Wałęsa. Człowiek z teczki - ebook
Wałęsa. Człowiek z teczki - ebook
Tak demaskatorskiej książki o Lechu Wałęsie jeszcze nie było! Ostry, odkrywczy i nowatorski publicystyczno-historyczny pamflet będący odpowiedzią na zalew kłamstwa o „naszej ikonie”. Kontrapunkt do filmu Andrzeja Wajdy!
Tym razem Sławomir Cenckiewicz - popularny historyk, znany dotąd z opasłych i naukowych tomów, wspiął się na wyżyny publicystyki i napisał wreszcie książkę bez przypisów, w przystępnej formie odsłaniającą nowe i skrywane fakty. Wałęsa. Człowiek z teczki to jaskrawa prawda o esbeckich źródłach mitu Wałęsy. To oskarżenie elit III RP - okrągłostołowego sojuszu nomenklatury z jej agentami i „pożytecznymi idiotami” - o sprzeniewierzenie się i poniżenie narodowego ruchu „Solidarności”.
Wolisz prawdę od kłamstwa? Czujesz sie oszukany przez tandem Jaruzelski-Wałęsa? Pozostajesz lojalny wobec Sierpnia '80 i idei „Solidarności”? Koniecznie przeczytaj prawdziwą książkę zamiast oglądać fałszywy film!
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7785-393-1 |
Rozmiar pliku: | 1,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Książka nie zawiera w tekście bezpośrednich adresów bibliograficzno-archiwalnych. Spis najważniejszych archiwów i publikacji wykorzystanych w książce znajduje się na końcu w bibliografii. Z myślą o czytelniku i płynności lektury w wielu cytatach dokonano skrótów, bez zaznaczania wielokropkiem konkretnych miejsc dokonanych ingerencji. Nie wypaczało to jednak sensu i znaczenia cytowanych fragmentów tekstu. Natomiast tam, gdzie taki zarzut mógłby zostać podniesiony, skorzystano z kryteriów stosowanych w publikacjach stricte naukowych.
Na końcu książki zamieszczono dwie wersje (wyjściową i montażową) zapisu rozmowy Lecha Wałęsy z bratem Stanisławem z 29 września 1982 r. w Arłamowie – tekst spisany z taśmy magnetofonowej w Pracowni Fonoskopii Zakładu Kryminalistyki Komendy Głównej MO w Warszawie i ten, który poddała obróbce edytorskojęzykowej, przygotowała i kolportowała SB od wiosny 1983 r.
Fotografie funkcjonariuszy SB wykorzystane w książce pochodzą ze zbiorów IPN.W dniu światowej premiery filmu Wałęsa. Człowiek z nadziei wyjeżdżałem do Wenecji. Późnym wieczorem, gdzieś blisko granicy austriacko-włoskiej, sprawdziłem wieści w Internecie. W Polsce usiłowano nadać tej premierze charakter sukcesu. Bombardowano więc zdjęciami z wypełnionej po brzegi sali kinowej, była też wielokrotnie powtarzana sekwencja z czerwonym dywanem, wieczorowymi kreacjami i całym blichtrem, tak charakterystycznym dla wszelakich premier filmowych. Przeglądając kolejne strony internetowe, pomyślałem, że nie ma w tym wydarzeniu niczego szczególnego. Typowe filmowe święto, które Wenecja zgotowała również innym filmom. Zobaczyłem więc piękne fotografie Andrzeja Wajdy, Lecha Wałęsy z małżonką, aktorów, ministrów, scenarzystów i polityków na weneckim dywanie. Przeczytałem o udanym filmie, wielkiej „owacji na stojąco” i szerokim zainteresowaniu włoskich mediów superprodukcją Wajdy.
Wczesnym rankiem – już na autostradzie do Wenecji – zajrzałem do włoskich dzienników i „włoskiego” Internetu. Cisza! Jedynie na witrynie lewicowej „La Repubblica” znalazłem drobną wzmiankę o festiwalu i „arcydziele” Wajdy i to wyłącznie w kontekście… wywiadu z Marią Rosarią Omaggio grającą Orianę Fallaci. To wszystko!
Wenecka premiera Człowieka z nadziei była w gruncie rzeczy polską uroczystością państwową „na uchodźstwie”. Na festiwal wysłano kilka samolotów pełnych polityków, ministrów, artystów, przyjaciół i koleżków… Kiedy już w piątkowe popołudnie wielu z nich pakowało się na statki, przerzucające biesiadników rządu Tuska i oportunistycznych halabardzistów „naszej ikony” w stronę lądu i lotniska, ja dobijałem łodzią do brzegu wyspy Lido. Wykupiłem wcześniej akredytację na pierwszy publiczny pokaz Człowieka z nadziei w festiwalowym kinie PalaBennale i zmierzałem właśnie do tego kultowego miejsca. Płynąłem łodzią i robiłem w myślach skrócony plan dnia: hotel, krótki spacer i kino PalaBennale. Było mało czasu, by to wszystko zrealizować. Nagle zauważyłem odpływający statek pełen ludzi i usłyszałem, że ktoś krzyczy głośno z jego pokładu po polsku: „No nie! To on!”. Dwie urocze panie wskazywały na mnie palcem i próbowały zabić mnie wzrokiem. Przyznam, że nieco się zmieszałem i w poczuciu winy, bo przecież zepsułem swoim widokiem tę radosną wenecką eskapadę, zszedłem owym niewiastom z pola rażenia. Moje pojawienie się w Wenecji zapewne zwarzyło im popremierowe humory, a może wręcz przeciwnie – stałem się pożywką do wybornych żartów. I w takim oto nastroju udałem się na film Wajdy.
Siadając w fotelu kina PalaBennale na drugiej projekcji (otwartej dla widzów z zewnątrz), dość dobrze wiedziałem, czego mam się spodziewać, ponieważ znałem zarówno ideologiczno-wiernopoddańcze wypowiedzi reżysera, jak i scenariusz Janusza Głowackiego, który omówiłem ponad rok temu w dawnym „Uważam Rze”. Gdy zgasły światła, pomyślałem tylko, że mimo wszystko chciałbym zostać czymś mile zaskoczony. Niestety tak się nie stało.
