­zu­miał, a któ­ry go za­wsze na nie­ochyb­ne pla­gi na­ra­żał. – Pod je­sień, w cza­sie ko­pa­nia kar­to­fli zbie­ra­li się pa­stu­chy pod la­sem: pu­ściw­szy by­dło na wy­gon, roz­kła­da­li ognie na całą noc, a po­ob­sia­daw­szy w koło, jak­by ko­czu­ją­ce Ara­by, pie­kli w go­rą­cym po­pie­le kar­to­fle, dla uprzy­jem­nie­nia ban­kie­tu i skró­ce­nia dłu­giej nocy, opo­wia­da­jąc so­bie baj­ki o kró­lew­nach i kró­le­wi­czach, za­cza­ro­wa­nych zam­kach, dow­cip­nych fi­glach dja­bła, i dow­cip­niej­szym chło­pie, któ­ry dja­bła oszu­kał…. Umysł Ka­zi­mie­rza tak po­etycz­nie uspo­so­bio­ny mu­siał peł­ne­mi pier­sia­mi wcią­gać w się­bie te pier­wiast­ki po­ezyi gmin­nej, te pier­wiast­ki wszel­kiej po­ezyi, któ­re go po­tem, gdy wszedł w świat sztucz­nej po­ezyi i li­te­ra­tu­ry, pę­dzi­ły za­wsze od­mien­ną dro­gą, ku od­kry­ciu tych źró­deł z któ­rych czer­stwość i moc bie­rze na­ro­do­wy ży­wioł. –

W cią­gu tych nie­win­nych, wie­śnia­czych za­baw prze­pla­ta­nych pio­sen­ka­mi i baj­ka­mi, w któ­rych szko­ła była tyl­ko przy­krym roz­dzwię­kiem psu­ją­cym po­god­ną har­mo­nię my­śli i uczuć wy­cho­wań­cy gór, pól i la­sów – ja­kieś nie­wy­raź­ne po­ję­cie prak­tycz­no­ści ja­kaś żą­dza ob­ra­nia so­bie po­wo­ła­nia, za­czę­ła pu­kać do du­szy mło­dzień­czej…. Ale jak my­śli i uczu­cia w tym wie­ku po­dob­ne są do tych prze­la­tu­ją­cych po nie­bie ob­łocz­ków, tak i za­chce­nia by­wa­ją prze­mien­ne i fan­ta­stycz­ne. Umysł dzie­wi­czy przyj­mu­je ła­two wra­że­nie. Toż i Ka­zi­mierz, za­bie­ra przy­jaźń z sy­nem jed­ne­go garn­ca­rza, wi­dzi jak oj­ciec i syn garn­ki le­pią; i rze­mio­sło ich, naj kunsz­tow­niej­sze z wie­śnia­czych rze­miosł, za­chwy­ca go; pró­bu­je raz, dru­gi–ta­lent się od­zy­wa, i już pra­gnie zo­stać garn­ca­rzem; sta­ry wie­śniak zna­la­zł­szy iak po­jęt­ne­go ucznia, nie­odra­dza, owszem, mówi mu, z głę­bo­ką fi­lo­zo­fią pro­ste­go roz­sąd­ku: le­piej po­noś swo­bod­nie pra­co­wać, niż być sie­ro­tą u ma­co­chy, któ­ra cię po śmier­ci ojca nie­chyb­nie z domu wy­pę­dzi. –

