- W empik go
Walizka PZ - ebook
Walizka PZ - ebook
Aleksander Błażejowski (1890–1940) – polski pisarz i dziennikarz, z zawodu prawnik. Sławę przyniosły mu cieszące się dużą popularnością powieści kryminalne. „Walizka PZ” to pierwsza część trylogii. Z tajemniczym morderstwem barona Teitelberga w willi na Grunewaldzie w Berlinie wiąże się zaginięcie nie mniej tajemniczej walizki z inicjałami „PZ”. Wkrótce okazuje się, że to ona stanowi główny trop, a rozwiązanie zagadki jej zawartości może być bardziej brzemienne w skutki niż rozwikłanie sprawy morderstwa.
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8292-031-4 |
Rozmiar pliku: | 2,4 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Tajemnicze zniknięcie
Dzielnica milionerów, Grünewald pod Berlinem, zdawała się być o tej późnej porze wymarła. Gęsty deszcz bił w kałuże uliczne i w liście drzew parkowych, wydając monotonny, usypiający szum. Ciszę tę mącił od czasu do czasu ostry wiatr, który dął w korony drzew, odsłaniał na chwilę śliskie, opuchłe od wilgoci konary, porywał kilka pożółkłych liści i rzucał je na oślizgły asfalt ulicy, a potem milkł zniechęcony.
Nagle w ciszę tej jesiennej nocy wkradł się głuchy trzask motoru. Początkowo daleki i przytłumiony, stawał się potem coraz wyraźniejszy, aż wreszcie dwa długie języki reflektorów automobilowych przebiły mokrą mgłę, zaczęły lizać dachy pałacyków, szczyty drzew, aż padły na błyszczącą od wilgoci jezdnię.
Od strony Berlina jechał pełnym gazem olbrzymi mercedes. Koło willi Hardena automobil zwolnił pęd, ostrożnie skręcił w boczną ulicę i zatrzymał się pod bramą barokowego pałacyku.
– Psia pogoda, panie baronie... – żalił się szofer, pomagając wygramolić się spod amerykańskiej budy jakiemuś otyłemu mężczyźnie.
Zamiast odpowiedzi przybyły warknął coś pod nosem, potem wolno, ostrożnie, aby nie poślizgnąć się na stopniu, zeszedł na chodnik i nacisnął niecierpliwie metalowy guzik dzwonka.
Za chwilę z okien pałacyku padł ostry snop światła na ulicę i oświecił twarz czekającego. Pokłady tłuszczu układały się na jego szerokiej twarzy rozlanej w kilka fal podbródka. Mały, krótki nos i niezwykle silnie rozwinięta dolna szczęka upodabniały tę twarz do pyska rasowego buldoga. W małych, świdrujących oczkach grały ognie zniecierpliwienia.
Wreszcie drzwi pałacyku się uchyliły. W progu stanął służący.
– Przemoknąć można do skóry, zanim któryś z was zdecyduje się otworzyć... – zauważył przybyły ochrypłym głosem.
Służący cofnął się służbiście. Geheimrat baron Teitelberg, potentat giełdy berlińskiej i właściciel kilku największych fabryk chemicznych w Nadrenii wtoczył wreszcie swoją beczkowatą postać do jasno oświetlonego hallu. Służący ściągnął obmokły raglan ze swego chlebodawcy.
– Pani baronowa w domu? – spytał Teitelberg, otrząsając się z zimna i wilgoci.
– Pani baronowa i panna Erika w operze, wyjechały limuzyną o siódmej – relacjonował krótko i służbiście wygolony lokaj.
– Dobrze. Sekretarz Hauner jest?
– Prawdopodobnie wyszedł, bo w jego gabinecie ciemno...
– Zawsze się śpieszy – zgryźliwie mruknął Teitelberg. – Czy był kto u mnie?
– Nikt, panie baronie.