Siedząc w kinie, czułem się okropnie znużony. Początkowo robiła na mnie wrażenie dynamiczna, rockowa, punkowa muzyka, która jednak rozjeżdżała się z fabułą, a zwłaszcza z Wałęsą, który tej dynamiki, buntu i świeżości, jaka była w nas – młodych ludziach dekady lat osiemdziesiątych – najzwyczajniej nie miał. Emocje pojawiły się u mnie w zasadzie tylko raz – kiedy na scenę filmu Wajdy wkraczała rzekoma Anna Walentynowicz. Wajda w rozmowie z Volkerem Schlöndorffem powiedział kiedyś, że Walentynowicz jest „niezrównoważona” i nie warto robić o niej filmu, więc wiary, że ukaże tę postać wiarygodnie, nie miałem. Chociaż z drugiej strony naiwnie sądziłem, że skoro Ewa Kuryło w wywiadach mówiła, jak bardzo przykłada się do swej roli, i że fascynuje ją postać Anny, że czyta nawet jej biografię, to może jednak mnie zaskoczy. Niestety! Anna Walentynowicz w wersji wajdowskiej jest karykaturą Anny Solidarność – pomagierką i klakierką Wałęsy i to w najbardziej dramatycznych chwilach strajku – 16 sierpnia 1980 r. Wałęsa wyłamuje się po raz pierwszy ze środowiska Wolnych Związków Zawodowych Wybrzeża i nie informując kolegów, nagle kończy strajk, zadowalając się spełnieniem drugorzędnych postulatów. W tej scenie uśmiechnięta i nieświadoma owej zdrady Walentynowicz klaszcze Wałęsie! To ordynarne kłamstwo i gwałt na historii jest próbą odebrania Annie jej zasługi – uratowania strajku przed upadkiem i proklamowania strajku solidarnościowego z tysiącami Polaków, którzy w solidarności ze Stocznią Gdańską podjęli protest. W tej fundamentalnej scenie Wajda odziera Walentynowicz z jej największych zasług, przypisując je jednocześnie Wałęsie. Oto istota manipulacji Wajdy, który w całym filmie dodaje Wałęsie cechy i zasługi innych, by stworzyć fałszywy mit Wałęsy odważnego, bojownika ulicznego ratującego mordowanych kolegów, społecznego inspektora pracy, który może wszędzie wejść i zerknąć, ale nie jako donosiciel, tylko przejęty pracą bez masek ochronnych. Tak więc scena z „położeniem” strajku jest jakby obrazem ogólnego „złodziejstwa” Wajdy, odbierającego coś Annie i innym stoczniowcom, by przypisać to Wałęsie. W rzeczywistości Walentynowicz, wspólnie z Aliną Pienkowską, która również w filmie Wajdy klaszcze Wałęsie, dziękując za zniszczenie strajku, ratują protest, starając się zatrzymać tysiące robotników idących jak rzeka w stronę stoczniowych bram. To, co zrobił Wajda, jest w istocie zamachem na całą pamięć o Annie. Dodatkowo w miejsce jej heroizmu „mistrz” Andrzej podstawia TVN-owską gwiazdeczkę i beztalencie aktorskie – Dorotę Wellman jako Henrykę Krzywonos. To ona, wedle tej wizji, w pojedynkę ratuje strajk sierpniowy, a później staje się jego mózgiem. Oto polityczna podmiana według instrukcji premiera Tuska, który już w czerwcu 2009 r. wskazał w Krakowie na Krzywonos jako na prawdziwy symbol kobiet „Solidarności”.
Anna Solidarność nie pojawiła się potem w filmie ani razu. Wychodząc z kina, zdałem sobie sprawę z pewnego paradoksu. Pisząc kilka lat temu książkę o Annie Walentynowicz, poddałem krytyce film Strajk w reżyserii Volkera Schlöndorffa, jako w dużej mierze krzywdzący Annę Solidarność. Z perspektywy czasu, w zderzeniu z Człowiekiem z nadziei, uważam ten film za znacznie prawdziwszy niż przedtem. Schlöndorff o wiele więcej zrozumiał z naszych dziejów, z niedoli polskiego robotnika-stoczniowca buntującego się przeciwko komunizmowi, ze specyfiki życia robotniczego i trójmiejskiej tradycji oporu, niż Wajda, który mieni się świadkiem Sierpnia ’80. Rodzimy mistrz pozostał na etapie swego stalinowskiego debiutu.
Oglądając ten film za granicą i słuchając na końcu słabiutkich oklasków życzliwej, dobrze wychowanej widowni, zdałem sobie sprawę, że gdyby ten film miał być pokazany w Gdańsku działaczom „Solidarności” w sali BHP w obecności autorów filmu, konsultanta historycznego i Wałęsy – to trzeba by było zapewnić ochronę połączonych sił antyterrorystów z ABW i dawnego ZOMO.
Siedziałem w kinie zupełnie sam. Przy dźwiękach piosenki Paula Henry’ego Dallaire’a A song for Lech Walesa oglądałem napisy końcowe. Pomyślałem, że to nie jest film adresowany do Polaków. I przypomniałem sobie scenkę z polskimi oficjelami na statku. Słoneczna Wenecja nijak nie pasuje do brutalnych pytań, które trzeba sobie zadać po obejrzeniu tego filmu. Siedziałem jeszcze przez jakiś czas w fotelu. Dopiero po dłuższej chwili zauważyłem, że niedaleko mnie stoi mężczyzna i też patrzy na ekran z napisami końcowymi. Jak się okazało, był to pracownik kina – Polak. Skorzystałem więc z okazji i zapytałem go o opinię na temat filmu. Był bardzo wzburzony: „Nie ma nic o strajkach w 1976 r. I w końcu, o co tu chodzi? To on był tym Bolkiem czy nie?”. Wstałem z fotela i powiedziałem: „Był, proszę pana, był. O to w tym wszystkim chodzi, że był…”.
Czasem Wałęsa sprawiał wrażenie, że gryzie go robak sumienia i zaraz przemoże opór własnego zakłamania. Niedawno usprawiedliwiał się, że musiał zostać prezydentem Rzeczypospolitej, bo Tadeusz Mazowiecki z Wojciechem Jaruzelskim utrzymywaliby nadal w Polsce komunizm, Układ Warszawski i RWPG. Można było się łudzić, że następnym razem powie jeszcze słowo więcej, że zacznie odsłaniać tajne powiązania, które przecież tak dobrze poznał, że ujawni wreszcie, kto, kiedy i dlaczego spiskował przeciw Polsce, zdradzał ją i sprzedawał w optymalnym dla niej momencie chylącego się imperium sowieckiego.
A jednak zawsze szybko wracał do wytrenowanej przez długie lata formy i tak jak w lipcu 2013 r. pisał na swoim blogu:
Dlaczego nie rozliczyliśmy wtedy komuny? Dlatego, bo byliśmy za słabi, niezorganizowani, bez programu i struktur bez przygotowanej wiedzy. Inne próby w tym stanie musiałyby się zakończyć przelewem krwi. Komuna była tak wtedy silna i jeszcze zorganizowana z aparatem i bronią. Istniał jeszcze ZSRR, a w Polsce było na stałe ponad 200 tysięcy żołnierzy sowieckich, nie mówiąc do dziś o innych służbach.
Później było już jak zawsze…
W najtrudniejszych momentach, gdy sam myślał, że już nic go nie uratuje, na pomoc przychodziła dobra wola Polaków, których antykomunistyczne nastawienie pozwalało mu – tak jak w przypadku ujawnienia treści rozmowy z bratem, uznanej przez większość Polaków za „fałszywkę” – wyjść z opresji obronną ręką.
Wałęsa bardzo trafnie pokładał zaufanie w społeczną niewiarę. Większość Polaków nie wierzyła, że był płatnym donosicielem, i z czasem wypracował argumentację, według której informacja o jego agenturalności stawała w sprzeczności z upadkiem komunizmu. Pozorny paradoks – agent obalił komunizm – stał się jego głównym narzędziem polemicznym, zasadniczo fałszywym, bo nie tylko nie obalił komunizmu, ale wręcz przyczynił się do jego transformacji w postkomunizm.
Cykliczność i przewidywalność zachowań Wałęsy każe nam – po ludzku – porzucić myśl, że robak sumienia doprowadzi go wreszcie do przemiany. Zatem czy człowiek na co dzień noszący znaczek z Matką Boską w klapie marynarki na pewno nie zdobędzie się na spojrzenie Polakom prosto w oczy i wyjawienie strasznych tajemnic, które w sobie tłumi? Czy nie ma już żadnej nadziei na to, że, straciwszy szacunek i zaufanie, zechce przynajmniej, w nagrodę za swą spowiedź, żebrać u rodaków o ich litość dla tragicznego losu, który sam na siebie sprowadził i wciąż sprowadza?
Nie znam odpowiedzi na to pytanie. Nie wolno jednak orzekać końcowego wyroku o Wałęsie jako człowieku z martwą już duszą, z sumieniem zabalsamowanym przez specjalistów od kłamstwa i służb specjalnych, starcu bez przyszłości.