Uspo­so­bie­nie wyż­sze, po­etyc­kie, nie­da­ło mu za­za­pew­ne przy­wią­zać się do garn­car­skie­go rze­mio­sła, w któ­rem tak z razu upodo­bał so­bie; tem wię­cej, że uległ no­we­mu wra­że­niu sil­nie po­ry­wa­ją­ce­mu mło­dą wy­obraź­nie, uka­zu­ją­cą mu świat i lu­dzi w nie­zna­nych ry­sach i bar­wach. Cza­su zimy… drob­na garst­ka sie­rót wy­gna­nych z ro­dzi­ciel­skie­go domu, zwy­kle tu­li­ła się w cha­cie kar­bo­we­go, grze­jąc zzięb­nię­te człon­ki przy ko­min­ko­wym ogniu, a ser­ce przy po­wie­ściach star­ca. Kar­bo­wy był wy­słu­żo­nym żoł­nie­rzem i rad ro­spra­wiał o pięk­nych kra­jach wło­skich i fran­cuz­kich, gdzie chleb bia­ły ja­dał i wino pi­jał; żona zaś jego, nie­gdyś dwor­ka słu­gu­ją­ca u wiel­kich pa­nów, roz­wi­ja­ła przed nimi ży­cie pa­ła­ców, opi­su­jąc fe­sty­ny, za­ba­wy, stro­je,

3

bo­gac­twa…. Ma­łe­mu ma­rzy­cie­lo­wi tego też było trze­ba, aby ów ta­jem­ni­czy świat za gó­ra­mi wy­dał mu się ra­jem, za któ­rym za­czął tę­sk­nić i prze­my­śli­wać jak­by doń po­le­cić. Rzecz pew­na, jak sam wy­zna­je, gdy­by mu w ten­czas wpadł był do rąk Te­le­mak, ni­chy go nie­wstrzy­ma­ło od szu­ka­nia przy­gód na sze­ro­kim świe­cie. Szczę­ściem prócz ko­me­niu­sza i ele­men­ta­rzy, nie znał in­nych ksią­żek; mimo tego Stał się smut­nym, za­du­ma­nym, ro­jąc z po­wie­ści star­ca bi­sto­ry­ję swo­jej Odys­sei. Nie­raz wy­la­zł­szy na wy­so­ki dąb, prze­glą­dał wi­do­krąg jak da­le­ko okiem za­sią­gnąć; w mgle sza­rze­ją­cej już wi­dział pra­wie te zam­ki i pa­ła­ce, któ­re mia­ły przy­jąć i ugo­ścić błęd­ne­go pa­la­dy­na. Z nad­cho­dzą­cą wio­sną – Ka­zi­mierz uło­żył plan do wy­ciecz­ki; brat młod­szy miał mu to­wa­rzy­szyć, a sta­ry kar­bo­wy być prze­wod­ni­kiem i Men­to­rem. Men­tor, człek do­świad­czo­ny, z góry zro­bił uwa­gę, że bez gro­sza pusz­czać się nie­moż­na. Trze­ba więc, pie­nię­dzy; ale zkąd ich wziąść? Men­tor dał radę, aby się do­bra­li do oj­cow­skie­go se­pe­ta gdzie mie­dzia­ki skła­dał, i tam opa­trzy­li się na dro­gę. Chłop­cy na­bra­li trzy­grosz­nia­ków co się zmie­ści­ło – Men­tor je za­brał, po­szedł na jar­mark, gdzie hu­lał i pił przez dwie nie­dzie­le. Cała spra­wa wy­da­ła się i po­szła przed sąd oj­cow­ski, któ­ry kar­bo­we­mu na­tarł uszu… a dzie­ci skar­cił…. Wie­my z pa­miąt­ko w Fr. Kar­piń­skie­go, że w dzie­ciń­stwie za­pa­lił