- W empik go
Walek na jarmarku - ebook
Walek na jarmarku - ebook
Hieronim Derdowski (kaszb. Hieronim Derdowsczi lub Jarosz Derdowsczi; ur. 9 marca 1852 w Wielu w ówczesnym powiecie chojnickim, zm. 13 sierpnia 1902 w Winonie, Minnesota, USA) – poeta kaszubski, humorysta, dziennikarz, wydawca prasy emigracyjnej w USA. Z powodu szykan władz pruskich wyemigrował w 1885 do Stanów Zjednoczonych, gdzie w środowiskach polonijnych prowadził działalność społeczną i dziennikarską. W Detroit redagował „Gazetę Narodową” i „Pielgrzyma Polskiego”, zaś w Winonie od 1886 „Wiarusa”. Jest autorem licznych utworów pisanych zarówno w dialekcie kaszubskim, jak i po polsku. Niniejsza książeczka to zabawne, chociaż podszyte nutką goryczy przygody niejakiego Walka, który w swoich wędrówkach przeżywał liczne przygody. Tomik zawiera opowiadania: Zamiast przedmowy, Gorzkie żale czeladnika krawieckiego, Walek się oporządza, Walek staje się Jasnym Panem, Jak częstował Walek i jak jego częstowano, Przygoda z niedźwiedziem, panem burmistrzem i łykami. Siła złego na jednego. Nie ma złego, co by na dobre nie wyszło. A oto fragment wprowadzenia: „Pewien czeladnik krawieckiego fachu, Co nie miał nigdzie chroniącego dachu, Rzucił na plecy swój tłumoczek lekki. I poszedł szczęścia szukać w świat daleki. Ale to szczęście nie każdemu sprzyja A poczciwego najczęściej omija, Więc i nasz krawiec po długim tułaniu Powrócił zimą w latowem ubraniu”.
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7950-811-2 |
Rozmiar pliku: | 190 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Pewien czeladnik krawieckiego fachu, Co nie miał nigdzie chroniącego dachu, Rzucił na plecy swój tłumoczek lekki. I poszedł szczęścia szukać w świat daleki.
Ale to szczęście nie każdemu sprzyja A poczciwego najczęściej omija, Więc i nasz krawiec po długiem tułaniu Powrócił zimą w latowem ubraniu. Znajomy majster wziął go do warsztatu, Czeladź się jemu cieszyła jak bratu. A kiedy tępe znów dzierżył nożyce. Pytają, jakie zwiedził okolice? Oj zwiedziłem ja różne wsie i miasta, Lecz wszędzie bieda, jak u nas, i basta, A jaki nędzny wiódłem byt tułaczy, Ten tu mój zaczek niech wam wytłómaczy.
Gdym z pełnym workiem stanął w Petersburku, Występowałem w porządnym tużurku, Ale gdy długo nie było roboty, Wnet się zaczęły pieniężne kłopoty. Za Polską wzięła mnie tęsknota silna, Lecz ledwie miałem na bilet do Wilna, A gdy przybyłem nad Wisłę do Pragi, Znikły z kieszeni rosyjskie bumagi. Kiedy po moście ku Warszawie biegę, Spotykam z księstwa znanego kolegę, Co od tygodnia miał u żyda pracę I właśnie pierwszą tego dnia wziął płacę. Ten mnie się pyta, czemu mi tak smutno. A gdy powiadam, że w kieszeni płótno. Radzi mi, bym mu ostatnią sukmanę Za jego kusy czek dał zamianę. – Nie chcę ja, rzecze, abyś był skrzywdzony, Ponieważ zaczek trochę podniszczony, Byś miał pieniądze na pierwszy początek, Przydam dwa ruble, cały mój majątek.
