- W empik go
Wakuola - ebook
Wakuola - ebook
Rybackie święto w nadmorskim miasteczku, kończy się odnalezieniem na portowym falochronie, zwłok młodej kobiety. Od północy nadciąga sztorm, niosący oczyszczenie z lepkiej warstwy kłamstw tych, którzy zabrnęli w nie zbyt mocno. Mocny kryminał o dążeniu do prawdy, sile woli oraz wierze, ukazany na tle trudnej, kaszubskiej historii, gdzie los splata drogę dwóm ludziom, a tajemnicza zbrodnia, okaże się dla jednego z nich przepustką do dalszego życia.
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8351-386-7 |
Rozmiar pliku: | 2,9 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Przekrocz próg drzwi, na których podpisał się szatan i zatańcz z jego służebnicami. W norze, gdzie kłamstwo, ból i agonia, wciągając kokainę grają w karty. Wtrącony przez resztę świata w ciemną alkowę napawaj swe zmysły, nieprzytomnie brodząc wzrokiem po potłuczonym marblitowym suficie. Wyjmij węża i zjedz jabłko od tej suki Adamie. Idź na żywioł. Zapomnij o świecie, który został za drzwiami. On już nie wróci. Zanurz wzrok w oczach, w których utopiono wszelkie nadzieje. Otumaniony jego szeptami, syć się diabelską ucztą, odciskając na tym ścierwie swoje piętno. Przyjrzyj się sobie w zwierciadle po raz ostatni. Nie płać i wyjdź. Zrobisz to później…
»
Gwałtowne szarpnięcie i pisk hamulców wyrwał Kazimierza ze snu. Oszołomiony raptownie złapał za plecak leżący na półce pod sufitem i zarzucając go na ramię, wybiegł na peron. W sezonie z pociągów wylewają się tu tłumy turystów, by wypoczywać na pięknych plażach wokół Gnyszewskiej Zatoki. Teraz oprócz niego, wysiadło ledwie kilka osób, niknąc zaraz niczym widmo, w mglistej toni rozpościerającej się dookoła. Dyżurny ruchu pomachał lizakiem, a okolicę przeszył gwizd lokomotywy, która głośno sapiąc i wyrzucając z siebie kłęby pary oraz dymu, wsiąkła w pierzynę ciężkiej mgły.
Kazik wzdrygnął się, odklejając oczy od lśniących szyn i przetarł dłonią powieki. Jeden gwałtowniejszy ruch ręką i znów odezwał się tępy ból w prawym podżebrzu, który dopiero przed kilkoma kwadransami wyciszył się i pozwolił, choć na chwilę zmrużyć zmęczone oczy. Odetchnął głęboko, wydychając kłębki pary unoszące się w świetle rtęciowej latarni i schował brodę w kołnierzu kurtki. Chuchnął jeszcze na splecione dłonie i podszedł pod budynek dworca. Zanim pchnął masywne, łukowe drzwi poczekalni, przejrzał się jeszcze w odbiciu szyby. Zaciągał kilkukrotnie ręką, ciemnoblond włosy na prawą stronę, tworząc przyjemną dla oka grzywkę, po czym wszedł do środka.
Od progu przywitały go donośne śmiechy dochodzące z bufetu i bogata zbitka zapachów, nachalnie wdzierająca się do nozdrzy. Wyszorowana posadzka z lastryko zionęła lizolem, a smugi gryzącego, tytoniowego dymu, wypełniające poczekalnię nakładały się na słodki zapach szarlotki, która zakręciła mu w żołądku. Chwilę zajęło, nim przyzwyczaił oczy do bystrego światła odbijającego się od świeżej, turkusowo-białej lamperii, rozświetlanej przez dwa rzędy jarzeniówek. Zmierzając w kierunku wyjścia zatrzymał się jeszcze przy gablocie z rozkładem jazdy upewniając się, co do pociągu powrotnego, gdy narastające w nim wątpliwości rozwiał odgłos stukających kufli, przetykany salwami gromkiego śmiechu.
Gdy wszedł do bufetu przez salę przeleciał szmer, a on odwrócił wzrok w kierunku wystawionych za ladą trunków.
— Co panu podać!? — usłyszał głos kobiety, której nie mógł dostrzec.
Milcząc skierował się do kontuaru, lawirując między okrągłymi stolikami, nakrytymi ceratą w czerwono-białą kratkę. Trzy złączone obok siebie zajęte były przez kilku kolejarzy grających w karty, a przy czwartym siedziała starsza kobieta, jedząca niezdarnie ciasto. Rzucił plecak pod nogi spoglądając na wiszący na przeciwległej ścianie okrągły zegar, upstrzony przez muchy. Wodząc wzrokiem za jego wskazówkami chodzącymi dookoła niczym w kieracie, chwilę się zastanawiał. Wiedział, że nie powinien tego robić, jednak, choć tego wieczora chciał się pozbyć metalicznego posmaku w ustach, który natrętnie przypominał o wydarzeniach sprzed kilku miesięcy. Odrzucając wątpliwości wyrzucił swoją prośbę, by dłużej nie toczyć ze sobą walki, w głębi duszy, życzeniowo traktując to, jako zwiastun, początku końca, jak sam mówił, metalowej rury w gębie.
— Piwo pani da! — rzucił, opierając się ciężarem swego ciała o lepiący szynkwas.