Choć ten niewolnik nie tyle próbował zerwać więżące go kajdany, ile się z nich nieco wyzwolić, to jednak pamięta, że pod złotymi sukniami, w które się dziś obleka, cały czas pozostaje spętany. Gdy mu to doskwiera, zaczyna wrzeszczeć, złorzeczyć i pluć nienawiścią. Wówczas przytomnie mówi o Jaruzelskim jako o zbrodniarzu, który powinien zostać osądzony, czy ostatnio o Kwaśniewskim jako agencie bezpieki, którego nie powinno się dopuścić do sprawowania urzędu. Przyzwyczailiśmy się do jego szokujących wyskoków. Reagujemy na nie wzruszeniem ramion. Ale przecież nawet ten nieszczęśnik może któregoś dnia przemówić ludzkim, własnym, szczerym głosem. Gdy odejdą Jaruzelski i Kiszczak, „ikona” może poczuć się zwolniona z zobowiązań i wolna od zagrożenia z ich strony. Może więc któregoś dnia zrobi nam niespodziankę. Wszystko jest możliwe z tym najbardziej niemożliwym człowiekiem z immunitetem „Bolka”, ukrytym wciąż pod połą marynarki ze znaczkiem Matki Boskiej. Bo przecież póki człowiek żyje, żyje z nim jego sumienie…Lech Wałęsa przyszedł na świat w Popowie w środę, 29 września 1943 r., około godziny 3.30 nad ranem. Był czwartym dzieckiem Feliksy z Kamińskich (1916 – 1975) ze wsi Pokrzywnica i Bolesława Wałęsy (1908 – 1945) z Popowa. Pierworodna była Izabela (1934 – 2012), a po niej urodzili się jeszcze – Edward (ur. 1937 r.) i Stanisław (ur. 1939 r.). Feliksa rodziła Lecha w rodzinnym domu, a w zasadzie w ciasnej lepiance połączonej z oborą i chlewem, bo murowany dom powstał kilka lat później. Bolesława Wałęsy u boku brzemiennej żony nie było. Niemcy mieli przetrzymywać go w pobliskim Chalinie i wykorzystywać do przymusowych robót po tym, jak według rodzinnych podań podczas rewizji znaleźli u niego nielegalnie chowanego świniaka. Obecna w chałupie Izabela wspominała później, że gdy mama po porodzie zobaczyła po raz pierwszy „tę wielką jego głowę”, powiedziała: „Kiedyś będzie z niego wielki i sławny człowiek”. Sławny niewątpliwie się stał. I to na cały świat.
Charakter i osobowość człowieka zawsze kształtują rodzice, bliscy, otoczenie i miejsce, w którym przyszło mu żyć. W przypadku Lecha Wałęsy trudno mówić o jakichś jednoznacznie dobrych wzorcach rodzinnych. W 1981 r. wyznał, że nigdy nie miał „mistrzów, przykładów do naśladowania”. Na pewno w centrum świata Lecha stała matka. W zgodnej opinii rodziny, sąsiadów i księży Feliksa była dobra, lubiana, a przede wszystkim religijna, choć mimo że regularnie prowadziła modlitwy przy przydrożnej figurce Matki Boskiej i odmawiała różaniec w domu, to stroniła od uczestnictwa we mszy świętej. Podobno wstydziła się biedy. Owa sprzeczność – religijność bez udziału w nabożeństwach – stała się później normą postępowania jej dzieci, które również niechętnie uczęszczały do kościoła. Dotyczy to również Lecha, przez wiele lat kreującego się na gorliwego i pobożnego katolika, którego religijność została ukształtowana w dzieciństwie. Ksiądz Jan Płaciszewski, były proboszcz z kościoła parafialnego w Sobowie, mówił później:
Znam go doskonale, jak całą tę rodzinę. Kłamać przecież nie mogę, to i nie powiem, że widywałem ich w kościele.
Jakby pod wpływem takich świadectw Wałęsa dopiero w 2008 r. w swojej Drodze do prawdy przyznał, że w czasach dorastania „lenił się w niedzielę”, wybierając sen zamiast mszy.
O ojcu Lecha – Bolesławie, jak zresztą o całym rodzie Wałęsów, wiadomo niewiele. Szczególnie zagmatwane i niejasne są losy rodu od strony Jana Wałęsy, czyli dziadka Lecha, który żenił się dwukrotnie, pozostawiając po sobie wielu potomków. Zresztą w okolicach Lipna i Włocławka nazwisko „Wałęsa” występuje dość często, choć trudno pokusić się o precyzyjny opis stopnia pokrewieństwa poszczególnych osób i rodzin. W większości polegamy na podkoloryzowanych i sprzecznych relacjach samych Wałęsów, w których prawda miesza się z półprawdą, a nierzadko i z naiwną konfabulacją. Doskonale obrazuje to artykuł Agnieszki Rybak Ród Wałęsów – prawda ciekawsza od mitów opublikowany niedawno w tygodniku „Do Rzeczy”:
Co właściwie o nich wiemy? Opowieści utkane z mitów. Przekazów snutych z ust do ust bez pokrycia w zapiskach, dokumentach czy zdjęciach. Liczne rodzeństwo Lecha Wałęsy, jego dalsza rodzina czy znajomi z młodych lat od mediów trzymani byli z daleka. Przez dziesięciolecia tworzenia mitu legendy „Solidarności”, tych, którzy zdecydowali się samodzielnie badać korzenie Wałęsy, można policzyć na palcach.
Wydaje się jednak, że prawdą jest, iż Bolesław razem ze swoim bratem, Stanisławem, walczył we wrześniu 1939 r. z Niemcami pod Mławą w szeregach włocławskiego 14. pułku piechoty (służbę w tej jednostce potwierdziła po wojnie bezpieka), a po klęsce uniknął niewoli i wrócił do Popowa. Jego dalsze losy są nieznane lub przynajmniej niejasne. W 1942 r. miał zostać aresztowany przez Niemców i trafić do Chalina, a później do obozu pracy w Młyńcu koło Torunia. Według jednych relacji powodem uwięzienia przez Niemców miało być ukrywanie ubitej świni, inne podania zaś mówią o aresztowaniu Bolesława, ale dopiero „w ostatnim roku wojny” w związku z niestawieniem się na obowiązkowe kopanie rowów i faszynowanie rzeki Drwęcy. W rozmaitych konfabulacjach na jego temat najdalej zaszedł Lech, który Orianie Fallaci powiedział, że jego ojciec był w „obozie zagłady”. Jedno jest pewne – pod koniec wojny Bolesław Wałęsa przebywał w obozie pracy w Młyńcu. Feliksa miała otrzymać nawet pozwolenie na intymne widzenie z mężem, co bardzo plastycznie opisał Rogerowi Boyesowi (Nagi prezydent) towarzyszący matce w wyprawie syn Edward:
Pod koniec roku 1942, kiedy miałem sześć lat, matka otrzymała od Niemców pozwolenie na odwiedzenie męża w obozie. Zabrała mnie z sobą. Szliśmy przez dwa dni, ponieważ Niemcy nie pozwoliliby nam jechać autobusem ani nawet furmanką. Rankiem dotarliśmy do Młyńca. Kiedy stamtąd wyszła, była tak szczęśliwa, taka zmieniona. Kochali się tej nocy i po dziewięciu miesiącach, 29 września 1943 roku, urodził się Leszek. Oto jak poczęty został prezydent Polski.
