- W empik go
Walka zmysłów - ebook
Walka zmysłów - ebook
Zasada jest jedna – żadnego seksu z fighterami Kincaida.
Leona Torres, pewna siebie i niezależna kobieta, odnalazła w świecie nielegalnych walk dom, którego zawsze pragnęła. Trzyma się sztywno ustalonych zasad i kontroluje wszystko, nawet pojawiające się uczucia. Tak przynajmniej jej się wydaje do chwili, gdy na jednej z walk spotyka Maddoxa Chaveza. Buzujące pożądanie sprawia, że decyduje się spędzić z nim noc, nie wiedząc, że łamie tym samym jedną ze swoich najważniejszych zasad. Gdy zdaje sobie sprawę, że mężczyzna jest zawodnikiem jej szefa, całe jej poukładane życie zaczyna drżeć w posadach. Granice powoli się zacierają, a Maddox coraz bardziej zaprząta jej myśli. Jest bowiem jedyną osobą, która zdaje się ją rozumieć. Porywczy i pozornie niebezpieczny mężczyzna staje się jej kochankiem i przyjacielem, lecz im bardziej się do siebie zbliżają, tym więcej obaw rodzi się w sercu Leony. Walka z wzajemnym przyciąganiem okazuje się coraz trudniejsza. Czy będą potrafili sobie zaufać, gdy powrócą demony z przeszłości?
Kategoria: | Erotyka |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8313-638-7 |
Rozmiar pliku: | 2,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Leona
Rok wcześniej
Patrzyłam na nagrobek brata i po raz pierwszy od dnia jego śmierci nie czułam zupełnie nic – prócz otępienia. Wcześniej pojawiało się mnóstwo uczuć. Niedowierzanie. Żal. Rozpacz. Później złość. Na niego – za to, że nie odpuścił walk. Na siebie – za to, że to przeze mnie musiał się ich podjąć. Na Jacoba – że to wszystko organizował i pozwolił, by złamano zasadę „żadnych pojedynków na śmierć i życie”.
Dzisiaj nie było już niczego. Może dlatego, że w chwili, w której pochowałam swojego brata – bliźniaka, straciłam wszystko. Zawsze miałam tylko jego. Matka zmarła przy porodzie, a ojciec niewiele się nami interesował. Istnieliśmy tylko dla siebie. Gdy cztery lata temu porzuciliśmy to, co znane, niewiele się w tej kwestii zmieniło. Byliśmy dla siebie i to nam wystarczało.
Brat zrezygnował dla mnie ze wszystkiego. Należało mu się wiele, a on po to nie sięgnął, abym ja pozostawała bezpieczna. I to przeze mnie wylądował w tym grobie. Oboje wybraliśmy takie życie. Oboje poczuliśmy dzięki temu wolność. Jednak to on za to zapłacił, a ja zostałam sama i nie wiedziałam już, czy rzeczywiście czuję się wolna. Miałam raczej wrażenie, że utknęłam w pułapce, bez przyszłości. Nie wiedziałam nawet, jak chciałabym, żeby ta przyszłość wyglądała.
– Leona.
Ktoś dotknął mojego ramienia. Rozpoznałam głos, więc nawet się nie poruszyłam. Bałam się, że jeśli się odwrócę, ujrzę w spojrzeniu Jacoba współczucie, a tego chyba nie mogłabym znieść.
– Nie jesteś sama – powiedział. – Twój brat był częścią klubu. A ja troszczę się nie tylko o swoich ludzi, ale i o ich rodziny.
Wiedziałam, że Jacob miał w zwyczaju przygarniać sierotki. Dawał szansę każdemu, kto na nią zasługiwał, a nie mógł wpasować się w społeczeństwo. W końcu przyjął również mnie i Diega. Zastąpił nam rodzinę, której tak naprawdę nigdy nie mieliśmy. Sęk w tym, że ja nie chciałam jego litości. Po tym jak udało mi się zrobić dyplom, pracowałam na pół etatu jako dietetyk, ale to Diego nas utrzymywał. Kupił mieszkanie, ogarniał rachunki. A teraz nie było mnie na to wszystko stać, nawet jeśli przez jakiś czas mogłam żyć z jego oszczędności. Musiałam sprzedać nasze lokum i nabyć coś mniejszego, choć serce pękało mi na myśl, że stracę to mieszkanie. Miejsce, w którym po raz pierwszy poczułam się jak w domu.
Trzeba było zatem znaleźć lepszą pracę, ale z moimi papierami wolałam nie ryzykować zatrudnienia w jakiejś dużej firmie.
Spojrzałam wreszcie na Jacoba, ukrywając smutek. Miałam świadomość, że on i tak się domyśla, co czuję – ale nie musiałam mu tego pokazywać.
– Nie będę twoją utrzymanką – odparłam.
– Nikt nie mówi, że masz nią być – zapewnił. – Po prostu pozwól sobie pomóc.
Szczerze mówiąc, sam pomysł, że miałabym wyjechać do nowego miasta i zacząć od zera, cholernie mnie przerażał. Poza tym naprawdę polubiłam tych ludzi, to miejsce. Straciłam już Diega. I nie chciałam tracić więcej. Musiałam jednak zrobić coś ze swoim życiem. Nie mogłam tak tu tkwić i ciągle na kimś polegać. Nie tego pragnęłam. Pragnęłam być niezależna. Naprawdę wolna.