się był do ży­cia pu­stel­ni­cze­go; chciał osiąśdź gdzie w nie­do­stęp­nym boru, zbie­rać ko­rzon­ki i żo­łędź; lub po­nieść mę­czeń­stwo za wia­rę. To samo uczu­cie owła­dło Bro­dzin­skie­go. Acz wy­cho­wa­nie jego było za­nie­dba­ne, jed­nak at­mos­fe­ra re­li­gij­na ogrza­ła go. Od naj­pierw­szych lat zwy­czaj­ną za­ba­wą dzie­ci było od­pra­wiać mszę, ce­le­bry, mó­wić ka­za­nia, stro­ić ja­seł­ka, śpie­wać ko­len­dy i hym­ny ko­ściel­ne, tę je­dy­ną zna­ną im po­ezy­ję, któ­rą ma­jąc tyle wznio­sło­ści, mu­sia­ła po­ry­wać. Re­li­gi­ja ob­rzę­da­mi swe­mi, sil­nie wpły­wa­ła jesz­cze na umy­sły; duch prze­cze­nia i mę­dr­ko­wa­nia nie owiał mło­dych głów, więc też całą pro­sto­tą wia­ry przy­wią­zy­wa­ły się do tych po­etycz­no-chrze­ściań­skich ce­re­mo­nii, któ­re mia­no­wi­cie w za­ci­szu wiej­skiem, sta­wa­ły się waż­nym ży­cia wy­pad­kiem, a tem sa­mem ce­lem wzdy­chań i za­bie­gów, aby w nich udział otrzy­mać. Boże Cia­ło, Mat­ka Bo­ska ziel­na, a szcze­gól­niej dni Krzy­żo­we, kie­dy pro ces­sy­je ob­cho­dzi­ły roz­rzu­co­ne po gó­rach ka­plicz­ki; a jesz­cze bar­dziej wi­lia Bo­że­go Na­ro­dze­nia peł­na cu­dów, gdy o dwó­na­stej w nocy prze­ma­wiać mia­ły wszyst­kie zwie­rzę­ta, gdy sian­kiem po­trzą­sa­no sto­ły i pod­ło­gę, wszyst­kie te uro­czy­sto­ści na­peł­nia­ły mło­de ser­ce ja­kąś ta­jem­ni­czą po­ezyą, po­ka­zu­jąc jako naj­wyż­szy cel ży­cia, po­świę­ce­nie się służ­bie bo­żej. Tą dro­gą wia­ry i zba­wie­nia szła ludz­kość w wie­kach śred­nich, i z źró­dła lego czer­pa­ła wiel­kie swo­je na­tchnie­nia na ta­kie wy­pra­wy do gro­bu Chry­stu­sa, na ta­kie ka­te­dry zdu­mie­wa­ją­ce dziś ogro­mem i sztu­ki mi­strzo­stwem. Bro­dziń­skie­go mło­dość spę­dzo­na śród pro­ste­go wie­śniac­twa, ską­pa­ła się jesz­cze w tych re­li­gij­nych pro­mie­niach; wra­że­nie mu­sia­ło być sil­ne kie­dy umiał je za­pie­lę­gno­wać i w sze­re­gach ar­mii na­po­le­oń­skiej, i na ła­wach uczo­nych nie­do­wiar­ków sto­li­cy. Na umysł tak uspo­so­bio­ny pierw­sze lep­sze po­trą­ce­nie mu­sia­ło po­tęż­ny wpływ wy­wrzeć. Lip­ni­ca sta­wia­ła mu żywy nie­ja­ko przy­kład; wszak w niej uro­dził się bło­go­sła­wio­ny Szy­mon, któ­ry tylą cu­da­mi za­sły­nął; miej­sce samo po któ­rem świę­ty cho­dził, prze­ma­wia­ło tak sil­nie; a cóż do­pie­ro gdy mię­dzy sta­re­mi szpar­ga­ły na­padł ua