Geheimrat Teitelberg wolnym krokiem przeszedł hall i wstąpił na szeroką klatkę schodową, oświetloną dwoma kandelabrami elektrycznymi. Wspinanie się po schodach musiało stanowić większą trudność od interwencji giełdowych, bo baron Teitelberg jedną ręką kurczowo przytrzymywał się poręczy, a drugą opierał na grubej lasce trzcinowej; opuchłe nogi z trudem unosiły się na stopniach. Co chwila odpoczywał, a rozszerzone astmą płuca, wciągały ze świstem powietrze. Lokaj stąpał cicho za swoim panem, gotów każdej chwili do pomocy w tej niezwykle trudnej sytuacji.
Ale baron Teitelberg doszedł o własnych siłach na podest pierwszego piętra, tylko twarz jego przybrała granatową barwę, a usta otwarły się szeroko i łapczywie chwytały powietrze.
W korytarzu zasłanym puszystym dywanem lokaj pospiesznie wyminął swego pana, szybko sięgnął do kieszeni po klucz i otworzył drzwi gabinetu. Za chwilę strumień jasnego światła wypełnił zaciszny, wytwornie urządzony gabinet.
Baron Teitelberg wszedł do pokoju i uczuł miłe ciepło w kościach. Na szerokiej, obrzękłej twarzy pojawił się uśmiech zadowolenia, oczy z lubością ślizgały się po wygodnych fotelach obitych popielatym safianem.
– Ciepło tu, Johann? – spytał służącego, odzyskując dobry humor.
– Ciepło, panie baronie – potwierdził krótko lokaj.
– No dobrze. Teraz przynieś mi gorącej herbaty. Szofer może wjechać do garażu, ale niech będzie w pogotowiu, bo jeszcze raz wyjedzie do miasta mercedesem. Lancii brać nie wolno, zapowiedz to wyraźnie.
Służący zmierzał ku drzwiom, by spełnić polecenie, gdy nagle baron Teitelberg chwycił go gwałtownie za rękę. Oczy barona utkwiły z przerażeniem w koralowej zasłonie dzielącej dwa pokoje.
– Johann, tu ktoś był... – wykrztusił nerwowo.
– Ależ, panie baronie, mam klucz od gabinetu i bezwarunkowo nikogo nie wpuszczałem. Chyba sekretarz pan Hauner...
– Mówiłeś, że wyszedł...
– Tak, przed godziną zauważyłem, że w jego gabinecie ciemno.
– Więc dlaczego ta zasłona się chwieje? – spytał Teitelberg z coraz bardziej rosnącym niepokojem.
– Może przeciąg...
Długie nitki zasłony, na których kunsztownie nanizane były różnobarwne koraliki, wprawione były rzeczywiście w ruch wahadłowy i uderzały miarowo o siebie, jakby ktoś przed chwilą potrącił je, uciekając pospiesznie z gabinetu.
– Przeciąg? – dziwił się Teitelberg.
– Nic innego, panie baronie... Przestrzegam pańskiego rozkazu... Klucz od gabinetu mam zawsze przy sobie. Zna mnie pan baron... Rodzonego brata nie wpuściłbym do pokoju wbrew pańskiemu życzeniu...
Teitelberg spojrzał badawczo w oczy służącego. Biła z nich prawdomówność i ślepe posłuszeństwo. Spojrzał znów na zasłonę. Ruch wahadłowy nitek był ledwie widoczny.
Mimo to Geheimrat Teitelberg nie uspokoił się zaraz. Dziwnie elastycznym jak na swoją tuszę krokiem podszedł do okna i skontrolował zasuwy. Tkwiły mocno w parapecie okna. Przeszedł szybko do przyległego pokoju, przekręcił taster, przeszukał przy pomocy służącego każdy kąt. Nie zobaczył nic podejrzanego.