– Chcesz mi pomóc? Daj mi pracę – poprosiłam. – Prawdziwą pracę, a nie to gówno, które jest jedynie przykrywką.
Jacob dobrze się ukrywał, ale każdy, kto słyszał o podziemiu, wiedział też o jego walkach. Prowadził je od ponad trzynastu lat i odniósł cholerny sukces. A teraz walki nie stanowiły już jedynie chwilowej rozrywki. Był to w pełni działający interes. Dla Jacoba pracowało dużo ludzi. Nie tylko bokserzy, lecz także wielu innych. Diego, jako jeden z walczących, widział, jak ten biznes kwitnie. Nie chciał, abym się do tego mieszała, ale teraz jego już nie było, a ja musiałam radzić sobie sama. I na pewno nie zamierzałam tego robić, żyjąc na czyjejś łasce. Chciałam zapracować na swoje miejsce w tej organizacji.
– Leona, zdajesz sobie sprawę z tego, czym się zajmuję… – westchnął Jacob. Moja propozycja nie przypadła mu do gustu.
– A ty zdajesz sobie sprawę z tego, kim jestem – powiedziałam. – Myślisz, że nie wiem, czym jest to życie? Że nie znam go od podszewki? Że nie widziałam ludzi, którzy robili gorsze rzeczy niż prowadzenie dobrowolnych walk?
Nigdy wcześniej nie rozmawiałam z nim na ten temat. Kiedy po naszym przybyciu sprawdził Diega, zorientował się, kim jesteśmy. Wysłuchał nas i przysiągł dochować tajemnicy. Wiedziałam, że mogę mu zaufać, ale nigdy więcej nie zamierzałam wracać do tego tematu. Byłam Leoną Torres. Dziewczyną, która już nigdy nie spojrzy w przeszłość.
– Chciałaś od tego uciec – zauważył Jacob.
– Chciałam uciec od ludzi, którzy sądzili, że mają prawo decydować za mnie – poprawiłam go. – Chcę żyć na własnych zasadach. Nie mogę tkwić w miejscu.
Jeśli miałam kiedykolwiek ruszyć dalej po śmierci brata, nie mogłam tego zrobić, siedząc za barem. Potrzebowałam wyzwań, wolności, adrenaliny.
Nagle Jacob uśmiechnął się, jakby otrzymał jakąś wspaniałą wiadomość. Był to jego pierwszy uśmiech od chwili, gdy przyszedł do mnie do domu i powiedział, że mój brat zginął w walce.
– Ty i Diego od początku byliście zdrowo popieprzeni – przyznał. W jego ustach zabrzmiało to jednak jak komplement.
– Ciągnie swój do swego – mruknęłam. Jacoba z pewnością też nikt nie określiłby jako normalnego.
– Właśnie – odparł. – Przyjąłem was, bo wiedziałem, że Diego ma to we krwi. Tak jak ja. Nie tylko walkę, ale pewien mrok, który sprawia, że potrafimy robić to, co robimy.
– Sądzisz, że ja bym się do tego nie nadawała? – zapytałam, starając się ukryć złość. Nie chciałam, by miał mnie za gorszą tylko dlatego, że jestem kobietą.
– Sęk w tym, że wręcz przeciwnie – odrzekł. – Twoim bratem kierowała opiekuńczość. Tobą pragnienie wolności. A ja wiem, jak to drugie potrafi być silne.
Wydawał się niemal dumny, że jego domysły się sprawdziły. To był specyficzny człowiek, ale dzięki niemu zaczęła kiełkować we mnie nadzieja. Może jednak moje przyszłe życie nie miało być tak puste jak teraz.ROZDZIAŁ 1
Leona
Obecnie
Kiedy weszłam do klubu, recepcjonistka natychmiast uniosła głowę znad gazety, lecz gdy zobaczyła, że to tylko ja, oszczędziła sobie uśmiechów i po prostu skinęła mi głową. Odwzajemniłam gest i ruszyłam prosto do biura Jacoba. Nigdy nie potrafiłam zapamiętać imion zatrudnionych tu kobiet. Dziewczyny zmieniały się tak często, że zanim zdążyłam przyzwyczaić się do jednej, już pojawiała się druga. Nie wiedziałam, czy brakowało im cierpliwości do pracy w miejscu, gdzie przychodzili głównie podejrzani faceci, czy też nie miały jej do Jacoba, który potrafił być upierdliwym dupkiem.
– Szef jest w sali treningowej numer dwa – odezwała się kobieta. Spojrzałam na jej plakietkę. Tina.
– Dzięki, Tino – odparłam i weszłam do korytarza prowadzącego do pomieszczeń treningowych.
