- W empik go
Wacława dzieje - ebook
Wacława dzieje - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 245 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Stefan Garczyński, poeta filozof, wprowadzi nas w historię filozoficzną epoki ostatniej. Urodził on się w Księstwie Poznańskim w roku 1805 czy 1806, w chwili wejścia Legionów do Księstwa. Mając lat jedenaście patrzał na triumfalny powrót Prusaków po ustąpieniu wojsk francuskich i polskich. Wypadek ten polityczny wyrył się na zawsze w jego pamięci: z kilku rówieśnikami swymi zaprzysiągł wieczną nienawiść ku Niemcom. Jednak Opatrzność tak chciała, aby długo przebywał w kraju niemieckim i znaczną część życia przepędził między Niemcami.
Wielki ten poeta nie przeczuwał swego powołania, oddał się filozofii, słuchał wszystkich sławnych filozofów niemieckich i szczególniej przywiązał się do Hegla. Po kilku leciech pilnej nauki, zgłębiwszy wszystkie teorie filozoficzne, powziął zamiar ufundowania filozofii polskiej. Był on wtenczas bardzo nieszczęśliwy. Przybywszy do Niemiec z resztkami zabytków religijnych, stracił je wkrótce, stał się niedowiarkiem, w filozofii Hegla upatrywał najwyższy i najpiękniejszy wykład chrystianizmu, bo, jak wiadomo, Hegel i zwolennicy jego szkoły ciągle występują z formułami chrześcijańskimi, prawiąc o Słowie, które było na początku, i o grzechu pierworodnym, chociaż to u nich wcale co innego znaczy niż u chrześcijan prawowiernych. Ale zbadawszy myśl główną filozofii Heglowskiej, Garczyński poznał, że była nieprzyjazną Polsce.
Filozofia ta, ubóstwiając człowieka, ubóstwiając rozum człowieczy i dowód tego rozumu wskazując tylko w robocie ludzkiej, w robocie zewnętrznej i widomej, oddawała hołd powodzeniu, i w Niemczech, a mianowicie w królestwie pruskim, upatrywała najwznioślejszy wyraz rozumu i siły człowieka, czyli tym samym najwznioślejszy wyraz bóstwa.
Przypomnijmy bowiem sobie, że podług tego systemu Bóg wciela się w człowieka, nie działa, nie myśli inaczej, jak tylko przez człowieka, tak dalece, iż można powiedzieć, każdy wynalazek ludzki zbogaca niejako wiedzę boską. Szczególniejsza ta filozofia mniema, że Bóg, stworzywszy kulę słoneczną, nie mógł bez pośrednictwa człowieka wymyślić zegaru. Niektórzy adepci tej szkoły powiadają wyraźnie, że wynalazek machin parowych przyczynił się do postępu bóstwa; gdyż bóstwo to uważają oni w sposób panteistyczny, jako jestestwo rozległe i powszechne, które nie ma pewnego sumienia swojej osobistości i potrzebuje rozdrobić się na wiele duchów, wcielić się w ludzi, żeby przyszło do uczucia nie tylko swojej mądrości, ale nawet swojego bytu.
Zdaje się, że w owym czasie, kiedy Garczyński odbywał nauki w Berlinie, nie było nikogo prócz niego, co by obejmował całość idei Heglowskiej. To nie powinno dziwić, bo już dowiedziono, że w Francji, gdzie mało i nie ślęcząc czytają Hegla, filozofia jego lepiej została zrozumiana niż w Niemczech, to jest, lepiej odgadnięto jego myśl zasadniczą, jej dążność i następstwa, jakie by w zastosowaniu sprawiła. Ponieważ jest ona niczym więcej jak tylko logiką rozległą, spotkała we Francji umysły nielitościwie logiczne, które idąc prosto do celu, zaraz samą jej rdzeń wydobyły; a że Polacy pod tym względem mają wielkie podobieństwo z Francuzami, Garczyński przeniknął ją bardzo dobrze i nawet niektórym profesorom niemieckim wytłumaczył. Sławny Gans oddawał mu tę sprawiedliwość.
Rewolucja polska 1830 roku oderwała Garczyńskiego od nauki. Po upadku powstania udał się za granicę i umarł w Awenionie mając lat 27. Ale przed śmiercią wydał dwie części poematu, który jest najrozleglejszym utworem filozoficznym pomiędzy wszystkimi, jakie są w językach słowiańskich.
Poemat ten ma tytuł: Wacława dzieje. Życie pojedyńczego człowieka w różnych zmianach mających wpływ na jego stan moralny składa cały przedmiot. Bohater Garczyńskiego przypomina poniekąd bohaterów Byrona: jest to nieszczęśliwy młodzieniec, dla którego nic już na tym świecie nie ma ponęty, który, wśród bogactw i wszelkich przyjemności umierając z rozpaczy, w naukach szuka rozrywki. Widzimy w nim coś na kształt Fausta, coś na kształt Manfreda, ale nie żądza nieograniczona wiedzy ani namiętność go pożera; nie zgrzeszył on tym co Faust – nie goni po świecie jak
Lara albo Korsarz za pastwą dla swoich chuci: jest on nieszczęśliwym, bo jest Polakiem; jest nieszczęśliwym, bo nie widzi moralnej przyczyny bytu swojej ojczyzny; bo w filozofii znalazł tylko apoteozę sił, które kraj jego zgubiły. Taka myśl miała odkryć się zupełnie dopiero na końcu poematu, ale przebija się ona już od początku.
