- W empik go
Wakacje od miłości - ebook
Wakacje od miłości - ebook
Natasha działa jak magnes na dziwnych facetów, zwłaszcza na udręczonych intelektualistów od siedmiu boleści. Wszyscy jej to mówią, więc po kolejnej sercowej porażce postanawia zrobić sobie wakacje od miłości. Przez jakiś czas nie zamierza się znów zakochiwać. Do momentu, aż pojawia się Jorge…
Jorge, jej nowy szef, to spokojny mężczyzna, ale o silnej osobowości, self-made man, który wierzy w prawdziwą miłość. I choć nie jest w typie Natashy, zaczyna ją pociągać bardziej, niż jej to pasuje. Dziewczyna jednak nie czuje się gotowa, by dać szansę miłości…
„Wakacje od miłości” to zabawna, błyskotliwie napisana komedia romantyczna autorstwa bestsellerowej Isabel Keats.
Kategoria: | Romans |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-91-8034-295-7 |
Rozmiar pliku: | 2,5 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
CHOĆBYŚ BIEGŁ ILE SIŁ, TWOJA PRZESZŁOŚĆ I TAK ZAWSZE CIĘ DOPADNIE (JAK ZAPEWNE RZEKŁ JAKIŚ WSCHODNI FILOZOF).
– Proszę wejść, pan Anglada przyjmie panią natychmiast – oznajmiła z wyższością sekretarka, otwierając drzwi przestronnego gabinetu o przeszklonych ścianach.
Rzucał się w oczy kontrast między starym, wielkopańskim budynkiem a tymi ogromnymi oknami i awangardowym wystrojem wnętrza. Za gigantycznym biurkiem siedział odwrócony tyłem do drzwi mężczyzna o jasnobrązowych włosach i rozmawiał przez komórkę. Gdy skończył, obrócił skórzany fotel w moją stronę i zobaczyłam jego twarz. Od razu go rozpoznałam. Zachował nieprzeniknioną minę; zdradziły go jednak turkusowe oczy – na mój widok rozbłysły wesołością. Było oczywiste, że on też mnie pamięta, a to kpiarskie spojrzenie sprawiło, że wróciłam myślami do zeszłego tygodnia…
Jak nakazywała tradycja absolwentek prowadzonej przez urszulanki rygorystycznej szkoły Pełne Nadziei w Wierze, spotykałyśmy się zawsze w okolicach Bożego Narodzenia na prywatnym babskim zjeździe, świętując ukończenie nauki w roku… (zapomniałam daty). Podczas kolacji wino płynęło niczym ropa z odwiertów w Zatoce Meksykańskiej, a pety, mimo niestrudzonego wysiłku kelnerów, którzy nie nadążali z wyrzucaniem popiołu i niedopałków, piętrzyły się jeden na drugim, jakby chciały się wydostać z popielniczki. Tymczasem my, nierozłączne od czasów szkolnych, nie zostawiałyśmy suchej nitki na mężach lub byłych, których liczba powiększała się z roku na rok.
Ja wciąż byłam sama i po zerwaniu z ostatnim narzeczonym – spamiętanie listy imion zaczynało mi sprawiać trudności – wolna jak taczanka na stepie. Przyjaciółki oskarżały mnie o niedojrzałość i syndrom Piotrusia Pana z wynikiem jedenaście w skali od jednego do dziesięciu. Może i racja, ale – jak im mówię czasami – ich przykład nie zachęca do tego, by rzucać się na łeb na szyję w małżeństwo, a dokładniej: w szaleństwo obrastania dziećmi.
Prawda jest taka, że z tego wciąż wałkowanego tematu nie wyciągamy użytecznych wniosków. Mężatki z zapałem wyliczają zalety posiadania rodziny i dzieci, mimo że wciąż na nie wyrzekają, rozwódki zaś wychwalają wolność, która pozwala im ponownie odbywać taniec godowy po zakończeniu naturalnego cyklu rozmnażania się i odchowaniu potomstwa, choć uskarżają się gorzko, że w obecnej sytuacji do wyboru nie pozostaje im już ani jeden facet, którego można by nazwać normalnym. Szczerze mówiąc, mocno wątpię w to, czy któraś z nich sama kwalifikowałaby się do ISO „normalności”.
Patrząc z boku, jak się nieustannie uganiają za chłopami, człowiek by się nie domyślił, że każda z nich ponad pięć lat trwała w błogim stanie małżeńskim, a tym bardziej nie pojąłby, że tyle czasu spędziły za nieprzeniknionymi murami klasztoru, w którym jedyne bzykanie, o jakim słyszano, wydawały nieliczne zabłąkane muchy.
Ja wiodłam życie, nie wikłając się w żaden z tych dwóch stanów. Z jednej strony nie musiałam znosić typa chrapiącego noc w noc u mojego boku, powstrzymując się przed zwaleniem go solidnym kopniakiem na podłogę. Omijało mnie też użeranie się z plączącymi się po domu małymi szkodnikami, w kółko zawracającymi głowę biednej mamie, która nie może ich wysłać na autostradę, żeby się tam pobawiły. Z drugiej strony jednak użalałam się na przyplątujących się do mnie donżuanów i – czasami – na samotność.
W tamtym punkcie wieczoru byłam dość… jak by to powiedzieć… może najodpowiedniejszym słowem byłoby „podchmielona”. Od dłuższej chwili chciało mi się sikać, co nie pozwalało uczestniczyć w rozmowie, wstałam więc – o mało nie przewracając kieliszka z winem i talerzyka z chlebem – i nieco chwiejnym krokiem podążyłam do ubikacji. Ulżyłam sobie niczym hipopotam w zoo, po czym nałożyłam błyszczyk na usta, poprawiłam fryzurę i wyszłam. Dokładnie w tym momencie otworzyły się drzwi męskiej toalety i wyszedł z niej wysoki facet około czterdziestki o brązowych włosach i niesamowitych turkusowych oczach.
– Hej! – zawołał i złapał mnie za ramię.
Oburzona wyrwałam mu się i wykrzyknęłam:
– Nie waż się mnie dotykać, oblechu!
– Chciałem tylko powiedzieć… – nalegał mimo mojego oporu.
Nie dałam mu skończyć.
Czując, że wzbierająca we mnie agresja tryska wszystkimi porami – możliwe, że była to konsekwencja rozmowy z przyjaciółkami, a może skutek uboczny dwóch dżinów z tonikiem, które już wypiłam – wypaliłam ostro:
– Czy uczciwa kobieta nie może sobie wyjść na kolację, żeby jej zaraz nie próbował poderwać jakiś stary zboczeniec? A prawa kobiet? Oprawiliśmy je w ramki i możemy o nich zapomnieć? Czyżbyśmy wracali do średniowiecza, tej cudownej epoki, w której każdy łysy brzuchacz miał prawo pierwszej nocy?