— Henryka jestem — przedstawiła się ochoczo. — Jakie to piwo!? — zawołała, wychylając się zza kontuaru.
— Tanie i mocne — wyjaśnił zwięźle, gdy ta przejechała po blacie mokrą ścierką, trącając go w łokcie.
— Koja Mocna, wszyscy to piją u nas! — oznajmiła głośno, odkładając ścierkę pod ladę.
Kazik przytaknął głową, a Henryka zręcznie otworzyła butelkę piwa, wylewając ją powoli do grubego, szklanego kufla. Z wyglądu niska i korpulentna, o srebrnych kręconych włosach, zakrywających pomarszczone czoło, ale z werwą, jakiej pozazdrościłby jej nie jeden osiemnastolatek. Prowadzeniem baru na dworcu zajęła się niedawno. Trochę dla podreperowania skromnego, emeryckiego budżetu, ale przede wszystkim, by nie nudzić się w czterech kątach swojego domu. Przejęła go okazyjnie po byłej właścicielce, która w wieku sześćdziesięciu ośmiu lat poznała w nim już czwartego w swoim życiu męża i po pospiesznym puszczeniu lokalu w dzierżawę, wyjechała na południe kraju, wieść życie rentierki u boku zamożnego inżyniera, wykonującego dla miejscowego urzędu, plany na potrzeby rozbudowy kanalizacji.
— Dwa osiemdziesiąt! — zawołała głośno, stawiając przed nim ociekający kufel złocistego piwa, przykrytego kożuchem grubej piany.
Kazimierz wyjął z kieszeni lekkiej, granatowej kurtki, mały, skórzany portfelik. Rozpiął zatrzask wyjmując zeń pojedynczo monety, a następnie skrupulatnie odliczoną kwotę, położył przed oczami bufetowej. Chwycił za plecak, a w drugą dłoń złapał pękaty kufel, odwracając się do sali. Wykonał niepewnie pierwszy krok, jednak jedyne wolne miejsce znajdowało się przy stoliku obok przygarbionej staruszki, która z wysmarowanym kremem ustami i koniuszkiem garbatego nosa, niczym wygłodniały pies, łapczywie kąsała kremową bezę, poprawiając przy tym palcami, wypadającą górną, sztuczną szczękę.
— Stara świnia — wyszeptał pod nosem i z obrzydzeniem kręcąc głową, na pięcie odwrócił się z powrotem do kontuaru.
Wskoczył na niewygodny hoker, podparł dłonią ociężałą ze zmęczenia głowę i przechylił szkło. Pierwsze łyki piwa swą goryczką przeszywały gardło docierając w głąb trzewi, powodując ukojenie całego ciała i umysłu po trudach wielogodzinnej podróży. Westchnął głośno i zaspokoiwszy pierwsze pragnienie, powoli zaczął smakować trunek rozglądając się dookoła. W oczy rzucały się w porozwieszane na ścianach czarno–białe zdjęcia i wyróżniająca się między nimi, urzekająca paletą barw, pocztówka z ubiegłego wieku. Na fotografiach widać było miejscowy port, łodzie rybackie, rynek i stary ewangelicki kościół, stojący na wzgórzu. Na jednej z nich, wiszącej za barem, prezentował się szczupły, nie wysoki mężczyzna z sumiastym wąsem, spod którego wystawał przylepiony do ust papieros. Pozował dumnie przywdziany w falujący na wietrze sztormiak na tle niewielkiej, rybackiej łódki. Kazik popijając piwo bezmyślnie wlepiał oczy w zdjęcie rybaka pilnując się, by tylko nie odwrócić głowy i nie spojrzeć na łakomą, zgrzybiałą staruchę, której mlaskanie słyszał za swoimi plecami.
— No tak, nie wiadomo, na kogo przyjdzie teraz kolej — rzuciła bufetowa, nerwowym ruchem ręki łapiąc za ścierkę.
— Jak to? — zapytał, nie rozumiejąc, o co jej chodzi.
— To mój mąż na tym zdjęciu! — krzyknęła. — Specjalnie go powiesiłam, żeby interesu pilnował — dodała na wydechu, zamaszystym ruchem wycierając kraniec wysokiego blatu, który przy jej wzroście sprawiał oczywistą trudność w utrzymaniu czystości.
— Mmm? — mruknął, a na jego twarzy wymalował się grymas zaskoczenia.
— Zdjęcie jego powiesiłam, on to miał głowę do liczenia, dajta spokój — powiedziała, ciskając ścierką wprost do stojącego w kącie wiadra.
— Aha — odparł, uśmiechając się z lekkim zakłopotaniem.
— Umarł dwa lata temu. Teraz będzie rocznica — krzyknęła głośno, sprawiając wrażenie przygłuchej. — Wylew miał, tam go ścisnęło czy jak, a na łodzi był wtedy. Wpadł za burtę i się utopił — wyjaśniła, wycierając spracowane dłonie o fartuch, gdy Kazik dostrzegł jak zaszkliły jej się oczy. — Uparł się i wypłynął, a prosiłam żeby został, bo jak wychodził to wrócił się po czapkę. Zaśmiał się wtedy, że to jakiś znak żeby został, bo ktoś dzień wcześniej ostrzegł go słowami — zawiesiła głos, pochylając się bliżej niego — jutro nie opuszczaj domu, moja matka widzi to samo — szepnęła tajemniczo. — Ale on nie wierzył w takie rzeczy, choć gdyby posłuchał, może by żył? — zastanowiła się głośno, wyraźnie ucieszona, że trafiła wolnego słuchacza.