Kilka miesięcy po powrocie z niewoli niemieckiej, w czerwcu 1945 r., Bolesław Wałęsa zmarł w domu rodzinnym opatrzony świętymi sakramentami. Niemal od razu głową rodziny został jego młodszy brat – Stanisław (1916 – 1981), który pojął Feliksę za żonę w 1946 r. Wywołało to niemały szok wśród dzieci, tym bardziej że niemal dokładnie w pierwszą rocznicę śmierci Bolesława (zmarł 16 czerwca 1945 r.) Feliksa urodziła pierwsze dziecko ze świeżo zawiązanego małżeństwa – Tadeusza (ur. 15 czerwca 1946 r.). Irytowało to szczególnie najstarszą Izabelę, która zamiast iść na grób ojca w Sobowie w rocznicę jego śmierci, zmuszona była siedzieć przy matce i malutkim Tadeuszu w Popowie. Na dodatek w kolejnych latach pojawili się następni synowie Feliksy i Stanisława – Zygmunt (ur. 1948 r.) i Wojciech (1951 – 1988).
Rodzina szybko podzieliła się na dwa zantagonizowane i rywalizujące ze sobą obozy – dzieci Bolesława: Izabela, Edward, Lech, Stanisław, i resztę, czyli dzieci Stanisława: Tadeusz, Zygmunt, Wojciech. Łączyć ich miał jedynie świąteczny stół dwa razy do roku. Sporą rolę w tym konflikcie odegrała Izabela, buntująca młodsze rodzeństwo przeciwko ojczymowi. Z czasem jednak to Lech wyrósł na lidera dzieci, przeciwstawiając Stanisławowi pamięć o „prawdziwym ojcu” – Bolesławie. Tę postawę determinowała miłość do matki i silne uczucie zazdrości wobec niej, szczególnie o jej wielką miłość do najmłodszego syna, Wojciecha.
Lech bardzo kochał matkę i nie pozwalał jej skrzywdzić; potrafił już jako dziecko przygadać coś ojczymowi, chociaż był najmłodszy – wspominała Izabela.
Nie był jednak w otwarty sposób zbuntowany i znał granice oporu przeciw Stanisławowi. Podążając śladami rozumowania Rogera Boyesa, który dla zanalizowania psychiki Lecha Wałęsy wykorzystywał nawet zdobycze psychoanalizy, przypisując mu „kompleks Edypa”, Paweł Zyzak wyciągnął przed laty interesujący wniosek:
kruchy związek Lecha z ojczymem miał wyraźny skutek – wyposażył Lecha Wałęsę w dwuznaczny stosunek do władzy: częściowo buntowniczy, częściowo konformistyczny. Bo i ojczymowi Lech – po krótkotrwałych buntach – w końcu ulegał.
Nie przeceniałbym jednak tego konfliktu, bo ojczym choć czasem surowy wobec dzieci (zwłaszcza własnych), dokładał wszelkich starań, by poprawić rodzinie byt: pomurował i rozbudował dom, dbał, by nikt nie chodził głodny. Lech chwalił go za to. Nawet po latach opowiadał, że Stanisław był zawsze gotów „poświęcić się dla innych, podzielić się tym, co ma”. Nawet Powiatowy Urząd Bezpieczeństwa w Lipnie chwalił Stanisława w 1947 r. za to, z jakim oddaniem poświęca się rodzinie i opiekuje się dziećmi. A bieda na popowskim klepisku Wałęsów była straszna. Brakowało nawet nafty do lampy, więc dzień kończył się wraz z zapadnięciem zmroku. Elektryczność zawitała do Popowa dopiero w 1957 r.
Takiej biedy i takiego życia nikt dziś nie pamięta – wspominał w 1981 r. Stanisław, starszy brat Lecha, w rozmowie z Jerzym Surdykowskim. – Nawet lepiej, że się nie pamięta, bo po co? Jak zrozumieć, że komuś nie starczało nawet na to, żeby dzieci posłać do szkoły, choć szkoła bezpłatna? Na portki nie starczało, na zeszyt i ołówek. Trochę „ciocia UNRA” pomagała, ale tylko dlatego fachu można było się wyuczyć, że wziął nas pod opiekę ten Państwowy Dom Młodzieży, dawali ubranie, zapomogi, bezpłatny internat. Raz nawet na wycieczkę zawieźli… Po podstawówce przez trzy lata robiłem za parobka u co większych bambrów, żeby te nasze cztery i pół hektara było czym obsiać i obrobić. Konia nie mieliśmy. Za dzień pracy konia człowiek robił u bambra cztery dni. Edward pracował tak rok i uciekł, Leszek już nie musiał, poszedł od razu do zawodówki w Lipnie… Polska Ludowa pomogła nam wyjść z tej wiochy. Zaraz, zaraz… Po co ja to właściwie mówię? Jak wytłumaczyć młodym, co to była „ciocia UNRA”, bamber i gliniane klepisko? No i jak mają oni zrozumieć, że musieliśmy żyć wszyscy z tego kawałka gruntu, bo nie było innej roboty, innej możliwości, choć z głodu umrzyj…
Wokół osoby ojczyma Lecha jest sporo niejasności. Wspomniana już Izabela Wałęsa snuła o nim przed laty fantastyczne opowieści, jak to uciekł spod bramy obozu koncentracyjnego w Dachau, ukrył się w stodole, gdzie zaopiekowała się nim młoda Niemka, z którą miał romans.
Z Niemiec wrócił w przebraniu gestapowca – opowiadała na kartach Drogi nadziei. – Ludzie myśleli, że współpracował z Niemcami. Dopiero gdy go później po raz drugi zabrano do obozu, przestali o tym mówić, choć niektórzy jeszcze po wojnie do tego wracali.
Nie wiadomo, ile w tej relacji jest prawdy, a ile próby zneutralizowania kłopotliwej historii rodzinnej przez Lecha Wałęsę, który umieścił wypowiedź siostry w swojej pierwszej książce w 1987 r. W każdym razie odnalezione niedawno w IPN dokumenty Powiatowego Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego w Lipnie rzucają nieco inne światło na historię wojenną ojczyma Lecha. Późną jesienią 1947 r. Stanisław Wałęsa został osadzony w areszcie bezpieki w Lipnie pod zarzutem przechowywania zagubionej przez milicjanta broni. Tłumaczył się z tego w pokrętny i nielogiczny sposób, który jest bardzo charakterystyczny dla późniejszych wystąpień Lecha. Podczas przesłuchania w dniu 4 grudnia 1947 r. Stanisław szukał dla siebie alibi m.in. poprzez zwrócenie uwagi na zachowanie przyrodniego rodzeństwa (z drugiego małżeństwa ojca – Jana Wałęsy), zainteresowanego poszukiwaną przez milicję i bezpiekę bronią:
Co do posiadania pistoletu przeze mnie oświadczam, co następuje: w dniu 21 albo 22 listopada 1947 r. przyszedł ze szkoły mój pasierb Edward i przyniósł ze sobą pistolet kal. 7,65. Ja zapytałem się jego, skąd on ten pistolet ma, na co mi mój pasierb odpowiadał, że znalazł go na trakcie od Chalina do Popowa, że z nim szła od mego ojca moja siostra, i widziała, jak ten pistolet znalazł. Ja odebrałem ten pistolet i schowałem go w szopie na strychu, ponieważ obawiałem się, ażeby się dzieci nie zastrzelili. Na drugi dzień przyszedł ze szkoły mój pasierb Edward i opowiadał mi, że ten pistolet, który znalazł, ma być zgubiony na weselu mej siostrzenicy, opowiadała mu to moja siostra Wanda. W niedzielę dnia 23 listopada 1947 r. przyszła moja siostrzenica Izabela Lisowska zam. Rumunki Chalińskie pow. Lipno z dwoma mężczyznami, to jest z jej mężem Lisowskim i nieznanym mi nazwiskiem mężczyzną, którzy zażądali ode mnie pistolet, mówiąc do mnie, że miał mój (syn) pasierb Edward znaleźć pistolet, na co ja im odpowiedziałem, że jak znalazł Edward, to i ten pistolet rzucił, i że ja żadnego pistoletu nie posiadam, a gdybym posiadał, to bym oddał na Milicję, i zapytałem się jego, czy ten pistolet był na zezwolenie, na co Lisowski odpowiedział, że miał być. Wtedy siostrzenica z mężem Lisowskim i nieznanym mi mężczyzną, poszli z powrotem. Na następny dzień dowiedziałem się od ob. Roszkowej zam. Rumunki Chalin pow. Lipno, że ojciec mój zam. Rumunki Chalin pow. Lipno miał do niej powiedzieć, że gdybym oddał ten pistolet, to byśmy otrzymali 1000 zł. Jak również mój brat Mieczysław Wałęsa zam. w Popowie pow. Lipno przyszedł do mnie i opowiadał mi, że ojciec mu mówił, że powinienem ten pistolet oddać. O tym, że nie wolno przechowywać broni bez zezwolenia władz, wiedziałem, a ja nie chciałem tego pistoletu przechowywać, a chciałem się tylko dowiedzieć, czyj ten pistolet jest, a następnie chciałem ten pistolet zdać na posterunek MO Chalin.