Ży­wo­ty śś… pol­skich! Od­tąd krył się tyl­ko po naj­nie­do­stęp­niej­szych za­kąt­kach, po­ły­ka­jąc to opi­sy prac du­chow­nych, do­bro­wol­nych cier­pień, mę­czeństw, cu­dów. Cuda! i ja chcę ro­bić cuda! wy­krzy­kła nie­raz na­wa­łem wra­żeń wez­bra­ne ser­ce…. i ro­iło o klasz­tor­nej su­kien­ce, o bi­czo­wa­niu, po­stach, go­rą­cych mo­dłach i o słod­kiej śmier­ci mę­czeń­skiej gdzie w In­dy­jach, lub Ja­po­nii….

Tym­cza­sem chło­pak do­szedł lat je­de­na­stu: oj­ciec mało dba­ły, przy­po­mniał so­bie na­resz­cie że czas, aby Ka­zi­mierz coś wię­cej umiał, jak to, cze­go mógł na­uczyć pro­fes­sor z har­co­pem…. Do szkół więc! do Tar­no­wa! – Po­że­gnaj­że miłe góry! po­że­gnaj to­wa­rzy­szy uciech dzie­cię­cych! łąki gdzieś na ko­ni­kach ha­sał: cie­ni­ste drze­wa pod któ­re­miś tyle prze­ma­rzył – i tę wol­ność, któ­rej już nig­dy nie­do­znasz… Świat cię woła, cia­sny, prze­wrot­ny, zmą­drza­ły, po­sęp­ny, bru­ko­wa­ny i błot­ni­sty…

LATA SZKOL­NE KA­ZI­MIE­RZA.

Dziec­ku, wy­cho­wa­ne­mu w gó­rach, sród pro­sto­ty wie­śnia­czej, bez wy­obra­żeń o lu­dziach i ży­ciu miej­skiem, okrop­nem mu­sia­ło się zda­wać to przej­ście w ten świat ze­psu­cia, bru­du, bez­owoc­nej a nud­nej na­uki, i tych ogra­ni­czeń, tak prze­ciw­nych du­szy co wy­bu­ja­ła na swo­bo­dzie. – Tar­nów był naj­bliż­szem mia­stecz­kiem; oj­ciec za­wiózł go tam wraz z star­szym bra­tem An­drze­jem i od­dał go do szkół. Na wszyst­ko zim­ny sta­rzec, trzy­ma­jąc się tyl­ko li­te­ry zwy­cza­ju, są­dził, że ulżył su­mie­nio­wi i do­peł­nił obo­wiąz­ku ro­dzi­ciel­skie­go kie­dy sy­nów do szkół od­dał i pła­cił za ja­dło i po­miesz­ka­nie. Mógł po­tem z chlu­bą po­wie­dzieć o so­bie: al­bo­żem nie­wy­cho­wał dzie­ci?!al­boż nie­po­nió­słem tyle fa­ty­gi i kosz­tów? niech tego inny oj­ciec do­ka­że!–Oko­licz­ni zaś są­sie­dzi po­dzi­wia­jąc ta­len­ta i pięk­ne przy­mio­ty ta­kie­go pana An­drze­ja, lub Ka­zi­mie­rza, po­wta­rza­ją chó­rem: to mi to oj­ciec! jak pięk­nie sy­nów wy cho­wał!– Z ta­kich to po­zo­rów wy­ra­bia się zwy­kle opi­nia u lu­dzi. Kto wie, mo­że­by i sta­re­go Bro­dziń­skie­go oto­czy­ła opi­nia ta­kim wień­cem ro­dzi­ciel­skiej mi­ło­ści, mo­że­by i jemu win­szo­wa­no po­cie­chy z pana Ka­zi­mie­rza – ale nie­do­cze­kał jej, bo też obo­jęt­no­ścią swo­ją nie za­ro­bił na tę szczyt­ną na­gro­dę. Przy­wió­zł­szy sy­nów do Tar­no­wa, od­dał ich w ręce pierw­sze lep­sze co się na­wi­nę­ły; ma się ro­zu­mieć za ta­nie pie­nią­dze. Była to na­przód ja­kaś wdo­wa, pod­upa­dła, ogra­ni­czo­na, a pysz­na z swe­go nulu szlach­cian­ka, cheł­pią­ca się ja­ko­by po­cho­dzi­ła z domu xią­żąt Spi­ci­mi­rów. Sy­no­wie jej rów­nąż na­po­je­ni duma, zwie­trzyw­szy, że szla­chec­two Bro­dziń­skich było co­kol­wiek po­dej­rza­ne, cią­głe­mi do­ku­cza­li im przy­mów­ki; co wię­cej, ro­spu­ści­li to w szko­le, a na­mó­wiw­szy so­bie par­tje do­po­mi­na­li się pu­blicz­nie, aby do do­da­wa­ne do ich na­zwi­ska w ka­ta­lo­gu, wy­ma­za­nem zo­sta­ło. Prze­śla­do­wa­ni tak do­tkli­wie, z całą upo­rczy­wo­ścią ro­spu­sty stu­denc­kiej, chro­ni­li się oba z bra­tem za mia­sto, w od­lud­ne pola, gdzie przy­najm­niej w ob­li­czu cu­dów bo­że­go świa­ta, nikt im nie śmiał wy­rzu­cać, że się uro­dzi­li bez her­bu.