Wyjdziesz ty nieźle na tym interesie, Bo jak podanie na Kujawach niesie, Zdobił on Walka, forysia od koni, Którego sława dzisiaj głośno dzwoni. Lecz mimo tego wielkiego rozgłosu, Był biedny zaczek na igraszce losu, Bo go znalazłem pomiędzy zagony Na odstraszanie wróbli zawieszony. Nie zachęcałać taka zaczka chwała, Lecz jako ciężka bieda przyciskała, Dałem sukmanę, on mi zaś dwa ruble I swoje sławne straszydło na wróble. Pocieszałem się, że w tak wielkiem mieście Znajdę przytułek i pracę nareszcie. Ale nie znałem kochanej Warszawy: Wszystkich przeraził nabytek dziurawy. Zaraz mnie ludzie wzięli na języki A o mym zaczku pisały dzienniki, Że jak w Warszawie bruk pozakładano, Coś podobnego jeszcze nie widziano.
Wziąłem się spiesznie do repararatury, U Prószyńskiego załatałem dziury, A wtedy mi go ku pamięci wiecznej Wymalowali w Gazecie Świątecznej. Sam się przeląkłem tego malowidła, W końcu do reszty Warszawa mi zbrzydła, Myślałem, że już powaryowali, Więc też w mym zaczku wędrowałem dalej. Różne ja potem przechodziłem dole, Nieraz łotrzyki wywiedli mnie w pole, Dobrze mój zaczek sobie przypomina Śmieszne przygody gdym wracał z Cieszyna, W Krakowie świeże przybywały łaty, Przez ramię na mnie patrzały magnaty. We Lwowie, gdziem się przespał w chorym domu, Austryackiego nabrałem rozumu. O mych kolejach lepiej niż papiery Świadczą przypięte na zaczku ordery: Tę łatę czarną zrobił Niemiec z Łodzi, Ta zaś zielona z Rusi gdzieś pochodzi. Te tu na dole białe i czerwone W brudnych warszawskich kątach znalezione, A ta największa koloru żółtego To wielki order pana Potockiego.
Więc rozwiązaną macie łamigłówkę! Już ja nie pójdę więcej na wędrówkę, A zaczek schowam dla biednego dziadka. Niechże go po wsiach dodrze do ostatka.
Kiedy w nim wstąpi do życzliwych ludzi, I śmiech i litość w niejednym pobudzi, A gdy pmiątką całkiem się rozleci, Może z papierni kupią ją poeci.
Toruń, na św. Filip, właśnie gdy stróż drugi raz gwizdnął.1. Walek się oporządza.
Walek myto odebrał. więc do miasta spieszy, W drodze brząka pieniędzmi i w duchu się cieszy, Jak zadziwi się matka, kiedy on z jarmarku Wróci suto przybrany, jak włodarz z folwarku.
Skoro przybył do miasta, wstąpił do oberży, Pokrzepił się miętówką, potem na targ bieży. Wszędzie hałas i krzyki, że mu głowa pęka. Tyle luda, jak wojska, lecz on się nie lęka, Ramionami przed tasze drogę sobie prości I kupuje cygaro pięć cali długości, Kołacz z sześciu bułkami chowa do kieszeni I ztąd swoją osobę już wysoko ceni.
Obstępują go żydzi: — Czego to pan szuka? Walek żydów odpycha: Idźtaż do kaduka! Jeszcze czas na sprawunki, teraz nie mam chęci, Bo mi się jakoś zdziebłko pod czupryną kręci. Prosto poszedł na rynek i na karuseli Jeździ, wcale nie zsiada, srodze się weseli; Gdy mu się już porządnie zawraca pod czubkiem, Idzie znowu do karczmy pokrzepić się kubkiem.
Naraz przyszła Walkowi taka do łba duma, Ze z chłopami pić nie chce, z panami się kuma. Poczęstował miętówką krawca w tymże czasie: — Niech jegomość poradzi, boć pan na tem zna się! Chciałbym kupić na święta sukmanę i spodnie, Ale żeby tak tanio, przy tem trochę modnie.