— No, tak — odrzekł w oszczędnych w słowach, gdyż zmęczenie wyraźnie odbierało mu chęć do rozmowy.
— Teraz tyle chorób, co się za czasy porobiły, dajta spokój! — machnęła przy tym ręką. — Tak jak Sylwek. Mój jak żył, to nie raz zapraszał go żeby w karty pograć, a on na to, że czasu nie ma, bo co chwilę z kanalizacji wybija. A teraz to ma czas. Leży sparaliżowany i teraz to tylko felczerka przyjdzie na chwilę, by mu dupę podetrzeć. Teraz to ma czas. O! Tak tą swoją robotę kochał, że mu wyszło. Myślał, że babraniem w ściekach się dorobi. I dorobił — mruknęła z irytacją — choroby i dusznej mansardy w kamienicy pod świniami. Gnieździ się na tym poddaszu jak gołąb, a szkoda go. Taki fajny chłop z niego był — rzekła z rozrzewnieniem.
— Ale zrozumiałem, że jeszcze żyje?
— Żyje, ale co z tego jak tylko leży i ani wypić, ani zjeść nie może.
— Więc piję, póki żyję — mruknął, pociągając ostatni łyk chmielowego trunku. — Dziękuję — sapnął i odstawił kufel, zsuwając się z krzesła. Mimo, że z chęcią wypiłby jeszcze jedno piwo, nie miał ochoty słuchać banialuk opowiadanych przez rozgoryczoną wdówkę.
— A był tu kiedyś taki jeden, chory. Brzuch go bolał, wypił tą Koję i przyszedł następnego dnia i mówi, że już zdrowy jest, że to piwo go wyleczyło. Tak to się u nas leczą! Hi, hi! Dajta spokój — zaśmiała się i machnęła ręką na odlew.
— Wspaniale. Może i mi pomoże — wymamrotał pod nosem, uśmiechając się z nieukrywanym sarkazmem. — Chociaż wątpię — dodał, zarzucając plecak na ramię.
Kazimierz stanął przed budynkiem dworca, rozglądając się dookoła. Miasteczko sprawiało wrażenie zupełnie wymarłego, jakby zapadało w sen, by zbudzić się dopiero o świcie, albo i wcale, jakby cała otaczająca go materia była tylko zbiorową ułudą. Zaciągnął nosem rześkie powietrze, zmieszane ze snującą się po okolicy wonią wędzonych ryb i smoły używanej do uszczelniania łodzi. Rozciągnął się jak kot, lecz szybko przygarbił, czując jak tępy ból z prawej strony, znów daje o sobie znać.
Postawił kołnierz i ruszył do hotelu, krocząc po czarnym bazaltowym bruku, który rozświetlały przebijające się przez mgłę, rtęciowe lampy zwisające z pastorałów. Szedł z wolna, między równymi rzędami, mniej lub bardziej zadbanych kamienic jak też obskurnych pustostanów o zmurszałych murach, na które w czasie deszczu z pourywanych rynien lała się woda. Jednak wszystkie bez wyjątku łączył zielony koc mchów i porostów, równo zaścielający dachy pokryte glinianymi esówkami. Całą drogę delektował się wilgotnym morskim powietrzem, do którego miejscowi zapewne przywykli i nie wyczuwali. Co i raz zapach ten przegoniła chmura dymu dochodząca z kominów komunalnych czynszówek, a jesienny wiatr wzmagając się coraz bardziej, targał korony drzew. Z lipy porwał suche, pożółkłe liście dyrygując nimi to w lewo, to w prawo, a one niczym prawdziwi artyści, zabawiały go swoim żwawym tańcem i szeleszczącym śpiewem. Mimo, że nie każdemu dane było dziś obejrzeć to przedstawienie, on nie mógł zdobyć się na uśmiech i odpędzić od ludzi, jacy przyjechali wraz z nim w jego głowie, natrętnie przywołując wydarzenia, o których tak bardzo pragnął zapomnieć, a które nie dawały mu spokoju.
Wspominał ten dzień, kiedy zima trwała już pół roku i wydawało się, że wiosna już nigdy nie nadejdzie. Wtedy postanowił zaufać kobiecie, która uśpiła jego czujność na tyle skutecznie, że gdy niespodziewanie pojawił się w jej suterenie, zobaczył jak mimo wielu zapewnień i obietnic, znów odpływała w rozkoszy jego objęć. Nie wysłuchał nawet wykrętów i próśb o przebaczenie, bo ile można? Bez słowa wyszedł, nie czując nic, co potrafiłby nazwać słowami. Wtedy oni znów wystawili swoje łby, gdyż samotność, w której dotychczas odnajdował wolność, była dla nich nie do przyjęcia. Sam nie wiedział, w jaki sposób w jego ręku znalazła się gazeta, którą czytał w tramwaju. Oni czytali ją razem z nim, tkwiąc nieomylnie w słuszności swych przekonań, niepozwalających nawet pomyśleć, by wymknąć się prostym definicjom. Sami, pogrążając się w morzu abstrakcyjnych ideałów i sinusoidalnych uczuć, przybierających formę zwierzęcego instynktu, okraszonego dzikim skowytem samouwielbienia, nie dopuszczają głosu rozsądku, jakby bali się usłyszeć, że ich szczęście jest jedną, wielką galerią pozorów. To za ich namową wysiadł wtedy z tramwaju i idąc twardo po ponurym śnieżnym placu, widząc czerwone światło sygnalizatora na przejściu, zdające się krzyczeć „NIE IDŹ DALEJ!” poczuł lekkie pchnięcie i postawił krok przed siebie. Gdy znalazł się po drugiej stronie, prowadzony już za rękę przez nieznaną siłę, przysłaniającą ciemną kotarą jasność umysłu i szepcząc, że musi, znalazł się za drzwiami kamienicy o numerze sześć, gdzie rozpoczęła się plejada doświadczeń, jakich wolałby uniknąć.