– Panie baronie – uspakajał Johann – przecież z tego drugiego pokoju nie ma wyjścia; więc jakim cudem mógł ktoś uciec stąd, skoro zasuwy okien są w porządku... Zbyt gwałtownie pchnąłem drzwi do gabinetu i prąd powietrza poruszył zasłonę.
Argumentacja służącego była tak jasna, że Teitelberg w duchu teraz sam wyśmiewał się ze swego strachu. Zgasił światło w pokoju, który wydawał mu się przed chwilą podejrzany i wrócił zupełnie już uspokojony do swego gabinetu.
– No, dobrze Johann. Teraz idź i załatw, co ci kazałem.
Johann wysunął się cicho z gabinetu.
Geheimrat Teitelberg przeszedł miarowym krokiem gabinet. Zbliżył się wreszcie do biurka. I tu znów uderzył go jakiś mały nieład. Papiery nie były ułożone z taką systematycznością, z jaką zwykł był sam je układać. Przycisk z olbrzymim lwem weneckim był niedbale rzucony na stos ceduł giełdowych.
– Niewątpliwie Hauner tu gospodaruje. Muszę go tego raz na zawsze oduczyć – mruknął sam do siebie – ale moje nerwy są również nie w porządku... Zbyt wiele pracuję. Z tą zasłoną to było nawet śmieszne...
Służący wszedł znów do pokoju, postawił na biurku szklankę gorącej herbaty. Teitelberg czekał niecierpliwie, aż odgłos kroków służącego ucichnie w korytarzu, potem nerwowo zbliżył się do biurka, chwycił słuchawkę telefoniczną i zażądał numeru 87-296. Połączenie otrzymał natychmiast.
– Czy pan Kanner w domu? – spytał z jakimś niepokojem w głosie. – To doskonale... Poślę w tej chwili auto po pana... Za pół godziny musi pan być u mnie na Grunewaldzie... Sprawa niezwykle ważna...
Odłożył słuchawkę i odetchnął głęboko. Następnie szybko połączył się z garażem automobilowym i kazał szoferowi jechać na Sandbergertor nr 106.
Telefon jakby wyczerpał siły Geheimrata. Teitelberg przymknął oczy i wsłuchiwał się w monotonny plusk deszczu w rynnach. Zmęczone powieki przysłoniły małe, niespokojne oczy. Po szerokiej twarzy przebiegały nerwowe drgawki. Zdawało się, że Teitelberg drzemie.
Upłynęła może godzina, gdy pod willą rozległ się warkot motoru. Po chwili ostry głos dzwonka w bramie wytrącił Teitelberga ze snu czy z zamyślenia. Otworzył oczy, poprawił się w fotelu i niecierpliwie zaczął nadsłuchiwać. Po kilku sekundach usłyszał stłumione kroki w korytarzu, a potem dyskretne pukanie do drzwi.
– Wejść! – rzucił krótko Teitelberg.
Do gabinetu wsunął się człowiek w pomiętym, staromodnym żakiecie. Wystające kości policzkowe łagodziła czarna splątana broda odstająca koło uszu jak szczeć. Skośne, błyszczące oczy przebiegły niespokojnie po pokoju, zanim uczynił krok naprzód.
– A, Kanner... – bąknął Teitelberg i wyciągnął zimno rękę na powitanie.
Gość podbiegł szybko i uścisnął z przesadną uniżonością tłustą dłoń Geheimrata.
– Musiałem pana ściągnąć z pościeli, ale sprawa niezwykle ważna. Zresztą, co pan ma innego do roboty?... – mówił z lekceważeniem Teitelberg.
Kanner zwiesił lekko głowę na znak, że nie oponuje.
Teitelberg przerwał na chwilę i patrzył obojętnie w kąt pokoju, jakby namyślał się nad tym, od czego zacząć rozmowę, wreszcie zaczął wolno i dobitnie.
– Jutro o godzinie ósmej rano wyjedzie pan do Warszawy...
– Jutro, panie baronie...