Wiedziałam, że w dwójce znajdował się ring, na którym uwielbiał trenować Jacob. W końcu sama spędziłam z nim tutaj niezliczone godziny, kiedy pokazywał mi, jak się bronić. Oczywiście Jake wolał walczyć w klatce, nawet jeśli był to tylko trening, ale zjeżdżanie do piwnic uznawano za zbyt ryzykowne, gdy w pobliżu kręciło się tak wiele ludzi. Na ogół klienci raczej należeli do podziemia, lecz nie wszyscy, a pracownicy nie wiedzieli, co jest grane, przynajmniej oficjalnie, zatem należało zachować pozory. Mimo to kilka razy walczyłam z Jacobem również w klatkach, oczywiście nie na serio. Początkowo nie wiedziałam, dlaczego tak nalegał, ale już podczas pierwszego treningu szybko to pojęłam. Na ringu człowiek zyskiwał poczucie, że ma dokąd uciec. W klatce byłam tylko ja i on, bez tej możliwości. Wiedziałam, że muszę go pokonać, aby wyjść. Chociaż nie groziło mi realne niebezpieczeństwo, podświadomość robiła swoje i trening stawał się bardziej skuteczny. Czasem trenowałam też z niektórymi zapaśnikami. W mojej pracy musiałam nauczyć się bronić przed wieloma zagrożeniami.
Działałam dla Jacoba od roku, czyli od dnia śmierci Diega. Oficjalnie i nieoficjalnie. Wiedziałam, że zachowywanie pozorów jest tutaj niezwykle ważne, więc nadal udzielałam porad z dietetyki, ale moim głównym zajęciem było pozyskiwanie nowych ludzi dla nas. Jeździłam po świecie, oglądałam legalne i nielegalne walki, a potem sprowadzałam dobrych zawodników tutaj. Rozumiałam, że spotkanie z Jacobem oznacza, iż ma dla mnie kolejne zadanie – i już nie mogłam się go doczekać.
Ta robota dawała poczucie wolności, jakiego nie zaznałam nigdy wcześniej. Jake ofiarował mi coś, czego pragnęłam – cel w życiu.
Weszłam do sali, gdzie właśnie okładał worek treningowy. Jacob zdecydowanie był dobry w walce, ale raczej nie wezwał mnie tutaj, żebym tylko sobie popatrzyła.
– Mam dołączyć czy ściągnąłeś mnie tu w innym celu? – zapytałam, podchodząc bliżej.
Zatrzymał się i spojrzał na mnie. Jego czarne włosy ociekały potem, podobnie jak naga pierś, ale miałam pewność, że dopiero się rozkręcał.
– Cześć – przywitał się. – Nie słyszałem, jak weszłaś. Daj mi chwilę, już do ciebie idę.
Zdjął rękawice bokserskie i nałożył koszulkę, po czym poprowadził mnie do swojego biura. Wiedziałam, że po spotkaniu zamierzał jeszcze skończyć trening.
– Dokąd teraz? – zapytałam, niemal zacierając ręce z ekscytacji, gdy tylko usiadłam w fotelu naprzeciwko niego. Uśmiechnął się porozumiewawczo. Tylko on potrafił zrozumieć, jak ważna jest dla mnie ta robota.
– Nowy Jork – odparł, kładąc na biurku teczkę. – Klub Andreasa. Jest tam paru, którzy mogliby nam przynieść spore zyski. Oceń ich i spróbuj namówić chociażby na gościnne walki. Obecnie przebywa tam jeden z moich ludzi, więc Andreas nie powinien robić ci kłopotów. Przynajmniej potencjalnie. Oczywiście wiesz, jak jest. Zawsze będzie jakieś ryzyko.
– Nie martw się, potrafię sobie poradzić – zapewniłam.
– Wiem – odparł bez wahania. – Wylatujesz jutro rano, na miejscu załatwiłem ci samochód, hotel, wszystko, czego potrzeba. Największe walki odbędą się w weekend, więc zostaniesz tam parę dni.
– Żaden problem. W Nowym Jorku raczej nie będę się nudzić – stwierdziłam.
– Jeśli zechcesz, przedłuż sobie wyjazd, odpocznij trochę – powiedział Jake. – Nie musisz wracać od razu.
– Masz świadomość, że wolę przekazywać ci wszystko osobiście. Nie martw się, nie potrzebuję urlopu.
Urlop jest dla tych, którzy pragną odpocząć od swojej pracy. Moja była dla mnie całym życiem. A od tego nie chciało się odpoczywać.
– Każdy czasem potrzebuje chwili oddechu – zauważył Jacob.
– I to mówi facet, który nie wziął wolnego, odkąd go znam – prychnęłam.
– Szef nie może wziąć wolnego.
Cóż, Jake bez wątpienia był dobrym szefem. Z tego, co wiedziałam, otworzył siłownię, która służyła za przykrywkę dla walk, już w wieku dwudziestu lat. Podobno wychował się na ulicy i walczył w klatkach od czasów nastoletnich, by zarobić na życie, a potem na własny biznes. Później sam zaczął organizować nielegalne spotkania i wspiął się wysoko w hierarchii przestępczego półświatka. Znał niemal każdego, kto organizował walki w innych miastach, i wymieniał się zawodnikami, dzięki czemu było ciekawiej. Gdy ludzie ciągle oglądają te same pojedynki, szybko się nudzą, więc Jacob, obecnie z moją pomocą, zapewniał swojej widowni różnorodność widowisk. Miał kasę, lojalność swoich pracowników – wszystko, czego zapragnął. Doszedł do tego ciężką pracą i nie dało się temu zaprzeczyć. Teraz zarządzał dwoma interesami i czasem walczył w klatkach, a oba biznesy wręcz kwitły.