Kiedy tak niepowstrzymanie wyrzucałam z siebie pytanie po pytaniu, poczułam, że lada chwila zacznę toczyć pianę z ust. Facet wyglądał, jakby się kulił pod tą kanonadą trudnych pytań, i przestraszony odsunął się na bok. A ja, zadowolona ze zwycięstwa, zadarłam głowę i triumfalnie pomaszerowałam do swojego stołu, meandrując między innymi klientami lokalu. Na pewno wszystko słyszeli, bo kiedy ich mijałam, słyszałam za sobą tłumione śmiechy, które wzięłam za wsparcie i przyjęłam z ogromną satysfakcją.
Gdy dotarłam do koleżanek, Ana powiedziała:
– Czekaj, obróć się, królowo wyzwolenia kobiet!
Obróciłam się więc teatralnie wokół własnej osi, czując się jak modelka na wybiegu albo nawet jak Piękna tańcząca bez Bestii. Nagle jednak zauważyłam, że wesołość przyjaciółek przechodzi w histeryczny rechot. Wszystkie pokładały się ze śmiechu na krzesłach, aż się popłakały.
– Co jest? O co chodzi? – mamrotałam, czując, że mina mi rzednie.
W końcu oświeciła mnie Ángela, poczciwa dusza w tej paczce:
– Córuś, kiedy wyszłaś z ubikacji, spódnica zaczepiła ci się o gumkę majtek i paradowałaś tak przez całą restaurację. Ale nie martw się, wszyscy i tak są już nawaleni…
– I niewinni jak aniołki… – dodała ta wredna małpa Isabel, która zawsze się cieszy z cudzych nieszczęść.
Błyskawicznie, choć poniewczasie poprawiłam sobie spódnicę i usiadłam, zwieszając głowę, żeby długie włosy zasłoniły mi twarz. Teraz słyszałam, jak dookoła ludzie śmieją się już na całego. Miałam wrażenie, że nawet kucharz zostawił swoje gary i wyszedł, żeby się ze mnie ponabijać. Przez szparę między kosmykami włosów zerknęłam w bok i zobaczyłam, że przy sąsiednim stoliku siedzi tamten facet spod drzwi toalety; popatruje na mnie i trzęsie się ze śmiechu.
Nie mogąc dłużej znieść potwornego upokorzenia, wstałam, rzuciłam na stół parę banknotów i pobiegłam do domu, gotowa nie wychodzić z niego do końca swoich dni.
Czy ktoś mógłby sobie wyobrazić moje zaskoczenie i konsternację, kiedy kilka dni później stawiłam się na rozmowie kwalifikacyjnej – do której przygotowywałam się sumiennie od tygodni – i okazało się, że będzie mnie odpytywał znienawidzony facet z restauracji?
– Dobrze! – zawołał tenże facet, ostro przerywając nieprzyjemną ciszę, jaka zapanowała w gabinecie. – Może byłoby lepiej, gdyby przyszła dziś pani w spodniach…
Niemożliwie zawstydzona, poczułam, że się czerwienię aż po białka oczu. Raptownie odsunęłam do tyłu krzesło, na którym siedziałam, bezlitośnie zarysowując przy tym nieskazitelnie gładki parkiet, rzuciłam facetowi najbardziej pogardliwe spojrzenie, na jakie było mnie stać, stanowczym gestem chwyciłam torebkę i wyszłam, trzaskając drzwiami. Ponieważ jednak były szklane, efekt okazał się nie tak dramatyczny, jak bym sobie tego życzyła. Co mnie najbardziej zezłościło w tej sprawie, to że przez zabójczo obłąkańczą sekundę uznałam tego odrażającego drania za atrakcyjnego.
Głośno stukając obcasami, przeszłam przez korytarz i pośpiesznie – to znaczy z prędkością drobiącej kroki mechanicznej lalki, bo tylko na tyle pozwalała mi obcisła ołówkowa spódnica – skierowałam się do windy. Ciężkie stalowe drzwi kabiny zamykały się już za mną, kiedy znikąd pojawiła się czyjaś dłoń o długich, silnych palcach i krótkich, idealnie zadbanych paznokciach. Bez wysiłku pchnęła drzwi, tak że się otworzyły z powrotem.
– Panno Poliakova, gdyby była pani tak uprzejma, proszę wrócić do mojego gabinetu. Jeszcze nie skończyliśmy rozmowy – odezwał się bardzo spokojny głos.
– Dla mnie jest skończona, panie Anglada. Nie pozwolę, żeby się ze mnie naśmiewano.
Prawie czułam, jak moje odziedziczone po ojcu wielkie brązowe oczy – migdałowe, jakby wyszły spod pędzla renesansowego mistrza, według jednego z moich byłych adoratorów – ciskają rozpalone, wściekłe iskry. Mój rozmówca jednak zachował niezmącony spokój wobec tego wybuchu złości. Wyglądał wręcz, jakby był całkiem rozluźniony, gdy z rękami skrzyżowanymi na piersi opierał się o brzeg drzwi, żeby się nie zamknęły.
– Proszę posłuchać, panno Poliakova. Rozumiem, że nie zaczęliśmy znajomości zbyt dobrze, ale zanim się dowiedziałem, że pani to pani – nie spodobał mi się sposób, w jaki podkreślił to słowo – na podstawie życiorysu uznałem, że jest pani właściwą osobą na to stanowisko. Nie mogę pozwolić, żeby nieporozumienie popchnęło nas oboje do niezbyt profesjonalnego zachowania.
Mówił to tak spokojnym i rozsądnym tonem, że poczułam się przy nim jak biedna histeryczka, którą trzeba miarkować, by nie robiła widowiska. Stwierdziłam więc, że powinnam natychmiast odzyskać godność, i chociaż w tej chwili miałam ochotę pokazać mu język i wylecieć stamtąd jak strzała, postarałam się odpowiedzieć racjonalnie i dojrzale, jak przystało na osobę, która trzydziestkę ma już za sobą.
– Ma pan rację, panie Anglada. Proszę… o wybaczenie. – Ledwie wydusiłam z siebie te słowa, walcząc z gulą dumy, która utknęła mi w gardle.
Choć mój rozmówca zachował bardzo poważną minę, odniosłam wrażenie, że w duchu się ze mnie śmieje. Przez kilka sekund musiałam ze sobą walczyć, bo miałam ochotę rzucić to wszystko w diabły, odepchnąć go od drzwi i oddalić się z całą prędkością, jaką rozwija ta nowoczesna winda. On jednak, jakby przewidział moje zamiary, odsunął się na bok i gestem zaprosił, żebym poszła za nim, a coś w jego postawie sprawiło, że posłuchałam bez protestów.