– Wyjedzie pan do Warszawy – z naciskiem powtórzył Teitelberg i grube wargi rozchylił w lekkim uśmiechu. Ani o pół godziny nie może pan opóźnić wyjazdu. Pojutrze może być granica polska zamknięta... Dziś z Kurfürstendamm otrzymałem stanowcze informacje. W konflikcie obecnym między Polską a Litwą Unia Sowiecka prawdopodobnie jutro opowie się po stronie Kowna... Pan rozumie chyba co to znaczy... Republika niemiecka nie wyjdzie oczywiście poza ramy neutralności... Niestety początkowo musimy być tylko liferantami dla potrzeb armii polskiej. Na razie i to dobre...
– Pan baron spodziewał się zawsze...
– Ach, spodziewałem się – machnął Geheimrat pogardliwie ręką. A czy sądzi pan, że dostawami nie można wygrać wojny? Środki chemiczne i apteczne z moich fabryk mogą być skuteczniejsze od granatów rosyjskiego mużyka. Pan wątpi?...
– Wierzę – przytaknął skwapliwie Kanner.
Teitelberg milczał chwilę. Olbrzymia dolna szczęka wysunęła się naprzód, układając twarz w groźny grymas. W oczach tkwiły iskry nienawiści. Ocknął się jednak natychmiast, bo szczęka powróciła na dawne miejsce i spokojnie już mówił dalej:
– Za późno na dyskusje polityczne. Otóż jutro pojedzie pan do Warszawy i doręczy pan firmie Wrończyk i Laube, którzy są dostawcami lekarstw dla armii polskiej, walizkę, którą pan zaraz otrzyma. Niech się pan uspokoi. Jest to mała walizka, nawet trochę podniszczona, z literami PZ. W niej będzie tylko garderoba, musi pan za wszelką cenę walizkę doręczyć Laubemu, i to tylko Laubemu. Walizki musi pan strzec jak oka w głowie. Nawet na chwilę nie wolno jej z rąk wypuszczać...
– A gdyby na cle podejrzewano cośkolwiek?...
– Ach, mogą pruć, panie Kanner – uśmiechnął się z politowaniem Geheimrat – byleby pan skrzętnie zebrał każdy strzęp i zawiózł do Warszawy. Mogą pruć, nie operuję trikami małomiasteczkowego przemytnika...
– Chciałem tylko wiedzieć, co mi grozi, gdyby na granicy polska policja... – wtrącił nieśmiało Kanner.
– Na granicy nic panu nie grozi. Jedyne niebezpieczeństwo, gdyby pan niedokładnie wypełnił moje polecenie. W Warszawie na Dworcu Wiedeńskim czekać będzie na pana automobil. Pozna go pan zaraz. Będzie to duża czerwona minerwa. Przy kierownicy będzie siedział szofer w jasnym angielskim palcie. W wozie zobaczy pan człowieka w szkłach amerykańskich. Bez chwili wahania musi pan wsiąść do tego automobilu. Niech pan unika wszelkich pytań i rozglądań się na dworcu. Tam może być gorąco... Auto ruszy zaraz z miejsca i zawiezie pana do firmy Wrończyk i Laube. Laubemu odda pan walizkę i jego poleceń musi pan ściśle słuchać. Wołałbym, aby jeszcze tego samego dnia opuścił pan Warszawę. Honorarium pańskie za tę drobną przysługę wyniesie pięć tysięcy marek.
– A gdyby zamknięto granicę i nie wypuszczono mnie z Warszawy?...
Teitelberg się zaśmiał.
– Jest pan obywatelem niemieckim i człowiekiem neutralnym. Warszawa nie miałaby powodu przetrzymywać tak sympatycznego człowieka...
Geheimrat Teitelberg wyciągnął z kieszeni olbrzymie skórzane etui, wyjął grube cygaro hawańskie i podał gościowi. Kanner wziął łapczywie cygaro, starannie je obciął i zapalił.