Kiedyś nie potrafiłam pojąć piękna życia ludzi wyjętych spod prawa, a przynajmniej żyjących na jego granicy. Teraz jednak nie wyobrażałam sobie czegoś innego. Dzięki Jacobowi wreszcie sama wybierałam swoją drogę i to, kim byłam.
Wreszcie czułam się wolna.
***
Następnego dnia już w pełni się przygotowałam do kolejnej misji. Głównie dzięki magicznemu wynalazkowi, jakim jest internet i tajna stronka, na której można znaleźć transmisję z nielegalnych walk. Dowiedziałam się zatem sporo o osobach, które miałam zwerbować, i – szczerze mówiąc – nie wszystkimi byłam zachwycona. Trzech facetów zapowiadało się całkiem nieźle. Bili się dobrze, ale nie wyglądali na takich, co sprawiliby kłopoty, więc sądziłam, że może coś z tego będzie. Dwaj pozostali wydali mi się całkowicie nieodpowiedni. Jonah Holmes i Wallace Martin. Nie chodziło o to, że źle walczyli. Raczej mieli tendencję do łamania zasad, a nawet w tym świecie pewne reguły musiały istnieć. Wiedziałam, jak się kończy ich nieprzestrzeganie, i dlatego byłam na te sprawy wyjątkowo wyczulona. Jacob też zresztą nie przepadał za tym, gdy ci z wymiany zaczynali robić się krnąbrni. Nad takimi trudniej zapanować. Uznałam jednak, że nie skreślę od razu tych kandydatów. Najpierw im się przyjrzę i zobaczę, co z tego wyjdzie.
Po wylądowaniu w Nowym Jorku nie miałam zbyt wiele czasu na odpoczynek. Pospałam jednak trochę w samolocie i musiało mi to wystarczyć. Teraz należało się ogarnąć i pojechać do klubu, w którym odbywały się walki.
Przygotowania na szczęście nigdy nie zajmowały mi sporo czasu. Pół godziny po zameldowaniu się w hotelu byłam gotowa. Zdecydowałam się na czarną obcisłą sukienkę na ramiączkach i jak zawsze wysokie szpilki. Włosy wysuszyłam i pozwoliłam im opaść swobodnie na ramiona, dzięki czemu teraz okalały moją twarz ciemnymi falami. W ramach makijażu pociągnęłam usta bordową szminką. Za jedno mogłam dziękować moim meksykańskim przodkom – cerę miałam bez skazy, a rzęsy ciemne i gęste, więc nie wymagały żadnych ulepszeń.
Zanim wyszłam z hotelu, wzięłam sobie w restauracji kawę na wynos. Potem udałam się na parking. Jacob jak zawsze wszystko załatwił – samochód czekał już na mnie na lotnisku, więc nie musiałam udawać się taksówką do wypożyczalni. Znając moje preferencje, wybrał nową hondę civic. Wpisałam adres klubu w GPS i ruszyłam w drogę, czując znajomy dreszczyk ekscytacji.
Ogólnie rzecz biorąc, moja praca nie była szczególnie niebezpieczna. Jeździłam na różne walki, wypatrywałam utalentowanych ludzi, którzy mogliby walczyć dla nas, i namawiałam ich do tego. Ryzyko stanowiły ich wybuchowe charaktery oraz organizatorzy, którym nie zawsze się podobało, że ktoś próbował podebrać im ludzi. To był świat zdominowany przez mężczyzn, więc Jacob długo się wahał, zanim dał mi tę robotę. Szybko się jednak okazało, że zawodnicy o wiele chętniej przystawali na propozycję kobiety. Nie wiedziałam, na co dokładnie liczyli w związku z tym, że to ja proponowałam im gościnne walki, ale w większości przypadków zgadzali się dużo częściej, niż gdy moją funkcję pełnił John, nasz obecny księgowy.
Cóż, nie twierdzę, że nie sypiałam z zawodnikami. Ale nigdy z tymi walczącymi dla nas. Miałam świadomość, że to zawsze wszystko za bardzo komplikuje. Trochę rozrywki na gościnnej imprezie nikomu nie zaszkodzi, ale stwarzanie niezręcznej atmosfery we własnym gronie to już zupełnie co innego.
Właściwie to po wykonaniu roboty nie miałabym nic przeciwko znalezieniu sobie kogoś chętnego do zabawy. Ostatnio pomagałam Jake’owi w ogarnięciu paru spraw w klubie, więc nie miałam za wiele czasu dla siebie. Cholera, nie byłam z nikim od swoich dwudziestych piątych urodzin dwa tygodnie temu. Czułam, że najwyższy czas to zmienić. Ale najpierw praca.
Na miejsce dotarłam bez problemu. W odróżnieniu od nas ten cały Andreas ukrywał interes pod szyldem klubu nocnego. Nie uważałam za rozsądne organizowania walk i imprezy w tym samym momencie, ale cóż, każdy ma własny pomysł na biznes.