Ponownie weszłam do gabinetu, odprowadzana zdumionym wzrokiem sekretarki i pozostałego personelu, który – rzecz jasna – pilnie śledził to moje chodzenie tam i z powrotem. Biuro zajmowało całą kondygnację wielkiego gmachu. Nie było żadnych przepierzeń, nic nie dzieliło ogromnej przestrzeni; nieliczne gabinety miały ścianki ze szkła, więc wszyscy widzieli wszystko, choć mogli udawać, że nie patrzą. Pan Anglada bardzo uprzejmym gestem zachęcił mnie, żebym usiadła na jednym z wygodnych krzeseł stojących wokół nowoczesnego stolika kawowego.
– Jeżeli nie ma pani nic przeciwko, panno Poliakova, zacznijmy od początku – zaproponował tym swoim głębokim głosem z lekką chrypką, która dziwnie działała na moje zakończenia nerwowe.
Skinęłam głową i postarałam się skupić na rozmowie kwalifikacyjnej, jakbym dopiero weszła do gabinetu, a poprzednia scena wcale nie miała miejsca. Ostatecznie byłam profesjonalistką; wiele lat przepracowałam w dużej międzynarodowej firmie jako zastępczyni dyrektora finansowego, a teraz byłam zdecydowana skoczyć na głęboką wodę i sama zostać szefową działu. Anglada & Partners było raczej małym przedsiębiorstwem, lecz rozwijało się dynamicznie, wprowadzając innowatorskie rozwiązania inżynieryjne w najbardziej egzotycznych zakątkach planety. Krótko mówiąc, kiedy się dowiedziałam, że szukają dyrektora finansowego, postanowiłam, że dostanę to stanowisko.
Mimo wszystko te jasne oczy, tak mocno kontrastujące z opalenizną twarzy, przeszkadzały mi w skupieniu. Zupełnie wbrew sobie nie mogłam nie zauważyć, że Jorge Anglada to bardzo pociągający mężczyzna, chociaż nie w moim typie. Zbyt klasyczne ubranie – skrojony na miarę elegancki garnitur w grafitowym kolorze i jedwabny krawat od Hermèsa; nadmierna uprzejmość – wydawało się niewiarygodne, że po tym wszystkim wciąż chciał przeprowadzić ze mną rozmowę; i za bardzo… no, nie wiem, ale zauważyłam, że jest w nim coś, co włącza w mojej głowie alarm, o którego istnieniu do tej pory nie miałam pojęcia. Dioda alarmu mrugała gorączkowo czerwonym światłem zapowiadającym niebezpieczeństwo.
Zapewne to z powodu mojej rosyjskiej krwi zawsze pociągali mnie mężczyźni roztaczający aurę bohemy i wyglądający na udręczonych. Im bardziej udręczeni, tym lepiej, nic więc dziwnego, że moje życie miłosne było autentyczną porażką. Ostatnio umawiałam się z muzykiem jazzowym grającym w najobskurniejszych nocnych klubach Madrytu. Przez ten związek moje zdrowie psychiczne zostało poważnie nadwerężone, nie tylko dlatego, że gość nie kładł się spać przed świtem, podczas gdy ja musiałam wstawać o wpół do siódmej rano, żeby zdążyć do pracy, ale też z nadmiaru emocji, które dręczyły jego wrażliwą duszę. Kiedy zaproponował, żebyśmy się razem rzucili z wiaduktu i przeszli do historii jako Romeo i Julia madryckiej muzyki jazzowej, odzyskałam zdrowy rozsądek i uciekłam z tej toksycznej znajomości jak od zarazy morowej.
Ponieważ nie przestał mnie nachodzić, nie pozostało mi nic innego, jak schronić się u przyjaciółki, Ángeli, zawsze gotowej podać pomocną dłoń bliźniemu w potrzebie. Po dwudziestu dniach sypiania na sofie w salonie i codziennych pobudek w wykonaniu jej trzech dzikich bestii rzucających się na mnie szczupakiem, no i towarzystwa jej męża, nadętego pozera, który już od pierwszej chwili patrzył na mnie krzywo – nie wiem czemu, ale jakoś nigdy nie przypadamy do gustu narzeczonym i mężom naszych przyjaciółek… oni nam zresztą też, prawdę mówiąc – Pancho, mój były, dał w końcu za wygraną i zamiast zrealizować swój samobójczy plan, postanowił wyruszyć z zespołem na tournée po miasteczkach Hiszpanii.
I tak z westchnieniem ulgi wróciłam do swojego wytęsknionego mieszkanka przy ulicy Arrieta, w samym centrum Madrytu, z cudownymi widokami na Teatro Real, i do dawnego życia, tyle że gotowa na czas nieokreślony wyrzec się związków uczuciowych. Udawało mi się to od ponad trzech miesięcy, co w moim przypadku kwalifikowało się do Księgi rekordów Guinnessa. A przy okazji właśnie mi się przypomniało, że kilka tygodni temu pewien nasz wspólny znajomy spotkał Pancha grającego na saksie w Aldeaquemadzie, w prowincji Jaén, i powiedział mi, że mój były wyglądał na szczęśliwego.
Siedzący przede mną mężczyzna odchrząknął kilka razy, przywracając mnie do rzeczywistości. Zapewne zadał mi pytanie, które do mnie nie dotarło, dlatego poprosiłam:
– Przepraszam, czy mógłby pan powtórzyć?
Biedak westchnął z rezygnacją. Chyba w życiu nie spotkałam tak cierpliwego człowieka i ucieszyło mnie to, bo aż za dobrze wiem, że miewam wyże i dołki, a mój charakterek potrafi wystawić na próbę największego stoika.
– Powiedziałem, że w życiorysie wymieniła pani biegłą znajomość angielskiego, francuskiego i rosyjskiego. Czy moglibyśmy przez chwilę porozmawiać po angielsku?
– Oczywiście, proszę bardzo.
Od tego momentu rozmowa toczyła się w języku angielskim, ale nie miałam z tym żadnego problemu. Jego angielski był idealny, z akcentem, którego nie powstydziłby się Francis Matthews, prowadzący Follow me, ale mój też – chociaż amerykański, bo przez rok pracowałam jako kelnerka w barze w Georgetown, żeby zarobić sobie na MBA na tamtejszym uniwersytecie – nie pozostawał w tyle.
– Jeśli pan chce, możemy teraz przejść na rosyjski – zaproponowałam; przyznaję, czasami mnie ponosi.
– Nie ma takiej potrzeby. Nie mówię po rosyjsku. Pani ojciec jest Rosjaninem? Mieszkała pani przez jakiś czas w Rosji?