Wacław, żyjąc samotnie na wsi, rzadko daje się widzieć, przestrasza tylko swoich włościan, kiedy w czarnym ubiorze konno przebiega okolice. Jednego razu, w dzień posępny i uroczysty Wielkiego Piątku, zaszedł on do kościoła. Wszyscy na koniec powychodzili i zdawało się, że już nie było nikogo w kościele, przecież ktoś jeszcze westchnął, może grzesznik jaki z żalu i kłopotu został jeden, by dłużej opłakiwać mękę. Wtem nadszedł ksiądz, ukląkł, otworzył książkę i śpiewał odrętwiałym głosem.
Młody człowiek, blady na twarzy, w czarny płaszcz owinięty, zbliża się do księdza; następna między nimi rozmowa jest z jednej strony gwałtownym nastawaniem na religię, z drugiej egzortą. Ale trzeba uważać, skąd pochodzi ta zawziętość młodzieńca przeciw religii chrześcijańskiej, czyli raczej przeciw katolicyzmowi, przeciw księżom. Zapytuje on, co zrobili ze słowem wcielonym. Trzeba przy tym pamiętać, że ilekroć poeci i filozofowie polscy, a mianowicie Garczyński, używają wyrazów: duch, dusza, geniusz, wyrazy te mają u nich znaczenie słowiańskie; ducha, duszę, geniusz należy uważać nie za co innego tylko za człowieka niewidomego, który mieszka w ciele, nie dzieląc go na osobne władze, ale tak rozumiejąc jak lud, kiedy mówi o duchach pokazujących się ludziom.
Oto jest założenie całego poematu: w imię uczuć szlachetnych i wzniosłych, w imię miłości rodu ludzkiego, młody Polak powstaje przeciw obróceniu chrystianizmu w to, czym go duchowieństwo uczyniło; narzeka na suchy, martwy, logiczny wykład nauki Chrystusa; woła o jej rozwinięcie, zastosowanie; tym chce zbawić swój naród i ludzkość, a znajdując opór w księżach ciska na nich klątwę.
Zobaczymy poniżej, jaką drogą ten geniusz wróci do chrystianizmu i kościoła. Ten nieszczęśliwy młodzieniec, obmierziwszy świat, czując wstręt do religii, której tłumaczenie widzi być kłamliwym, i do filozofii, która nie zaspokaja potrzeb jego duchowych, zmuszony jest wejść w siebie samego, znaleźć punkt oparcia się w sobie samym.
Odzywa się więc do swojego jestestwa tajemnego, które jako wypływ Boga powinno wiedzieć coś o przeznaczeniu ludzkim, powiada, że to jestestwo, ten człowiek wewnętrzny poruszony, wywołany, nauczy, jak rozwiązać zagadkę losów ludzkości i gdzie znaleźć siłę.
Ta myśl jest zasadą poematu Garczyńskiego i razem kamieniem węgielnym filozofii słowiańskiej.
Niedawno w jednej ze sławnych szkół paryskich wymowny nauczyciel poświęcił wiele godzin na opisanie geniuszu, rozumu, dowcipu i wytknięcie, jak częstokroć ludzie tych wielkich władz nadużywają. Książki filozoficzne pełne są definicji tego rodzaju: połowa dzieł Hegla na przykład jest niczym więcej tylko ciągiem określeń władz umysłowych człowieka. Nie prościejże byłoby przyjąć teorię albo raczej naczelną prawdę filozofii słowiańskiej. Jak nawet wytłumaczyć sobie inaczej zjawisko ludzi genialnych? Krzyczą na tych ludzi, starają się zapobiegać, żeby ludzkość nie dała się im uwieść w zboczenia, w które tyle razy ją powiedli; ale obok tego zapytują, skąd się oni biorą, dlaczego są obdarzeni geniuszem, czemu insi go nie mają, jakim sposobem można go nabyć lub mając utracić? Nikt nie może odpowiedzieć na to, a tymczasem wszyscy wielbią ludzi genialnych, pomiatają niegenialnymi, i to jest cały sens moralny filozofii. Pojęcie Słowian w tej mierze zgadza się z tradycjami rodu ludzkiego. Przypuszczają oni, co i starożytni utrzymywali, że każdy człowiek ma swój geniusz uwięziony w organizacji, a całą różnicę między ludźmi stanowi różny stopień wyrobienia się
tego geniuszu.
Weźmy za przykład liszkę jakiego owada, gąsienicę motyla, do której wszyscy filozofowie, wszyscy poeci starożytności porównywali duszę ludzką. Jedne z tych gąsienic szukają jeszcze liścia, żeby się na nim zasklepić, drugie śpią w poczwarce obumarłej, u innych można dojrzeć drganie skrzydeł, a niektóre już stają się motylami, wzlatują ku niebu. Podobnież duchy człowiecze, jedne, że się jeszcze nie wyrobiły, nie doszły do umiejętności najpotrzebniejszej ze wszystkich, do umiejętności wyzwolenia się od ciała, są w stanie zwierzęcym, nie mogą wyrwać się z powłoki i lecieć; drugie już swobodne, prawdziwe motyle, przemykają wpośród nas jak meteory dziwiąc słowami i czynem. Tę prawdę starożytni wyrażali kładąc na czole Psychy, to jest duszy najzupełniej wyzwolonej, motyla jako emblemat jej wolności. W tej myśli także trzeba rozumieć poemat Garczyńskiego; powiada on, że gdybyśmy wyzwolili naszego ducha, znaleźlibyśmy siłę, mądrość i potęgę.
W odzie, którą niby bohater poematu do swego geniusza napisał, Garczyński powiada, że serca wzniosłego dowodem jest myśl wysoka, że ta myśl, co ma serce wzniosłe za podstawę, tworzy czyny otężne, że prorocy łącząc wiedzę z przeczuciem dają świadectwo myśli, a nawzajem czas im przyświadcza.
Wszystko więc ma początek w sercu. Dawno już jeden autor francuski napisał, że wielkie myśli z serca pochodzą, ale tu cały system filozoficzny jest oparty na sercu. Serce nie znaczy nic innego, jak tylko siedlisko ducha, pokrywę człowieka wewnętrznego. Poeci słowiańscy ciągle mówią o sercu, a unikają w ten sposób mówić o głowie, bo głowa powszechnie uważaną jest za siedlisko inteligencji, inteligencja zaś i duch nie są dla nich tą samą rzeczą. Z ducha tedy wynika myśl, z tego ducha przez usta proroków płynie prawda, która opanuje wieczność.
Widzieliśmy bohatera poematu Garczyńskiego w otwartej wojnie z Kościołem reprezentowanym przez duchowieństwo. Pragnął on gorąco, aby słowo, które ciałem się stało, panowało na ziemi, a to pragnienie zawiedzione obudziło w jego duszy nienawiść ku wszystkim formom religijnym. Później filozof ten z tąż samą odwagą, z jaką rozdarł zasłonę świątyni, poczyna zgłębiać tajemnice umiejętności i spostrzegłszy czczość nauk, nicość systemów filozoficznych cofa się z przestrachem. Porwany zapędem własnej głowy, widzi, że wpadł w zamęt, w prawdziwe obłąkanie, i nie może powstrzy-
mać rozbujanego rozumu, aż na koniec poznaje, że rozum i inteligencja nie jest dusza; wtenczas, zgodnie z poezją i filozofią narodową, władzy tej naznacza właściwe miejsce i nikt lepiej nie wyraził, jakim niebezpieczeństwem grozi przewaga rozumu. Podług niego szatan to rozum potężny, który pożera duszę, a gdy jej nieśmiertelność zostanie w drobnej tylko iskierce, wtedy przygasła i nieszczęśliwa, sama napada na wszystko, co ma życie, i niszczy stworzenie.
Do takiego tedy przyszedłszy wypadku, kiedy w naukach nie znajduje rozwiązania tajemnicy przyczyny i celu bytu człowieka, odtrąca precz nauki i książki. Ale nie dość na tym, uniesiony gniewem brnie dalej, puszcza się we wszystkie sofizma, ma zerwać węzeł rodziny, kocha się w rodzonej siostrze, usprawiedliwienie tej miłości kazirodzkiej pokazuje w Biblii, z rzadkim talentem tłumaczy ją podług historii naturalnej roślin, słowem idzie już prosto do występku, wypowiada wojnę społeczeństwu, staje się ofiarą złego.
Cóż go teraz uratuje? Czy umiejętność, która zdaniem niektórych filozofów prowadzi człowieka do religii? Uczył się on wszystkiego, zwiedził najsławniejsze szkoły filozofii i stracił tam resztę wiary. Czy praktyka religijna? Odrzucił ją, powziął ku niej gwałtowną nienawiść, że oddając cześć dobremu, cały świat zostawuje w ręku złego. Będzież więc taki jego koniec jak Manfreda albo Fausta? Nie. – Oto z zimnych i czczych wysokości rozumowych wpadłszy niespodzianie pomiędzy lud polski, raz pierwszy dopiero trafił na prawdę.
W charakterze, w uczuciach ojczystych swego narodu postrzegł znak istotnego życia, a życie nie może mieć istotnego źródła jak prawdę. Siedźmy to życie, przyjdziemy do prawdy, przez prawdę do Boga.
Scena, w której poeta opisuje pierwsze znalezienie się młodego filozofa wśród ludu, jest jedną z najpiękniejszych i najoryginalniejszych w poemacie.
Właśnie kiedy pasował się z sobą w swoim gabinecie, doleciał go z pola daleki śpiew włościan, wieczorem w święto Wielkiej Nocy idących do karczmy. Śpiew ten sprawił na nim dziwne rozdrażnienie. Zatrzasnął okno, wybiegł z dworu i uboczną drogą poszedł za wesołą drużyną. Karczma będzie teraz dla niego przysionkiem do nowej szkoły filozoficznej. W izbie hałas, śmiech, muzyka, tańce, zwady i zabawy; stojąc pod oknem słuchał i naprzód to gniewał się, to zazdrościł, potem chciał sobie wytłumaczyć szczęście prostaczków.
„Oni się bawią, mówił, acz szczęśliwi i spokojni, bo świat w ich duszy ciasny jak ich codzienne potrzeby.” Wtem zawołano na skrzypka, żeby zagrał tańca: „Kościuszki! ” – odezwał się jeden, „Dąbrowskiego! ” – krzyknęli i inni; wszyscy nareszcie powtórzyli: „Kościuszki”.
Filozof nasz widział dotąd tylko niesforną kupę ludzi zgromadzonych dla zabawy, dla przepędzenia czasu; ale teraz nagle jedna myśl cały tłum ogarnęła, myśl wspólna wszystkim i pewnie mająca w sobie żywioł mocny, bo od razu przecięła wszystkie popędy żywości pojedyńczych. Muzyka ta, jednym wspomnieniem uderzając duszę Wacława jakby laską czarodziejską obudziła ją z letargu, myślom, uczuciom dała ciało i życie. Podobny do tańczącego chwycił się tej wiotkiej nici, co mu teraz była sznurem podanym z brzegu, promykiem nadziei rzuconym z przeszłości. Ożył na nowo.
Tak słowo w dobrej ludziom powiedziane chwili,
Jak trąba archanioła, stworzy ich, czym byli.
Te dwa wierszyki są przecudne. Żeby je zrozumieć, przypomnijmy sobie, cośmy powiedzieli o moralnym rozwijaniu się ludzi. Co jest stworzyć człowieka, rozwinąć jego zdolności, jego geniusz? Jest to dopomóc mu do zerwania więzów organizacji. Ma on zawsze stopień rozwinięcia się, do którego przyszedł, ale częstokroć temu motylowi w poczwarce nie staje sił skruszyć swoją skorupę. Natenczas drugi, bardziej rozwinięty geniusz przychodzi mu w pomoc: wpływem swoim, ciepłem ze swego ogniska dodaje siły duchowi uwięzianemu, dopomaga mu do wyzwolenia się z powłoki i tym sposobem wykonywa czyn twórczy.
Temu człowiekowi, co już na koniec w nic nie wierzył, prawie zaparł się Boga, odrzucił wszystkie prawdy moralne, Bóg ukazuje się znowu w największym z dzieł swoich, w narodowości. Myśl, że jedna narodowość pośród Słowiaństwa nosi na sobie znamię szczególne, posłannictwo osobne, i przeto ma dla dusz lepiej rozwiniętych jakiś urok, jakiś pociąg prawdy, bóstwa, tę myśl, albo raczej to uczucie, nieraz już wyrazili poeci i prorocy.
Oddziaływanie ziemi przeciw duchowi, to jest oddziaływanie wszystkich interesów, wszystkich dążeń przeszłości i egoizmu przeciw myśli mającej w sobie przyszłość, nazwaliśmy apostazją. Była ona przepowiedziana przez wielu poetów polskich, mianowicie przez Garczyńskiego, pierwej, nim filozofowie pojęli ją jako warunek logiczny rozwijania się życia narodowego.
Przypomnijmy sobie tę scenę gminną, gdzie Garczyński wprowadził bohatera swego poematu, aby służyła za naukę moralną filozofowi. Widzieliśmy, jak koło jednej nuty, koło jednej pieśni narodowej zgromadził się rozmaity zbiór ludu. Na chwilę lud ten, połączony uczuciem, sercem, duchem, był gotów powstać jak jeden człowiek. Młody filozof, zadumany pod oknem, cieszył się, że znalazł tajemnicę przyszłości, że trafił na źródło, skąd może wypłynąć ta siła, co jednoczy, co ożywia. Scena kończy się apostazją, oddziaływaniem.
Wszedł do karczmy jakiś człowiek obcy i żądał gospody. Był to Polak wynarodowiony. Widząc w towarzystwie natchnienie świętego zapału, nie śmie stawić się wprost przeciw niemu, ale nieznacznie miesza się do zabawy, rzuca od czasu do czasu żartobliwe słówka, zdobywa się na dowcip, ducha swego przybiera w tę najniższą i najpospolitszą formę, która obudzą podziwienie gawiedzi. Tym sposobem umorzywszy wzruszenie wzrosłe, rozdziela gromadę na dwie połowy, stara się oderwać młodzież od starców, prawi jednym smalone duby, śmieje się ze zbytecznej roztropności drugich, zachęca
do hulanki i picia. Wszyscy cisną się do niego, otaczają go, radzi, że się znalazł między nimi, pytają, skąd przybył. On im na to odpowiada, że tam ojczyzna, gdzie dobrze, i w jednej zwrotce streszcza filozofią materializmu. Chłopcy, uderzeni skreślonym obrazem, zapytują, czy jest gdzie na świecie kraj taki.
Dla rozwinięcia swej myśli opowiada bajkę o szczurze, który przebrawszy się za proboszcza, kazał swoim współtowarzyszom bić ogonami w dzwony, zwołał katolików na mszę i lud naznosił mu ofiar. Powieść ta zrazu narobiła śmiechu, ale wkrótce tknęło wszystkich, że jest w tym jakiś podstęp. Obudziła się nieufność, bo każde wyrażenie tej poezji, chociaż gminne, było obmyślone, dobrane: poznano przychodnia z Brandenburgii, ze Zgorzelicy, jak ją zwią Polacy, z ziemi spalonej. Starcy postrzegli się naprzód, że godząc na religią ich kraju, chciał wysuszyć ostatnie źródło narodowości, poczęli krzyczeć zwyczajnie jak starcy – po czasie. Natychmiast jednak cała gromada oburzyła się na cudzoziemca i zmusiła go do ucieczki.
Scena ta najmocniej ze wszystkich uderzyła młodego filozofa. Zobaczył on w rozprawiającym bałamucie istotną karykaturę samego siebie, poznał, że ten chłop przestrojony zupełnie to samo robił w niskim zakresie swojego działania, co on w sferze metafizyki i filozofii, zaprzeczając wszystkiemu, tłumacząc wszystko przez formuły filozoficzne. Postrzegł więc, nad jaką stał przepaścią, i przejęty wstydem, boleścią i zgrozą chciał się rzucić na zwodziciela, ale już go nie było.
Apostazja i materializm ukazują się tu pod postacią gminną; poeta nasz spotka je i przedstawi później we wszystkich kształtach. Scena w karczmie, bez wątpienia piękniejsza i głębsza od podobnej karczemnej sceny w Fauście, daje do myślenia młodemu filozofowi, odmienia go zupełnie. Odstępuje on swoich teorii niemoralnych, porzuca książki, przedsiębierze poprawę; ale postrzega, że dotąd tylko marzył i rozprawiał, a widzi, że trzeba działać, że w czynie tylko można znaleźć rozwiązanie problemu: udaje się więc do Warszawy, poczyna konspirować i wchodzi do związku, który podczas koronacji Mikołaja w 1829 roku zamyślał całą rodzinę carską zgładzić.
Dopiero wśród narad w kole spiskowych po raz drugi spotyka się z dziwnym nieznajomym, który już jako polityk i statysta zabiera głos, żeby sparaliżować popęd patriotyczny. Sposobem historyka roztrząsając bieg dziejów narodowych, wykłada naturalne i konieczne przyczyny osłabienia Polski, stara się przekonać, że niepodobna chcieć naprawić od razu, co się psuło przez wiele wieków, z powagą męża stanu kreśli stan Europy, tłumaczy, dlaczego Polacy nie powinni liczyć na pomoc obcą, to jest na pomoc Francji; na koniec, jak stłumił zapał kmiotków, tak tutaj gasi entuzjazm spiskowych.
Po raz trzeci gdzie indziej tajemniczy ten człowiek występuje w charakterze teozofa i badacza skrytości świata duchowego. Tu usiłuje on zniszczyć źródło pojęć religijnych, wymierza cios na wiarę i nadzieję w przyszłość Polski. Jak niegdyś Kusiciel ukazywał Zbawicielowi królestwa i powaby ziemi, tak teraz ów nieznajomy odbywa z Wacławem podróż fantastyczną i odsłania mu różne obrazy.
Przeniósłszy go naprzód do pałacu jednego z panów polskich, dobrego patrioty, ale dumnego, daje go widzieć nieubłaganym ojcem przy łożu śmiertelnym córki, której nie pozwolił pójść za ubogiego kochanka, i wystawiwszy tę scenę w okropnych a prawdziwych kolorach, zapytuje, czy taki człowiek może walczyć dla zaprowadzenia równości, W innym obrazie odkrywa świetną biesiadę, gdzie dygnitarze polscy łamią sobie głowy nad subtelnościami artykułów konstytucji, a jenerałowie ściśle starają się odcieniować punkt honoru wojskowego. Ci ludzie tak zajęci rozbieraniem trupa, to jest formuły martwej, będąż zdolni do zapału dla sprawy, która daje się pojąć tylko uczuciem? Słowem, podobny do szczura grobowego, jak poeta
mówi o nim, stara się on wdrążyć się w piersi młodego entuzjasty, żeby mu wydrzeć ducha. Ma on na celu przeszkodzić mu nie dumać, nie rozumować i nie działać.
Otóż jest myśl stanowiąca zadanie całego poematu, o której namieniliśmy: zależy ona na tym, że sam tylko czyn może rozwiązać problema. Wielki i piękny ten poemat został nie dokończony; na dalszych kartach autor miał ukazać nieprzyjaciela entuzjazmu uciekającego się przeciw niemu do ostatniego sposobu, do gwałtu.
Garczyński, pierwszy z poetów polskich, obwieszcza się być powołanym do przeznaczenia otrzymanego z nieba. Nie pisze on jako artysta rymotwórca, literat, ale jako rozpoczynający walkę. Dlatego to opowiada obszernie koleje swego życia, sny swojej matki. Bynajmniej nie idzie mu o zajęcie publiczności swoją osobą, znika sam zupełnie ze sceny, chce tylko okazać, że jedynie ludzie naznaczeni szczególnym posłannictwem mogą pracować dla wielkiej sprawy.
Poeta zniszczyłby cały urok, całą poezją, zrobiłby tylko zimną alegorią, gdyby obszernie ten sens wykładał; poemat jego służy za komentarz. Filozofia hołdująca materializmowi i sile ziemskiej jest tym orłem, którego także wzięli sobie za godło nieprzyjaciele Polski.
Poezja i zapał powołane do walki z nim własną bronią mają mu zadać cios śmiertelny. Stefan Garczyński przepowiedział razem i swoją przyszłość: umarł on walcząc, mordując się nad zagadką, której rozwiązania nikt nie miał. Zagadką tą było pogodzić entuzjazm z rozumem; ten entuzjazm, co tworzy nadzieje, co goni za przyszłością, z tym rozumem, co wiecznie te nadzieje roztrąca, co wszystko krępuje w obecność; którego źrenica, kiedy zwróci się na ognisko uczuć, żeby je zbadać, ściemnia się i łzą zabiega jako oko patrzące na słońce.
Za warunek tej zgody położył on rozwinięcie wielkiej narodowości; bo narodowość jest czymś rzeczywistym, materialnym, bytem swoim odpowiada nawet wymaganiom filozofii, a że razem nie może żyć i działać bez entuzjazmu, więc skoroby taka narodowość ustalona stała się pojętą i zrozumianą, rozstrzygnęłaby spór między uczuciem a myślą. Jest to ostatnie słowo Garczyńskiego; ze wszystkich poetów, o których mówiliśmy, Garczyński
jest najbardziej polskim.
ADAM MICKIEWICZI. WIELKI PIĄTEK
Milczą dzwony pobożne wieżycy wysokiej,
Jak usta skąpe w słowa, gdy myśl śród pamiątek.
W strojny grób już złożono Zbawiciela zwłoki;
Lud bieży grób odwiedzić – święcić Wielki Piątek.
Smutno w kościele było – okna kirem czarnym
I ściany, i obrazy zasłoniono kirem;
Ciche modły dokoła – ten westchnieniem szczerem,
Łzą skruchy albo datkiem kupuje ofiarnym
Przebaczenie za grzechy u świętego grobu;
Ten ufny, że Bóg wznosi, kiedy się uniżem,
Ustami proch całując, rozpostarł się krzyżem:
Kiedy krzyż dźwigać w życiu nie widział sposobu.
U ołtarza w zakonne odziani kapice,
W dwóch rzędach, zasępionych mnichów stoją chóry,
Przed nimi świec dwanaście, i palą się świece,
Słychać hymny żałobne za zwykłe nieszpory.
Z hymnami nikną światła – w kościele mniej jasno -
Świece, jedna za drugą, po kolei gasną,
Lud czeka – już zgaszono – już ciemno się stało –
Jedyna lampa błyszczy na grobowe ciało.
Zapukano – czas wyjścia – lud tłumnie wychodzi –
I księża się ruszyli – i w komżach dwaj młodzi
Przodem księgi wynoszą – a rzędem za niemi
Sandały mnichów słychać, jak biją po ziemi.
Wyszli wszyscy – w kościele samotnie i głucho.
Czasem tylko u góry świergocące ptaki
Uderzą skrzydłem w okna, szukając wylotu;
Cicho i ciemno – przecież bardzo czułe ucho
Mogłoby więcej przejąć – ktoś westchnął – kto taki?
Nie wiedzieć – może grzesznik z żalu i kłopotu
Został jeden, by dłużej opłakiwać mękę;
Może – ktoś idzie – to ksiądz – on jego dostrzeże –
Ale cóż mu westchnienie – uklęknął przy grobie,
Głowę schylił, pod ramię kładzie prawą rękę.
Wydobył książkę – rozwarł – przemówił pacierze –
Znów się schylił, nabożnie składa ręce obie
I odrętwiałym głosem tak śpiewa przy grobie:
A gdy na krzyż przybili – sługi wszystkie w tej chwili
Suknie Pana porwali z pośpiechem,
I dział każdy chce stroju – czy przez zgodę, czy w boju,
Bo to u nich zabijać nie grzechem.
Ale płaszcz tam był Pana, jakby chusta utkana,
Bo nie tknięty ni igłą, ni nożem;
Więc mówili do siebie: by go nie psuć w potrzebie
Losy w koło na niego rozłożem.
I co rzekli, to było – bo tak Pismo mówiło:
Suknie łotrów rozszarpią mi zgraje,
Ale na płaszcz los padnie, jeden tylko płaszcz skradnie.
A tak dzisiaj to wszystko się staje.
Śmiech jakiś niespodziany – gwałtowny i dziki –
Przerwał śpiewy pobożne – ksiądz schwycił krzyżyki
U różańca wiszące przy habita sznurze,
Schwycił i głowę swoją zasłonił w kapturze.
Aż w końcu śmielszy w myśli, jak dowódca, który,
Nim bój zacznie, szkłem zmierzy szyki nieprzyjaciół,
Spojrzał – i w znaku krzyża dłoń wznosząc do góry,
Już mówić jakieś słowa tajemnicze zaczął,
Gdy widzi – gdy poznaje człowieka, w kształt głazu
Stojącego opodal jak marmur smętarzy;
Czarny płaszcz wisiał na nim – blady był na twarzy,
Zdawał się być bez ruchu – czucia – i wyrazu.
„Kto jesteś – mnich zawołał – czy cię złe obsiadło,
Człowieku! że chcesz wichrzyć spokojność klasztoru?
Milczysz – jeśliś nieżywy – jeżeliś widziadło
Jest przede mną i w ciele tajny duch potworu,
Mam sposób – bicz na ciebie – czy znasz godło krzyża?"
"Znam – krzyknął nieznajomy – wielka to obrona!"
Rozśmiał się i tym śmiechem, jak głaz Pigmaliona
Całowaniem ożywion – do księdza się zbliża –
Czarny płaszcz swój zarzucił z ramienia na ramię,
Spod brwi, choć jasne oko, wypadł wzrok ponury,
I rumieniec gwałtowny, chorych myśli znamię,
Błysnął w twarzy, jak wstęga piorunu w mgle chmury.
KSIĄDZ poznając nieznajomego
To ty, młodzieńcze, tutaj?
MŁODZIENIEC
Krzycz – żegnaj – przeklinaj,
Duch stoi – jako waszych kościołów wieżyce,
Choć deszcz leje – grzmią nieba – – palą błyskawice,
One stoją – nuż śmiało egzorcyzm zaczynaj.
Tylko pomnij, że płaszcz mnie słów więcej nie mami,
Że choćbyś drgał językiem jak wicher potokiem,
Jam zawczasu ten potok zbadał myśli okiem
I płaszcz twój czarodziejski zdarł myśli zębami.
Że żartuję –
KSIĄDZ
Młodzieńcze! nie bluźń nadaremnie.
Takież to odebrałeś nauki ode mnie,
Na tożem cię wychował, ażebyś w kościele
W dzień dzisiejszy, przy grobie Zbawiciela świata,
Bluźnił wiarę najświętszą?
MŁODZIENIEC
Poznaj się w twym dziele!
z ironią
Tyś mój mistrz!
KSIĄDZ
Słuchaj tedy – burzliwe są lata
Młodości – wiele ludzi na zawsze w nich ginie.
Jam to wiedział – jam ciebie chcąc zbawić jedynie,
Chcąc ratować –
MŁODZIENIEC przerywając z zapałem
Na zawsze zgubił bez ochyby.
Tlało we mnie przeczucie wolności szlachetnej
I mocne miałem ramię, i do czynów dzielność;
Tyś mi odgadł mą duszę – miałem w myślach szyby
Do przejrzenia – tyś przejrzał i jak dąb stuletni
Upadkiem strzaska drzewka – Bogaś, nieśmiertelność
Spuścił na mnie, na duszę, myśl strzaskał ogromem:
Wzgardziłem tym, co dawniej w oczach stało bóstwem,
Ojczyzną i miłością, przyjaźnią i domem,
Otoczyłem się waszą pokorą, ubóstwem;
Jam wiarą waszą świętą jak tarczą się składał –
I cóż stąd? jam nareszcie wiarę i was zbadał.
Chcecie, pokory suknie zawdziawszy na pychę,
Zamieniając pałace na ustronia ciche,
W duszy gmachach zarządzać – i chatą, i tronem;
Mieszkańców ich jak ptaków łapiąc w szpon sokoli,
Sami zimni – bez serca – męczyć, gryźć do woli?
Chcecie, martwi – spokojni jak klasztoru ściany,
Na czas nieczuli jako na pył śmierci wianek,
Patrzyć zimnawo na łzy, gdy kto łzami zlany
Albo gdy ginie człowiek – wolny lud – kochanek? –
Warn wolność, miłość niczym – płakać nie myślicie.
Ileż razy wam w duszy złorzeczyłem skrycie!
Wyrwałem się na koniec! – lecz czarowne słowo
Wiary waszej i klątwy, i modlitw, i sztuki
Wisiało, jak na włosie miecz, nad moją głową.
Drżałem, żeby nie upadł! – dziś czas – dziś nauki –
O! dzisiaj już inaczej – rozumiem was, mnichy –
Dzisiaj – żarty to, żarty – wszystkich was zbadałem.
W głos pytam: gdzie jest Słowo, co się stało Ciałem?
W głos krzyczę: wiara wasza jest to dziecko pychy.
KSIĄDZ
Panie, odpuść mu, bo on sam nie wie, co robi.
MŁODZIENIEC
Tyś rzekł, tylko za mało? Panie, serce dobij,
Którem tak ciężko zranił: oto treść modlitwy.
Wy, mnichy, wy myślicie, że choroby, bitwy
Tylko człowieka gubią!
KSIĄDZ
Na krzyżu rozpięty,
Natchnij go mocą swoją, i przywróć mu zmysły!
MŁODZIENIEC patrząc na grób
Jezus Chrystus – znak krzyża – znak ofiar – znak święty!
z uniesieniem
Czemuż krwi Twojej krople na ludzi nie prysły
I mózgów im nie spalą wieczystym zarzewiem?
Ot Twój sługa – tyś cierpiał jak żaden z śmiertelnych,
A ten śmierć Twoją święci w kantyczkach kościelnych
I żyje, i szczęśliwy – spokojny – jak nie wiem
Żadnego szczęśliwszego!
KSIĄDZ
Grzesznicy my, prawda,
I bardzo grzeszni ludzie – lecz za to pokora –
MŁODZIENIEC
Jutrem odkupujecie grzechy wasze z wczora.
udając głos księdza
A dziś do was należy: grzesznicy my, prawda!
KSIĄDZ
Nie bluźń, nie bluźń, młodzieńcze – któż ogród potępi
Dlatego, że w nim drzewo spróchniałe lub chore?
MŁODZIENIEC
Kto dom przeklnie, ja pytam, gdy dom z wszystkim zgore,
Albo sępów, gdy z głodu siebie pożrą sępi?
Ot słuchaj – dom ten dusza – tyś podłożył ognie;
Ot słuchaj – sępem człowiek – kiedy w duszy świta!
A obca przemoc – wiara – myśli jak jelita
Wydzierając mu z głowy, głowę w proch mu dognie.
Cóż za dziw, jeśli biedny człowiek przy upadku,
Widząc i sił zniszczenie, i niemoc swych chęci –
Jeśli cierpiąc, tysiące w koło męczeństw wkręci
Albo wzniósłszy kark nad was, plunie na ostatku.
KSIĄDZ
Szalony, milcz na Boga!
MŁODZIENIEC
Milczyć? toć milczałem
Długo i bardzo długo – dziś mówić przychodzi.
Dziś krzyczeć będę, słyszysz, krzyczeć gardłem całem!
Chciałbym po słów mych fali, na myśli mych łodzi,
Z duszą moją żeglować i wpędzać się w dusze.
Niechajby moja mowa jako bystra rzeka
Wszystkie strumienie myśli korytem swym zlała!
I zleje – bo ja myśleć – bo ja mówić muszę.
Słuchaj, z duszą mą wpadnę w głąb serca człowieka
I jak szkło młota gromem, wiara pryśnie cała.
Mówić mu chcę wolności świętymi słowami,
Mówić mu chcę niemowląt nieszczęśliwych łzami,
Krzyczeć nad nim jak matka nad śmiercią dziecięcia,
Gdy je spod piersi matce wyrwie ptak straszliwy;
Zaklnę go na najświętsze uczucia zaklęcia,
Na śmierć ojca, na przodków szereg nieszczęśliwy.
Niech wszystkiemu zawierzy – wam jednym nie wierzy!
Bo wy słudzy nikczemni, zamiast Boga słudzy,
Wy, kiedy ludzie giną, męczeni są drudzy –
Wy, jakby to nie ludzkie trafiało przygody,
Choćbyście jednym słowem krwi wstrzymali strugi,
Patrzycie zimnym okiem, jak giną narody,
Ledwie trupom oddając ostatnie przysługi.
Toż więc jest wiara wasza? na to macie władzę,
Aby cnót się wyrzekłszy, dawać przykład zbrodni?
Nikczemni ludzie! boskich przydomków niegodni!
Od mleka matki waszej ziemi was odsądzę,
Kiedy litości ziemskiej, cnót w sercu nie macie.
Wyprą się was rodzice, jak wy się wyparli,
I siostry, przyjaciele, i brat was po bracie
Kląć będzie, i tam z grobu powstaną umarli,
I kląć będą, i wołać o zemstę wszechwładną –
I głowy wasze w końcu pod żelazem padną,
A wiara…
KSIĄDZ
Stój! nic więcej!! –
Zegar bił w tej chwili
I na hymny wieczorne księża nadchodzili.
Twarz swoją nieznajomy płaszczem więc osłonił,
Coś jeszcze prędko wyrzekł, zwrócił się z pośpiechem,
Idzie – krok nagli – śpieszy – nim zegar wydzwonił,
Trzask drzwi mocnym się odbił o sklepienie echem.II. POWRÓT Z KOŚCIOŁA
Zachód się blaskiem purpurowym pali
Jako żar węgli, chmury błyszczą w dali,
Już słońca nie ma – po dziennych mozołach
Wieśniak znużony powraca do domu;
Jest co zastawić, jest usłużyć komu,
W chatce ma żonę, dostatek w stodołach.
Szczęśliwi ludzie zagrody ubogiej!
Macie skarb wielki, nie żądając więcej.
Cóż, że na palcu błyszczy kamień drogi,
Że skrzynie ciężkie krociami tysięcy,
Kiedy myśl, dusza w ustawicznej wojnie?
Warn dni i nocy mijają spokojnie:
Nie chciwi sławy, nauk nieżądliwi,
Z dala od świata żyjecie szczęśliwi!
Lecz co za tętent – patrz – krzyknęły dzieci,
Że jakiś czarny jeździec przez wieś leci.
To on.– pan młody – wybiegają z chaty
Widzieć go; bo on rzadko jest widziany.
Na czarnym koniu, sam czarno ubrany,
W cwał leciał, dziko rozpuściwszy szaty –
Płaszcz jego czarny jako skrzydło ptaka
Wiatr pod się chwytał – a piana rumaka,
Pęd jego nagły, nozdrza rozognione
I jeźdźca oczy na dół pochylone,
Że wracał gniewny i śpiesznie, świadczyły.
Przeleciał wioskę – drogą tylko pyły,
W kłęby się wznosząc z piasku ciemnej chmury,
Długo wisiały jak orle pazury,
Nim ptak drapieżny ciała swego brzemię,
Znużony wiatrem, opuści na ziemię.
Tak uczą gminnych poetów ballady,
Że w dzień zaduszny o północnej porze
Duch świeżo zmarłych z wysoka zejść może
I dzielić z ludem zastawne biesiady.
W chmurnym on, mówią, z nieba ciągnie dymie,
Z gęby żar ognia płomieniem wybłyska,
A czyje najprzód wywoła on imię
I czyje najprzód wywoła nazwiska,
Tym lub przekleństwo, albo śmierć jest bliska.