Zaparkowałam na prywatnym parkingu i skierowałam się prosto do wejścia, omijając kolejkę oczekujących. Ludzie oczywiście popatrzyli na mnie z oburzeniem. Słyszałam, jak przeklinają, ale ich zignorowałam. Ochroniarz zatrzymał mnie dopiero przy drzwiach.
– Panienko, jest kolejka – powiedział.
– Jestem od Jacoba Kincaida – odparłam.
– Leona Torres?
– To ja – potwierdziłam.
Ochroniarz sprawdził moje dokumenty i wreszcie pozwolił mi wejść do środka. Klub okazał się miejscem całkiem na poziomie. Ochrona musiała nieźle pilnować porządku, bo nigdzie nie widziałam ludzi zataczających się i pijanych w trupa. Wszyscy grzecznie tańczyli na parkiecie lub popijali drinki przy barze. Podejrzewałam, że nikt nie miał ochoty na to, aby zawitały tu gliny. Tak czy siak, prowadzenie takiego miejsca jako przykrywki to poroniony pomysł. Zawsze coś może pójść nie tak. To jednak nie moja sprawa.
Przeszłam przez klub, kierując się na zaplecze. Wiedziałam, że tam musi znajdować się wejście do miejsca, które naprawdę mnie interesowało. Rzecz jasna tego również pilnował ochroniarz.
– Tylko dla personelu, panienko.
Tym razem powiedzenie mu, jak mam na nazwisko i od kogo jestem, nie zadziałało. Facet patrzył na mnie podejrzliwie, po czym gdzieś zadzwonił, zapewne do szefa.
– Jest tu jakaś dziewczyna, która twierdzi, że nazywa się Leona Torres i przysłał ją Kincaid. Mam ją wpuścić?
Odpowiedź rozmówcy chyba była twierdząca, bo ochroniarz tylko coś mruknął i w końcu usunął się na bok. Za drzwiami zastałam schody, więc zeszłam nimi i w końcu trafiłam tam, gdzie chciałam.
Atmosfera tutaj nie bardzo się różniła od tej panującej w czasie naszych walk. Ludzie, podekscytowani zbliżającym się pojedynkiem, otaczali klatkę. Ci mniej zaangażowani siedzieli przy stolikach, popijając alkohol. Rozejrzałam się w poszukiwaniu moich dzisiejszych celów. Wątpiłam, by zawodnicy znajdowali się wśród pijących, ale zdarzali się i tacy wariaci.
W końcu postanowiłam zająć stolik i zamówić sobie drinka. Nie mogłam tak stać na środku i czekać nie wiadomo na co. Kiedy rozpoczęła się pierwsza walka, obserwowałam ją jedynie kątem oka. Nie walczył nikt z mojego kręgu zainteresowań. Dopiero przy trzeciej rundzie pojedynków zauważyłam wychodzącego z szatni Cesara Skinnera. To jeden z facetów, których uznałam za wartych ściągnięcia do nas, więc skupiłam się na nim. Patrzyłam, jak wchodzi do klatki z niezachwianą pewnością siebie. Jego przeciwnik nie był aż tak spokojny. Nie drżał, ale dało się zauważyć, że zdawał sobie sprawę ze zdolności tego, z kim ma walczyć.
Widziałam już parę pojedynków Skinnera, ale tylko na nagraniach. Miałam nadzieję, że tak samo dobry okaże się w realu.
Mimo iż nie fascynowałam się tą rywalizacją tak jak Jacob czy niegdyś Diego, potrafiłam docenić jej paradoksalne piękno. Walczący faceci mieli w sobie coś hipnotyzującego, ekscytującego. Ci, którzy naprawdę potrafili się bić, mieli w ruchach pewną harmonię. Ich walka była jak brutalny taniec.
Szybko się zorientowałam, że Cesar jest jednym z tych dziwnych tancerzy. Potrafił poradzić sobie z przeciwnikiem, robiąc przy okazji dobre widowisko. Nie urządzał jednak krwawej jatki, która mogłaby przysporzyć kłopotów. Stwierdziłam, że muszę go do nas ściągnąć.
Gdy drugi z zawodników wreszcie odklepał i się poddał, Skinner wyszedł z klatki i skierował się do szatni. Z doświadczenia wiedziałam, że niedługo wyjdzie, by świętować zwycięstwo, więc postanowiłam poczekać na niego przy barze. W tym czasie na ringu zjawił się kolejny z listy Jacoba – Jonah Holmes.
Już po paru minutach zrozumiałam, że ten facet jest dokładnie taki, jak sądziłam. Walczył, by zabić, a nie by stworzyć widowisko i po prostu wygrać. Jasne, był dobry, ale gdyby pozwolić mu zaszaleć, doszłoby do tragedii, a Jacob z pewnością nie potrzebował takich kłopotów. A może to ja stałam się nieobiektywna. Nie znosiłam tych, którzy łamali zasady, bo wiedziałam, jakie ma to konsekwencje dla innych.
– Imponujące – usłyszałam za plecami. – Większość kobiet wymiotuje, gdy do klatki wchodzi Holmes.