– Tak, mój ojciec był Rosjaninem. Zmarł, kiedy miałam dziesięć lat, ale zawsze nalegał, żebym poprawnie mówiła i pisała w jego języku. Nigdy nie mieszkaliśmy w Rosji. Widzi pan, ojciec uciekł zza żelaznej kurtyny, uczepiony pod podwoziem wojskowej ciężarówki.
– Niesamowite! – Wyglądał na faktycznie zainteresowanego, wychylił się nawet trochę w moją stronę, jakby chciał lepiej słyszeć.
– Naprawdę tak pan uważa? – Kiwnęłam głową, posyłając mu jeden ze swoich najlepszych uśmiechów. – Lubił nam opowiadać, mnie i matce, jak spędził trzy dni z nogami wciśniętymi pod jedną z osi kół, z trudem utrzymując równowagę, a rękami desperacko ściskał rurę wydechową. Moja ulubiona część historii: gdy odmroził sobie mały palec u lewej ręki i zostawił go przyklejony do metalu. Zawsze twierdził, że wcale go to nie bolało…
Nagle zauważyłam, że rozmówca patrzy na mnie z dziwną miną, i uznałam, że lepiej powściągnąć entuzjazm i na tym zakończyć moją opowieść. Przyjaciółki zawsze mnie oskarżały o wybujałą wyobraźnię. Ich zdaniem łatwo popadam w urojenia, choć wszystko w moich historiach jest prawdą. Tyle że może rozmowa kwalifikacyjna to nie najlepszy moment na wynurzenia.
– I… cóż, myślę, że to już wszystko. – Zdałam sobie sprawę, że nerwowo wykręcam dłonie, wsunęłam je więc pod uda. Odniosłam wrażenie, że jego błyszczącym oczom nie umknął żaden szczegół.
– Bardzo interesujące, panno Poliakova. Natasha, prawda?
Potaknęłam skinieniem głowy.
– Jeśli nie ma pani nic przeciwko temu, będę się zwracał do pani po imieniu – ciągnął. – Sądzę, że jest pani osobą, której szukamy. Mimo raczej młodego wieku ma pani bogate doświadczenie, włada pani angielskim i rosyjskim, a ten drugi język może być nam przydatny w przyszłości. Teraz przybliżę pani warunki pracy i jeśli będą pani odpowiadały, może pani zacząć jak najszybciej.
Wynagrodzenie – kiedy wymienił kwotę, zrobiłam wielkie oczy – i ogólne warunki okazały się znacznie lepsze, niż się spodziewałam, uzgodniliśmy więc, że w dotychczasowym miejscu zatrudnienia złożę wymagane piętnastodniowe wypowiedzenie, po czym zacznę pracę w firmie Anglada & Partners.
Po upływie piętnastu dni ponownie pojawiłam się w eleganckim budynku w dzielnicy Salamanca, ubrana w swój zwykły strój do pracy: spódnica albo spodnie i stonowana bluzka, codziennie w innym odcieniu, klasyczne buty na niewysokim obcasie, a do tego lekki makijaż. Na szczęście moje bujne włosy w kolorze polerowanego kasztanowego drewna – to akurat odziedziczone po matce – dawały się łatwo układać. Wystarczało, że je umyłam i zostawiłam do wyschnięcia, by wyglądały bez zarzutu.
Tego dnia pan Anglada był w podróży służbowej, przyjął mnie więc pan González, dyrektor administracyjny; mężczyzna w średnim wieku, dość tęgi, przywitał mnie z wyraźną serdecznością i zaraz potem zostawił pod opieką osobistej sekretarki pana Anglady. Ta pokazała mi mój gabinet i wprowadziła mnie w codzienną działalność firmy.
Chcąc nie chcąc zrewidowałam pierwsze wrażenie, jakie zrobiła na mnie María Ibáñez. Poprzednim razem wydała mi się osobą chłodną i arogancką, podczas gdy tak naprawdę była po prostu dość nieśmiała. Panna Ibáñez zapewne bliżej miała do sześćdziesiątki niż do pięćdziesiątki i najdosłowniej była panną. Do niezbyt przyjaznego wyglądu przyczyniała się jej wymizerowana, pomarszczona twarz przypominająca suszony na słońcu pomidor.
W rzeczywistości, kiedy się ją trochę poznało, człowiek zaraz zdawał sobie sprawę, że to cudowna osoba, zawsze chętna do pomocy. Praca była jej życiem. Uwielbiała swojego szefa – swojego „don Jorge”, jak go nazywała – tak jak matka uwielbia syna. I niech nikogo nie zwiodą pozory: choć miała złote serce, najmniejsza krytyka jej ubóstwianego bohatera sprawiała, że kobieta zamieniała się w agresywną panterę, co prawda chudą jak patyk, ale groźną.
– Spodoba ci się w naszej firmie, Natasho. Jest nas mało, ale stanowimy zgrany zespół. Don Jorge to bardzo inteligentny człowiek, zaczynał od zera w domu swojego ojca chrzestnego (nie wiem, czy wiesz, że jego rodzice zmarli, kiedy był małym dzieckiem) i zobacz, ile osiągnął w ciągu niespełna piętnastu lat. – Szerokim gestem wskazała otoczenie.
– Niewiarygodne – potwierdziłam, nie zwracając szczególnej uwagi na jej słowa, zbyt zajęta podglądaniem kilku osób z personelu.
Ze swojego gabinetu o przeszklonych ścianach widziałam całą przestrzeń biurową firmy i właśnie w tej chwili odkryłam parę, która wykonywała jakiś potajemny manewr. Mężczyzna, wysoki i szczupły, z okularami w grubej rogowej oprawce i ze sterczącym jabłkiem Adama, ukradkiem położył starannie złożoną kartkę na biurku blondynki o bujnych kształtach – żeby nie powiedzieć: grubej – której włosy z pasemkami popielaty blond dopominały się porządnej maski nawilżającej.
„Oho – pomyślałam z satysfakcją. – Właśnie namierzyłam pierwszy romans w biurze”.
– Marío, kim jest ten okularnik? – zapytałam niewinnie.
Odwróciła się, spojrzała na nich, nie bawiąc się w subtelności, i odpowiedziała:
– To Felipe Menéndez, informatyk, prawdziwy geniusz od komputerów. Jak na mój gust troszkę… jak to mówi dzisiejsza młodzież? – Przez chwilę myślała, zanim odpowiedziała na własne pytanie: – Geek! Dokładnie, trochę geekowaty.
Faktycznie, wypisz wymaluj wyglądał na geeka.
– A tamta tleniona w paski blondyna? – „Tleniona w paski” było moim ulubionym określeniem, odkąd usłyszałam je kiedyś w wenezuelskiej telenoweli.