Krawiec głowę zadziera, ramionami wstrząsa I długiemi palcami kręci sobie wąsa. Zmierzył Walka oczyma od głowy do stopy: — Co, sukmanę? zawołał, toć to tylko chłopy Noszą takie kamzele aż po same pięty. Waspan musi mieć zaczek, w połach krótko cięty! Spojrzyj tylko pan na mnie, jak to zgrabnie leży. Trzeba, mówię, i panu po modzie odzieży. Jać bom tylko rzemieślnik, mniećby uszło prędzej, Ale panu, co tyle zarabia pieniędzy. Którego matka chowa krowę i dwie świnie, A że mądrze ma w głowie widać już po minie, Chodzić jak w rewerendzie, zmiatać połą błoto — Uważ pan, jak też można! O ludzka głupoto! Widzi pan, taki zaczek, taka bagatela, Zaraz pana wystrychnie na obywatela. Jak cię widzą, tak piszą, powiada przysłowie, Czy pan nie ma postawy jak wszyscy panowie? Przecież ciało i dusza u każdego równa, Ubiór tylko nas różni, to dzisiaj rzecz główna. Trzeba się panu ubrać cokolwieczek króciej, To w tej chwili w możnego pana się obróci. Niechno pan idzie prędko do mego warsztatu, Sprzedam ja panu zaczek tanio, jak brat bratu. Rzekłszy. Walka pod ramię ze sobą prowadzi. Kusy daje mu zaczek i kupić go radzi.
Uśmiecha się parobek, strój go kole w oczy, Więc zezuwa sukmanę i zaczek obłóczy. Staje tedy przed lustrem i robi przysiudy, Cóż, kiedy na pół tylko zaczek przykrył udy. Choć brzuch ściąga, nie może wcale spiąć się w pasie — Pewnie to taka moda teraz jest na czasie.
Krawiec kląska językiem: — Ach, jak pięknie leży! Pan wygląda jak hrabia, niech mi pan uwierzy! Kładzie palec na czoło, ujmuje się w boki. Naraz prędko od Walka odskoczył trzy kroki: — Cacy chłopak! — powiada — to mi szyk mospanie, Przecież tak wiele ładniej, niż w chłopskiej sukmanie!
Potem szafę otwiera, spodnie z kółka ściąga I do kupna raz drugi parobka naciąga. — Tutaj, widzi pan, nowe fajn są pantalony, Bukskin w nich, jak w Paryżu bywa dziś noszony. Towar to wytrzymały a nie bardzo drogi. Niechno pan raczy usiąść, wciągnąć je na nogi!
Walek, aby uniknąć próżnego mozołu, Najprzód spodnie przymierza od pasa do dołu; Że są wiele za krótkie, widzi już na oko. Przecież jeszcze nogawki rozciąga szeroko, Jako wiatrak swe długie rozszerza ramiona, Chcąc niby wszystkie wiatry przygarnąć do łona, Albo jako stodolne rozmykają wrota, Kiedy z pola nadjeżdża żniwiarzy robota. Brodą środek do piersi przyciska i ciągnie, Ale darmo, potrzebnej miary nie osięgnie. — Jać się — rzecze — przy kupnie namyślać nie lubię, Lecz tak mierząc na sążeń jakoś miarę gubię. — Ha, to już taka moda, kryć je trza w cholewach, Im są krótsze, tem mniej je pan zaszlapie w chlewach. Dzisiaj już nawet dzieci niejednego pana Noszą pantoloniki ledwie po kolana, Ale tym z pod nich nóżki wyłażą bocianie, A tu wszystko cholewy zakryją, mosanie! Chłopak już wtedy siada na podaną ławkę I próbuje kropówki przepchnąć przez nogawkę. — Ach, co pan też wyrabia, toć trzeba inaczej, Niech pan najprzód ze siebie stare ściągnąć raczy! Walek w ziemię spogląda: — Proszę jegomości, Kiedy bardzo się wstydzę w pańskie obecności. — A, rozumiem, nie szkodzi! Więc odwrócę oczy, Albo niech pan na chwilę do komórki skoczy. Chłopak skryty w komórce coraz głośno stęknie: — Och!... Zobaczy jegomość, że jeszcze co pęknie! Takie juchy wąziutkie... co to trzeba męki! No, nareszcie i weszły... obie, Bogu dzięki.