Przygnieciony ciężarem wspomnień nie zauważył, gdy znikąd wyrosła przed nim chuda, niewysoka istota. Wystawiła do góry zapadłą, poszarpaną twarz i łypiąc wielkimi, szklistymi ślepiami, wyciągnęła tuż przed jego oczy czarną, śmierdzącą, trójpalczastą szponę.
— Trzydzieści groszy albo zwała! — wycharczała grubym, niepasującym do swej postury głosem.
— Nie mam! — wyrwany z zamyślenia rzucił odruchowo, a zjawa jak cień przemknęła obok niego i rozpłynęła się w spowitym mgłą zaułku.
— Kurwa, kto to był, do licha? — w nerwach zaklął pod nosem i łapiąc za schowany w kieszeni portfel, niepewnie rozejrzał się dookoła.
Kazik przyspieszył kroku, nie tyle ze strachu, a z powodu przeraźliwego fetoru, jaki zaczął nachalnie wdzierać się do jego nozdrzy. Po kilku krokach dostrzegł jego przyczynę. Widok był intrygujący; martwy kot przejechany na płasko jak naleśnik z wystającymi wysoko ze zmiażdżonej czaszki oczami, które przywodziły na myśl czułki ślimaka. Gdy nieco się oddalił, usłyszał przytłumiony skowyt. Odwrócił głowę, a jego wzrok przykuła sylwetka staruszki w wykuszu nad cukiernią. Starowinka wyraźnie poruszona widokiem kruków rozszarpujących, rozkładające się kocie truchło, zawodziła wniebogłosy z pewnością dając mocno popalić, chcącym już zasnąć sąsiadom.
Po chwili marszu znalazł się przy rynku, gdzie ratuszowy zegar wybijał właśnie godzinę dwudziestą drugą, a on znów poczuł okrutny fetor. Rozejrzał się, wypatrując kolejnego rozwalcowanego kota, jednak bez rezultatu. Donośne bicie zegara odbijało się od stylowych kamienic, opasających rynek, z których każda była istnym dziełem sztuki. Przy rynku toczyło się miejscowe życie. Było kino, doskonale zaopatrzony sklep mięsny, bank czy urząd pocztowy skąd można było wysłać list lub zadzwonić gdziekolwiek się chce. Kazik nabrał powietrza w płuca i na wdechu przeszedł przez rynek, wchodząc w biegnącą w stronę zatoki ulicę Morską. Niedługo potem, zawołał go skrzypiący na wietrze szyld „Hotel za winklem” wiszący na jednej z bogato zdobionych sztukaterią kamienic.
Naprzeciwko hotelu znajdował się ceglany, gotycki kościół z kamiennymi sterczynami i opływającą w ciemnościach, przysadzistą dzwonnicą. Jego uwagę zwrócił ciągnący się od portalu wejściowego do samej bramy, sznur drgających na wietrze, kolorowych girland. Od bramy rozciągały się one wzdłuż ulicy i dalej, aż do samego portu, uświetniając uroczystości związane z kończącym się jutro świętem węgorza.
Kazik stanął na progu hotelu z ulgą wypuszczając powietrze. Chwycił za mosiężną kołatkę, stukając w dębowe drzwi, połyskujące światłem żarówki, przytwierdzonej do szyldu kawałkiem drutu. Po chwili oczekiwania drzwi nieco się uchyliły, a ze środka wyłoniła się twarz, która długo i uważnie się mu przyglądała.
— Dobry wieczór, pokój mam zarezerwowany — Kazik rzucił oschle, po chwili niezręcznej ciszy.
— Mirek Osst, miło mi — gospodarz przywitał go z uśmiechem na ustach i otwierając drzwi na oścież, podał mu rękę.
— Kazimierz Hyc, wynająłem pokój na dwa tygodnie — odparł, gdy jego dłoń zanurzyła się w jego pulchnym łapsku.
— Czekałem na pana, jak podróż? — zapytał z życzliwym uśmiechem, powłóczystym wzrokiem przeczesując swojego gościa go od góry do dołu.
— Dobrze, ale szedłem i … zresztą nie ważne, wszystko w porządku — uciął, gdyż sam nie wiedział, co powiedzieć o tym, kogo spotkał po drodze.