Odwróciłam się i spojrzałam na poobijaną twarz Cesara. Nawet taki posiniaczony wydawał się całkiem przystojny i nie przestawał emanować pewnością siebie.
– Widziałam w życiu gorsze rzeczy. – Wzruszyłam ramionami, udając obojętność.
– To brzmi, jakbyś była seryjną zabójczynią albo lekarzem – stwierdził ze śmiechem i usiadł na krześle obok mnie.
– Nie jestem ani jednym, ani drugim – odparłam.
– A jesteś tu z kimś? – zapytał, a ton głosu nie pozostawiał wątpliwości co do jego intencji.
Gdyby nie to, że tak cholernie chciałam go sprowadzić do San Francisco, pozwoliłabym, aby ta gierka doprowadziła nas do łóżka w pokoju hotelowym.
– Nie, ale nie szukam faceta – powiedziałam. A w każdym razie dopóki nie skończę roboty, dodałam w myślach. – Przyszłam tu służbowo.
– Jesteś gliną? – zapytał raczej w żartach, ale wiedziałam, że w tym biznesie ludzie są o wiele bardziej wyczuleni na tajemniczych gości, którzy mogą sprawiać problemy.
– Gdybym była, nie przyznałabym się – zauważyłam.
– Racja. – Cesar się zaśmiał. – W takim razie na czym polega twoja praca?
– Szukam talentów – wyjaśniłam, bawiąc się słomką z drinka.
Chyba już o mnie słyszał, bo nagle na jego twarzy pojawiło się zrozumienie.
– Jesteś tą od Kincaida, nie? Doszły mnie słuchy, że ktoś miał się tu kręcić, ale nie sądziłem, że to będzie kobieta.
Na swoje szczęście nie powiedział tego pogardliwie.
– Niby dlaczego? Kobieta nie może znać się na walkach? – spytałam wyzywająco. Nie lubiłam, gdy ktoś twierdził, że nie nadajemy się do czegoś takiego, a wśród zawodników było sporo szowinistycznych dupków.
– Mało która wytrzymuje na tyle długo, by się na nich znać – stwierdził. I niestety miał rację. Należałam do wyjątków. Kobiety raczej nie chciały oglądać takich pojedynków.
Jacob twierdził, że jestem popieprzona. Może to i prawda, ale ja wolałam myśleć o sobie jako o odpornej. Nie przerażała mnie krew oraz przemoc, które widziałam podczas walk. Miałam świadomość, że zawodnicy sami wybrali takie życie i wchodząc do klatki, doskonale zdawali sobie sprawę z tego, na co się piszą. Bywają gorsze rzeczy niż dobrowolne wejście na ring.
– Powiedzmy, że jestem indywidualistką – odparłam jedynie i upiłam drinka.
– To widzę. – Cesar uśmiechnął się zalotnie. Nie umknęło mojej uwadze, że zmierzył mnie spojrzeniem, które nie miało nic wspólnego z zawodowym zainteresowaniem. – To co? Kto jest twoim celem?
Nie wiedziałam, czy jest zainteresowany moją propozycją, czy raczej dobraniem mi się do majtek, ale zwykle to drugie wcale nie wykluczało pierwszego, a nawet sporo ułatwiało. Wzbudzenie zainteresowania to pierwszy krok do sukcesu. Gładką gadką można namówić człowieka do wielu rzeczy, które niekoniecznie muszą skończyć się w łóżku.
– A jak myślisz? – podjęłam grę.
– Najlepsi – przyznał. – A więc ja.
– Skromny jesteś – prychnęłam, udając pogardę, choć całkiem mi się podobało, że nie owijał w bawełnę.
– Nie lubię fałszywej skromności – stwierdził, wzruszając ramionami.
– W takim razie się dogadamy. – Uniosłam swoje szkło w geście toastu. – Pijesz coś?
– Chętnie, ale pozwól, że to ja postawię drinka – odparł Cesar.
Dopiłam alkohol i spojrzałam na niego wyczekująco. Skinął głową na barmana.
– Tequila i to, co ma ta pani – rzekł, wskazując na moją pustą szklankę.
– Zmysłowa finezja? – upewnił się mężczyzna.
– Tak.
Naprawdę nie miałam pojęcia, dlaczego ludzie wymyślają takie popieprzone nazwy dla koktajli, ale akurat w tym przypadku im dziwniejsza, tym drink lepszy. Nie miałam nic przeciwko mocnym alkoholom, lecz podczas roboty wolałam zachować trzeźwy umysł, szczególnie w otoczeniu tak wielu napakowanych testosteronem i adrenaliną facetów.
– Drink pasujący do osoby. – Cesar się uśmiechnął, gdy barman zabrał się do przygotowywania alkoholu.
– Nic o mnie nie wiesz, więc skąd możesz mieć pewność?
– Intuicja. – Wzruszył ramionami. – Pozwala wygrywać na wielu frontach.
Wątpiłam, aby pozwoliła mu mnie rozgryźć, ale nie zaprzeczyłam. Niech myśli, że potrafi mnie przejrzeć. Rozumiałam, że ludzie, a szczególnie mężczyźni, lubią udawać, że wiedzą wszystko o wszystkich. To daje im poczucie kontroli nad sytuacją. Sama wiedziałam, jak to jest, dlatego nigdy nie dopuszczałam do tego, by ktokolwiek mnie poznał.