Niechno patrzy jegomość, jak to niewygodnie. — To nic, — krawiec odpowie — bo tak dzisiaj modnie, — A tu w pasie wej zapiąć nie mogę tej spinki! — No, to czem się obwiąże, masz pan kawał linki! Widzi pan, jak pasuje, choć nie brałem miary, Obuć bóty i w tłumok związać łachman stary!
— Ale teraz co trzeba — no niechże pan zgadnie, Źeby wszystko już było modnie i paradnie?! Nie uchodzi bielizna pod kaftanem zgrzebna, Panu cienka koszula z befkami potrzebna. Skoczył krawiec do kufra, wyjął coś i wlecze: — Niech pan tę prasowaną koszulę oblecze! Walek bierze i patrzy: — Tać nie wiele warta, Bo proszę jegomości, na plecach podarta, — Nikt nie widzi co w tyle, to maleńkie dziury, To tak w kufrze szkodniki pogryzły mi szczury, Za to też ją dostanie pan o wiele taniej. Walek wkłada strój nowy, więcej już nie gani. Patrzy w lustro szczęśliwy, że w pańskiej koszuli Będzie mógł się pokazać kochanej matuli.
Krawiec wielkie tymczasem mu pochwały kadzi, Befki kładzie na szyję i po piersiach gładzi: — W takiej pięknej koszuli i w tej sztywnej befce Będzie się pan podobał we wsi każdej dziewce, Szlachcic panu w tym stroju powie panie bracie! Ale czas też pomyśleć wreszcie o zapłacie: Pięć talarów za spodnie, piętnaście za zaczek: Z własną krzywdą sprzedaję, choć ja sam biedaczek. A koszulę, że towar już cokolwiek stary, Na wpół darmo odstąpię, daj pan dwa talary. Za kołnierzyk już nie chcę pieniędzmi zapłaty, Boć my dwaj zostaniemy i nadal kamraty; Da mi pan w prezencie ze dwie tłuste kury, Za to później w koszuli zlatam wszystkie dziury.
Walek palec do gęby kładzie, głową kiwa, Namyśla się i worka z zanadrza dobywa. — Toć tam widać talarów dosyć spora garstka, Rzekł, szastając rękoma, majster od naparstka. — To też z roku łońskiego cały mój zarobek, — A jak wiecie, nie lekko pracuje parobek. Męczą człeka jak bydlę, potrącają kary, Niech jegomość spuści choć ze trzy talary... Adyć kury w prezencie przyślę jutro rano — Prosił Walek i majstra ujął za kolano. — Więc muszę mieć względy, co się pana tyczy, Niech pan z pełna dwadzieścia w ręce mi wyliczy!
Gdy już handel skończony, Walek się nabiera, Krawiec staje przed drzwiami, czapkę jemu zdziera: — Nie, tak pana nie mogę wypuścić na rynek, Z życzliwości dam panu mały upominek. W takiej czapce to wcale panu nie do twarzy, Panu trza kapelusza, niechno pan uważy! Taka czapka rogata, a sukmana kusa — Widzi pan, kapelusza trzeba dla dworusa! Podaje mu kapelusz płowy, cylindrowy: Jest cokolwiek zgnieciony, boć też już nie nowy; Zaraz ja go żelazkiem panu wyprasuję... Widzi pan, jaki piękny? Ten panu daruję! Walek wsadził kapelusz do samego nosa, Podniósł głowę i w lustro spogląda z ukosa, Ledwie z wielkiej radości przed krawcem nie — Hej, proszę jegomości, jak to mi w nim pięknie! Wszystko, jak gdyby ulał, jak na głowie luźno! Ale muszę iść do dom, bo już trochę późno. Szkoda, że trzeba dźwigać te tu stare szmaty, Panu Bogu oddaję! Czas wrócić do chaty.