Wakacje na Hawajach - ebook
Wakacje na Hawajach - ebook
Prawniczka Maisie O’Connell podczas wakacji w Palermo spędziła noc z przystojnym Sycylijczykiem, Romeo Brunettim. Dziewięć miesięcy później przychodzi na świat syn. Maisie wychowuje go sama, bo jego ojciec zniknął bez śladu. Po pięciu latach niespodziewanie zjawia się u niej w domu. Okazuje się, że i ona, i dziecko są w niebezpieczeństwie, ponieważ Romeo ma porachunki z mafią. Przerażona, zgadza się na plan ratunkowy Romea i jedzie z nim na Hawaje…
Kategoria: | Romans |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-276-2988-3 |
Rozmiar pliku: | 823 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Odrażający pałac wyglądał tak ohydnie jak w nocnych koszmarach, które prześladowały Romea. Jaskrawa, pomarańczowa fasada paskudnie kontrastowała z masywnymi niebieskimi okiennicami. Tylko jasny blask słońca, oświetlający groteskowo okazałe marmurowe posągi, nie pasował do zapamiętanego obrazu.
Romeo Brunetti ostatni raz oglądał to miejsce w lodowatych strugach deszczu. Przemoknięte ubranie przylgnęło do skóry, gdy siedział, skulony w krzakach za bramą, modląc się, by go nie odnaleziono. Jednak z drugiej strony odkrycie jego obecności oznaczałoby kres głodu i bólu odrzucenia, który niszczył jego duszę i ciało od rana do nocy aż do trzynastego roku życia. Wolałby, żeby to jego pobito do nieprzytomności zamiast niechętnego wybawcy, który ośmielił się odesłać go z powrotem. Potem nie czułby już nic. Lecz los zdecydował inaczej. Pozostał niezauważony, zziębnięty do szpiku kości, póki nieodłączny głód nie zmusił go do odwrotu.
Popatrzył na oszczepy w rękach marmurowych postaci. Pamiętał przechwałki ojca, że zostały wykonane ze szczerego złota, zanim nazwał go bękartem i nakazał swemu słudze wygnać go raz na zawsze. Wywrzeszczał jeszcze, że nie obchodzi go, czy dzieciak dziwki, która zaspokoiła jego chuć na ulicy w Palermo, przeżyje, czy zdechnie z głodu.
Nie, Agostino Fattore, głowa kryminalnej familii nie zasługiwał na miano ojca.
Romeo zacisnął palce na kierownicy ferrari i po raz tysięczny zadał sobie pytanie, po co odbył całą tę drogę. Dlaczego list, który podarł z wściekłością na strzępy zaraz po przeczytaniu, skłonił go do złamania przysięgi, którą złożył sobie przed ponad dwudziestu laty. Spojrzał w prawo, na mur okalający posiadłość zmarłego Agostina Fattorego. Okalające go krzewy rosły tak bujnie jak wtedy, gdy dały mu złudne schronienie. Najchętniej powyrywałby je gołymi rękami wraz z korzeniami. Zacisnął zęby, otworzył okno i wystukał kod, który, jak na ironię, jego mózg zachował w pamięci.
A jeżeli list zawierał jakieś ukryte treści? Co mógłby mu oferować po śmierci człowiek, który tak brutalnie odtrącił go za życia?
Przyjechał, żeby zyskać pewność, że krew, która płynie w jego żyłach, nie przewróci jego życia do góry nogami w najmniej spodziewanym momencie, że dwie chwile słabości, kiedy czuł się obrzydliwie niemoralny i podły, pozostaną jedynymi i ostatnimi w jego życiu.
Nikt prócz Romea nie wiedział, jak bardzo żałował czterech lat po ostatnim pobycie w tym miejscu, podczas których rozpaczliwie poszukiwał czyjejkolwiek akceptacji, niemal za wszelką cenę. Nie mógł sobie darować, że zmarnował cztery lata na poszukiwaniu kogoś, kto zastąpiłby mu ojca. Dopiero w wieku siedemnastu lat podjął najlepszą decyzję w życiu, żeby zamknąć serce przed ludźmi.
Więc po co tu tkwił? Nie miał nic wspólnego z Agostinem Fattorem. W niczym go nie przypominał. Ale musiał spojrzeć na testament zmarłego, żeby zyskać pewność, że zagubiony chłopczyk, kompletnie załamany odtrąceniem, dorósł i całkowicie zobojętniał.
Zły na siebie za zwłokę, nacisnął pedał gazu i wjechał z piskiem opon na asfaltową drogę, prowadzącą na dziedziniec. Wysiadłszy z samochodu, pospieszył ku obitym blachą drzwiom i otworzył je na oścież.