Barman postawił przed nami koktajle i zabrał moją pustą szklankę. Tym razem sączyłam alkohol powoli. Nie zamierzałam się upijać.
– A zatem zamierzasz mnie przekonać do walki dla Kincaida? – odezwał się znów Cesar.
– Gościnnej walki – sprostowałam, wiedząc, że większość zawodników jest wierna klubom, w których walczą, i nie podoba im się myśl, że mieliby je zdradzić, pracując dla kogoś innego.
– Tylko ja znajduję się na twojej liście? – zapytał. – Nie jestem jedynym wygrywającym.
Spojrzał znacząco w stronę klatki, w której Jonah prawie wykończył przeciwnika, zanim ten w końcu znalazł w sobie siłę, by odklepać.
– Jego nie chcę – stwierdziłam. Byłam pewna, że nie ma opcji, abym w ogóle spróbowała wciągnąć Holmesa do gry. – Ty… to co innego.
– Tak, słyszałem, że Kincaid nie przepada za walkami na śmierć i życie – odparł.
– Przeszkadza ci to? – spytałam. Postarałam się, by w moim głosie nie wybrzmiało oskarżenie.
– Uważam, że to mądre – przyznał. – Nie jesteśmy zabójcami.
– Nie wszyscy tak sądzą.
– Prawda, ale to szaleńcy pokroju Holmesa.
– A u was zdarzały się walki na śmierć i życie? – zapytałam zdawkowym tonem, by ukryć, że naprawdę mnie to interesowało.
– Tak, choć były niezamierzone – odparł Cesar. – Nie wiem, czy jest na świecie klub, w którym ktoś nie stracił nad sobą panowania. U was też się to zadziało, i to chyba całkiem niedawno, nie?
Mimowolnie się wzdrygnęłam na wspomnienie tamtej potyczki. Nawet jeśli nie widziałam jej na własne oczy, słyszałam dość, by wiedzieć, że nie była to zabawa. Jej skutki czułam w sercu do dzisiaj. Nie miałam pojęcia, kto wtedy walczył z Diegiem. Jacob nigdy mi tego nie powiedział – i chyba słusznie. Obawiał się, do czego byłabym zdolna, gdybym się dowiedziała.
– Dlatego się upewniam, że kolejni walczący nie okażą się psychopatami. – Udałam nonszalancję.
Byłam mistrzynią w ukrywaniu emocji. Nie miałam innego wyboru.
– Ja nie jestem psychopatą – zauważył Cesar i chyba mogłam się z nim zgodzić, ale nauczyłam się już, by nie dawać wiary pozorom.
– Trzeba ci przyznać, że nieźle walczysz – dodałam. – Mógłbyś zmienić otoczenie, poszukać nowych wyzwań.
– Nigdy nie odmawiam nowym wyzwaniom – stwierdził i coś w jego spojrzeniu powiedziało mi, że wcale nie mówił tylko o walce. – San Francisco chyba może sporo zaoferować.
– Nie wszystko, co widzisz, jest w ofercie – zaznaczyłam, aż za dobrze rozumiejąc, co miał na myśli.
– Bo tak kazał przekazać Kincaid? – Spojrzał na mnie sceptycznie, jakby tylko czekał, aż zakomunikuję, że mój szef komukolwiek czegokolwiek zabrania.
– Bo tak mówię ja – odparłam stanowczo, aczkolwiek wcale nie miałam na to ochoty. Cesar był pociągający i jeśli nie zostałby u nas na stałe, chętnie bym się nim zajęła, zanim wróciłby do Nowego Jorku. Oczywiście jeśli w ogóle zgodzi się wyjechać.
Roześmiał się i wypił w końcu swój kieliszek tequili. Zaraz machnął na kelnera, aby podał mu drugi.
– Lubię kobiety z zasadami – odparł. – Co nie oznacza, że lubię same zasady.
Nie do końca wiedziałam, co znaczy ta odpowiedź, ale jeśli miałam być szczera, to musiałam przyznać, że w tym momencie sama nie znosiłam własnych zasad.
– To trochę paradoksalne – zauważyłam.
– Co ty nie powiesz. – Rzucił mi zawadiacki uśmiech.
Zanim zdążyłam odpowiedzieć, do klatki wszedł kolejny zawodnik. Tego również rozpoznałam – Wallace Martin.
– To też szaleniec, ale nie taki jak Holmes – odezwał się Cesar. – Ma pewną klasę.
– Brał udział w walkach, które kończyły się czyjąś śmiercią?
– Nie słyszałem – przyznał. – Ale raczej nie.
Martin rzeczywiście wydawał się mniej szalony niż jego poprzednik, choć nadal dość brutalny. I dużo bardziej barbarzyński niż Cesar, ale jeśli wiedział, kiedy przerwać, raczej nie powinno być z nim problemu.
– Ktoś od was bił się kiedyś dla Jacoba? – zapytałam swojego rozmówcę.