Stanisław Wałęsa nie chciał oddać pistoletu nawet funkcjonariuszom MO, którzy zapukali do jego domu. Dopiero „pod groźbą kary oddał , miał go schowanego w oborze na strychu” – czytamy w notatce funkcjonariusza. Znaleziono tam również magazynek i 5 sztuk naboi. Mimo to sprawa została zatuszowana. Już 2 stycznia 1948 r. bezpieka umorzyła śledztwo, tłumacząc to „nieświadomością i nieznajomością przepisów” przez Stanisława Wałęsę, który ciesząc się „dobrą opinią wśród sąsiadów”, był w tym czasie zaaferowany „remontem swego mieszkania (pieca) ze względu na posiadane małe dzieci”. Niemniej jednak w toku postępowania śledczy z PUBP w Lipnie przypomnieli o zebranym na niego „komprmateriale” (prawdopodobna współpraca z SS podczas wojny), który stoi w sprzeczności z opinią zawartą w cytowanym wcześniej uzasadnieniu umorzenia postępowania:
Zatrzymany jest podejrzewany o współpracę z okupantem podczas wojny i przynależność do SS. Ob. Bromirski Edmund zam. Trzcianka, gm. Chalin, pow. Lipno, pracownik spółdzielni w Chalinie o to go oskarża, tylko mówi, że woli zeznawać dopiero w Lipnie, ponieważ jest jego kuzynem. Ob. Bromirski oświadczył, że jeżeli dostanie wezwanie do Lipna, to da pewne wskazówki i takich świadków, którzy również konkretnie to zeznają. Podejrzany cieszy się złą opinią wobec ludności polskiej.
Nieznana historia Stanisława Wałęsy, jego nie do końca wyjaśnione związki z okupantem, zachowanie i sposób argumentacji w rozmowach z funkcjonariuszami bezpieki – wszystko to bardzo przypomina późniejsze losy samego Lecha Wałęsy. On również będzie miał w przyszłości sprawę związaną z nielegalnym posiadaniem broni, która podobnie zostanie w niejasny sposób „skręcona”.
Rozpoczęta w 1950 r. podstawowa edukacja szkolna sprawiała Lechowi Wałęsie sporo kłopotów. Zanim w 1959 r. trafił do Zespołu Szkół Mechanicznych w Lipnie (klasa mechanizacji rolnictwa), repetował siódmą klasę. W zawodówce dał się poznać jako „rozrabiacz i palacz”, jak zapisano w protokole Zespołu Wychowawczego w listopadzie 1960 r. Trzykrotnie stawał na radzie pedagogicznej za palenie papierosów w internacie. Był na szczęście lojalnym obywatelem tej małej Polski Ludowej. Bezpieka ustaliła później, rozpytując wychowawcę Wałęsy z internatu, że był „zawadiaką” i „łobuzem”, ale takim, którego się na ogół lubi, bo zawsze wesoły i potrafiący pokierować rówieśnikami. Jednoczesne członkostwo w przybudówkach PZPR – Związku Młodzieży Socjalistycznej – i ZSL, Związku Młodzieży Wiejskiej, przynależność do Ligi Przyjaciół Żołnierza, a także opinia wystawiona przez szkolną jaczejkę partyjną: „postawa moralno-polityczna właściwa”, rekompensowały w oczach czerwonych skłonność Lecha do chuligaństwa. W przypływie szczerości Wałęsa przyznał w 1981 r., że mając 17 lat, „oddalił się od wiary” i „zaczął używać życia”. „Prywatki, dziewczyny i alkohol” – mówił, nie wspominając jednak o chuligaństwie. Przeczy to powtarzanym przez długie lata opowieściom o rzekomej apolityczności Wałęsy i chronicznej wręcz niechęci wobec komunistycznych organizacji. Już wówczas Lech przejawiał skłonność do podwójnego życia, co potwierdza nieco późniejsza opinia wyrażona przez jednego z jego kolegów – Jana Kalińskiego – w zeznaniu dla milicji:
Od spraw politycznych trzyma się z dala. Niejednokrotnie nawet przy kieliszku, gdy ktoś na ten temat rozpoczął dyskusję, on udziału nigdy nie brał.
Zresztą pozostali bracia Lecha równie chętnie angażowali się w działalność polityczną. Stanisław zaczynał od przystąpienia do w Związku Młodzieży Polskiej. Kiedy już przeprowadził się do Bydgoszczy (wcześniej mieszkał we Włocławku) i zatrudnił w kombinacie „Makrum”, awansował na sekretarza Podstawowej Organizacji Partyjnej PZPR. Podobnie Tadeusz, który został członkiem egzekutywy POP PZPR w Wojewódzkim Zarządzie Kółek Rolniczych we Włocławku. Z kolei Izabela, po ucieczce z Popowa, według relacji rodzinnych, kierowała w Sochaczewie stołówką „milicyjną czy wojskową”.
Odrębną grupę komunistycznych aktywistów stanowią dalsi krewni Lecha Wałęsy z okolic Popowa, Lipna, Włocławka i Dobrzynia. Wielu z nich nie miało oporów, by tuż po wojnie wstępować w szeregi bezpieki i milicji, co dokumentują zachowane liczne dokumenty w bydgoskim IPN. Przykładowo Stefan Wałęsa (ur. 1924 r.) z sąsiedniego Chalina służył w LWP i brał udział w walkach z „reakcyjnymi bandami”, a po przejściu do cywila w 1958 r. wstąpił do ORMO (służył tam jeszcze w połowie lat osiemdziesiątych), przysięgając „walkę z wrogami aż do zwycięstwa Polski Ludowej”, której „czekał wiele lat”. Z kolei Władysław Wałęsa (ur. 1898 r.) był w 1945 r. naczelnikiem Więzienia Karno-Śledczego we Włocławku, ale już dwa lata później został zwolniony dyscyplinarnie za nałogowe pijaństwo i niewywiązywanie się z obowiązków służbowych. Jego żona – Zofia Wałęsa (ur. 1900 r., z domu Iwaniec) – od 1978 r. aż do zgonu w 1987 r. udostępniała SB swoje mieszkanie we Włocławku, które zyskało status lokalu kontaktowego o kryptonimie „Zacisze”. Tadeusz Wałęsa (ur. 1921 r.) był po wojnie oficerem śledczym w Powiatowym Urzędzie Bezpieczeństwa Publicznego we Włocławku. W latach 1946 – 1966 w bezpiece i służbie więziennej we Włocławku służył także Hieronim Wałęsa (ur. 1917 r.), a od 1979 r. w ORMO służył Jan Wałęsa (ur. 1948 r.). Podobnych historii w rodzie Wałęsów jest znacznie więcej, choć jest to tak duża i skonfliktowana wewnętrznie rodzina, że trudno obarczać wszystkich podobną predylekcją do zdrady.