Mirosław wszedł do małej recepcji i poprawił klosz żarzącej się lampki stojącej na biurku od razu zabierając się za formalności związane z meldunkiem. Gospodarz zdawał się być w okolicach pięćdziesiątki. Był dość ulany, to znaczy dobrze odżywiony, ale nie gruby. Z łysiną i krótkimi czarno–siwymi włosami na pozostałej części głowy. Starannie ogolony na buzi, co mocno kontrastowało z krzaczastymi brwiami. Właśnie te brwi zwróciły jego uwagę. Czarne, długie, z wystającymi gdzieniegdzie siwymi włosami skręconymi jak sprężyny, które odwracały uwagę od małych, głęboko osadzonych, świńskich oczek. O twarzy pogodnej, ale nieco niepokojącej. Taki trochę duży dzieciak, któremu czasem do głowy przychodzą szalone pomysły.
— Na czternaście dni to będzie czterysta czterdzieści złotych — rzekł swym aksamitnym głosem, wzbudzając w Kaziku coraz większa sympatię.
Hyc wyjął portfelik z kieszeni kurtki, uważnie przeliczył banknoty i przekazał je do ręki gospodarza. Oplatał ją duży złoty zegarek, który na szerokim, owłosionym przegubie sprawiał jednak wrażenie niewielkiego. Ten odwrócił się i schował pieniądze do małego gabinetowego sejfu, na którym stał mały doniczkowy kwiat. Zieloniutki, jędrny, ale nie za piękny.
— Pana pokój to szóstka, na pierwszym piętrze, zaprowadzę pana — oznajmił, zdejmując jeden z kilkunastu kluczy, wiszących na wieszaku.
— Tylko u pana jest otwarte poza sezonem? — Hyc zagadnął gospodarza, rozglądając się po opustoszałym hotelu.
— Ach ci Kaszubi to straszne uparciuchy, nie chcą gości u siebie, co najwyżej tylko w sezonie. Specyficzni to ludzie. Ale na pewno się tu panu spodoba. To senne, rybackie miasteczko, gdzie naprawdę można odpocząć. Proszę za mną — odpowiedział nieco wymijająco, obejmując go delikatnie w talii i mijając zejście do piwnicy, zaczęli wdrapywać się po schodach wiodących na piętro.
Wytarte z lakieru drewniane stopnie jęczały jak na torturach, sprawiając wrażenie, jakby miały się za chwilę rozlecieć. Szczęśliwie wytarty parkiet na piętrze przykrywał szary chodnik, tłumiąc wszelkie odgłosy. Mijając kolejne drzwi zmierzali w kierunku okna na końcu korytarza. Mirosław poprawił jeszcze beżową zasłonę, przysłaniającą toporny, żeliwny kaloryfer i w końcu przekręcił klucz w drzwiach obok.
— Proszę — Osst otwierając szeroko drzwi, zaprosił go do środka wymownym gestem dłoni i serdecznym skinieniem głowy.
— Ładnie — odparł zadowolony Hyc, spoglądając na błękitne niczym morskie fale ściany i duże łóżko, zasłane jasną pościelą.
— Cieszę się, łazienka jest tam — wskazał ręką na sąsiednie drzwi. — Śniadania serwujemy do dziesiątej, a obiady od czternastej. Bar jest czynny do ostatniego gościa, można zamówić przekąski i coś do picia. Tu ma pan klucze, ten jest od wejścia — wyjaśnił. — Jakby mnie pan potrzebował, a nie było mnie w recepcji to proszę zgłaszać się do kelnera, w barze obok wejścia.
Kazimierz podziękował i z ulgą zatrząsnął drzwi, zamykając je na klucz. Zrzucił kurtkę i plecak, od razu wyciągając ze środka szkarłatną fiolkę leków przepisanych przez lekarza. Zdrapał z niej naklejkę wraz z długą listą skutków ubocznych, którą wyrzucił do kosza, by uniknąć wrażenia, że bardziej go trują niż mu pomagają. Postawił fiolkę obok stojącego przy oknie, dużego lampowego radia, długo kręcąc jego pokrętłem. Przesuwając wzrok za podziałką na podświetlanej skali, złapał w końcu lokalną stację radiową, po czym obalił się na łóżko słuchając nadawaną akurat prognozę pogody.
_Nocą na całym Pomorzu pogodnie, temperatura plus dwanaście stopni. Widzialność będzie utrudniać pojawiająca się lokalnie mgła. Jutro zachmurzenie umiarkowane z przelotnymi opadami deszczu i dość ciepło, do dziewiętnastu stopni. Jednak ciepłą aurę będzie powoli psuć zbliżający się od północy niżowy front, który zdominuje pogodę na najbliższe dni. Ochłodzi się, a na Bałtyku pojawi się pierwszy tym roku sztorm. Według naszych synoptyków, siła wiatru może dochodzić do ośmiu stopni w skali Beauforta, a na całym wybrzeżu będzie chłodno i mokro. Nie czekając, więc na popsucie się pogody, niosącej ze sobą jesienną chandrę, zapraszamy do korzystania z ostatków dobrej, letniej pogody._
— Chłodno i mokro, świetnie — mruknął z przekąsem, leżąc z twarzą wciśniętą w miękką poduszkę, a pokój wypełnił się przyjemną muzyką, wprawiając go w trochę lepszy nastrój. — Trzeba korzystać z ostatków letniej pogody, trzeba korzystać z ostatków letniej pogody — zaczął na głos powtarzać słowa spikerki, by zmobilizować się do wyjścia. Z trudem zwlókł się z łóżka i wstąpił do ubikacji, długo wylewając z siebie piwo, wypite w dworcowym barze. — Cholera, że też musiało się spieprzyć! — zaklął, patrząc na dziwnie bulgoczący odpływ w sedesie, co chwilę bez skutku, szarpiąc za sznurek od spłuczki.