Wkraczając do holu wyłożonego kafelkami, ułożonymi w szachownicę, z obrzydzeniem spojrzał na olbrzymi zabytkowy żyrandol. Gdyby go obchodziło, czy ten dom stoi, czy zostanie zburzony, natychmiast wywaliłby to monstrum na śmietnik. Ale nie przybył tu po to, by oceniać fatalny gust właściciela, tylko by przepędzić demony, o których od dzieciństwa usiłował zapomnieć. Wskrzesiła je jedna noc sprzed pięciu lat, kiedy to w ramionach pewnej kobiety stracił nad sobą kontrolę.
Usłyszawszy szuranie, a za nimi odgłos pewnych kroków, odwrócił głowę z niewesołym uśmiechem. A więc dawny adiutant Fattorego nie zmienił zwyczajów albo też gniew Romea skłonił go do zaangażowania ochroniarzy do obrony.
Lorenzo Carmine wyciągnął ręce na powitanie, ale Romeo dostrzegł jego czujne spojrzenie.
‒ Witaj, synu. Wejdź, lunch na nas czeka.
Romeo zesztywniał.
‒ Nie jestem pańskim synem i nie zostanę tu dłużej niż pięć minut. Proszę nie marnować mojego czasu i od razu przedstawić swoją sprawę – odparował, nie kryjąc odrazy.
Bladoniebieskie oczy Lorenza rozbłysły takim samym gniewem jak podczas ostatniego pobytu Romea w majątku. Ale zaraz przypomniał sobie, że nie ma już do czynienia z bezbronnym chłopcem i przywołał na twarz łagodny uśmiech.
‒ Wybacz, ale jeżeli nie zjem posiłku o zalecanej porze, zawsze to odchoruję.
Romeo ruszył ku drzwiom. Pojął, że traci czas.
‒ Więc proszę przestrzegać swojego harmonogramu i więcej nie zawracać mi głowy.
‒ Ojciec zostawił ci coś, co chciałbyś zobaczyć.
‒ Nie uważam go za ojca i nie interesuje mnie nic, co posiadał.
Lorenzo westchnął.
‒ A jednak odbyłeś długą drogę na moją prośbę. Czyżby po to, żeby przypieczętować swój triumf nad staruszkiem?
Romeo zacisnął zęby, wściekły, że nikczemny bandyta sformułował na głos pytanie, które wciąż na nowo sobie zadawał.
‒ Proszę mówić – warknął.
Lorenzo zerknął na najbliższego ochroniarza i skinął głową. Osiłek w mgnieniu oka znikł na końcu długiego korytarza. Drugi podszedł bliżej do Lorenza, który wskazał pokój po lewej stronie. Wkroczyli do krzykliwie udekorowanej poczekalni dla gości, prowadzącej do sali audiencyjnej. Romeo pamiętał, że ojciec uwielbiał tu sprawować rządy. Staruszek dotarł do fotela przypominającego tron i ciężko opadł na siedzenie. Romeo pozostał w pozycji stojącej. Ledwie powstrzymał pokusę nerwowego przemierzania pomieszczenia.
Mimo że przeszedł do porządku dziennego nad koszmarami przeszłości, źle znosił wszystko, co mu ją przypominało. Kiedy przyprowadzono go tu po raz pierwszy, skulony w kącie tej komnaty słuchał krzyków bitego sługi, huku wystrzałów i przerażających wrzasków. Zmuszony przez ojca, siadł na złoconej sofie i bezradnie patrzył, jak jego adiutanci biją do nieprzytomności Paola Giordana.
Dręczyła go obawa, że odziedziczył okrutny charakter po rodzinie Fattore. Wyczerpany życiem na ulicy, niegdyś omal nie przystąpił do przestępczego gangu, znanego z bezwzględności. Pożałował, że tu wrócił, zamiast zostać w swoim nowo wybudowanym luksusowym kurorcie na Karaibach. Zmrużył oczy na widok drugiego z ochroniarzy, który wrócił z bogato rzeźbioną, zabytkową szkatułą, którą wręczył gospodarzowi.
‒ Dobrze, że ojciec nie spuszczał cię z oka – zagadnął Lorenzo.
‒ Co takiego?! – wykrzyknął Romeo z bezgranicznym zdumieniem.
‒ Twoja matka, niech Bóg ma w opiece jej nieszczęsną duszę, robiła, co mogła, ale nic nie wskórała.