W czerwcu 1961 r. Lech Wałęsa ukończył edukację szkolną z ogólną oceną dostateczną i… bardzo dobrą za sprawowanie! Świadectwo potwierdza awersję Lecha do nauki. Zwłaszcza lektura książek była dla niego wyzwaniem ponad siły. Jeszcze w 1981 r. zwierzał się Orianie Fallaci, że „nie przeczytał ani jednej książki”, w ogóle „nigdy niczego nie czytał”. „Czasem próbuję, ale zatrzymuję się na piątej stronie, nudzi mnie to”. Na 18 wykładanych w szkole przedmiotów jedynie z trzech uzyskał ocenę inną niż dostateczna (matematyka – dobry, przysposobienie sportowe – bardzo dobry, gospodarka przedsiębiorstwa – dobry). Nie miał podobno pomysłu na swoje życie, tym bardziej że z pracą na roli nie wiązał przyszłości, a o dalszej nauce, przy tym poziomie intelektualnego rozwoju i ocenach, nie było nawet mowy. Myślał wprawdzie o emigracji do Stanów Zjednoczonych, gdzie przebywała część rodziny, ale na ostateczną decyzję dawał sobie jeszcze około dwóch lat (w 1973 r. do Ameryki wyjechali Feliksa i Stanisław Wałęsowie). Kontynuował więc dotychczasowy, chuligański, tryb życia. Tak pisał o tym przed laty Roger Boyes w Nagim prezydencie:
Niepewny swojej przyszłości Wałęsa stał się niesfornym nastolatkiem. Jeden z miejscowych chłopów pamięta braci Wałęsów chodzących na odpusty, z najmłodszym Lechem jako szefem grupy. – Po drodze odrywali z płotów sztachety, by użyć ich potem w bójce. Dlatego nazywaliśmy go sztacheciarzem. – Odpusty zazwyczaj kończyły się burdami i pijatyką. W przeciwieństwie do swoich braci Lech nigdy się nie upijał, ojczym mógłby złoić mu skórę. Bracia Wałęsowie chodzili na tradycyjne sobotnie zabawy do remizy w Sobowie. Sobowo jest stosunkowo dużą wsią rozciągniętą wzdłuż wąskiej asfaltowej drogi prowadzącej do Dobrzynia nad Wisłą, na jednym końcu wsi stoi remiza, na drugim zaś, na stromym zboczu, kościół. Pewna kobieta w średnim wieku, która spędziła całe życie w Sobowie, pamięta, jak kończyły się zabawy w remizie, gdy uczestniczyli w nich bracia Wałęsowie. – W tamtych czasach często spotykałam go z całą grupą na tańcach. Pamiętam go jako człowieka kłótliwego i agresywnego. Jeżeli zaczynała się jakaś burda, można było mieć pewność, że miał on z tym coś wspólnego. Łapali cokolwiek było pod ręką – kamienie, kije, cokolwiek. Było mnóstwo podbitych oczu i rozbitych nosów… i chociaż był raczej miernej postury, Wałęsa zwykle wychodził obronną ręką. Sądzę, że działo się tak ze względu na jego determinację. Była w nim jakaś złość.
Ustalenia brytyjskiego dziennikarza potwierdził po latach i uzupełnił Paweł Zyzak. Docierając do wielu nieznanych wcześniej świadków z okolic Popowa, pisał na kartach książki Lech Wałęsa. Idea i historia:
„Drużyna” Wałęsów budziła realny postrach w całej okolicy. Mogło się ich zebrać razem nawet kilkunastu. I właśnie w tak dużej grupie stanowili największe zagrożenie dla mieszkańców okolicznych wiosek. W pojedynkę mieli się okazywać tchórzami i właśnie wówczas wyrównywano z nimi rachunki. Według osób zamieszkujących pobliskie Lenie Wielkie najodważniejszym, zarazem najbardziej lubianym z młodych Wałęsów, był zarazem najmłodszy syn Stanisława – Wojciech. Lech pełnił raczej rolę „kierowniczą”. Z racji tego, że atakował nożem, zyskał sobie pseudonim „nożownik”, bądź „scyzoryk”, w zależności od tego, kogo pytamy. Mieszkanka Popowa wyjaśnia, że najgorszą renomę w okolicy dzierżył kolejny przyrodni brat Lecha, Zygmunt. Dodaje, że zanim nie przeprowadził się do Lipna w czasach „Solidarności”, „to żyć nie szło”. To z nim, za młodu, Lech najchętniej przebywał. Na zabawach zawsze pojawiali się razem. Zygmunt zapisał się w pamięci lokalnych mieszkańców jako ten, który z premedytacją dźgnął nożem jednego z nich. Inny popowianin raz jeszcze podejmuje wątek „sztacheciarza” i potwierdza, że zawsze, gdy Wałęsowie szli na okoliczną zabawę, ludzie z przerażeniem pilnowali swoich płotów. Po kilku bójkach w pechowym płocie pozostawała może jedna sztacheta. „Jak się bili to się bili na całego” – snuje wątek tubylec. Rozbijali głowy, wybijali zęby. Ale jak kogoś znali, zwłaszcza z mieszkańców Popowa, i ten ktoś przyszedł z prośbą, aby się za nim wstawili, to zwykle nie odmawiali. „Za swoim to byli – przyznaje nasz rozmówca – Jak kogoś znali, się kolegowali z nim, to na przykład, jak miał kłopoty jakieś i widzieli, ktoś dokucza, to się wstawili, mordę skuli”.
Co ciekawe, nielubiani przez Wałęsę przyrodni bracia byli jego najlepszymi kompanami do chuligańskich wyczynów. Relacje, zebrane przez biografa Wałęsy, znajdują potwierdzenie w wielu kolejnych relacjach, dokumentach milicyjnych, esbeckich i sądowych. Synowie Feliksy często popadali w konflikty z prawem. Te, związane konkretnie z rozbojami małoletniego Lecha, trudno zrekonstruować na podstawie dokumentów, gdyż w okresie jego prezydentury zostały „zabezpieczone” przez funkcjonariuszy Urzędu Ochrony Państwa, którzy odwiedzali wszystkie miejsca związane z młodością prezydenta, rekwirując przy tym wszelkie napotkane „komprmateriały”. Mogło być tego całkiem sporo, skoro jesienią 1980 r. Wałęsa przyznał, że jeden z nauczycieli powiedział mu, że „skończy w kryminale”.