Zirytowany narzucił kurtkę i zanim przekręcił klucz w drzwiach, podszedł do radia obracając gałkę w lewo, która głośnym pyknięciem oznajmiła wykonanie zadania. Gdy po trzeszczących schodach zszedł na parter i minął restaurację, kątem oka poczuł na sobie wzrok Mirosława. Hyc miętosząc nerwowo klucze w kieszeni wszedł do przestronnej sali kominkowej, podchodząc do uśmiechającego się w jego kierunku gospodarza wychylonego zza baru, który z tego miejsca miał oko na każdego, kto wchodzi i wychodzi z hotelu.
— Mam kłopot, czy mógłby pan zajrzeć do mojego pokoju, bo spłuczka w ubikacji nie działa — zapytał nieśmiało.
— Trzeba poczekać, aż ścieki spłyną. Miasto ma problem z kanalizacją i mogą przejściowo występować pewne trudności — wyjaśnił, uśmiechając się życzliwie. — To chyba żaden problem?
— Ale ze spłuczki woda nie leci. Tej kwadratowej u góry — objaśnił, rysując dłońmi jej zarys.
— A, to musi pan tylko poruszać spłuczką i będzie działało. W ten sposób — odparł, odstawiając kieliszek, który polerował demonstrując ruchy, jakie należy wykonać.
— Aha — wyraźnie zaskoczony nie wiedział, co odpowiedzieć, gdy z zaplecza wyszedł młody kelner z półmiskiem smażonej ryby, której zapach wypełnił całe wnętrze. Hycowi od razu przejechało w brzuchu, jakby ktoś zamieszał mu we wnętrznościach.
— Ryba świeża? — zapytał, gdy jego nos coraz bardziej przenikał jej oryginalny aromat.
— Naturalnie. Dorsz z porannego połowu, przecież jesteśmy nad morzem — odparł bez wahania, dyskretnie podsuwając kartę dań.
— Dość drogo — szepnął, gdy zobaczył cenę ponad dwukrotnie wyższą niż te, do których przywykł w swoim mieście.
— Raczej okazyjnie — obruszył się nieco — i tak dla gości po kosztach sprzedajemy, a ryba prosto z morza — zachwalał.
Hyc nie oponował, gdyż głód dawał mu się we znaki, a i nie chciał robić sobie wroga w gospodarzu, więc zamówił smażonego dorsza, herbatę oraz setkę wódki. Osst z uśmiechem przyjął zamówienie i zniknął zaraz na zapleczu.
Kazik usiadł przy stoliku nieopodal rozpalonego kominka i wsłuchując się w trzeszczące szczapy drewna, podziwiał elegancki wystrój lokalu. Stwierdził, że mimo wszystko nocleg na dwa tygodnie nie kosztował go tak strasznie drogo, bo cały hotel sprawia naprawdę dobre wrażenie, a wygórowane ceny za obiady rekompensuje zapewne ich świeżość. Po chwili oczekiwania w jednym momencie z kuchni wyłonił się kelner i Osst, a każdy z nich trzymał na czubkach palców błyszczącą tacę. Kelner zaczął wykładać przed nim sztućce, filiżankę, porcelanowy imbryk z herbatą, półmisek z rybą i na koniec duży kieliszek czystej wódki. Hyc podziękował, obserwując uważnie jak Mirosław niezgrabnie otwiera drzwi do sąsiedniego pomieszczenia, spowitego tytoniowym dymem, po czym zabrał się za konsumpcję dziwnie przyprawionego dorsza, którego smak usilnie starał się ignorować. W sumie nie jadł nic od poranka, nie licząc małej kanapki z serem, zabranej z domu. Mieląc zębami rybę, popił ją kieliszkiem wódki, cały czas łypiąc okiem na to, co się działo za uchylonymi drzwiami.
Na dębowym stole ustawionym równolegle do pokerowego stolika, królowała butelka drogiego trunku, przy której dyskutowało dwóch, dystyngowanych jegomości. Mężczyźni w apaszkach i doskonale skrojonych garniturach żywo gestykulowali, świecąc przy tym zwisającymi z nadgarstków, złotymi zegarkami oraz pokaźnymi sygnetami przyklejonymi do palców. Osst sprawiał wrażenie, jakby doskonale znał swoich klientów gdyż, co chwilę zaśmiewał się wraz z nimi wniebogłosy i po przyjacielsku poklepywał ich po plecach. Kazik z lekkim obrzydzeniem zaczął przeżuwać końcówkę ryby, po czym zamknął oczy i z ulgą przełknął ostatni jej kawałek.
— I jak smakowało panu? — zapytał uprzejmie gospodarz, gdy Hyc ponownie uchylił powieki.
— Wyjątkowy smak — odpowiedział, zaskoczony jego obecnością przy stoliku. Nieco się krzywiąc, odruchowo przeciągnął językiem po podniebieniu. — A można jeszcze raz setkę wódki? — poprosił, tym razem z zamiarem pozbycia się osobliwego posmaku ryby.