– No, więc jedzie pan jutro? – spytał Teitelberg, wpadając nagle w serdeczny ton.
– Jadę, panie baronie. Żaden Niemiec nie uchyla się od swych patriotycznych obowiązków.
– Zwłaszcza gdy ciężar obowiązku owinięty jest w niemieckie tysiącmarkówki... – zaśmiał się rubasznie Teitelberg. – No, ale pora dać panu walizkę, paszport i trochę pieniędzy na drogę.
Z trudem dźwignął się Teitelberg z głębokiego fotela, z kieszeni wyciągnął pęk błyszczących kluczy i wszedł wolno do drugiego pokoju.
Kanner patrzył w ogień cygara i rozmyślał o szczegółach jutrzejszej podróży. Po chwili doszedł do jego uszu zgrzyt odsuwanych drzwi kasy i szelest papierów. Wreszcie usłyszał jakby stuk padającej na ziemię walizki, potem drzwi kasy zatrzasnęły się gwałtownie, wywołując lekki wstrząs w pokoju.
Kanner spojrzał na zegarek: dochodziła dwunasta.
W domu u siebie na Sandbergertor – myślał – będę automobilem za pół godziny, a więc dość czasu, aby się wyspać, wstać wcześnie rano i przygotować się do drogi. Kurier ku granicy polskiej odchodzi około godziny ósmej rano.
Ciekaw był niezmiernie, ile też Teitelberg wyasygnuje mu na drogę. Z góry wiedział, że nie będzie to zawrotna suma, ale może i lepiej... Gdyby go w drodze przyłapano, mógłby łatwiej wpaść w podejrzenie, mając znaczną gotówkę przy sobie. Niebezpieczeństwa zbytnio się nie obawiał. Nie po raz pierwszy wyjeżdżał do Warszawy. Zresztą znał dobrze Teitelberga i wiedział, że jego kalkulacje i plany obliczane są zawsze bez ryzyka. A gdyby wpadł?... Niemiecka sieć szpiegowska doskonale jest zorganizowana w Warszawie. Za kilkanaście godzin wiedziano by już o tym w Berlinie. Nie wątpił ani na chwilę, że wpływy Geheimrata są tak olbrzymie, że wydostałby go z łatwością nawet spoza siódmej kraty. Ale zawsze lepiej bez niespodzianek... Za pięć tysięcy marek nie warto zbytnio łba nadstawiać.
W myślach operował już Kanner zarobioną gotówką. Dogasające cygaro przerwało jego kalkulacje. Wstał, aby zadusić niedopałek w popielniczce. Powoli zaczęła go ogarniać senność. Spojrzał znów na zegarek: dochodziła godzina pierwsza.
Kanner nie mógł zrozumieć, co też Geheimrat tak długo robi w przyległym, pokoju. Przeszedł się w kierunku drzwi i spojrzał do wnętrza. Światło było w pokoju zgaszone, a koralowa zasłona nie pozwalała wzrokiem przebić ciemności. Zrezygnowany usiadł z powrotem. Senność jednak coraz bardziej zaczęła go opanowywać, obawiał się, że zaśnie w wygodnym fotelu. Wstał i miarowym krokiem zaczął przemierzać gabinet.
Geheimrat Teitelberg nie wracał.
Na ulicy rozległ się nagle sygnał automobilowy. Kanner podszedł do okna. Przed bramą zatrzymała się duża, błyszcząca limuzyna. To baronowa Teitelberg i panna Erika wróciły z teatru.
Za chwilę obie panie w bogatych płaszczach brokatowych, obszytych kosztownym futrem, weszły do gabinetu. Kanner ukłonił się z wyszukaną uprzejmością.
– Pan czeka na ojca? – spytała panna Erika, zdziwiona obecnością tak późnego gościa.
– Tak, czekam. Pan baron wszedł do drugiego pokoju i już od godziny nie wraca.