– To Vanessa López, osobista sekretarka. Uważaj na nią. Najgorsza plotkara, jaką znam. Nigdy jej nie powierzaj sekretów. Raz się jej zwierzyłam i nie minęło dziesięć minut, a nawet pracownicy kawiarni na rogu byli poinformowani. – Z urazą wymalowaną na twarzy przez chwilę patrzyła, jak zdrajczyni Vanessa przebiera palcami po klawiaturze komputera.
Widząc tę zbolałą minę, zastanowiłam się, jakiego rodzaju sekrety mogłaby mieć nieszczęsna panna Ibáñez. Może zamiatała paprochy pod wycieraczkę, a może zerwała kwiatek z rabaty w miejskim parku? Nie wyglądała na osobę, która miałaby burzliwą przeszłość. Choć oczywiście nigdy nie można być pewnym czyjejś uczciwości…
Dzień przebiegł bez incydentów. Moja praca była bardzo podobna do poprzedniej, nie czułam się więc szczególnie zagubiona. Wyszliśmy coś zjeść w znajdującym się tuż koło biura barze oferującym zestawy obiadowe i María przedstawiła mnie pozostałemu personelowi, spoza wysokich sfer; w sumie jakieś osiem osób. Podczas posiłku panowała ożywiona atmosfera i większość przyjęła mnie z zachwytem (na szczęście jestem ekstrawertyczką i zazwyczaj błyskawicznie nawiązuję znajomości). Nie udało mi się znaleźć wspólnego języka jedynie z Menéndezem i tlenioną w paski – myślę, że to była niechęć od pierwszego wejrzenia.
Najbardziej przypadł mi do gustu Javier Castro, facet mniej więcej w moim wieku. Należał do ekipy inżynierów, ale zupełnie nie pasował do mojego wyobrażenia o tej grupie zawodowej. Kiedy ktoś mówił mi o inżynierach, wyobrażałam sobie chudego gościa o ziemistej twarzy, w okularach, z wiązką długopisów wystających z kieszeni na piersi koszuli z krótkimi rękawami. Ale Javier nie przystawał do takiego wizerunku. Miał czarne, dość długie włosy i zazwyczaj był ubrany w ciemne dżinsy i sprane koszulki z zespołami rockowymi, o których istnieniu nie miałam pojęcia. Fakt, nosił okulary i jego duże orzechowe oczy śmiesznie wyglądały zza szkieł. Natychmiast zdaliśmy sobie sprawę, że mamy wiele wspólnego: lubimy te same książki i francuskie filmy; kawa zwala nas z nóg, ale możemy się bez niej obejść, a po czerwonym winie i jego, i mnie boli głowa.
Z posiłku wiele nie skorzystaliśmy, ale wiedziałam, że Javier i ja zostaniemy dobrymi przyjaciółmi. Krótko mówiąc, miałam wrażenie, że w firmie panuje miła atmosfera, i byłam zadowolona z tego życiowego kroku.ROZDZIAŁ 2
NOWA PRACA, NOWE ŻYCIE…
Mijały dni i stopniowo przyzwyczajałam się do rutyny w nowej pracy. Wprowadziłam drobne zmiany, które moim zdaniem mogły poprawić procedury finansowe przedsiębiorstwa, ale było jeszcze za wcześnie, żeby ocenić rezultaty.
Rzadko widywałam Jorgego Angladę. Dyrektor generalny dużo podróżował i często spędzał poza biurem ponad dwa tygodnie. Mimo okoliczności, w jakich się poznaliśmy, ilekroć wpadliśmy na siebie, zawsze znalazł czas, żeby zamienić ze mną kilka serdecznych słów. Było w tym mężczyźnie coś, co działało na mnie kojąco, ale nie umiałam powiedzieć co, zwłaszcza że zawsze czułam się atakowana przez innych. Pewnie był dobrym człowiekiem. W końcu tam, w restauracji, próbował mi zwrócić uwagę na defekt w ubiorze.
Pracowałam w Anglada & Partners już od ponad dwóch miesięcy, kiedy pewnego dnia zdarzyło się, że razem weszliśmy do windy i szef z wielką uprzejmością zapytał, czy podoba mi się w firmie.
– Jestem zachwycona, naprawdę, mam ciekawe obowiązki, a atmosfera w pracy nie mogłaby być lepsza. – Mój entuzjazm był oczywisty i zauważyłam, że jego oczy o niemożliwym kolorze emanują miękkim światłem.
– Cieszę się, Natasho, my też jesteśmy bardzo zadowoleni z pani pracy. Jak wspomniałem podczas rozmowy kwalifikacyjnej, będzie pani musiała czasem odbywać podróże służbowe. Właśnie zapowiada się wyjazd do Dubaju i chciałbym, żeby poleciała tam pani ze mną.
Dubaj! Wyobraziłam sobie wielbłądy i kwefy, namioty i spacery po pustyni pod gwiazdami, haremy i sułtanów…
– Dubaj! Kiedy wyjeżdżamy? Nigdy nie byłam w tak egzotycznym miejscu! – zawołałam.
Moja gwałtowna reakcja najwyraźniej go rozbawiła, bo uśmiechnął się i w kącikach jego oczu pojawiły się drobne zmarszczki. Na ich widok mój żołądek wykonał jakiś dziwny manewr, a ja pomyślałam, że znowu mi zaszkodziła wypita do śniadania przeklęta kawa.
– Pozostało jeszcze sporo rzeczy do zrobienia – wyjaśnił. – Zamierzamy przedstawić projekt drapacza chmur tylko kilka metrów niższego od Burdż Chalify, najwyższej konstrukcji wzniesionej przez człowieka, stojącej właśnie w tym mieście. Nasze przedsiębiorstwo połączyło siły ze znacznie większą amerykańską firmą. Anglada & Partners zajmie się całą technologią i projektem. Liczę, że przedstawi pani dobrą strategię finansową.
– Oczywiście, panie Anglada, może mi pan zaufać.
Uśmiechnął się do mnie jeszcze raz, po czym wszedł do swojego gabinetu, a ja, przemierzając tych kilka metrów, które mnie dzieliły od miejsca pracy, przyrzekłam sobie, że dam z siebie wszystko w tym projekcie.
Mijając biurko Vanessy López, która jak zwykle konspirowała z Menéndezem, niechcący usłyszałam fragment ich rozmowy.
– Więc wpadłeś na swoją byłą i jej obecnego faceta… – mówiła ostrym, przenikliwym tonem tleniona w paski.
– I wiesz, co mi powiedziała ta zdzira? – Menéndez kipiał ze złości, aż wydatne jabłko Adama podskakiwało mu kompulsywnie.
López pokręciła głową, co sprawiło, że jej duszące perfumy zaatakowały mój wrażliwy nos.
– Powiedziała mi: „Wreszcie wiem, czym jest seks”.