Znacznie lepiej udokumentowana jest sprawa braci Lecha: przyrodniego Zygmunta i Wojciecha oraz rodzonego Edwarda. I tak oto cieszący się szczególnie złą sławą Zygmunt Wałęsa był kilkakrotnie poszukiwany listami gończymi i karany sądownie. Z chwilą ukończenia 18 lat po raz pierwszy został skazany przez Sąd Powiatowy w Wodzisławiu Śląskim na dziewięć miesięcy więzienia w zawieszeniu na trzy lata za czynną napaść na milicjanta (sprawa nr Kp 1071/67). Później było jeszcze gorzej: w 1970 r. także sąd w Wodzisławiu Śląskim skazał Zygmunta na półtora roku więzienia za udział w bójce (sprawa nr Kp 1072/69). W 1973 r. znów rzucił się na milicjanta, za co Sąd Powiatowy w Gdańsku skazał go na półtora roku więzienia w warunkach recydywy (sprawa nr VII Kp 182/73). W 1976 r. Sąd Rejonowy w Gdańsku ukarał go dodatkowo grzywną w wysokości 18 tys. zł (sprawa nr IV Kp 412/76).
Równie burzliwe i awanturnicze życie miał Edward Wałęsa. W 1967 r. został skazany na dwa lata więzienia i grzywnę za kradzież materiałów budowlanych wartości 5 tys. zł (sprawa nr Kp 328/66). W 1974 r. Sąd Powiatowy w Poddębiu skazał go za pobicie z uszkodzeniem ciała na karę trzech miesięcy pozbawienia wolności (sprawa nr Kp 31/74). Ten sam sąd skazał w 1983 r. Edwarda Wałęsę na dwa lata pozbawienia wolności i 8 tys. zł grzywny za przywłaszczenie sumy 21 481 zł na szkodę Kutnowskiego Przedsiębiorstwa Budowlanego (sprawa nr Kp 16/83).
Najmłodszy z braci, nieżyjący już Wojciech Wałęsa, który osiadł później w Dobrzyniu nad Wisłą, uchodził w miejscu zamieszkania za alkoholika i awanturnika. W sierpniu 1982 r. pod wpływem alkoholu napadł na milicjanta i powybijał szyby w posterunku MO w Dobrzyniu. Tym zachowaniom publicznym towarzyszyło szokujące zdarzenie rodzinne – mimo bliskiego pokrewieństwa ożenił się z córką swojej przyrodniej siostry Izabeli – Grażyną Młyńską! Nie wiadomo, czy ślub był wymuszony ciążą.
Lech uniknął podobnych perypetii, ale nie ustatkował się nawet po podjęciu w sierpniu 1961 r. pracy w Państwowym Ośrodku Maszynowym w Łochocinie. Jak sam pisał później w życiorysie z połowy lat siedemdziesiątych, został w łochocińskim POM-ie „elektrykiem samochodowym, ciągnikowym i konserwatorem urządzeń elektrycznych warsztatowych”. Pracę tę traktował po swojemu – głównie jako możliwość dostępu do narzędzi, „zakombinowania lewizny” i podreperowania wizerunku w oczach okolicznych dziewcząt. Nasz świeżo upieczony 18-letni „elektryk samochodowy, ciągnikowy i konserwator urządzeń elektrycznych warsztatowych” dość swobodnie traktował obowiązki pracownicze. Wałęsa otwarcie pisał o tym w 1987 r., odwołując się przy tym do rozpowszechnionego ówcześnie pogardliwego i demotywującego traktowania pracy w zakładach i przedsiębiorstwach państwowych:
Państwowy Ośrodek Maszynowy w powojennej wsi polskiej był synonimem „nowego”, efektem nowej polityki rolnej, polegającej na wprowadzeniu państwowych gospodarstw rolnych i spółdzielni produkcyjnych, „rozkułaczaniu” indywidualnych gospodarstw chłopskich – z jednej strony, z drugiej – w jakiś sposób, na skutek absolutnego braku maszyn rolniczych i upadku wszelkiego rzemiosła wiejskiego – deską ratunku dla wsi.
W tych warunkach rodził się nowy typ pracownika wiejskiego przemysłu rolniczego. Nie miejski, nie wiejski, niby na etacie państwowym, ale mocno związany z własnym, z reguły niewielkim gospodarstwem. Pracujący w POM-ie, dla pieniędzy, a jeszcze bardziej w nadziei, że dzięki dostępowi do części zamiennych, maszyn i materiałów – będzie zdolny podratować własne, rodzinne gospodarstwo; z jednej strony poddawany hasłom o socjalistycznym współzawodnictwie pracy i konieczności przodowania, często jako członek „brygady pracy socjalistycznej”, z drugiej strony wystawiony był, wraz z dętymi hasłami, na krytyczny osąd sceptycznego środowiska wiejskiego. Wieś reagowała na »nowe« po swojemu i tradycyjnie. Pracownicy POM-u oprócz planowanych remontów ciągników i maszyn, stanowiących majątek Państwowych Gospodarstw Rolnych (PGR), z reguły drugie tyle czasu poświęcali na prywatnie wykonywane usługi – „fuchy”. W POM-ach utrwalał się cwaniacki, mający też charakter oporu przed procesem uspołeczniania wsi, stosunek do pracy na „państwowym”, tolerowany przez przełożonych, rozumiejących, że gdzieś musi znaleźć możliwość zaspokojenia potrzeb także indywidualne rolnictwo, stanowiące ciągle główny sektor gospodarki rolnej. Życie nanosiło swoje korekty.
Kim był w tych czasach pracownik POM-u? Roboczy drelich, wyłachany do ostateczności, na głowie nieodłączny berecik z fasonem, polegającym na dwu wgłębieniach po bokach, w kieszeniach klucze noszone przy sobie z obawy przed ich „zniknięciem”. Wieś płaciła w naturze, najczęściej w alkoholu, za drobne usługi. Im kto był zdolniejszy i bardziej wszechstronny, tym większy miał mir w okolicy, jako złota rączka, człowiek, który poratuje w biedzie, a i dziewczyny łaskawszym okiem na niego patrzyły. Kantorek kierownika, przy nim na korytarzu gablota z ogłoszeniami Koła Związku Młodzieży Wiejskiej; warto było się do niego zapisać, no bo wycieczka, jakieś ulgi, potańcówka. Na zapleczu pakamera, gdzie między szafkami na odzież można było „na szybko” wypić ćwiartkę po robocie albo w trakcie.
Tak rodziła się nowa moralność: ni wiejska – tradycyjna, ni nowa – socjalistyczna, jednym słowem – podwójna, i na dobrą sprawę przez żadną ze stron „walczących o oblicze wsi” nie traktowana z szacunkiem.
W POM-ie uchodziłem za fachowca najlepszego w okolicy, no, gdzieś w promieniu dwudziestu, trzydziestu kilometrów. A więc jak na warunki wiejskie – prawie najlepszy w świecie. Naprawiałem wszystko, od brony do telewizora, były też motocykle, „Wuefemki”, „Jawy”, ale i pralki „Franie”. Na schematach się znałem, potrafiłem je odpowiednio dopasować. Jak wchodziłem na zabawę, robił się szum: Wałęsa idzie, orkiestra grała, litr na stół. Pieniądze miałem, wszyscy mnie znali, bo każdemu coś tam zrobiłem, szybkie roboty, takie, których nikt nie chciał brać. Przyjeżdżali do mnie albo ja jechałem. Byłem kimś, oswoiłem świat.
Fragment ten budzi pewien niepokój natury etycznej. Oto mamy zgodę na relatywizm moralny i bardzo pokrętny sposób szukania usprawiedliwienia dla zła. Mentalność socjalistyczna, którą przesiąkł Wałęsa, wchłonął w siebie, bo jak widać, nie walczył z nią, była później przeniesiona na jego postawę w latach następnych. Wszak jest mniejsze i większe zło, jest prawda i półprawda, a nawet ćwierćprawda, pamięć może być niepamięcią, bo to, co było, może po prostu przestać istnieć, przeszłość można ukształtować w dowolny sposób, a za dokonywane wybory można nie ponosić odpowiedzialności.