Młoda dziewczyna spojrzała niedowierzająco na gościa, szybko rozchyliła koralową zasłonę i weszła do przyległego pokoju. Panowała tam zupełna cisza. Odkręciła taster. W pokoju nie było nikogo. Zdziwiona wróciła do gabinetu.
– Ależ panno Eriko, zapewniam, że baron był w drugim pokoju.
– Pan chyba żartuje – odpowiedziała zniecierpliwiona. – Stamtąd przecież nie ma drugiego wyjścia.
W oczach Kannera odmalowało się przerażenie.
Baronowa Teitelberg nacisnęła dzwonek.
Wszedł Johann.
– Czy pan baron zeszedł na dół? – spytała nerwowo.
– Nie, pan baron był w swoim gabinecie i rozmawiał z tym panem – służbiście odpowiedział lokaj.
Sytuacja stała się nieznośna. Obecni patrzyli na siebie skonsternowani. Zaalarmowano całą służbę. Po chwili willa oświetlona była rzęsiście. Przeszukano wszystkie pokoje i zakamarki, ale bezskutecznie. Baron Teitelberg jakby zapadł się pod ziemię.
Blady z przerażenia Kanner pobiegł do telefonu i zawiadomił policję o tajemniczym wypadku.Rozdział II
Pierwsze ślady
Zaciszny gabinet barona Teitelberga był teraz rzęsiście oświetlony.
W ogromnym fotelu, w którym przed kilku jeszcze godzinami tkwił olbrzymi korpus Geheimrata, siedział teraz urzędnik policyjny i przesłuchiwał świadków wypadku. Zeznawał kierownik jednej z fabryk Teitelberga, Salomon Kanner. Baronowa i panna Erika siedziały ciągle jeszcze w płaszczach wieczorowych i słuchały w niemym skupieniu zeznań tego najważniejszego świadka. Przez bladą twarz baronowej przebiegały od czasu do czasu nerwowe drgnienia, w jej dużych, pięknych oczach szkliły się krople łez. Usta poruszały się jakby chciały coś dopowiedzieć. Panna Erika położyła rękę na ramieniu matki, i miękkim dotknięciem starała się ją uspokoić.
W sąsiednim pokoju agenci policyjni przeprowadzali dokładne badania podłogi i ścian.
– Więc twierdzi pan stanowczo, że baron Teitelberg nie mógł przejść przez ten pokój niespostrzeżony przez pana? – pytał urzędnik policyjny.
– Tak twierdzę. Cały czas byłem zwrócony twarzą do pokoju, więc byłbym musiał zauważyć barona, gdyby opuścił sąsiedni pokój i przechodził przez swój gabinet – tłumaczył Kanner, skubiąc palcami bezmyślnie nitki przy wytartym rękawie.
– I nie słyszał pan w sąsiednim pokoju żadnego szamotania, żadnego wołania o pomoc?
– Nie słyszałem. Byłbym przecież podążył z pomocą albo alarmował służbę...
– A może powie pan, w jakim celu baron wszedł do sąsiedniego pokoju?
– Miał mi wręczyć walizkę, paszport i pieniądze na wyjazd do Warszawy.
– Kiedy miał pan wyjechać?
– Dziś o godzinie ósmej rano, to jest pierwszym pociągiem, który zdąża ku polskiej granicy.
– W jakim celu miał pan odbyć tę podróż?
– Miałem doręczyć walizkę jednemu z przedstawicieli naszej firmy, która istnieje w Warszawie pod ukrytą nazwą Wrończyk i Laube.
– Co zawierała walizka?
– Nie wiem, baron nie mówił mi tego, a walizki na oczy nie widziałem.
– Czy uważa pan, że doręczenie tej walizki było dla barona sprawą ważną?
– Nie wiem.
– A jak tłumaczy pan tajemnicze zniknięcie?
To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.