W ta­kich to utra­pie­niach spę­dzi­li dwa lala. Oj­ciec uli­to­wał się, i dal ich na miesz­ka­nie do ja­kie­goś kraw­ca. Tu już nie było py­chy ro­do­wej ale zły przy­kład, nę­dza i pi­jań­stwo. Pan maj­ster wię­cej pa­trzą­cy szyn­kow­ni niż warsz­ta­tu, prze­pi­jał ostat­ni grosz a nie­kie­dy wła­sne ich su­kien­ki za­sta­wiał dla do­go­dze­nia swe­mu na­ło­go­wi. Tym spo­so­bem nie­raz po kil­ka dni nie­cho­dzi­li do szko­ły, zno­sząc głód… zim­no, prze­kleń­stwa nie­szczę­śli­wej żony, i skwierk dzie­ci…

Ktoś ojcu do­niósł o smut­nym sta­nie sy­nów; sta­rzec się zmiar­ko­wał, przy­je­chał, wziął ich i od­dał na stan­cję do kan­ce­li­sty fo­ral­ne­go, ro­dem Wę­gra. Tu­taj zno­wu inny oby­czaj: po pierw­szym każ­de­go kwar­ta­łu, gdy oj­ciec rate za­pła­cił a on pen­sy­ję ode­brał, w domu do­brze jeść, pie, wszyst­kie­go do zbyt­ku; pani kan­ce­li­ści­na lu­bi­ła wy­sta­wę – ale zwy­kle nie na dłu­go star­czy­ło–bo pod ko­niec, głod­no i chłod­no… Ow Wę­gier, hu­lasz­cza sztu­ka, je­że­li nie w kan­ce­la­ryi, to cały czas sie­dział u żyda na mio­dzie, lub wi­nie – a że dziw­nym spo­so­bem upodo­bał so­bie Ka­zi­mie­rza, więc go też z sobą cią­gnął do szyn­ku, gdzie zgłod­nia­ły chłop­czy­na mógł się do­rwać ka­wał­ka buł­ki da­wa­nej na prze­ką­skę dzi­wiąc się, jak mo­gli ci pa­no­wie pić, nie je­dząc. Przez cały ten ciąg szkol­ne­go ter­mi­no­wa­nia, jeź­dzi­li kil­ka razy na wa­ka­cy­je do domu, gdzie było co­raz go­rzej i smut­niej. Jak w mie­ście, tak i na wsi, nie mie­li przy­tu­lić się do kogo: tam szor­st­cy na­uczy­cie­le, zło­śli­wi spół­ucz­nie, go­spo­da­rze pi­ja­cy; tu ma­co­cha fu­ry­at­ka, za­glą­da­ją­ca czę­sto do bu­tel­ki, zmu­sza­ła ich ucie­kać w od­lud­ne pola. Wi­dać że opatrz­ność tak chcia­ła aby lu­dzie nic im nie­da­li… a wszyst­ko dała na­tu­ra, ta mi­strzy­ni, czę­sto­kroć tak nie­be­spiecz­na, je­że­li na grunt ser­ca nie pa­dło świa­tło re­li­gii. Szczę­ście dla nich a mia­no­wi­cie dla Ka­zi­mie­rza, że obok pro­stej na­tu­ry zna­lazł pro­stą a go­rą­cą wia­rę ludu, oby­cza­je pa­try­ar­chal­ne, uczu­cia nie­win­ne.