Nie zdołałam powstrzymać stłumionego dźwięku, a kiedy uciekł mi z gardła, tamci dwoje spojrzeli na mnie równocześnie. Twarz informatyka przybrała brązowawy odcień, a oczy Vanessy ciskały iskry wściekłości. Od razu wiedziałam, że oto zyskałam w firmie parę wrogów, ale szłam dalej jakby nigdy nic i zamknęłam się w swoim gabinecie.
Wieczorem po pracy wybrałam się z trzema najlepszymi przyjaciółkami do knajpki Vips przy ulicy Ortegi y Gasseta, niedaleko mojego biura.
– Urośnie ci od tego brzuszysko – skwitowała Isabel, rzuciwszy karcące spojrzenie na mój talerz z grubymi naleśniczkami z bitą śmietaną, hojnie polanymi karmelowym syropem.
Nie przejęłam się tym. Mogłam zrozumieć jej gorycz. Wiecznie była na diecie i przy takich okazjach ograniczała się do sączenia małymi łyczkami naparu z mięty.
– Dobrze wiesz, że Natasha, nawet gdy się obżera jak pirania, zawsze wygląda idealnie – odparła Ángela, jak zwykle tuszując impertynencję przyjaciółki.
– Opowiedz o swojej pracy – wtrąciła Ana. – Nie mogę uwierzyć, że twój szef to ten typ z restauracji. Chyba go sobie przypominam, przystojniak z niego.
– No, nieźle się prezentuje – zgodziłam się ze wzruszeniem ramion.
– I trafi na twoją niekończącą się listę byłych?
– Nic z tego, Isabel, nie jest w moim typie.
– Ach, czyżby? A więc nie czyta Tołstoja i regularnie bierze prysznic?
Nie wytrzymałam i parsknęłam śmiechem. Jak zawsze komentarze Isabel były złośliwe, ale dowcipne.
– Cholera, Isabel, aleś ty zajadła. Co w ciebie wstąpiło? Tygrys?
Isabel trochę się rozluźniła.
– Przepraszam, Natacza. – Zawsze mnie tak nazywała, żeby się ze mną podroczyć. – To dlatego, że dziś po raz enty kłóciłam się z mężem.
Nie było w tym nic dziwnego. Żadna z nas nie rozumiała, dlaczego Isabel wyszła za Agustína, strasznego nudziarza – przynajmniej ja go tak oceniałam – któremu przeszkadzało wszystko, co robi jego żona, dziesięć razy bardziej błyskotliwa od niego. Już w czasach narzeczeństwa nic tylko się kłócili.
– O co poszło tym razem? – zapytała Ana, najwyraźniej bardziej zainteresowana swoim olbrzymim koktajlem truskawkowym niż samą rozmową.
Isabel pociągnęła łyk naparu, po czym odpowiedziała:
– Jak zwykle o bzdury. Pokazałam mu los, który kupiłam poprzedniego dnia na loterii w Toledo, miał symetryczny numer, a małżonek zapytał, co zamierzam zrobić z pieniędzmi, jeśli wygram.
– Co mu odpowiedziałaś?
– Powiedziałam: „Najpierw się oczywiście rozwiodę”. Chyba nie przyjął tego za dobrze…
Dostałyśmy ataku śmiechu. Isabel była niesamowita.
– Posłuchajcie tego! Jadę z szefem w podróż służbową do Dubaju – wypaliłam, nie umiejąc się już dłużej powstrzymać.
– Dubaj! To dopiero podróż, nie to, co moje – westchnęła Ana z nutką życzliwej zazdrości.
Biedaczka jedyną zagraniczną podróż odbyła do Paryża podczas miesiąca miodowego. Jednak jej małżeństwo nie płynęło mlekiem i miodem za długo. Rozeszli się po półtora roku, a po trzech latach oficjalnie wzięli rozwód. Jej były, kiedy tylko mógł, migał się od płacenia alimentów, przez co ze swoją nauczycielską pensyjką, z wydatkami na syna i kredytem hipotecznym, który wzięła, by kupić maleńkie mieszkanko, z wielkim trudem wiązała koniec z końcem.
– No, jeszcze trochę potrwa, zanim pojedziemy, projekt dopiero jest w fazie rozwoju – oznajmiłam. – Niestety jest coś, z czego się nie wyplączę: weekendowy coaching. Prędzej wolałabym sobie żyły podciąć, niż na to jechać.
– Co… co takiego? – Ángela nigdy nie nadążała za ostatnimi trendami. Pochłaniało ją użeranie się z małymi bestiami i zadzierającym nosa mężulkiem.
– Coaching służy doskonaleniu umiejętności przywódczych, komunikacyjnych, zarządzania czasem i tych cech osobowości, które bezpośrednio wpływają na wyniki ekonomiczne przedsiębiorstwa… – wyrecytowałam.
– A mówiąc po ludzku: wyjazd za miasto, który wymyślono, by kadra przywódcza firmy zebrała się do kupy i przyjemnie spędziła czas, bawiąc się jak dzieci na letnim obozie – wyjaśniła prosto Isabel.
– Cały weekend odcięci od świata, stłoczeni w jakiejś górskiej zagrodzie… – jęknęłam z rozpaczą.
– Ale zapowiada się fajnie.
Dla Any cokolwiek, co by ją wyrwało ze smutnej rodzinnej rutyny, miało posmak przygody. Przesunęłam sobie niecierpliwie ręką po kasztanowatych włosach, po czym kawałkiem przepysznego naleśniczka zmiotłam z talerza ostatnie krople syropu.
– Tak, fajniutko – burknęłam z pełnymi ustami. – Wyobraź sobie, że nawet w wolne dni będziesz zamknięta w otoczeniu swoich dzikich uczniów.
– Ale mówiłaś nam, że twoi koledzy nie są źli, że często się z nimi śmiejesz. Zwłaszcza z tym jednym, Javierem – zauważyła przyjaciółka, nie dając się wytrącić z rozmarzenia.
– Niby tak, ale nie jest to plan, który bym wybrała na weekend, wierz mi. Powiem ci to w kilku słowach, Anita: w wolnym czasie lubię się od tego odłączyć.
– Twój szef jedzie? – zapytała Ángela.
– Chyba tak. Jedzie cała firma, nawet partner Anglady, którego jeszcze nie poznałam.
– W takim razie wątpię, żebyś miała się nudzić – podsumowała Isabel z przebiegłą miną. – Po tym, co nam o nim opowiadałaś, jestem przekonana, że Jorge Anglada wpadł ci w oko…
– Jeszcze czego. – Zmarszczyłam brwi i rzuciłam jej znużone spojrzenie. – Dlaczego uważasz, że zawsze musi mi się ktoś podobać? Kiedy zerwałam z Panchem, przyrzekłam sobie i wam, że minie sporo czasu, zanim się znów zakocham. Od prawie siedmiu miesięcy do nikogo nie wystartowałam…
– Od czterech i pół – wtrąciła Ángela, zawsze skrupulatna w obliczeniach.