Lech Wałęsa uchodził za pomysłowego i dobrego fachowca. Nie budził również większych zastrzeżeń w samym POM-ie, choć jak wynika z akt lipieńskiej bezpieki, przechowywanych w bydgoskim IPN, zarówno Lech, jak i jego bracia w dalszym ciągu
nie cieszyli się dobrą opinią wśród miejscowej ludności z uwagi na chuligański tryb życia, skłonności do kradzieży i wywoływania bójek przy użyciu noża.
Z czasem jednak, przy okazji sprawy prowadzonej jesienią 1966 r. przez MO i SB w Lipnie w związku z podejrzeniem Wałęsy o nielegalne posiadanie broni, ustalono, że brał on udział w kradzieży silnika w łochocińskim POM-ie. 2 grudnia 1966 r. poinformował o tym bezpiekę Jan Kaliński, który znał Wałęsę z POM-u:
Wałęsa Lech pracuje w filii POM Łochocin od jej założenia. Poprzednio był zatrudniony w POM Łochocin na stanowisku elektryka ciągnikowego. Wymieniony jako fachowiec w swoim zawodzie jest dobry. Z pracy wywiązuje się należycie. Odnośnie jego utrzymywanych stosunków koleżeńskich, to do jakiegoś czasu dość dobrze żył z ob. Wiśniewskim z Borowa, który również pracował w filii POM razem z nim, jednak gdy wyszła sprawa kradzieży silnika główną winę zwalono na Wiśniewskiego, który przyznał się do kradzieży, jednak ob. Lech Wałęsa (z obserwacji J. Kalińskiego to wynika) brał też udział w kradzieży tego silnika. Na zapytanie, czy może polegać na fakcie, że Ob. Lech Wałęsa posiada pistolet i radiostację u siebie, Ob. J K oświadczył, że na ten temat trudno mu jest coś odpowiedzieć. Ob. Lech Wałęsa jak go obserwuje od dłuższego czasu, to zachowanie jego nie budzi jakichś specjalnych zastrzeżeń, jest on koleżeński, nie bawi się w plotki i.t.p. Nawet od spraw politycznych trzyma się z daleka. Niejednokrotnie nawet przy kieliszku, gdy ktoś na ten temat rozpoczął dyskusję, on udziału nigdy nie brał. Dalej dodał, że jeżeli chodzi o pistolet, to uważa on, że raczej nie ma, chociaż trudno mu o tym coś powiedzieć. Natomiast radiostację jeśli ma, to tylko mógł sobie sam zmontować, gdyż jest to bardzo zdolny chłopak.
Bezpiekę interesowała jednak przede wszystkim broń i w tym kierunku prowadziła działania rozpoznawcze. Podejrzewano Lecha Wałęsę o kradzież pistoletu z jednostki wojskowej, w której w okresie od 21 października 1963 r. do 13 listopada 1965 r. odbywał służbę. Wrócił do Popowa jako kapral – podoficer LWP, jak często akcentował w wypowiedziach i różnych kwestionariuszach zawodowych. Najważniejszym źródłem informacji SB w sprawie Wałęsów był Marek Sobociński, który kolegował się z Zygmuntem Wałęsą, od którego dowiedział się, że jego brat Lech posiada pistolet i radiostację:
Wałęsa Zygmunt był moim kolegą, z którym dość często spotykaliśmy się. W maju lub czerwcu 1966 r. podczas spotkania się z Zygmuntem Wałęsą rozmawialiśmy na tematy wojskowe. W czasie tej rozmowy Zygmunt Wałęsa mówił, że jak przyszedł z wojska jego brat – Lech Wałęsa, to przywiózł ze sobą radiostację i pistolet z dalmierzem oraz naboje do tego pistoletu. Mówił, że pistolet ten miał być typu „Wis”. W dalszej rozmowie informował mnie o tym, że pistolet ma zachowany na górze koło komina, określił jednocześnie, że w kominie ma skrytkę na ten pistolet. Przypominam sobie, że było to w dniu 29 grudnia 1965 r. w porze wieczorowej przy kościele w Sobowie pow. Płock, Zygmunt Wałęsa pokazywał petardy, które w/g jego oświadczenia miał przywieźć jego brat Lech Wałęsa. O posiadaniu pistoletu przez Lecha Wałęsę Zygmunt mówił mi tylko jeden raz, czy mówił on fakty polegające na prawdzie, czy też zmyślił taką wersję, by mi zaimponować, tego nie mogę być pewnym. Z jego rozmowy wnioskuję, że fakty podane mi do wiadomości mogły polegać na prawdzie. Podczas opowiadania o posiadanym pistolecie zapytałem Z. Wałęsę, na co jest mu potrzebny pistolet, on odpowiedział, że posiada pistolet tylko po to, by mieć. Na temat radiostacji mówił, że mogą z bratem na niej nadawać, bo brat Lech nauczył go, jak ma się z nią obchodzić. Dodał, że nadawanie następuje za pomocą klucza (przycisku), wyjaśniając, że radiostacja ta jest wielkości kartonu od butów. Na temat pistoletu powiedział jeszcze, że jest on z dalmierzem i na odległość około 800 mtr. widać jest przedmiot, jakby był on bardzo blisko.
Z Zygmuntem Wałęsą rozmawiałem tylko jeden raz na temat broni i radiostacji podczas wspomnianego spotkania. W następnych spotkaniach nigdy na te tematy nie rozmawialiśmy. Ja go nie pytałem, a on nie wszczynał rozmowy mimo, że często się spotykaliśmy. Jeszcze do jesieni 1966 r. t. j. do września. W tym czasie zerwaliśmy kontakty koleżeńskie. Powodem zerwania tych kontaktów było zachowanie się w sposób chuligański Z. Wałęsy, a również wywołanie bójki z Adamem Rogozińskim, którego uderzył nożem.
Czy podane przeze mnie fakty, o których mówił Z. Wałęsa, polegają na prawdzie, czy też są zmyślone przez niego, nie mogę powiedzieć. Dla wyjaśnienia podaję, że w dużo wypadkach Z. Wałęsa lubił (kłamać) okłamywać nawet swoich kolegów, udaje bohatera, że dużo wie i umie, dużo się chwalił, a gdy przyjdzie do faktu, to okazuje się, że nic nie umie. Nie jest on lubiany przez otoczenie, ponieważ jest awanturnikiem, nieuczciwym i niestatecznym.
15 lutego 1967 r. postępowanie to zostało zakończone po tym, jak dzień wcześniej esbecy i milicjanci, pod nieobecność podejrzanego Lecha Wałęsy, przeprowadzili w domu i pomieszczeniach gospodarczych Wałęsów w Popowie krótką rewizję (14.30 – 15.00), nie znajdując jakiejkolwiek broni palnej. Nie znaleziono również skradzionego silnika. Postępowanie to budzić musi jednak wątpliwości, albowiem już w listopadzie 1966 r. SB zignorowała informację o tym, że Lech liczy się z przeprowadzeniem rewizji i chce usunąć z domu „niektóre przedmioty”:
Lech Wałęsa przeczuwając, iż może być u nich w domu rewizja, z tytułu kradzieży silnika elektrycznego z filii POM Łochocin, w którym pracował, okazał wielkie zdenerwowanie i czynił zabiegi, aby jak najszybciej dostać się do domu, w celu usunięcia, jak się sam wyraził – niektórych przedmiotów.
Nie wiadomo dlaczego, w SB sprawę uznano za „wyjaśnioną”, choć jednocześnie zlecono dalszą kontrolę operacyjną „obywatela Lecha Wałęsy”…