Star­szy brat An­drzej, ukoń­czył był na­uki gim­na­zy­al­ne w Tar­no­wie, prze­nie­sio­no go więc na uni­wer­sy­tet do Kra­ko­wa. Ka­zi­mierz to­wa­rzy­szył mu, uczęsz­cza­jąc do dru­giej klas­sy gim­na­zy­al­nej. Tu zno­wu po­wtó­rzy­ła się daw­na hi­sto­rya ze stan­cy­ami. Umiesz­cze­ni u sto­la­rza, nie tyl­ko że zno­si­li nie­wy­go­dy i głód, ale jesz­cze przy każ­dym obie­dzie byli świad­ka­mi jak mał­żeń­stwo, w nie­naj­lep­szej ży­ją­ce zgo­dzie, ci­ska­ło na sie­bie łyż­ki i ta­le­rze. Rze­mieśl­nik pręd­ko prze­hu­lał wzię­te pie­nią­dze za ja­dło i po­miesz­ka­nie;–chłop­cy ob­dar­te, zgłod­nia­łe, bez przy­tu­li­ska wzbu­dzi­li w ja­kimś ob­cym czło­wie­ku li­tość, któ­ry zna­jąc za­moż­ność ojca, umie­ścił ich przy uli­cy ś. Anny, w po­rząd­nym domu… gdzie zna­leź­li i do­bry przy­kład i wy­go­dy, i to­wa­rzy­stwo przy­zwo­icie wy­cho­wa­nej mło­dzie­ży.

Ka­zi­mierz, jak sam po­wia­da, nie­czy­tał do­tąd żad­nej pra­wie książ­ki pol­skiej, na­uki za­nie­dby­wał, tyl­ko jed­ne ćwi­cze­nia ła­ciń­skie do­brze pi­sał, nie­wie­dzac ja­kim spo­so­bem. Naj­mil­szem jego za­ję­ciem było zbie­ra­nie i za­su­sza­nie ziół, w czem wiel­ką miał ła­twość w czę­stych wy­ciecz­kach w ro­man­tycz­ne oko­li­ce Kra­ko­wa. O pa­miąt­kach zaś hi­sto­rycz­nych, któ­rych to mia­sto peł­ne, naj­mniej­sze­go na­wet nie­miał prze­czu­cia, co po­cho­dzi­ło ztąd, że nig­dy żad­na hi­sto­rya pol­ska nie­wpa­dła mu w ręce. Oj­ciec na­wie­dził ich, i go­spo­da­rzo­wi za­pła­cił. W krót­ce jed­nak­że do­szła wia­do­mość, że już nie­ży­je. Sta­rzec ten sześć­dzie­się­cio­let­ni – jak po­wia­da Bro­dziń­ski – lu­bił no­sić się sta­ran­nie po pol­sku;

był po­wol­ny, mil­czą­cy, i wten­czas się tyl­ko do dzie­ci od­zy­wał, gdy na po­ła­ja­nie za­słu­ży­ły. Obo­jęt­ny, nie­czu­ły na­wet jako oj­ciec, wzglę­dem dru­gich, mia­no­wi­cie wie­śnia­ków był naj­lep­szym pa­nem. Spra­wie­dli­wy, roz­sąd­ny, taką miał u chłop­ków mi­łość i po­wa­ża­nie, iż na po­grzeb do kil­ku ty­się­cy się ze­szło. Wi­dać, że strach przed żoną, któ­ra nie­co przed­tem w jed­nej jego nie­bez­piecz­nej cho­ro­bie, gdy ro­bił ostat­nie roz­po­rzą­dze­nie wpa­dła była w za­pa­mię­ta­łą fu­rię, wstrzy­mał go… od przy­wo­ła­nia dzie­ci, i zro­bie­nia ja­kie­go na ich ko­rzyść za­pi­su – al­bo­wiem trzy mie­sią­ce upły­nę­ło, a do bied­nych sie­rot nie zgła­sza­ła się żad­na żywa du­sza. Go­spo­darz u któ­re­go sta­li, nie­płat­ny, wy­mó­wił im miesz­ka­nie. Coż było ro­bić? Star­szy An­drzej za­czął wpraw­dzie pi­sać u ad­wo­ka­ta, ale tak mało za­ra­biał, że nie­tyl­ko młod­sze­go bra­ta, ale i sie­bie nie­mógł wy­ży­wić. Ka­zi­mierz nie­chcąc mu być cię­ża­rem, rada w radę po­sta­na­wia po­ścić się do ma­co­chy i jeź­li nie u niej, przy­najm­niej u są­sia­dów szu­kać po­mo­cy. Daw­na na­wycz­ka do ży­cia ko­czow­ni­cze­go skło­ni­ła go do tego kro­ku. Uszyw­szy so­bie po­ta­jem­nie to­reb­kę z prze­ście­ra­dła.