— Oczywiście, zaraz podam — odparł gospodarz i po krótkiej chwili zaserwował na tacy, kieliszek czystej. Kazik nie zastanawiał się długo i od razu przechylił jego zawartość. Przepłukał jeszcze gardło herbatą i podszedł do baru uregulować należność, prosząc od razu o piwo na wynos. Osst bez wahania otworzył butelkę Mocnej Koji, doliczając ją do rachunku.
— Dobry! My som z żonom!!! — nagle rozległ się tęgi ryk oraz huk otwieranych na oścież drzwi. Hyc odwrócił głowę, spoglądając na wąsatego mężczyznę o posturze niedźwiedzia z krępą, sporo starszą od siebie kobietą. Na czubku głowy uwity miała kok wielkości bocianiego gniazda, a na twarzy warstwę makijażu mogącą zakryć rów mariański i karykaturalnie wysmarowane wściekłą, czerwoną szminką usta.
— A tak, ale sądziłem, że państwo…
— Pokoja mamy wynajętego!!! — wąsacz wtrącił w słowo, nie dając dokończyć gospodarzowi, któremu pozostało jedynie niezręcznie się uśmiechnąć.
— Tak, już zaraz państwa zaprowadzę — Osst wyszedł zza baru, zdejmując w pośpiechu fartuch. — Zastąp mnie proszę, ja zaprowadzę państwa, a potem będę musiał zniknąć na jakiś czas — rzucił do kelnera, kiwającego ze zrozumieniem głową.
— My z Grażynką przyjechali trochę odpocząć… — mężczyzna głośno oznajmił, gdy razem z Osstem opuszczali restaurację_,_ wzbudzając w Hycu wrażenie człowieka bez ogłady, a wręcz tępego przygłupa.
— Od myślenia odpoczywasz cały czas — mruknął Kazik, nonszalancko rzucając kelnerowi banknot, co było widoczną oznaką, że alkohol zaczął działać, gdyż uczynił to lekką ręką i bez bólu serca. Schował portfel do wewnętrznej kieszeni kurtki, złapał butelkę za szyjkę i wyszedł na dwór.
Noc objęła go chłodnym uściskiem, wywołując gęsią skórkę na całym ciele. Stawiając kroki wzdłuż kościelnego muru schodził w dół ulicy, mijając stojący naprzeciw dziewiętnastowieczny szachulcowy czworak, zamieszkiwany, sądząc po wiszących w podwórzu sieciach, przez rybaków. Gdy wyszedł zza węgła budynku, jego oczom ukazał się utęskniony widok. Morze, a właściwie zatoka na falach, której skrzyły się światła nielicznych portowych lamp i blask księżyca, uparcie przebijającego się przez rzednącą mgłę.
Port usytuowany był w dogodnym miejscu, kilka mil morskich za _szperkiem_ jak Kaszubi w swej gwarze określali cypel, wrzynający się piaszczystym jęzorem w wody zatoki, lub winklem jak mówili pozostali, głównie napływowi mieszkańcy. Zanim Kazik stanął na skraju betonowego nadbrzeża, minął przesmyk utwardzony ażurowymi płytami, rozcinający zaniedbany, piaszczysty pas terenu, porośnięty kępami wysokich traw, gdzie rybacy mieli ulokowane składziki ze swoim sprzętem. Większość z nich wykonana była z przepołowionych, złączonych ze sobą i ustawionych na sztorc, kadłubów starych łodzi, stanowiąc charakterystyczny element portowego pejzażu.
Cała okolica zdominowana była przez regularne dźwięki dochodzące z buczka mgłowego, umieszczonego na latarni nawigacyjnej potocznie nazywanej stawą, która stała na końcu falochronu obsypanego kamiennym nasypem. W czasie mgły oprócz sygnałów świetlnych, nadawano również sygnały dźwiękowe, ułatwiające załogom statków określenie swojego położenia. Buczek powoli stawał się reliktem przeszłości, gdyż większość jednostek pływających, miała już dostatecznie rozwiniętą sieć łączności radiowej. Urząd Morski zawiadujący tutejszym portem, zdecydował jednak o kontynuowaniu tego sposobu ostrzegania ze względu na to, że tutejsze, głównie niewielkie kutry, nie były wyposażone w radio i nie mogły za ich pomocą odbierać sygnałów nawigacyjnych. Ponury, basowy dźwięk wciąż się, zatem niesie po zatoce podczas mglistej czy sztormowej pogody, wiążąc się z nią nierozerwalnie, jak szum fal czy pisk mew.
Z nadbrzeża portowego w głąb zatoki odchodziły drewniane pirsy. Na końcu pierwszego, najszerszego, znajdował się zbudowany na palach, nad wodami zatoki, okrągły, drewniany budynek bosmanatu. Dwa kolejne, usytuowane nieco dalej służyły, jako przystań dla miejscowych rybaków. Hyc przeszedł obok poukładanych przy nadbrzeżu drewnianych skrzynek i beczek, mijając warsztat, przed którym na podporach stała poddawana naprawie pomeranka. Zmierzał w kierunku najbardziej oddalonego pirsu, gdzie w sezonie tłumnie snują się zawiani turyści wychodzący z popularnej spelunki o wdzięcznej nazwie „Bar pod pukającym dzięciołem”, która skończyła działalność ledwie wczoraj. Schowana nieco na uboczu, pod rozłożystą topolą, okazała, kolorowa buda z pochylonym przez wiatr szyldem, czekała na kolejny sezon zabita szczelnie deskami i brezentową płachtą.
Kazik wszedł na sfatygowany, drewniany pomost, idąc między szpalerem małych, kolorowych kutrów. Skrzypiące łodzie kołysały się lekko na spokojnej fali, a obijające o maszty metalowe linki, grały niczym portowa kapela. Przez chwilę poczuł się wyjątkowo, gdy stanął na jego krańcu. Samotnie chłonąc urok zatoki w tajemniczym anturażu, poczuł, jakby cała ona istniała dziś tylko dla niego. Obserwując urokliwą pełnię, szybko otrząsnął się z tej myśli gdyż uświadomił sobie, że przywiodło go tutaj coś więcej niż tylko podziwiane malowniczych widoków.
Przełykając kolejny łyk piwa, przed oczami przeleciały mu obrazy, przez, które nie widział kolorów lata. Od tamtej chwili wyryte ma z tyłu głowy „Memento Mori”, a rzeczywistość dnia codziennego stale zdaje się mu przypominać tą maksymę, że jesteśmy tu na chwilę. I cokolwiek robisz, rachunek zawsze bierzesz na siebie. Nie licz, że zaspokoisz czyjeś oczekiwania. Im zawsze będzie mało. Nikogo przecież nie obchodzi, że chłoniesz teraz wieczorną bryzę w akompaniamencie portowej muzyki i wokalu krążących nad głową śnieżnobiałych mew. Że może robisz to po raz ostatni, mimo, iż masz dopiero trzydzieści lat. Tak to jest, że chcą cię mieć na własność. Banda domorosłych kuglarzy podejrzanej konduity, mających za cel, byś stał się bezwładną marionetką w ich brudnych dłoniach.
Chłodny, wieczorny podmuch przeszył jego ciało, więc łyknął kolejny haust piwa, które zdawało się już działać na dobre. Stojąc na krańcu pomostu uśmiechnął się szeroko, gdy poczuł, jakby ktoś w jednej chwili zdjął mu z pleców gromadzony przez ten czas, niewidzialny balast. Napawając zmysły niepowtarzalną atmosferą, spoglądał jak blada tarcza księżyca, rozjaśniała całą zatokę swą jasną, niczym pierwszy śnieg poświatą. Odwrócił się na pięcie i ruszył w stronę nadbrzeża. Cichy stukot obcasów odbijających się od desek pomostu zagłuszyła wrzawa, jaka w jednym momencie rozgorzała dookoła. Z przerażeniem spojrzał jak w jego kierunku zlatywało się stado jazgoczących mew. Gdy próba rozgonienia rzuconą w ich kierunku butelką okazała się bezskuteczna, pozostało mu jedynie odpędzanie się rękoma od sunącej nisko nad głową oszalałej chmarze ptaków, czego nie wytrzymała spróchniała deska, zarywając się pod jego ciężarem.
— Kurwa! — zdążył tylko zakląć przed upadkiem, gdy jego noga zaklinowała się w pomoście.
Nagle wszystkie okoliczne lampy zgasły, a do jego uszu coraz wyraźniej dochodził warkot dieslowskiego silnika, który nagle ucichł, a z mgły wyłonił się zarys sporej łodzi o smukłej sylwetce. Z tego, co zdołał dostrzec, zrobiła jeszcze zwinny obrót w basenie portowym i zawinęła przy nabrzeżu. Wszystkie mewy krążyły wokół niej, nauczone, że odgłos kutra przybijającego do portu oznacza najłatwiejszy sposób napełnienia brzuchów smacznymi kąskami. Zawsze dostaną resztki z przebieranych sieci lub ukradną je z misek otyłym kotom, dokarmianym regularnie przez rybaków.
Niemal natychmiast z pokładu łodzi wysunął się długi trap. Z widocznym trudem zeszła z niego postać, od stóp do głów odziana w czarną, połyskującą w blasku księżyca pelerynę. Znienacka z pogrążonych w mroku i mgle rybackich składzików wyłoniły się sylwetki kilku osób, z których jedna oświetlała drogę płomieniem lampy naftowej. Tajemnicza para w czarnych, przeciwdeszczowych płaszczach z kapturami zarzuconymi na głowie, podtrzymywała słaniającą się na nogach wątłą istotę, żwawo ciągnąc ją w stronę statku. Momentami sprawiała ona wrażenie, jakby próbowała oswobodzić się z trzymających ją po obu stronach przybocznych, jednak szybko została wprowadzona na pokład, po chwili niknąc ze wszystkimi pod jego powierzchnią. Chwilę później trap zaczął się podnosić, a motor statku wchodzić na coraz wyższe obroty. Łódź głośno pomrukiwała odbijając od brzegu, a port zasnuł siwy, gryzący dym, spalonej ropy. Jednostka oddalała się coraz bardziej w głąb zatoki, aż w końcu przepadła we mgle.
Światło stawy tkwiącej na końcu falochronu niestrudzenie przymykało swe szelmowskie oczko na małe głupstewka, które wyczyniał Hyc, nim w końcu zszedł z pirsu. Wtedy miarowy dźwięk buczka przeszył niosący się po wodach zatoki, przeraźliwy krzyk kobiety, brutalnie rozdzierający szatę, tej odzianej w zadumę i nadzieję, pachnącej, namiętnej nocy.