– Dobrze, od czterech i pół, wszystko jedno, i proszę: miewam się lepiej niż kiedykolwiek. – Zadarłam brodę, dumna z siebie; niech spróbują zaprzeczyć.
– Prawdę mówiąc, nie wierzyłyśmy, że tak długo wytrwasz. Odkąd skończyłaś trzydziestkę, nie mogłaś wytrzymać nawet dwóch tygodni, żeby się nie zadurzyć w jakimś czubku – wytknęła mi oskarżycielsko Isabel, wbijając we mnie błyszczące zielone oczy.
– Tym bardziej. Jorge Anglada nie jest żadnym czubkiem. To mężczyzna, jakiego każda matka chciałaby dla swojej córki: przystojny, uprzejmy, dobrze wychowany, inteligentny, porządnie ubrany, ma własną firmę… no, prawdziwy skarb.
– Zdecydowanie nie w twoim typie – orzekły jednogłośnie Ana i Ángela.
Posłałam im spojrzenie z gatunku „przecież mówiłam” i zaczęłyśmy gadać o kłopotach małżeńskich Isabel i o tym, jakim sukinsynem okazał się były Any.
•
Gdy kilka dni później przyszłam do biura, od razu zdałam sobie sprawę, że coś jest na rzeczy. Ze swojego miejsca przy biurku miałam wspaniały widok na gabinet szefa. Pan Anglada zdjął marynarkę i rozluźnił krawat pod szyją. Biała, lekko wcięta w talii koszula podkreślała jego szerokie ramiona i tors, na którym nie dało się dostrzec ani grama tłuszczu. Gdybym nie uważała, że nie jest w moim typie, uznałabym, że to niesamowicie atrakcyjny mężczyzna.
Rozmawiał przez komórkę i po raz pierwszy widziałam, jak przy tym gestykuluje, niczym włoski handlarz na targu. Mówił ze zmarszczonym czołem, wyraźnie wściekły. Właściwie krzyczał do mikrofonu, ale szklane ściany działowe – choć niczego nie pozwalały ukryć przed wzrokiem – doskonale tłumiły dźwięki, nie usłyszałam więc ani słowa z tego, co wykrzykiwał.
W pewnym momencie odwrócił się i przyłapał mnie na podglądaniu. Poczułam, że się czerwienię, i zaczęłam pośpiesznie stukać w klawiaturę komputera. Dzięki Bogu on ze swojego miejsca nie mógł dostrzec, że nawet jeszcze nie włączyłam sprzętu. Obserwowałam ukradkiem, jak do drzwi jego gabinetu szybkim krokiem podchodzi María i puka nerwowo. Szef ją wpuścił, lecz za chwilę wyszła. Krótko potem wróciła z jakimś wysokim, eleganckim facetem, który wyglądał na partnera biznesowego, ale widziałam go w biurze zaledwie kilka razy i nigdy nie zamieniliśmy ani słowa. Razem ze swoim zespołem zajmował inną kondygnację budynku, gdzie mieli gabinety prawnicy.
Taki ruch o tak wczesnej porze nie był normalny, a ponieważ jestem wścibska do szpiku kości, zżerała mnie ciekawość. Przez prawie godzinę głowiłam się nad tym, co się dzieje w gabinecie szefa, aż stwierdziłam, że nadszedł czas, by trochę popracować. Dokładnie w tym momencie zapukała do mnie María i powiedziała, że pan Anglada chciałby ze mną rozmawiać.
Przestraszona, zaczęłam w myślach przetrząsać wszystko, co w tych ostatnich miesiącach mogłam spartaczyć, ale nie znalazłam nic, co mogłoby wywołać taką złość w człowieku, którego do tej pory uważałam za wcielenie opanowania i spokoju. Dlatego skierowałam się do jego gabinetu na drżących nogach.
Nie usłyszałam zaproszenia, ale zobaczyłam, że szef przywołuje mnie gestem.
– Dzień dobry, panie Anglada – przywitałam się.
Znów niecierpliwym gestem wskazał mi jedno z krzeseł stojących przed jego biurkiem. Zaniepokojona, zaczęłam mówić bez ładu i składu:
– Pomyślałam, że nie zaszkodzi, jeśli spotkam się z architektami i inżynierami, którzy się zajmują dubajskim projektem, by zaczęli przenosić swoje obliczenia inwestycyjne i przedyskutowali… – Starałam się zapanować nad drżeniem głosu.
Szef patrzył na mnie, jakby nie rozumiał, co, u licha, mówię, i nagle jego zmarszczone czoło rozchmurzyło się, po czym co prawda nie uśmiechnął się promiennie, ale zobaczyłam, że w kącikach jego oczu powstają te atrakcyjne zmarszczki.
Jego spojrzenie spoczęło na moich palcach, które wykręcałam sobie na kolanach niczym węgorze. Ale nie odezwał się, więc mój niepokój jeszcze wzrósł i jak zawsze, kiedy się denerwuję, otwarła się we mnie śluza i popłynął nieprzerwany potok słów:
– Właściwie nie rozmawiałam z nimi dużo, spotkałam się tylko kilka razy. Pomyślałam, że nie zaszkodzi, jeśli się trochę zapoznam z liczbami. Podrę te kartki! Dobra, raczej będę musiała usunąć dokument, bo go jeszcze nie wydrukowałam, ale… – Zawstydzona swoją paplaniną, nareszcie zamilkłam, przygryzając sobie dolną wargę.
Boże, nie wiem, czemu zachowuję się jak głupia dziewucha! Jestem dyrektorką finansową dużego przedsiębiorstwa i dobrze wykonuję swoją pracę, nie popełniłam żadnego błędu. Przenikliwe turkusowe oczy zdawały się wwiercać w mój mózg i znowu poczułam, że jest w nich coś, co trudno uznać za normalne.