sprze­daw­szy ży­dom sta­rą czap­kę, spa­ko­wał stu­denc­kie ma­nat­ki, i da­lej przez pola i lasy pu­ścił się o osięm mil do miejsc ro­dzin­nych. Wy­ciecz­ka ta zda­wa­ła mu się ist­ną wy­pra­wą Ko­lum­ba. I za­iste, wą­tłe siły, brak wpra­wy do po­dró­żo­wa­nia pie­szo zmu­sza­ły go do czę­stych spo­czyn­ków, i do wy­próż­nie­nia szczu­płe­go tłu­mocz­ka, któ­ry mu cię­żył nie­zno­śnie, tak, że pra­wie z próż­ną tor­bą przy­szedł na miej­sce.

Sta­nąw­szy w Lip­ni­cy, ma­ją­cej dla nie­go tyle wspo­mnień dzie­cię­cych, z drze­niem ser­ca zbli­żał się do dwor­ca; lecz ni­ko­go nie­za­stał, ani ma­co­chy, ani żad­ne­go z cze­la­dzi. Po śmier­ci ojca, rząd Au­stry­ac­ki za­raz ode­brał sta­ro­stwo, zwłasz­cza, że jed­no­cze­śnie ze­szedł ze świa­ta sta­ro­sta Ko­szyc­ki. Jed­na z nie­wiast wiej­skich po­znaw­szy go, wzię­ła na noc do swo­jej cha­ty. Od niej do­wie­dział się, że ma­co­cha za­aren­do­wa­ła ple­ba­nią w Raj bro­dzie i tam miesz­ka w szcze­rem polu, w dom­ku świe­żo wy­bu­do­wa­nym. Mąż wie­śniacz­ki ofia­ro­wał się za­pro­wa­dzić go do ma­co­chy. Po dro­dze wstą­pi­li na cmen­tarz gdzie był grób ojca. Ka­zi­mierz po­mo­dlił się i za­pła­kał nad swo­jem sie­roc­twem. Po­czem wie­śniak, chcąc ugo­ścić dziec­ko daw­ne­go pana wziął na piwo i buł­ki do szyn­kow­nią do­kąd się ze­szło wie­le lu­dzi: ci po­znaw­szy Ka­zi­mie­rza nuż ża­ło­wać go, gła­skać, czę­sto­wać wód­ką i pi­wem i ro­spo­wia­dać wie­le o ma­jąt­ku nie­bosz­czy­ka, roz­szar­pa­nym przez urzęd­ni­ków i wdo­wę.

Przy­zwy­cza­jo­ny od lat naj­młod­szych drzeć przed ko­bie­tą gwał­tow­ną i na­mięt­na, któ­ra mu za­tru­ła pier­wiosn­ki ży­cia, z bi­ją­cem ser­cem zbli­żał się do jej miesz­ka­nia; – ale przy­ję­cie było wca­le inne jak się z razu oba­wiał. Na­gła zmia­na losu, upo­ko­rze­nie, chęć zy­ska­nia opi­lii, spra­wi­ły, że mu nie­odmó­wi­ła przy­tuł­ku, przy­najm­niej do cza­su, póki opie­kun i Fo­rum no­bi­lium nie­ro­spo­rzą­dzą lo­sem sie­rot.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: