-
W empik go
Wahania - ebook
Wahania - ebook
Bohdan Lubicz zostaje wydalony z redakcji gazety, w której pracował. Nie mogąc odeprzeć absurdalnych zarzutów, szuka nowych możliwości zawodowych. Od znajomego otrzymuje propozycję wyjazdu do stoczni w Gdańsku. Wkrótce wyrusza w podróż.
| Kategoria: | Klasyka |
| Zabezpieczenie: |
Watermark
|
| ISBN: | 978-87-281-7751-8 |
| Rozmiar pliku: | 527 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Wiatr trącił lekko szybę uchylonego okna i promień słoneczny ześliznął się ze ściany na biurko. Dotknąłem go palcem: był ciepły i bardzo błyszczący. Daleko za oknem, w dole, widziałem żółty brzeg Wisły i nieco ciemniejsze plamy opalających się ludzi.
Znów spojrzałem na maszynopis. „W ramach destrukcyjnego zaniżenia norm jedna roboczogodzina...“ Uśmiechnąłem się. Ujrzałem w wyobraźni olbrzymią tabelę, oprawną w ciężkie złocone ramy. Linia wykresu wiła się na niej jak czarna żmijka.
— Lubicz! — usłyszałem. — Do sekretarza redakcji.
W pokoju sekretarza było mroczno, ciężkie story pochłaniały słoneczny blask, bijący od okna. Kurowski wertował stertę zdjęć i upłynęło kilka chwil, nim uniósł głowę.
— No jak? — zapytał. — Przejrzałeś artykuł Kalety?
— Niestety — odparłem. — Do druku raczej się nie nadaje. Jest nudny jak rycyna.
— Co to znaczy? — Kurowski odsunął na bok zdjęcia. Miał ładną twarz prowincjonalnego fryzjera.
— Powiedziałem przecież. Artykuł jest bardzo nudny i nie wnosi absolutnie nic nowego. Jeszcze jeden hymn na cześć hutników.
Kurowski wstał i złożył dłonie na piersiach, szybko poruszając palcami. Nie znosiłem jego palców: były cienkie i szare jak dżdżownice. Gdy się witał, czuć było ich chłodną wilgoć.
— Wydaje mi się, że przesadzasz — powiedział półgłosem, nie patrząc na mnie. — Uważam Kaletę za zdolnego dziennikarza. Bądź łaskaw przekazać artykuł Kwiatkowskiej. Powiedz, że proszę, by go zadiustowała.
— Dobrze. — Chciałem wyjść.
— Jeszcze chwileczkę — nie patrzył na mnie. — Pojedziesz o drugiej do drukarni.
— Miałem dyżur w ubiegłym tygodniu.
— Pojedziesz o drugiej do drukarni — powtórzył spokojnie, kierując na mnie bezbarwny wzrok. — O drugiej będą już kolumny.
— Z jakiej racji? — poczułem, że zasycha mi w ustach. — Nie jest moim obowiązkiem...
— Pozwolisz — przerwał mi — że ja będę dyktował, co jest, a co nie jest twoim obowiązkiem. O drugiej zaczniesz czytać kolumny.
Spojrzałem w stronę okna. Po zielonej fałdzie story wspinała się mucha. Była niebieska, gruba. Widziałem, jak nerwowo porusza błonkami skrzydeł.
— A jeśli się nie zgodzę? — zapytałem.
— Myślę, że się zgodzisz.
— Otóż... — Mucha oderwała się od story i brzęcząc pomknęła w róg pokoju. — Nie zgadzam się — powiedziałem cicho, odprowadzając ją spojrzeniem. — Nie pojadę do drukarni.
Kurowski uśmiechnął się. Oderwał prawą dłoń od piersi i jął bębnić palcami o blat biurka.
— No cóż — powiedział. — To twoja sprawa. Ale pragnę ci przypomnieć, że nie po raz pierwszy dochodzi między nami do podobnych incydentów.
— Słuchaj, ty... — Mucha znikła nagle, jakby się rozpłynęła w powietrzu. — Mną rządzić nie będziesz, jasne? Ja nie jestem Michalczuk, który ci lata po papierosy. Ja mam cię w... — roześmiałem się głośno, nienaturalnie.
— Wyjdź stąd — usłyszałem. — Natychmiast.
Kątem oka zobaczyłem jego twarz, bielszą niż zwykle, i trzepocące rzęsy, długie, zawinięte ku górze, ciemne. Starannie zamknąłem za sobą drzwi.
Kwiatkowska wzięła ode mnie maszynopis i skrzywiła się.
— Kaleta — westchnęła. — Pewnie znów radosna piła. Czytałeś już?
— Owszem — skinąłem głową. — Kurowski prosił, żebyś to przygotowała do druku.
— Przyjaciele naszych przyjaciół... — Kwiatkowska uśmiechnęła się ironicznie. — Dobrze — powiedziała. — Spróbuję coś z tym zrobić.
Wróciłem do swego pokoju. W szklanej tafli leżącej na biurku wciąż topił się słoneczny promień. Z okna płynęło ciężkie, nagrzane powietrze. Po Wiśle leniwie sunęła łódź ze zwiotczałym żaglem.
Zadzwonił telefon. Podniosłem słuchawkę i położyłem na widełki. Było mi gorąco.
— Kolega Lubicz do Naczelnego.
W szkłach okularów migotały błyski i oczu Naczelnego nie mogłem zobaczyć. Słyszałem natomiast każde słowo, wypowiadane przez niego z chłodną pedanterią. Obok fotela Naczelnego stał Kurowski. Skrzyżował ramiona na piersiach i przebierał palcami.
— Nie mogę tego dłużej tolerować, towarzyszu Lubicz. — Naczelny patrzył mi prosto w twarz i denerwowało mnie, że nie mogę widzieć jego oczu. — Dla takich jak wy nie może być miejsca w mojej redakcji.
— Co macie mi do zarzucenia? — rzuciłem w połyskujące szkła.
— Jesteście niezdyscyplinowani i aroganccy, towarzyszu Lubicz. Wykręcacie się od roboty, traktujecie ją lekceważąco.
— To nie są konkretne zarzuty.
Naczelny spojrzał na Kurowskiego.
— Wasze dwa ostatnie materiały nie nadawały się do druku — powiedział Kurowski nie przestając poruszać palcami. — Musiałem prześlęczeć nad nimi parę godzin, by mogły się ukazać w piśmie.
— Nie zauważyłem w tekście żadnych zmian — mruknąłem.
— Opuściliście w tym miesiącu bez usprawiedliwienia kilka dni pracy — ciągnął, jakby nie słysząc mojej repliki. — Odmawiacie opracowania ważnych dla pisma materiałów. Spóźniacie się na szkolenia... — sięgnął po notes. — W tym miesiącu spóźniliście się dwa razy. Poza tym wasza postawa moralna...
—Że co? — podałem się do przodu.
— Nie denerwujcie się, Lubicz — Naczelny z uwagą oglądał swoje paznokcie. — Jak widzę, umiejętność odbierania krytyki także nie jest waszą zaletą.
Zacisnąłem wargi.
— A więc wasza postawa moralna — ciągnął Kurowski — także budzi poważne zastrzeżenia. Jesteśmy przecież sąsiadami. Kilkakrotnie widziałem, jak z waszego pokoju po godzinie jedenastej wychodziła kobieta. Regulamin „Hotelu prasy” zezwala na wizyty do godziny dziesiątej i wy wiecie o tym, kolego Lubicz.
— Co mi jeszcze powiesz? — mruknąłem.
— Wystarczy. — Naczelny wstał, z postawy i tuszy przypominał Napoleona. — W dzisiejszym incydencie jestem zorientowany. Tak dłużej być nie może, towarzyszu Lubicz. Próbowaliśmy was wychować, ale...
— Nie udało się — dokończyłem za niego. — To chcieliście powiedzieć, nieprawdaż? Otóż — przeniosłem wzrok na Kurowskiego — tego człowieka mam dość. Nie chcę go oskarżać, bo w tym pokoju on i tak będzie miał rację. Powinienem mu dać w twarz, ale jakoś nie mam ochoty. Nie mam także ochoty na usprawiedliwianie się.
Zapadło milczenie. Milczenie to było moją przewagą: obaj czuli się najwyraźniej zaskoczeni.
— No więc? — dodałem po chwili. — Słucham.
Naczelny oderwał wzrok od paznokci.
— Chyba rozumiecie, towarzyszu Lubicz — powiedział.
— Rozumiem — uśmiechnąłem się. — Czy z miejsca?
— Tak jest. — Naczelny patrzył na mnie i teraz już widziałem dokładnie jego wypukłe, okolone czerwonymi obwódkami oczy. — Nie chcę was więcej widzieć w mojej redakcji. — Słowo „mojej“ wyraźniej niż inne zaakcentował. — Wszelkie formalności załatwię osobiście w Delegaturze. Będziecie musieli także opuścić pokój w hotelu. I to jak najszybciej.
— W porządku. — Skłoniłem się. — Czy mogę już iść?
— Zawiodłem się na was, towarzyszu Lubicz.
— Na nim się nigdy nie zawiedziecie — wskazałem głową na Kurowskiego. — Chyba że...
Nie dokończyłem. Dostrzegłem znów przybladłą twarz sekretarza i raz jeszcze się skłoniłem. Gdy opuszczałem gabinet Naczelnego, trwała w nim cisza. Aluminiowa klamka błyszczała w słońcu. Czułem ją w dłoni jeszcze wówczas, gdy z marynarką przerzuconą przez ramię opuszczałem gmach redakcyjny.
Figus przywitał mnie jak zwykle z wesołą wylewnością.
— Masz coś dla „Proporca“? — zapytał. — Potrzebujemy dobrego reportażu i oto zjawia się Lubicz. Siadaj, mistrzu.
Uśmiechnąłem się do niego. Końska twarz Figusa we wszystkich wzbudzała sympatię.
— Mam do ciebie kilka spraw— powiedziałem, nie przestając się uśmiechać. — Po pierwsze, oddaj osiemdziesiąt złotych.
— Po pierwszym. — Wywrócił pustą kieszeń. — Nie mam nawet na fajki.
— Po drugie, mogę coś dla was napisać. Chętnie wziąłbym delegację w teren.
Figus lekko przechylił głowę.
— Kurowski pozwoli ci dla nas wyjechać?
— Wywalili mnie pół godziny temu.
Twarz Figusa ściągnęła się; poczułem, że uważnie mi się przygląda.
— Co się stało? — zapytał.
— Znasz Kurowskiego.
— Słuchaj, Bohdan... — Figus usiadł na krawędzi biurka; mówił tonem poważnym jak do dziecka. — Wiem, czym jest podszyty Kurowski. Ale dziś o etat jest bardzo trudno. Wydaje mi się, że niepotrzebnie z nim zadzierałeś... Czy to ostateczna decyzja?
— Daj spokój, staruszku — klepnąłem go po ramieniu. — Nie zginę, ręczę ci. Co prawda, wychowywano mnie przez półtora roku, ale w tyłek nie nauczyłem się włazić. Zresztą niczego nie żałuję. Wyślesz mnie w teren?
— Z przyjemnością — Figus wstał zza biurka i przeszedł po pokoju. — Dokąd chciałbyś pojechać?
— Wszystko mi jedno.
— No to wal do Gdańska. W tamtejszej stoczni dzieją się ciekawe rzeczy. Kiedy chcesz wyjechać?
— Jeszcze dziś.
— Doskonale. Zaliczkę dadzą ci z małej kasy. Na jak długo mógłbyś pojechać?
— Myślę, że tydzień mi wystarczy.
— Doskonale. — Figus wypisał zlecenie na kartce z brulionu. — Zaniesiesz to do sekretariatu i weźmiesz delegację. Co zamierzasz dalej robić? — spojrzał na mnie pytająco.
— To samo co dotąd — zbliżyłem się do niego i położyłem mu dłoń na ramieniu. — Mam do ciebie jeszcze jedną prośbę.
— No?
— Muszę się wyprowadzić z hotelu. Przygarniesz?
Figus potarł czoło wskazującym palcem.
— To się da chyba zrobić... — powiedział z namysłem. — W przyszłym tygodniu szwagier wyjeżdża na miesiąc do Francji, przez ten czas możesz u mnie mieszkać.
— A potem coś wykombinuję — rzuciłem wesoło. — Na razie wyrywam do Gdańska. Pozwolisz, że wieczorkiem podrzucę ci walizkę z łachami.
— Co z Olgą? — Figusowi zdawało się, że zmienią temat.
— Między innymi przez nią pożegnałem redakcję. — Roześmiałem się. — Prawie co dzień po kursach Olga składa mi wizyty, co, rzecz jasna, nie mogło umknąć uwadze Kurowskiego. Zarzucił mi, że się prowadzę niemoralnie.
— Chyba bez podstaw?
— Przecież wiesz, że od roku nie mam z Olgą nic wspólnego.
— Po cóż więc przychodzi?
— Nie jest pewna, czy to się definitywnie skończyło. Ma jakiegoś faceta, który jej proponuje małżeństwo, ale ona jakoby woli mnie i wciąż pyta, czy nie zmieniłem zdania.
— A ty? — Figus parsknął śmiechem.
— Doradzam jej małżeństwo z facetem. Gość ma podobno dwupokojowe mieszkanie i bardzo ją kocha. Czy Oldze czegoś więcej trzeba? Po prostu wbiła sobie w głowę, że dziennikarz to coś więcej niż handlowiec, szczególnie w dzisiejszych czasach.
— Może byś się jednak z nią ożenił? Mówiłeś mi kiedyś, że Olga ma własny pokój z kuchnią. To też niezłe na początek.
— Zaczekam na willę z ogrodem. Stan kawalerski nie znudził mnie jeszcze.
Pożegnaliśmy się uściskiem dłoni. Klamka przy drzwiach była tu również aluminiowa, ale chłodna, bez słonecznego połysku. Dotknąłem jej z ulgą.
Pokój, w którym mieszkałem, był szary. Barwą i czymś jeszcze, czego nie potrafię określić, przypominał mysz. Skojarzenie to denerwowało, ponieważ parterowe okratowane okno sugerowało raczej podobieństwo do klatki i te dwa pojęcia — klatka i mysz — nie mogły się we mnie pogodzić. W każdym bądź razie świadomość, że na zawsze ten pokój opuszczam, nie należała do przykrych.
Do odejścia pociągu zostały mi dwie godziny czasu. Stanąłem przed lustrem i namydliwszy pędzelek zabrałem się do golenia. Lubiłem tylko pierwszą połowę tej czynności: głaskanie policzków miękkim i ciepłym pędzlem, za dotknięciem którego zarost znikał pod kłębami tęczowo mieniącej się piany. Druga połowa — operowanie brzytwą — zawsze sprawiała mi lęk. Wyobrażałem sobie, że nieostrożnym ruchem przecinam żyłę na szyi i w górę uderza dymiący strumień krwi. Kiedyś, pod wrażeniem tej wizji, rzeczywiście drasnąłem się w szyję, na szczęście nie zawadzając o arterię. Odtąd nawet dotknięcie ciepłego pędzla było jedynie przedsmakiem zbliżającego się strachu.
Skończyłem się golić. Włożyłem do teczki przybory toaletowe i zaciągnąłem pasek. Potem zdjąłem pantofle i czyszcząc je spróbowałem pomyśleć o incydencie redakcyjnym. Miałem zamiar rozważyć sytuację, w jakiej się znalazłem, chciałem ją rozsądnie przeanalizować. Nic z tego. Widziałem coraz jaśniej połyskujący pantofel i nic poza tym nie docierało do mojej świadomości.
Po kilkunastu minutach oba pantofle jaśniały, jak pociągnięte lakierem.ROZDZIAŁ DRUGI
Są tylko pokoje dwuosobowe — powiedziała hotelowa.
— W porządku — skinąłem głową. — Może być.
— Czy zajmie pan cały pokój?
— Nie — usłyszałem, nim zdążyłem odpowiedzieć. — Ten pan zamieszka ze mną.
Obejrzałem się: obok mnie, z fleszem przewieszonym przez ramię, stał Jurek Segał, reporter z „Kuriera“.
— Chyba nie będziesz protestował — ciągnął, podając mi rękę. — Ja tylko na jedną dobę, a jutro zamienisz na jednoosobowy.
Pokój, który nam przydzielono, był jasny. Gdy wyciągnąłem się na łóżku, przez okno widziałem półkole błękitu z powtykanymi gdzieniegdzie strzępkami obłoków.
— Robienie fotoreportażu to świetna zabawa — mówił Jurek, ładując aparat fotograficzny. — Wczoraj na przykład robiłem w Bydgoszczy kilka zdjęć ze stołówki robotniczej. Kierownik dowiedział się, że dziennikarz chce fotografować i nie odstępował mnie ani na krok... — odciągnął migawkę i pstryknął. — Wciąż mruczał mi do ucha, że dziś wyjątkowo obiad jest nienajlepszy, bo rzeźnia nie dostarczyła cielęciny. Gdy wybrałem stolik do fotografowania, kazał mi chwilkę zaczekać. Zgadnij po co.
— No?
— Zjawiła się kelnerka z tacą. Ustawiła na stole piękną wazę z zupą, rozłożyła nowe nakrycie, a na talerzach umieściła... — Jurek parsknął śmiechem. — Zgadnij co.
— No?
— Pęta kiełbasy jałowcowej. I nikt się nie śmiał. Chłopcy wytrzeszczali oczy i siedzieli sztywno jak kozacy na defiladzie. Zrobiłem zdjęcie, a kierownik parę razy powtórzył mi swoje nazwisko, żebym przypadkiem w reportażu o nim nie zapomniał.
Przez jakiś czas milczeliśmy. Śledziłem obłoki, rozpływające się w górze jak wata z cukru. Niebo robiło się coraz mocniej niebieskie, prawie fioletowe. Tiulową firanką poruszał łagodny wietrzyk pachnący słonawo.
— Zdjęcia, rzecz jasna, nie wykorzystam — powiedział Jurek. Nakrył obiektyw pokrywką i schował aparat do futerału — A co ty zamierzasz robić w Gdańsku? — zapytał.
— Rozejrzę się po stoczni — mruknąłem.
— Jeśli masz ochotę, wyskoczymy wieczorkiem do Sopotu. — Jurek szykował się do wyjścia. — Ruletki co prawda tam nie ma, ale poza tym Monte Carlo. Warto popatrzeć.
— Ta historia ze zdjęciem jest obrzydliwa. — Zamknąłem oczy i niebo nagle przestało istnieć.
— Pa, dzidziusiu — usłyszałem, jak Segał zatrzaskuje za sobą drzwi.
Wychodząc ze stoczni, porządkowałem w myślach wrażenia. Sekretarz komitetu zakładowego opowiadał mi barwnie o sukcesach brygady Kochaniaka, która zdobyła przechodni proporzec. Pozostał mi w pamięci czarniawy chłopaczek, cherlawy i jakby przestraszony. Nazywał się Kochaniak.
— Brygada, którą kieruję — mówił, przymknąwszy oczy i chowając za plecy nieproporcjonalnie wielkie i grube dłonie — dzięki maksymalnemu wysiłkowi i ofiarności całego kolektywu przekroczyła w tym miesiącu sto osiemdziesiąt procent normy.
— A do kina lubicie chodzić? — zapytałem.
— Do kina? — wyglądał na jeszcze bardziej przestraszonego. — Czemu nie — uśmiechnął się i natychmiast popatrzył na mnie z nieufnością. — Co to ja mówiłem o brygadzie ... — szybko wrócił do tematu. — Więc wszyscy byli bardzo ofiarni i...
W hotelu czekał już na mnie Segał. Miał na sobie farmerskie spodnie z nitami przy kieszeniach i nylonową białą koszulę.
— Mam bilety do Sopotu — rzucił. — Zbieraj się.
Przyjrzałem mu się, potem zobaczyłem swoją postać odbitą w dużym stojącym lustrze. Postać była mizerna, przyodziana w szerokie spodnie koloru khaki i brudnoszarą wiatrówkę.
— Poczekaj — przypomniałem sobie. Wyjąłem z teczki jasnoniebieską koszulkę w żółte i czerwone grochy. Jurek z aprobatą skinął głową.
W kwadrans później jechaliśmy już kolejką elektryczną w kierunku Gdyni.
Brudne i ciasne uliczki, pełne wałęsających się ludzi, kobiet w spodniach i mężczyzn w jaskrawych apaszkach wokół szyi. Groteskowy taniec kolorów i odcieni.
— Marynika, Marynika!... — wyrzuca chrapliwie głośnik przy fotoplastikonie.
— Serwus, Jacek. Nie wiesz, gdzie Zocha?
— Maksymalny jazz! Będziesz?
— Tylko jednego robra. Potem prujemy do „Grandu“ ‘.
— Widziałeś, co za nogi?
— Nogi...
— Moneta mi się kończy, jeśli do jutra nie zakombinuję, trzeba będzie wracać.
— Suniemy na deptak?
— Spójrz, Sylwia, jaki przystojny brunet. Ciągle się na nas gapi.
— A kolorową fontannę pani widziała?
— Uwielbiam morze, towarzyszu prezesie. Morze ma dla mnie coś niewysłowionego. Ten błękit...
— Dżek, ja chcę melbę! Słyszysz, Dżek? Idziemy ną melbę do „Kassandry“.
— Jeśli nie poderwę do jutra tej blondyny, możesz mi mówić „Dupa“.
— Jutro na plaży, w tym samym miejscu.
— O dziesiątej?
— O dziesiątej. Jeśli mama mnie puści.
— Też!
— Co pan sobie myśli?
— Dżek, melbę!...
Szliśmy przed siebie leniwym krokiem. Jurek wsunął mi do ust papierosa, pstryknął zapalniczką.
— Jak ci się tu podoba? — zapytał.
Uśmiechnąłem się. Żałowałem, że jesteśmy tylko we dwójkę i że nie znamy tu nikogo. Dziewczęta były ładne, o wysokich piersiach i włosach modnie spiętych w koński ogon. Szczególnie podobały mi się wysokie i szczupłe, ubrane z wyzywającą odwagą.
— Co byś powiedział o tej? — wskazałem Jurkowi opaloną blondynkę w szafirowych obcisłych spodniach do połowy łydek i lekkim białym sweterku.
— Momencik — Jurek obciągnął koszulę i zdecydowanie podszedł do blondynki, która zatrzymała się właśnie przy kiosku z gazetami.
— Dobry wieczór — usłyszałem. — My się chyba znamy. Czy to nie z panią tańczyłem wczoraj w „Grandzie”?
— Wątpię — blondynka obrzuciła go krytycznym spojrzeniem. — Nie byłam wczoraj w „Grandzie“. Ani przedwczoraj. — Obejrzała się. — Franek! — skinęła ramieniem zbliżającemu się mężczyźnie w koszulce z cowboyem na piersiach. — Spóźniasz się, bracie. Pa, Krzysiu — powiedziała głośno do Jurka, by tamten usłyszał. — Do jutra, na plaży.
Segał zbliżył się do mnie, a ja puściłem mu w oczy kłąb papierosowego dymu. Kichnął.
— Pech — odezwał się, rozcierając załzawione oczy. — Ale gdyby nie tamten, miałbym ją na dzisiejszy wieczór.
— Miałbyś — przytaknąłem. — O takie nigdzie nie jest trudno.
— To znaczy o jakie?
— W ogóle — uśmiechnąłem się. — Tego towaru w Polsce jest pod dostatkiem.
Jurek popatrzył na mnie z zainteresowaniem.
— Nie wiedziałem, że jesteś taki kosior — powiedział. — Wyglądasz na spokojnego człowieka.
Wzruszyłem ramionami.
Pomyślałem z zazdrością, że ja nie zdobyłem się na zaczepienie w podobny sposób opalonej blondynki. Mógłbym podejść do niej, zrobić oko do czekającego opodal kolegi i zapytać półgłosem o jakąś ulicę. Potem bym się wykręcił, że akurat nie miała czasu i umówiła się ze mną na dzień następny.
— Zaimponowało ci, że do niej podszedłem? — odezwał się nagle Jurek.
Spojrzałem na niego i lekko skinąłem głową.
— Miałem kiedyś zabawną historię — powiedział. — To było dwa lata temu. Umówiłem się z pewną dziewuszką o siódmej na placu Unii, dochodziła ósma i byłem pewny, że już nie przyjdzie. Ale czekałem. Wieczór był letni, cholernie ładny, obok przechodzili faceci z babkami. Czułem się bardzo skrzywdzony.
— Znam to — uśmiechnąłem się.
— Poczekaj. W pewnej chwili przed wystawą księgarni zatrzymała się dziewczyna. Rzadko się widzi tak ładne dziewczyny, zresztą mogłem się mylić. Byłem wtedy bardzo samotny. Więc ta dziewczyna — włosy miała długie, zupełnie czarne — stanęła sobie przed wystawą i oglądała książki. Myślałem, że czeka na autobus, bo zaraz obok jest autobusowy przystanek, ale przejechało kilka autobusów i dziewczyna nie wsiadła. W pewnej chwili wydało mi się, że na mnie patrzy. Po prostu czułem to spojrzenie, jak mi się zdawało, zachęcające. Zrobiłem parę kroków w jej stronę. Coś jakby uśmiech, odwróciła się. Postanowiłem, że jeśli nie wsiądzie do następnego autobusu, podejdę do niej.
— Podszedłeś?
— Zaraz... — Jurek skręcił w prawo i zobaczyłem migocącą światłami linię molo. — Idziemy tam? — zapytał.
— Owszem.
Minęliśmy zaułek kolorowych kiosków i weszliśmy na poskrzypujące lekko deski molo. Z dołu nadlatywał jednostajny ciepły szmer morza. Na twarzach spacerujących ludzi kładły się fioletowe półcienie.
— Podszedłeś do niej? — powtórzyłem.
Jurek wyjął z kieszeni pudełko „Giewontów“ i nie częstując mnie zapalił.
— Autobus dość długo nie nadjeżdżał. Było już dwadzieścia po ósmej i lękałem się, że ona może odejść. Ułożyłem sobie w myśli parę zdań: „Bardzo panią przepraszam. Niech pani nie sądzi, że jestem natrętem. Po prostu bardzo pragnę panią poznać i postanowiłem, że jeśli nie wsiądzie pani do tego autobusu...” Dalej, jak sądziłem, rozmowa potoczy się sama. Widziałem w wyobraźni nas oboje idących Alejami w stronę Łazienek, siadających na ławce i różne takie rzeczy. Rozumiesz. Wreszcie nadjechał autobus i chciałem podejść do niej, ale nie zdążyłem.
— Wsiadła?
— Nie to — Jurek rzucił papieros i przydepnął go obcasem. — Z autobusu wysiadł tłusty facet w pięknie skrojonym filafilu. Gębę miał jak wieprz. Minął mnie i podszedł do dziewczyny, słyszałem, jak powiedział: „Wybacz, malutka, musiałem skończyć robra. Gdzie wolisz — do »Bristolu« czy prosto do mnie?” Popatrzyła na mnie i odeszli... — Jurek zrobił pauzę, prawą dłonią dotknął włosów na skroni. — Rozumiesz?
Kiwnąłem głową potakująco. Przeszliśmy całe molo i trzeba było zawrócić. Powiał wiatr, z dołu nadleciał niespokojny, narastający pomruk.
— Babek jest do cholery i trochę — powiedział Jurek. — Ale bardzo chciałbym jeszcze kiedyś spotkać tamtą dziewczynę. Przez parę następnych dni kręciłem się o ósmej koło księgaeni na placu Unii. Od tego czasu mogę podejść do każdej babki i obojętnie zagaić, nie mam ani źdźbła tremy.
— Do tej także? — wskazałem na krzywonogą piękność o podpuchniętych oczach i kołyszących się, rozłożystych biodrach, w przeraźliwie czerwonym kubraczku, podkreślającym śmiały dekolt.
— Jezus Maria! — Jurek prychnął, zawtórowałem.
W miarę jak zbliżaliśmy się do wyjścia, tłumek spacerujących gęstniał. Rozlegały się głosy powitania, wymieniano uwagi o pogodzie.
— Jeśli na wieczór wiatr — mówił tonem znawcy do swej towarzyszki chudy jegomość w kraciastej kurteczce — jutro murowane słońce.
— Jasiu! — Pryszczaty młodzieniec trącił łokciem kolegę, wskazując mu jegomościa w kracie. — Popatrz, gość z PIHM-u!
Jegomość w kracie przystanął, puścił ramię towarzyszki i obrzucił pryszczatego spojrzeniem pełnym pogardy.
— Że co? — mruknął.
— Omyliłem się, Jasiu — młodzieniec obejrzał się na kolegę. — On jest raczej wilk morski, patrz, jakie ma zęby!
— Chuligan!
Przyspieszyliśmy kroku. Nozdrza drażnił przyjemnie orzeźwiający zapach ozonu i soli. Wiatr wzmógł się, w jedwabnej cienkiej koszulce zrobiło mi się chłodno.
— Czołem, Segał! — drogę zagrodził nam smukły mężczyzna o ładnej, niemal czarnej od słońca twarzy. — Jak się masz, staruszku, nie przypuszczałem, że cię tu spotkam.
— Serwus, Walter! Poznajcie się.
Mężczyzna energicznie uścisnął mi dłoń i niewyraźnie rzucił nazwisko.
— Jolu! — zawołał — Koledzy.
Obejrzałem się. Wsparta o balustradę, stała drobna dziewczyna o nieproporcjonalnie wielkich oczach. Wyprostowała się i podeszła do nas ze spokojnym uśmiechem.
— Na długoście tu wpadli? — zapytał mężczyzna.
Jurek odpowiedział mu coś, czego nie dosłyszałem. Wpatrywałem się w dziewczynę. Z jej twarzy nie schodził obojętny i grzeczny uśmiech.
— Gdzieś już musiałem panią widzieć — powiedziałem.
— Możliwe — wzruszyła ramionami. — Jesteśmy tu od tygodnia.
— W Sopocie z pewnością nie. — Zachciało mi się bardzo zapalić papierosa lub uczynić cokolwiek, co odwróciłoby jej uwagę. — Przybyliśmy tutaj zaledwie parę godzin temu. Czy pani jest z Warszawy?
— Tak.
— Więc chyba w Warszawie.
Jurek z mężczyzną ruszyli naprzód, szliśmy parę kroków za nimi.
— Jak się pani podoba w Sopocie? — ciągnąłem.
— Średnio. W tym roku mieścina jest raczej nudnawa — wykonała ręką półkolisty gest. — W dzień siedzi się na plaży, wieczorkiem trochę tańca w „Grandzie“ i to wszystko.
— Rzeczywiście — przytaknąłem, wpatrując się w nią uważnie. — Wie pani, chyba się jednak myliłem. Nigdy przedtem nie zdarzyło mi się pani widzieć.
Uśmiechnęła się z tą samą grzeczną obojętnością.
— Walter — rzuciła półgłosem.
Mężczyzna zatrzymał się i odwrócił do niej.
— Namawiałem Segała, żebyśmy wyskoczyli na potańc — powiedział. — Czy pan miałby chęć? — zwrócił się do mnie.
— Jestem zmęczona. — Dziewczyna wyjęła z torebki szyfonową chusteczkę i obwiązała ją sobie wokół szyi. — Najchętniej poszłabym do domu.
— Jolu... — prosząco zaczął mężczyzna.
— Nie chce mi się — ucięła. — Jestem zmęczona, poza tym „Grand“‘ już mi się znudził. W kółko te same twarze i te same melodie. Jeśli macie ochotę, pójdźcie sami, mną nie trzeba się krępować.
Mężczyzna szybko się z nami pożegnał. Zauważyłem, że ma niespokojny, jakby zalękniony wyraz oczu.
— Zajrzyjcie jutro na plażę — rzucił, biorąc dziewczynę pod rękę. — Siedzimy zazwyczaj po prawej stronie od molo.
Odprowadziłem ich spojrzeniem, aż znikli za rogiem przecznicy.
— On mnie wcale nie namawiał na potańc — powiedział uśmiechając się Jurek. — Biedny facet. Kocha dziewczynę jak głupi, a ona chce z nim skończyć. Nie zdążył mi powiedzieć w czym rzecz, ale dziś miała się odbyć tak zwana rozmowa decydująca. Chciał się, biedaczek, od tej rozmowy wykręcić.
Przyszedł mi na myśl refren z „Maryniki“. Zagwizdałem go cicho: był wesoły i skoczny.
— Równa babka — odezwał się Jurek.
— Niczego sobie — mruknąłem.
— Podoba ci się?
— Niezła.
— Coś mi się zdaje, że już wkrótce będzie do wzięcia.
— Wziąłbyś?
— Jutro rano wyjeżdżam. Ale ty...
— Ja? — ściągnąłem wargi. — Nie wiem. Ona mi przypomina zielony groszek.
— Zielony groszek?
Roześmiałem się głośno, prosto w twarz zaniepokojonego Jurka.ROZDZIAŁ TRZECI
Dzień był słoneczny. Zdecydowałem rozmowy w stoczni odłożyć na porę poobiednią i wykupiłem bilet do Sopotu. Wsunąłem do teczki hotelowy koc i granatowe wełniane slipki. W kiosku dworcowym sprzedano mi buteleczkę olejku do opalania. Zrobiłem oko do otyłej kioskarki i dostałem świeży numer „Przekroju“, do którego musiałem jednakże dokupić dwa egzemplarze „Głosu Pracy“.
— Mają pretensje o zwroty — powiedziała tonem usprawiedliwienia kioskarka. — Pan na plażę? No to można będzie z tego zrobić hełm albo położyć pod głowę. Ładne dziś słoneczko, co? — uśmiechnęła się zalotnie.
Centrum plaży było zatłoczone: bryły ciał ludzkich o przemieszanych barwach, od ciemnego brązu do różowego kolorku prosięcia, przypominały olbrzymią paletę. Spoczywały gęsto i nieruchomo w słonecznym żarze. Przeszedłem brzegiem kilkaset metrów, minąłem ogrodzenie i znalazłem się na dzikiej plaży. Ludzi było tu dużo mniej, biała tablica ostrzegała przed kąpielą w paśmie nie strzeżonym. Rozłożyłem koc pod zeschłym, przysypanym piaskami krzakiem, rozebrałem się i natarłem ciało olejkiem. Położyłem się i zamknąłem oczy. Zdawało mi się, że czuję, jak słońce przebija i spala naskórek, nasycając go przyjemnym ciepłem.
To niestety koniec bezpłatnego fragmentu. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki.
Wiatr trącił lekko szybę uchylonego okna i promień słoneczny ześliznął się ze ściany na biurko. Dotknąłem go palcem: był ciepły i bardzo błyszczący. Daleko za oknem, w dole, widziałem żółty brzeg Wisły i nieco ciemniejsze plamy opalających się ludzi.
Znów spojrzałem na maszynopis. „W ramach destrukcyjnego zaniżenia norm jedna roboczogodzina...“ Uśmiechnąłem się. Ujrzałem w wyobraźni olbrzymią tabelę, oprawną w ciężkie złocone ramy. Linia wykresu wiła się na niej jak czarna żmijka.
— Lubicz! — usłyszałem. — Do sekretarza redakcji.
W pokoju sekretarza było mroczno, ciężkie story pochłaniały słoneczny blask, bijący od okna. Kurowski wertował stertę zdjęć i upłynęło kilka chwil, nim uniósł głowę.
— No jak? — zapytał. — Przejrzałeś artykuł Kalety?
— Niestety — odparłem. — Do druku raczej się nie nadaje. Jest nudny jak rycyna.
— Co to znaczy? — Kurowski odsunął na bok zdjęcia. Miał ładną twarz prowincjonalnego fryzjera.
— Powiedziałem przecież. Artykuł jest bardzo nudny i nie wnosi absolutnie nic nowego. Jeszcze jeden hymn na cześć hutników.
Kurowski wstał i złożył dłonie na piersiach, szybko poruszając palcami. Nie znosiłem jego palców: były cienkie i szare jak dżdżownice. Gdy się witał, czuć było ich chłodną wilgoć.
— Wydaje mi się, że przesadzasz — powiedział półgłosem, nie patrząc na mnie. — Uważam Kaletę za zdolnego dziennikarza. Bądź łaskaw przekazać artykuł Kwiatkowskiej. Powiedz, że proszę, by go zadiustowała.
— Dobrze. — Chciałem wyjść.
— Jeszcze chwileczkę — nie patrzył na mnie. — Pojedziesz o drugiej do drukarni.
— Miałem dyżur w ubiegłym tygodniu.
— Pojedziesz o drugiej do drukarni — powtórzył spokojnie, kierując na mnie bezbarwny wzrok. — O drugiej będą już kolumny.
— Z jakiej racji? — poczułem, że zasycha mi w ustach. — Nie jest moim obowiązkiem...
— Pozwolisz — przerwał mi — że ja będę dyktował, co jest, a co nie jest twoim obowiązkiem. O drugiej zaczniesz czytać kolumny.
Spojrzałem w stronę okna. Po zielonej fałdzie story wspinała się mucha. Była niebieska, gruba. Widziałem, jak nerwowo porusza błonkami skrzydeł.
— A jeśli się nie zgodzę? — zapytałem.
— Myślę, że się zgodzisz.
— Otóż... — Mucha oderwała się od story i brzęcząc pomknęła w róg pokoju. — Nie zgadzam się — powiedziałem cicho, odprowadzając ją spojrzeniem. — Nie pojadę do drukarni.
Kurowski uśmiechnął się. Oderwał prawą dłoń od piersi i jął bębnić palcami o blat biurka.
— No cóż — powiedział. — To twoja sprawa. Ale pragnę ci przypomnieć, że nie po raz pierwszy dochodzi między nami do podobnych incydentów.
— Słuchaj, ty... — Mucha znikła nagle, jakby się rozpłynęła w powietrzu. — Mną rządzić nie będziesz, jasne? Ja nie jestem Michalczuk, który ci lata po papierosy. Ja mam cię w... — roześmiałem się głośno, nienaturalnie.
— Wyjdź stąd — usłyszałem. — Natychmiast.
Kątem oka zobaczyłem jego twarz, bielszą niż zwykle, i trzepocące rzęsy, długie, zawinięte ku górze, ciemne. Starannie zamknąłem za sobą drzwi.
Kwiatkowska wzięła ode mnie maszynopis i skrzywiła się.
— Kaleta — westchnęła. — Pewnie znów radosna piła. Czytałeś już?
— Owszem — skinąłem głową. — Kurowski prosił, żebyś to przygotowała do druku.
— Przyjaciele naszych przyjaciół... — Kwiatkowska uśmiechnęła się ironicznie. — Dobrze — powiedziała. — Spróbuję coś z tym zrobić.
Wróciłem do swego pokoju. W szklanej tafli leżącej na biurku wciąż topił się słoneczny promień. Z okna płynęło ciężkie, nagrzane powietrze. Po Wiśle leniwie sunęła łódź ze zwiotczałym żaglem.
Zadzwonił telefon. Podniosłem słuchawkę i położyłem na widełki. Było mi gorąco.
— Kolega Lubicz do Naczelnego.
W szkłach okularów migotały błyski i oczu Naczelnego nie mogłem zobaczyć. Słyszałem natomiast każde słowo, wypowiadane przez niego z chłodną pedanterią. Obok fotela Naczelnego stał Kurowski. Skrzyżował ramiona na piersiach i przebierał palcami.
— Nie mogę tego dłużej tolerować, towarzyszu Lubicz. — Naczelny patrzył mi prosto w twarz i denerwowało mnie, że nie mogę widzieć jego oczu. — Dla takich jak wy nie może być miejsca w mojej redakcji.
— Co macie mi do zarzucenia? — rzuciłem w połyskujące szkła.
— Jesteście niezdyscyplinowani i aroganccy, towarzyszu Lubicz. Wykręcacie się od roboty, traktujecie ją lekceważąco.
— To nie są konkretne zarzuty.
Naczelny spojrzał na Kurowskiego.
— Wasze dwa ostatnie materiały nie nadawały się do druku — powiedział Kurowski nie przestając poruszać palcami. — Musiałem prześlęczeć nad nimi parę godzin, by mogły się ukazać w piśmie.
— Nie zauważyłem w tekście żadnych zmian — mruknąłem.
— Opuściliście w tym miesiącu bez usprawiedliwienia kilka dni pracy — ciągnął, jakby nie słysząc mojej repliki. — Odmawiacie opracowania ważnych dla pisma materiałów. Spóźniacie się na szkolenia... — sięgnął po notes. — W tym miesiącu spóźniliście się dwa razy. Poza tym wasza postawa moralna...
—Że co? — podałem się do przodu.
— Nie denerwujcie się, Lubicz — Naczelny z uwagą oglądał swoje paznokcie. — Jak widzę, umiejętność odbierania krytyki także nie jest waszą zaletą.
Zacisnąłem wargi.
— A więc wasza postawa moralna — ciągnął Kurowski — także budzi poważne zastrzeżenia. Jesteśmy przecież sąsiadami. Kilkakrotnie widziałem, jak z waszego pokoju po godzinie jedenastej wychodziła kobieta. Regulamin „Hotelu prasy” zezwala na wizyty do godziny dziesiątej i wy wiecie o tym, kolego Lubicz.
— Co mi jeszcze powiesz? — mruknąłem.
— Wystarczy. — Naczelny wstał, z postawy i tuszy przypominał Napoleona. — W dzisiejszym incydencie jestem zorientowany. Tak dłużej być nie może, towarzyszu Lubicz. Próbowaliśmy was wychować, ale...
— Nie udało się — dokończyłem za niego. — To chcieliście powiedzieć, nieprawdaż? Otóż — przeniosłem wzrok na Kurowskiego — tego człowieka mam dość. Nie chcę go oskarżać, bo w tym pokoju on i tak będzie miał rację. Powinienem mu dać w twarz, ale jakoś nie mam ochoty. Nie mam także ochoty na usprawiedliwianie się.
Zapadło milczenie. Milczenie to było moją przewagą: obaj czuli się najwyraźniej zaskoczeni.
— No więc? — dodałem po chwili. — Słucham.
Naczelny oderwał wzrok od paznokci.
— Chyba rozumiecie, towarzyszu Lubicz — powiedział.
— Rozumiem — uśmiechnąłem się. — Czy z miejsca?
— Tak jest. — Naczelny patrzył na mnie i teraz już widziałem dokładnie jego wypukłe, okolone czerwonymi obwódkami oczy. — Nie chcę was więcej widzieć w mojej redakcji. — Słowo „mojej“ wyraźniej niż inne zaakcentował. — Wszelkie formalności załatwię osobiście w Delegaturze. Będziecie musieli także opuścić pokój w hotelu. I to jak najszybciej.
— W porządku. — Skłoniłem się. — Czy mogę już iść?
— Zawiodłem się na was, towarzyszu Lubicz.
— Na nim się nigdy nie zawiedziecie — wskazałem głową na Kurowskiego. — Chyba że...
Nie dokończyłem. Dostrzegłem znów przybladłą twarz sekretarza i raz jeszcze się skłoniłem. Gdy opuszczałem gabinet Naczelnego, trwała w nim cisza. Aluminiowa klamka błyszczała w słońcu. Czułem ją w dłoni jeszcze wówczas, gdy z marynarką przerzuconą przez ramię opuszczałem gmach redakcyjny.
Figus przywitał mnie jak zwykle z wesołą wylewnością.
— Masz coś dla „Proporca“? — zapytał. — Potrzebujemy dobrego reportażu i oto zjawia się Lubicz. Siadaj, mistrzu.
Uśmiechnąłem się do niego. Końska twarz Figusa we wszystkich wzbudzała sympatię.
— Mam do ciebie kilka spraw— powiedziałem, nie przestając się uśmiechać. — Po pierwsze, oddaj osiemdziesiąt złotych.
— Po pierwszym. — Wywrócił pustą kieszeń. — Nie mam nawet na fajki.
— Po drugie, mogę coś dla was napisać. Chętnie wziąłbym delegację w teren.
Figus lekko przechylił głowę.
— Kurowski pozwoli ci dla nas wyjechać?
— Wywalili mnie pół godziny temu.
Twarz Figusa ściągnęła się; poczułem, że uważnie mi się przygląda.
— Co się stało? — zapytał.
— Znasz Kurowskiego.
— Słuchaj, Bohdan... — Figus usiadł na krawędzi biurka; mówił tonem poważnym jak do dziecka. — Wiem, czym jest podszyty Kurowski. Ale dziś o etat jest bardzo trudno. Wydaje mi się, że niepotrzebnie z nim zadzierałeś... Czy to ostateczna decyzja?
— Daj spokój, staruszku — klepnąłem go po ramieniu. — Nie zginę, ręczę ci. Co prawda, wychowywano mnie przez półtora roku, ale w tyłek nie nauczyłem się włazić. Zresztą niczego nie żałuję. Wyślesz mnie w teren?
— Z przyjemnością — Figus wstał zza biurka i przeszedł po pokoju. — Dokąd chciałbyś pojechać?
— Wszystko mi jedno.
— No to wal do Gdańska. W tamtejszej stoczni dzieją się ciekawe rzeczy. Kiedy chcesz wyjechać?
— Jeszcze dziś.
— Doskonale. Zaliczkę dadzą ci z małej kasy. Na jak długo mógłbyś pojechać?
— Myślę, że tydzień mi wystarczy.
— Doskonale. — Figus wypisał zlecenie na kartce z brulionu. — Zaniesiesz to do sekretariatu i weźmiesz delegację. Co zamierzasz dalej robić? — spojrzał na mnie pytająco.
— To samo co dotąd — zbliżyłem się do niego i położyłem mu dłoń na ramieniu. — Mam do ciebie jeszcze jedną prośbę.
— No?
— Muszę się wyprowadzić z hotelu. Przygarniesz?
Figus potarł czoło wskazującym palcem.
— To się da chyba zrobić... — powiedział z namysłem. — W przyszłym tygodniu szwagier wyjeżdża na miesiąc do Francji, przez ten czas możesz u mnie mieszkać.
— A potem coś wykombinuję — rzuciłem wesoło. — Na razie wyrywam do Gdańska. Pozwolisz, że wieczorkiem podrzucę ci walizkę z łachami.
— Co z Olgą? — Figusowi zdawało się, że zmienią temat.
— Między innymi przez nią pożegnałem redakcję. — Roześmiałem się. — Prawie co dzień po kursach Olga składa mi wizyty, co, rzecz jasna, nie mogło umknąć uwadze Kurowskiego. Zarzucił mi, że się prowadzę niemoralnie.
— Chyba bez podstaw?
— Przecież wiesz, że od roku nie mam z Olgą nic wspólnego.
— Po cóż więc przychodzi?
— Nie jest pewna, czy to się definitywnie skończyło. Ma jakiegoś faceta, który jej proponuje małżeństwo, ale ona jakoby woli mnie i wciąż pyta, czy nie zmieniłem zdania.
— A ty? — Figus parsknął śmiechem.
— Doradzam jej małżeństwo z facetem. Gość ma podobno dwupokojowe mieszkanie i bardzo ją kocha. Czy Oldze czegoś więcej trzeba? Po prostu wbiła sobie w głowę, że dziennikarz to coś więcej niż handlowiec, szczególnie w dzisiejszych czasach.
— Może byś się jednak z nią ożenił? Mówiłeś mi kiedyś, że Olga ma własny pokój z kuchnią. To też niezłe na początek.
— Zaczekam na willę z ogrodem. Stan kawalerski nie znudził mnie jeszcze.
Pożegnaliśmy się uściskiem dłoni. Klamka przy drzwiach była tu również aluminiowa, ale chłodna, bez słonecznego połysku. Dotknąłem jej z ulgą.
Pokój, w którym mieszkałem, był szary. Barwą i czymś jeszcze, czego nie potrafię określić, przypominał mysz. Skojarzenie to denerwowało, ponieważ parterowe okratowane okno sugerowało raczej podobieństwo do klatki i te dwa pojęcia — klatka i mysz — nie mogły się we mnie pogodzić. W każdym bądź razie świadomość, że na zawsze ten pokój opuszczam, nie należała do przykrych.
Do odejścia pociągu zostały mi dwie godziny czasu. Stanąłem przed lustrem i namydliwszy pędzelek zabrałem się do golenia. Lubiłem tylko pierwszą połowę tej czynności: głaskanie policzków miękkim i ciepłym pędzlem, za dotknięciem którego zarost znikał pod kłębami tęczowo mieniącej się piany. Druga połowa — operowanie brzytwą — zawsze sprawiała mi lęk. Wyobrażałem sobie, że nieostrożnym ruchem przecinam żyłę na szyi i w górę uderza dymiący strumień krwi. Kiedyś, pod wrażeniem tej wizji, rzeczywiście drasnąłem się w szyję, na szczęście nie zawadzając o arterię. Odtąd nawet dotknięcie ciepłego pędzla było jedynie przedsmakiem zbliżającego się strachu.
Skończyłem się golić. Włożyłem do teczki przybory toaletowe i zaciągnąłem pasek. Potem zdjąłem pantofle i czyszcząc je spróbowałem pomyśleć o incydencie redakcyjnym. Miałem zamiar rozważyć sytuację, w jakiej się znalazłem, chciałem ją rozsądnie przeanalizować. Nic z tego. Widziałem coraz jaśniej połyskujący pantofel i nic poza tym nie docierało do mojej świadomości.
Po kilkunastu minutach oba pantofle jaśniały, jak pociągnięte lakierem.ROZDZIAŁ DRUGI
Są tylko pokoje dwuosobowe — powiedziała hotelowa.
— W porządku — skinąłem głową. — Może być.
— Czy zajmie pan cały pokój?
— Nie — usłyszałem, nim zdążyłem odpowiedzieć. — Ten pan zamieszka ze mną.
Obejrzałem się: obok mnie, z fleszem przewieszonym przez ramię, stał Jurek Segał, reporter z „Kuriera“.
— Chyba nie będziesz protestował — ciągnął, podając mi rękę. — Ja tylko na jedną dobę, a jutro zamienisz na jednoosobowy.
Pokój, który nam przydzielono, był jasny. Gdy wyciągnąłem się na łóżku, przez okno widziałem półkole błękitu z powtykanymi gdzieniegdzie strzępkami obłoków.
— Robienie fotoreportażu to świetna zabawa — mówił Jurek, ładując aparat fotograficzny. — Wczoraj na przykład robiłem w Bydgoszczy kilka zdjęć ze stołówki robotniczej. Kierownik dowiedział się, że dziennikarz chce fotografować i nie odstępował mnie ani na krok... — odciągnął migawkę i pstryknął. — Wciąż mruczał mi do ucha, że dziś wyjątkowo obiad jest nienajlepszy, bo rzeźnia nie dostarczyła cielęciny. Gdy wybrałem stolik do fotografowania, kazał mi chwilkę zaczekać. Zgadnij po co.
— No?
— Zjawiła się kelnerka z tacą. Ustawiła na stole piękną wazę z zupą, rozłożyła nowe nakrycie, a na talerzach umieściła... — Jurek parsknął śmiechem. — Zgadnij co.
— No?
— Pęta kiełbasy jałowcowej. I nikt się nie śmiał. Chłopcy wytrzeszczali oczy i siedzieli sztywno jak kozacy na defiladzie. Zrobiłem zdjęcie, a kierownik parę razy powtórzył mi swoje nazwisko, żebym przypadkiem w reportażu o nim nie zapomniał.
Przez jakiś czas milczeliśmy. Śledziłem obłoki, rozpływające się w górze jak wata z cukru. Niebo robiło się coraz mocniej niebieskie, prawie fioletowe. Tiulową firanką poruszał łagodny wietrzyk pachnący słonawo.
— Zdjęcia, rzecz jasna, nie wykorzystam — powiedział Jurek. Nakrył obiektyw pokrywką i schował aparat do futerału — A co ty zamierzasz robić w Gdańsku? — zapytał.
— Rozejrzę się po stoczni — mruknąłem.
— Jeśli masz ochotę, wyskoczymy wieczorkiem do Sopotu. — Jurek szykował się do wyjścia. — Ruletki co prawda tam nie ma, ale poza tym Monte Carlo. Warto popatrzeć.
— Ta historia ze zdjęciem jest obrzydliwa. — Zamknąłem oczy i niebo nagle przestało istnieć.
— Pa, dzidziusiu — usłyszałem, jak Segał zatrzaskuje za sobą drzwi.
Wychodząc ze stoczni, porządkowałem w myślach wrażenia. Sekretarz komitetu zakładowego opowiadał mi barwnie o sukcesach brygady Kochaniaka, która zdobyła przechodni proporzec. Pozostał mi w pamięci czarniawy chłopaczek, cherlawy i jakby przestraszony. Nazywał się Kochaniak.
— Brygada, którą kieruję — mówił, przymknąwszy oczy i chowając za plecy nieproporcjonalnie wielkie i grube dłonie — dzięki maksymalnemu wysiłkowi i ofiarności całego kolektywu przekroczyła w tym miesiącu sto osiemdziesiąt procent normy.
— A do kina lubicie chodzić? — zapytałem.
— Do kina? — wyglądał na jeszcze bardziej przestraszonego. — Czemu nie — uśmiechnął się i natychmiast popatrzył na mnie z nieufnością. — Co to ja mówiłem o brygadzie ... — szybko wrócił do tematu. — Więc wszyscy byli bardzo ofiarni i...
W hotelu czekał już na mnie Segał. Miał na sobie farmerskie spodnie z nitami przy kieszeniach i nylonową białą koszulę.
— Mam bilety do Sopotu — rzucił. — Zbieraj się.
Przyjrzałem mu się, potem zobaczyłem swoją postać odbitą w dużym stojącym lustrze. Postać była mizerna, przyodziana w szerokie spodnie koloru khaki i brudnoszarą wiatrówkę.
— Poczekaj — przypomniałem sobie. Wyjąłem z teczki jasnoniebieską koszulkę w żółte i czerwone grochy. Jurek z aprobatą skinął głową.
W kwadrans później jechaliśmy już kolejką elektryczną w kierunku Gdyni.
Brudne i ciasne uliczki, pełne wałęsających się ludzi, kobiet w spodniach i mężczyzn w jaskrawych apaszkach wokół szyi. Groteskowy taniec kolorów i odcieni.
— Marynika, Marynika!... — wyrzuca chrapliwie głośnik przy fotoplastikonie.
— Serwus, Jacek. Nie wiesz, gdzie Zocha?
— Maksymalny jazz! Będziesz?
— Tylko jednego robra. Potem prujemy do „Grandu“ ‘.
— Widziałeś, co za nogi?
— Nogi...
— Moneta mi się kończy, jeśli do jutra nie zakombinuję, trzeba będzie wracać.
— Suniemy na deptak?
— Spójrz, Sylwia, jaki przystojny brunet. Ciągle się na nas gapi.
— A kolorową fontannę pani widziała?
— Uwielbiam morze, towarzyszu prezesie. Morze ma dla mnie coś niewysłowionego. Ten błękit...
— Dżek, ja chcę melbę! Słyszysz, Dżek? Idziemy ną melbę do „Kassandry“.
— Jeśli nie poderwę do jutra tej blondyny, możesz mi mówić „Dupa“.
— Jutro na plaży, w tym samym miejscu.
— O dziesiątej?
— O dziesiątej. Jeśli mama mnie puści.
— Też!
— Co pan sobie myśli?
— Dżek, melbę!...
Szliśmy przed siebie leniwym krokiem. Jurek wsunął mi do ust papierosa, pstryknął zapalniczką.
— Jak ci się tu podoba? — zapytał.
Uśmiechnąłem się. Żałowałem, że jesteśmy tylko we dwójkę i że nie znamy tu nikogo. Dziewczęta były ładne, o wysokich piersiach i włosach modnie spiętych w koński ogon. Szczególnie podobały mi się wysokie i szczupłe, ubrane z wyzywającą odwagą.
— Co byś powiedział o tej? — wskazałem Jurkowi opaloną blondynkę w szafirowych obcisłych spodniach do połowy łydek i lekkim białym sweterku.
— Momencik — Jurek obciągnął koszulę i zdecydowanie podszedł do blondynki, która zatrzymała się właśnie przy kiosku z gazetami.
— Dobry wieczór — usłyszałem. — My się chyba znamy. Czy to nie z panią tańczyłem wczoraj w „Grandzie”?
— Wątpię — blondynka obrzuciła go krytycznym spojrzeniem. — Nie byłam wczoraj w „Grandzie“. Ani przedwczoraj. — Obejrzała się. — Franek! — skinęła ramieniem zbliżającemu się mężczyźnie w koszulce z cowboyem na piersiach. — Spóźniasz się, bracie. Pa, Krzysiu — powiedziała głośno do Jurka, by tamten usłyszał. — Do jutra, na plaży.
Segał zbliżył się do mnie, a ja puściłem mu w oczy kłąb papierosowego dymu. Kichnął.
— Pech — odezwał się, rozcierając załzawione oczy. — Ale gdyby nie tamten, miałbym ją na dzisiejszy wieczór.
— Miałbyś — przytaknąłem. — O takie nigdzie nie jest trudno.
— To znaczy o jakie?
— W ogóle — uśmiechnąłem się. — Tego towaru w Polsce jest pod dostatkiem.
Jurek popatrzył na mnie z zainteresowaniem.
— Nie wiedziałem, że jesteś taki kosior — powiedział. — Wyglądasz na spokojnego człowieka.
Wzruszyłem ramionami.
Pomyślałem z zazdrością, że ja nie zdobyłem się na zaczepienie w podobny sposób opalonej blondynki. Mógłbym podejść do niej, zrobić oko do czekającego opodal kolegi i zapytać półgłosem o jakąś ulicę. Potem bym się wykręcił, że akurat nie miała czasu i umówiła się ze mną na dzień następny.
— Zaimponowało ci, że do niej podszedłem? — odezwał się nagle Jurek.
Spojrzałem na niego i lekko skinąłem głową.
— Miałem kiedyś zabawną historię — powiedział. — To było dwa lata temu. Umówiłem się z pewną dziewuszką o siódmej na placu Unii, dochodziła ósma i byłem pewny, że już nie przyjdzie. Ale czekałem. Wieczór był letni, cholernie ładny, obok przechodzili faceci z babkami. Czułem się bardzo skrzywdzony.
— Znam to — uśmiechnąłem się.
— Poczekaj. W pewnej chwili przed wystawą księgarni zatrzymała się dziewczyna. Rzadko się widzi tak ładne dziewczyny, zresztą mogłem się mylić. Byłem wtedy bardzo samotny. Więc ta dziewczyna — włosy miała długie, zupełnie czarne — stanęła sobie przed wystawą i oglądała książki. Myślałem, że czeka na autobus, bo zaraz obok jest autobusowy przystanek, ale przejechało kilka autobusów i dziewczyna nie wsiadła. W pewnej chwili wydało mi się, że na mnie patrzy. Po prostu czułem to spojrzenie, jak mi się zdawało, zachęcające. Zrobiłem parę kroków w jej stronę. Coś jakby uśmiech, odwróciła się. Postanowiłem, że jeśli nie wsiądzie do następnego autobusu, podejdę do niej.
— Podszedłeś?
— Zaraz... — Jurek skręcił w prawo i zobaczyłem migocącą światłami linię molo. — Idziemy tam? — zapytał.
— Owszem.
Minęliśmy zaułek kolorowych kiosków i weszliśmy na poskrzypujące lekko deski molo. Z dołu nadlatywał jednostajny ciepły szmer morza. Na twarzach spacerujących ludzi kładły się fioletowe półcienie.
— Podszedłeś do niej? — powtórzyłem.
Jurek wyjął z kieszeni pudełko „Giewontów“ i nie częstując mnie zapalił.
— Autobus dość długo nie nadjeżdżał. Było już dwadzieścia po ósmej i lękałem się, że ona może odejść. Ułożyłem sobie w myśli parę zdań: „Bardzo panią przepraszam. Niech pani nie sądzi, że jestem natrętem. Po prostu bardzo pragnę panią poznać i postanowiłem, że jeśli nie wsiądzie pani do tego autobusu...” Dalej, jak sądziłem, rozmowa potoczy się sama. Widziałem w wyobraźni nas oboje idących Alejami w stronę Łazienek, siadających na ławce i różne takie rzeczy. Rozumiesz. Wreszcie nadjechał autobus i chciałem podejść do niej, ale nie zdążyłem.
— Wsiadła?
— Nie to — Jurek rzucił papieros i przydepnął go obcasem. — Z autobusu wysiadł tłusty facet w pięknie skrojonym filafilu. Gębę miał jak wieprz. Minął mnie i podszedł do dziewczyny, słyszałem, jak powiedział: „Wybacz, malutka, musiałem skończyć robra. Gdzie wolisz — do »Bristolu« czy prosto do mnie?” Popatrzyła na mnie i odeszli... — Jurek zrobił pauzę, prawą dłonią dotknął włosów na skroni. — Rozumiesz?
Kiwnąłem głową potakująco. Przeszliśmy całe molo i trzeba było zawrócić. Powiał wiatr, z dołu nadleciał niespokojny, narastający pomruk.
— Babek jest do cholery i trochę — powiedział Jurek. — Ale bardzo chciałbym jeszcze kiedyś spotkać tamtą dziewczynę. Przez parę następnych dni kręciłem się o ósmej koło księgaeni na placu Unii. Od tego czasu mogę podejść do każdej babki i obojętnie zagaić, nie mam ani źdźbła tremy.
— Do tej także? — wskazałem na krzywonogą piękność o podpuchniętych oczach i kołyszących się, rozłożystych biodrach, w przeraźliwie czerwonym kubraczku, podkreślającym śmiały dekolt.
— Jezus Maria! — Jurek prychnął, zawtórowałem.
W miarę jak zbliżaliśmy się do wyjścia, tłumek spacerujących gęstniał. Rozlegały się głosy powitania, wymieniano uwagi o pogodzie.
— Jeśli na wieczór wiatr — mówił tonem znawcy do swej towarzyszki chudy jegomość w kraciastej kurteczce — jutro murowane słońce.
— Jasiu! — Pryszczaty młodzieniec trącił łokciem kolegę, wskazując mu jegomościa w kracie. — Popatrz, gość z PIHM-u!
Jegomość w kracie przystanął, puścił ramię towarzyszki i obrzucił pryszczatego spojrzeniem pełnym pogardy.
— Że co? — mruknął.
— Omyliłem się, Jasiu — młodzieniec obejrzał się na kolegę. — On jest raczej wilk morski, patrz, jakie ma zęby!
— Chuligan!
Przyspieszyliśmy kroku. Nozdrza drażnił przyjemnie orzeźwiający zapach ozonu i soli. Wiatr wzmógł się, w jedwabnej cienkiej koszulce zrobiło mi się chłodno.
— Czołem, Segał! — drogę zagrodził nam smukły mężczyzna o ładnej, niemal czarnej od słońca twarzy. — Jak się masz, staruszku, nie przypuszczałem, że cię tu spotkam.
— Serwus, Walter! Poznajcie się.
Mężczyzna energicznie uścisnął mi dłoń i niewyraźnie rzucił nazwisko.
— Jolu! — zawołał — Koledzy.
Obejrzałem się. Wsparta o balustradę, stała drobna dziewczyna o nieproporcjonalnie wielkich oczach. Wyprostowała się i podeszła do nas ze spokojnym uśmiechem.
— Na długoście tu wpadli? — zapytał mężczyzna.
Jurek odpowiedział mu coś, czego nie dosłyszałem. Wpatrywałem się w dziewczynę. Z jej twarzy nie schodził obojętny i grzeczny uśmiech.
— Gdzieś już musiałem panią widzieć — powiedziałem.
— Możliwe — wzruszyła ramionami. — Jesteśmy tu od tygodnia.
— W Sopocie z pewnością nie. — Zachciało mi się bardzo zapalić papierosa lub uczynić cokolwiek, co odwróciłoby jej uwagę. — Przybyliśmy tutaj zaledwie parę godzin temu. Czy pani jest z Warszawy?
— Tak.
— Więc chyba w Warszawie.
Jurek z mężczyzną ruszyli naprzód, szliśmy parę kroków za nimi.
— Jak się pani podoba w Sopocie? — ciągnąłem.
— Średnio. W tym roku mieścina jest raczej nudnawa — wykonała ręką półkolisty gest. — W dzień siedzi się na plaży, wieczorkiem trochę tańca w „Grandzie“ i to wszystko.
— Rzeczywiście — przytaknąłem, wpatrując się w nią uważnie. — Wie pani, chyba się jednak myliłem. Nigdy przedtem nie zdarzyło mi się pani widzieć.
Uśmiechnęła się z tą samą grzeczną obojętnością.
— Walter — rzuciła półgłosem.
Mężczyzna zatrzymał się i odwrócił do niej.
— Namawiałem Segała, żebyśmy wyskoczyli na potańc — powiedział. — Czy pan miałby chęć? — zwrócił się do mnie.
— Jestem zmęczona. — Dziewczyna wyjęła z torebki szyfonową chusteczkę i obwiązała ją sobie wokół szyi. — Najchętniej poszłabym do domu.
— Jolu... — prosząco zaczął mężczyzna.
— Nie chce mi się — ucięła. — Jestem zmęczona, poza tym „Grand“‘ już mi się znudził. W kółko te same twarze i te same melodie. Jeśli macie ochotę, pójdźcie sami, mną nie trzeba się krępować.
Mężczyzna szybko się z nami pożegnał. Zauważyłem, że ma niespokojny, jakby zalękniony wyraz oczu.
— Zajrzyjcie jutro na plażę — rzucił, biorąc dziewczynę pod rękę. — Siedzimy zazwyczaj po prawej stronie od molo.
Odprowadziłem ich spojrzeniem, aż znikli za rogiem przecznicy.
— On mnie wcale nie namawiał na potańc — powiedział uśmiechając się Jurek. — Biedny facet. Kocha dziewczynę jak głupi, a ona chce z nim skończyć. Nie zdążył mi powiedzieć w czym rzecz, ale dziś miała się odbyć tak zwana rozmowa decydująca. Chciał się, biedaczek, od tej rozmowy wykręcić.
Przyszedł mi na myśl refren z „Maryniki“. Zagwizdałem go cicho: był wesoły i skoczny.
— Równa babka — odezwał się Jurek.
— Niczego sobie — mruknąłem.
— Podoba ci się?
— Niezła.
— Coś mi się zdaje, że już wkrótce będzie do wzięcia.
— Wziąłbyś?
— Jutro rano wyjeżdżam. Ale ty...
— Ja? — ściągnąłem wargi. — Nie wiem. Ona mi przypomina zielony groszek.
— Zielony groszek?
Roześmiałem się głośno, prosto w twarz zaniepokojonego Jurka.ROZDZIAŁ TRZECI
Dzień był słoneczny. Zdecydowałem rozmowy w stoczni odłożyć na porę poobiednią i wykupiłem bilet do Sopotu. Wsunąłem do teczki hotelowy koc i granatowe wełniane slipki. W kiosku dworcowym sprzedano mi buteleczkę olejku do opalania. Zrobiłem oko do otyłej kioskarki i dostałem świeży numer „Przekroju“, do którego musiałem jednakże dokupić dwa egzemplarze „Głosu Pracy“.
— Mają pretensje o zwroty — powiedziała tonem usprawiedliwienia kioskarka. — Pan na plażę? No to można będzie z tego zrobić hełm albo położyć pod głowę. Ładne dziś słoneczko, co? — uśmiechnęła się zalotnie.
Centrum plaży było zatłoczone: bryły ciał ludzkich o przemieszanych barwach, od ciemnego brązu do różowego kolorku prosięcia, przypominały olbrzymią paletę. Spoczywały gęsto i nieruchomo w słonecznym żarze. Przeszedłem brzegiem kilkaset metrów, minąłem ogrodzenie i znalazłem się na dzikiej plaży. Ludzi było tu dużo mniej, biała tablica ostrzegała przed kąpielą w paśmie nie strzeżonym. Rozłożyłem koc pod zeschłym, przysypanym piaskami krzakiem, rozebrałem się i natarłem ciało olejkiem. Położyłem się i zamknąłem oczy. Zdawało mi się, że czuję, jak słońce przebija i spala naskórek, nasycając go przyjemnym ciepłem.
To niestety koniec bezpłatnego fragmentu. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki.
więcej..