– Nie wezwałem pani, Natasho, żeby udzielać reprymendy. – Ton jego głosu, lekko ochrypłego, z pieszczotliwą nutką, przyprawił mnie o gęsią skórkę, a to przywołało wspomnienie Alfreda…
Alfredo, mój dawny chłopak, maniakalnie uczył się na pamięć haseł encyklopedycznych. Pewnego dnia zrobiło mi się zimno i wspomniałam, że mam gęsią skórkę. Do dziś słyszę, jak recytuje: „Gęsia skórka: tak potocznie nazywa się reakcję pilomotoryczną, czyli skurcz mięśni przywłosowych powodujący wyprostowanie włosów na całym ciele. Każdy z tych maleńkich mięśni jednym końcem jest przyczepiony do podstawy mieszka włosowego, a drugim do dolnej tkanki naskórka”. Kiedy to powtórzyłam przyjaciółkom, Isabel stwierdziła, że „mięśnie przyłonowe”, przyczepione do „woreczka” jej ówczesnego chłopaka, działają nie tylko na zimnie, i przez miesiąc turlałyśmy się ze śmiechu. A biedny Alfredo, mimo że prześliczny, był moim chłopakiem zaledwie przez kilka tygodni. Nawet moja mama – wcielenie cierpliwości – odetchnęła z ulgą, gdy z nim wreszcie zerwałam…
– Proszę posłuchać, nawet nie chciałem rozmawiać o pracy – ciągnął szef, nie mając pojęcia o moim niefortunnym przebłysku wspomnień.
– Ach, nie? – rzuciłam zbita z tropu, nagle wracając do rzeczywistości.
– Niezupełnie.
– W takim razie… – Najchętniej od razu wyciągnęłabym z niego odpowiedź, ale było jasne, że muszę chwilę poczekać.
– Ależ pani w gorącej wodzie kąpana!
Mimo malującej się na jego twarzy powagi odniosłam wrażenie, że znów w duchu się ze mnie śmieje.
– Skoro nie chodzi o pracę… To pewnie ma coś wspólnego z tamtym zdarzeniem w restauracji? – zapytałam, czując, że się czerwienię jak burak.
– Zimno, zimno. – Zdecydowanie pan Anglada miał ochotę zabawić się moim kosztem.
– Proszę mi powiedzieć! – zawołałam błagalnie, zupełnie się zapominając.
– Panno Poliakova, jest pani impulsywną osobą.
„Nawet pan nie wie, jak bardzo” – dodałam w myślach.
Nagle wrócił do rzeczowego tonu:
– Chodzi o wyjątkowo poważną sprawę. Od jakiegoś czasu mój partner i ja podejrzewamy, że ktoś z naszego zespołu szpieguje dla konkurencji.
– Kret? – zapytałam z zapałem. Zawsze mnie pasjonowały filmy i książki o szpiegach i tajnych agentach.
– W rzeczy samej. W konkursach, do których ostatnio przystępowaliśmy, rywalizujące z nami przedsiębiorstwo zawsze nas wyprzedza, przedstawiając projekty będące niemal kopiami naszych. – Pan Anglada niespokojnym ruchem przeczesał sobie piękną dłonią jasnobrązowe włosy.
– Do licha! – Zauważyłam, że wpatruję się w niego z rozchylonymi ustami, i czym prędzej je zacisnęłam. Nagle przyszło mi do głowy coś strasznego. – Nie myśli pan chyba, że to ja…?!
– Na pewno nie, panno Poliakova, niech pani nie będzie dziecinna.
Fatalnie się poczułam po tym przymiotniku. Nie obraziłabym się, gdyby mi zarzucił konfabulowanie, nadmiernie wybujałą fantazję, ale „dziecinna”?!
– Podejrzenia mieliśmy już znacznie wcześniej, zanim dołączyła pani do zespołu Anglada & Partners – wyjaśnił. – I dlatego pani o tym mówię.
Kiwnęłam głową, jakby mi to coś wyjaśniło, choć w rzeczywistości nic nie rozumiałam. Wciąż byłam bardziej zagubiona niż Tezeusz, któremu przecięto nić w labiryncie.
– Chciałbym, żeby zachowała pani czujność. Nie domagam się, żeby weszła pani w rolę detektywa. Ale gdyby zauważyła pani u któregoś ze swoich kolegów coś dziwnego, coś nie na miejscu…
Czyli chciał, żebym została donosicielką. Oburzyła mnie ta propozycja i wypaliłam:
– Nie jestem żadną kablarą!
– Kablara! Co za słowo… Oczywiście, najwyraźniej niedaleko odeszła pani od szkolnego podwórka.
– Panie Anglada, nie podobają mi się pańskie insynuacje… – Jak ten człowiek mógł mi się kiedyś wydać miły? Wciąż miałam w uszach jego niekontrolowany chichot w restauracji.
– Nie wiem, o jakie insynuacje pani chodzi. – Zrobił niewinną minę, ale nie dałam się nabrać.
– Dwa razy zasugerował pan, że zachowuję się jak dziecko – odpowiedziałam, starając się okazać godność. – A ja nie jestem dziewczynką. Jestem profesjonalistką, która bardzo poważnie traktuje swoje obowiązki i…
– Proszę się nie zapędzać, panno Poliakova, i unikać takich ataków złości. Przez chwilę się bałem, że pęknie pani żyłka. Konkretnie ta.
Dotknął palcem punktu na mojej szyi, czym unieruchomił mnie skutecznie jak paralizatorem. Mimo że prawie natychmiast zabrał palec, czułam się jak przestępca rażony prądem. Szef skorzystał, że nietypowo jak na mnie zamilkłam, i dokończył swoje polecenia.
– Nie ma potrzeby, żeby szpiegowała pani kolegów ani żeby pani na kogoś donosiła. – W tym ostatnim słowie pobrzmiewała ironia. – Proszę tylko, aby pani raportowała, jeśli coś wyda się pani dziwne. Nic więcej. To nie wykracza chyba poza pani święte zasady honoru i lojalności?
Nie mogąc już ani sekundy dłużej wytrzymać jego kpiącego spojrzenia, spuściłam wzrok, zawstydzona.
– Oczywiście, że nie, panie Anglada. Obiecuję, że jeżeli zauważę coś dziwnego, zwrócę się do pana. – Poczułam się głupio, i to niestety nie po raz pierwszy. Były miły pan Anglada często się do tego przyczyniał.
– Bardzo dziękuję, Natasho, i proszę, by powściągnęła pani drażliwość. Czasami wydaje się pani nieprzewidywalna jak wóz wyładowany płynną nitrogliceryną toczący się wyboistą drogą. Dziękuję, że poświęciła mi pani czas, i proszę o dyskrecję. A teraz, za pozwoleniem, może pani wrócić do pracy.
Zapanowała cisza, a ja wstałam i bez słowa skierowałam się do drzwi. Już miałam wyjść, kiedy zatrzymał mnie jego głos.
– A, panno Poliakova, oczywiście, może pani rozpocząć rozmowy z architektami i inżynierami. Za niecałe trzy miesiące lecimy do Dubaju.
Trzy miesiące! Oczywiście muszę zacząć ładować baterie. Na myśl o podróży znów się bezwiednie rozchmurzyłam; posłałam szefowi uśmiech, który mam zarezerwowany na szczególne okazje, i odniosłam wrażenie, że na kilka sekund dech mu zaparło.