Romeo z trudem zachował kamienną twarz. Definitywnie pogrzebał pamięć o matce wraz z nią samą przed pięciu laty. Tego samego wieczora stracił kontrolę nad swymi emocjami w ramionach kobiety, której obraz prześladował go nadal w najmniej spodziewanych momentach. Po raz pierwszy od niepamiętnych czasów zapragnął ciepła i bliskości drugiej osoby. Wtedy uświadomił sobie, że nie zdołał całkiem zamknąć serca przed ludzkimi uczuciami. Dokładał wszelkich starań, żeby o niej zapomnieć. Czy dlatego, że obnażyła jego słabość?
‒ Nie wyciągnie mnie pan na wspominki – ostrzegł. – Nie zapomniałem, że to pan wyrzucił mnie za bramę, kiedy byłem dzieckiem. Doskonale pamiętam też groźbę, prawdopodobnie wypowiedzianą na rozkaz mojego ojca: „Jeżeli cię tu jeszcze raz zobaczę, opuścisz to miejsce w worku na zwłoki”.
Lorenzo wzruszył ramionami.
‒ Nikt z nas wtedy nie przewidział, że dzieciak poczęty w rynsztoku osiągnie tak wysoką pozycję.
‒ Na szczęście wcześnie pojąłem, że każdy, niezależnie od pochodzenia, musi sam kształtować swój los. Inaczej pewnie skończyłbym w kaftanie bezpieczeństwa w szpitalu psychiatrycznym.
Starzec spróbował się roześmiać, ale śmiech przeszedł w atak kaszlu. Kiedy przestał kasłać, otworzył szkatułę i wyciągnął kilka kartek.
‒ Nigdy nie dawałeś za wygraną bez walki – stwierdził. – Zauważyłem to już, kiedy byłeś dzieckiem. Ale nie zapominaj, po kim odziedziczyłeś bystry umysł.
‒ Sugeruje pan, że zawdzięczam swoje sukcesy tej bandzie kryminalistów, zwanej przez was rodziną?
‒ Za chwilę o tym podyskutujemy. Ojciec zamierzał ci to wszystko przekazać przed swoją tragiczną śmiercią.
Romeo podejrzewał, że eksplozja na jachcie, na którym zginął Fattore wraz z żoną i przyrodnimi siostrami, których nigdy nie pozwolono mu poznać, nie była wypadkiem, tylko starannie zaplanowanym zamachem. Odparłszy pokusę wyrażenia na głos swoich podejrzeń, w milczeniu obserwował, jak Lorenzo układa kolejne dokumenty na biurku.
‒ W pierwszej kolejności przekazał ci ten dom wraz z samochodami, końmi i dwustu hektarami gruntu bez żadnych zobowiązań finansowych – oznajmił. – Wystarczy podpisać, żeby wszystko przeszło na twoją własność.
Romeo oniemiał z zaskoczenia.
‒ Niestety interesy nie idą tak dobrze, jak się spodziewaliśmy, a na pewno nie tak dobrze jak twoje. Rodzina Carmelo uznała to za doskonały pretekst do próby ich przejęcia, ale wierzę, że pod parasolem twojego przedsiębiorstwa, Brunetti International, szybko rozkwitłyby ponownie.
‒ Chyba pan oszalał, jeżeli sądzi pan, że przejmę choćby część tej schedy, przesiąkniętej ludzką krwią, albo pozwolę na kojarzenie mojej osoby z nazwiskiem Fattore i wszystkim, co sobą reprezentuje.
‒ Czy twoim zdaniem nazwisko kurtyzany przynosi większy zaszczyt?
Nie, ale Romeo wybrał mniejsze zło, zwłaszcza odkąd rodzina Fattore zabroniła mu używać swojego.
‒ Pańskie pięć minut minęło, staruszku. Nie obchodzą mnie ani wasze problemy, ani wojny z rodziną Carmelo – oświadczył stanowczo. Dotarł do drzwi, kiedy Lorenzo ponownie przemówił:
‒ To twoje dziedzictwo, choćbyś nie wiem jak temu zaprzeczał. Twój ojciec przewidział, że gdy nadejdzie czas, nie zechcesz go przyjąć. Dlatego poprosił, żebym przekazał ci coś jeszcze.
Instynkt samozachowawczy podpowiadał, żeby wyjść, ale rozsądek nakazał zostać i sprawdzić, co starzec trzyma w zanadrzu. Lorenzo wziął wielką kopertę i przesunął na drugą stronę blatu z wyraźną satysfakcją. Romeo z wściekłością przemierzył z powrotem pokój i otworzył ją. Na widok własnego zdjęcia z pogrzebu matki zaparło mu dech. Tylko on i ksiądz towarzyszyli Arianie Brunetti w ostatniej drodze. Wykrzywił usta na widok drugiej fotografii, ukazującej go w żałobnej czerni, gdy siedział w hotelowym barze ze wzrokiem wbitym w lampkę koniaku.
‒ Szkoda, że Fattore kazał mnie śledzić przed pięciu laty. Gdyby pilnował interesów, lepiej by na tym wyszedł – skomentował z przekąsem.
‒ Obejrzyj wszystko. Najlepsze dopiero przed tobą.
Romea ogarnęły złe przeczucia, gdy oglądał następną fotografię, na której przemierzał ulicę po wyjściu z hotelu w kierunku modnych kawiarni przy nabrzeżu. Zamarł w bezruchu na widok Maisie O’Connell. Zapamiętał ją najdłużej ze wszystkich przelotnych kochanek, nie tylko z powodu anielskiej buzi i kuszących kształtów. Po szalonej nocy w hotelowym pokoju wyszedł załamany. Mimo że spędził z nią tylko jedną noc, obudziła w nim tęsknoty, które zwalczał przez lata, póki ich całkiem nie stłumił. Nie zamierzał przywoływać tych krótkich chwil słabości. Rzucił zdjęcia na biurko.
‒ Proszę nie liczyć na to, że dokumentacja mojego prywatnego życia wywoła jakąkolwiek reakcję prócz gniewu.
Staruszek zgarnął zdjęcia, usiadł wygodnie i pokazał mu kolejne. Też przedstawiały Maisie, ale w obcym kraju, najprawdopodobniej w Dublinie, gdzie mieszkała, jak wyznała podczas krótkiej przerwy w gorących pieszczotach.
Na pierwszym szła ulicą w urzędowym kostiumiku, pantoflach na wysokim obcasie, z włosami upiętymi w staranny kok. Wyglądała zupełnie inaczej niż w krótkiej letniej sukience, klapkach i rozpuszczonych, ognistych włosach w dniu, w którym ją poznał. Na drugim ze strapioną miną zatrzymywała taksówkę przed kliniką. Na trzecim siedziała na ławce w parku, z twarzą zwróconą ku słońcu i ręką na wydatnym brzuchu. Na czwartym z macierzyńską czułością pchała wózek ulicami Dublina.
Romeo osłupiał. Odłożył fotografie, ale nie mógł oderwać od nich oczu. Wyglądało na to, że Fattore zostawił go w spokoju po pogrzebie matki, a zaczął dokumentować życie jego przygodnej kochanki, której serdeczność obudziła w nim tłumione od lat emocje.
‒ Niepotrzebnie traciliście czas. To normalne, że ludzie nawiązują i kończą romanse, a potem znajdują sobie narzeczonych i zakładają rodziny – stwierdził, choć sam nie zamierzał iść w ich ślady.
Uczciwie ostrzegał przygodne partnerki, że nie pragnie trwałego związku, żeby oszczędzić im rozczarowań. Z czasem jego niestałość obrosła legendą, co mu bardzo odpowiadało, bo nie robił nikomu niepotrzebnych złudzeń.
‒ Nie interesuje cię, że twoja kochanka nadała synkowi włoskie imię?
Romeo prychnął z niedowierzaniem. Nie wyjawił Maisie swojego nazwiska. Z obawy przed skojarzeniem jego osoby z matką lub ojcem jego noga nie postała na Sycylii przez ponad piętnaście lat.
‒ Zostawcie ją w spokoju. Nie łączyło nas nic prócz erotycznej przygody. Nie liczcie na to, że za jej pomocą wywrzecie na mnie presję.
Lorenzo pokręcił siwą, łysiejącą głową.
‒ Kiedy ochłoniesz, pojmiesz, że nas nie doceniłeś. Twój ojciec nie opierałby przyszłości swojej organizacji na domysłach czy przypuszczeniach. Dokładnie sprawdziliśmy wszystkie fakty. Potwierdziły je trzy testy DNA wykonane przez trzech różnych lekarzy.
‒ Jak zdobyliście próbki?
‒ Przy dzisiejszej technice wystarczy włos albo wyrzucony kubek po napoju.
Romeo zawrzał gniewem.
‒ Wysłaliście swoich zbirów za małym chłopcem?
‒ Nie za pierwszym lepszym. Twoja kochanka urodziła go dokładnie dziewięć miesięcy po waszym spotkaniu. W jego żyłach płynie krew rodziny Fattore.