– Z tego, co wiem, to chyba dwóch zawodników, ale tylko gościnnie – odparł. – Tylko że to było dość dawno, jakieś dwa, trzy lata temu. Nie pamiętam, kto to był.
Nieważne kto, daty się nie zgadzały, więc zasadniczo nie miało to już znaczenia.
– A ty nie chciałbyś spróbować? – zmieniłam temat. – Nie nudzi cię ciągła walka w tym samym miejscu?
– Nie wykluczam gościnnych – przyznał Cesar. – Macie paru takich, z którymi chciałbym się zmierzyć.
– Więc może warto spróbować? – zasugerowałam, niewinnie podnosząc kąciki ust.
– W sumie może uśmiechnęłoby się do mnie szczęście. – Posłał mi znaczący uśmieszek.
– Może.
Te słowa brzmiały dwuznacznie i oboje o tym wiedzieliśmy, ale nie zamierzałam na razie nic z tym robić. Wyglądało jednak na to, że udało mi się go przekonać, aby pojechał do San Francisco i walczył dla Jacoba. Pomyślałam, że może nawet damy radę zatrzymać go na dłużej. Nadawał się niemal idealnie.
Zadowolona z pierwszego sukcesu odwróciłam się w stronę klatki, by uważniej przyjrzeć się pojedynkowi Martina. Gdyby nie był zbytnim świrem, też mógłby się okazać cennym nabytkiem. Naszą widownię powoli nudziły te same walki, należało zorganizować coś nowego. Coś, co sprawi, że ludzie o nas nie zapomną. A moim zadaniem stało się zapewnienie Jacobowi zawodników, którzy dopilnują, aby nikt nie zwątpił w naszą ekipę.ROZDZIAŁ 2
Maddox
Poczułem znajome podniecenie, które zawsze towarzyszyło mi przed walką. Inni próbowali się wyciszać, chcieli się skupić. Analizowali przeciwnika, zastanawiali się, jak go pokonać. Ja tego nie potrzebowałem. Przed starciem pozwalałem, aby moja mroczna strona, którą w sobie ukrywałem, wreszcie wyszła na światło dzienne. Pozwalałem, aby ciało przejęło nade mną kontrolę. Wyłączałem myślenie, pozostawał jedynie czysty instynkt. Nie zastanawiałem się nad tym, czy coś mi się stanie lub czy zrobię krzywdę temu, z którym będę się mierzył. Podczas walki taka analiza nie była konieczna, a wręcz nawet zbędna. Strach o własne życie sprawiał, że człowiek stawał się słaby. Miał coś do stracenia. Ja stawiałem na wygraną, nie na przeżycie. I dlatego byłem niepokonany.
Odciąłem się od szeptów innych zawodników. Nie chciałem w tym momencie słuchać ich przechwałek, obaw, planów następnych walk. Gdy gdzieś się pojawiałem, zawsze wywoływałem trzy reakcje – strach, podziw lub pogardę. Jednak żadna z nich niewiele mnie obchodziła. Nie walczyłem dla sławy, pieniędzy czy rozgłosu, aczkolwiek miło było nie martwić się o kasę. Tu chodziło o coś więcej – ale niewiele osób potrafiło to zrozumieć. Widzieli we mnie maszynę. Bali się mnie lub chcieli mnie pokonać. Ja jednak miałem walkę we krwi. Byłem dokładnie taki sam jak popieprzony człowiek, który mnie spłodził. Tyle że znalazłem lepsze ujście dla drzemiącego we mnie potwora.
Usłyszałem, jak sędzia każe nam wyjść. Wstałem z ławki, ale chwilę odczekałem. Wiedziałem, że najpierw będzie chciał przedstawić mojego przeciwnika. Mnie zawsze zostawiali sobie na koniec. Byłem gwiazdą, która pozwalała im zarabiać krocie.
Śmiechu warte.
W końcu wyszedłem z szatni i skierowałem się prosto do stojącej pośrodku pomieszczenia klatki. Odciąłem się od krzyków publiki. Nie wiedziałem, czy mi kibicuje, czy liczy na moją przegraną – i było mi to obojętne. Nie walczyłem dla tłumu.
Zanim sędzia zamknął drzwi klatki, przyjrzałem się drugiemu zawodnikowi. Oczywiście już wcześniej wiedziałem, z kim będę się bił. Samuel Douglas. Podobnie jak ja nie pochodził z Nowego Jorku, przebywał tu gościnnie. W swoim mieście był mistrzem. Widziałem jego walki na nagraniach na nielegalnych stronkach. Obserwowałem go tutaj – jak pokonywał każdego po kolei. Nie wiedziałem, czy stając do pojedynku ze mną, jest odważny czy głupi. Nie wiedziałem też, czy się boi, czy pragnie ryzyka. Miałem to w dupie. Chciałem po prostu dobrego starcia. Te ostatnie zaczynały mnie już nużyć. W pokonaniu przeciwnika bez żadnego wysiłku nie ma żadnej zabawy.
To właśnie był powód, dla którego od dłuższego czasu nie wracałem do domu. Bicie się ze słabszymi od siebie nie miało sensu. Potrzebowałem nowych wyzwań, przełamania rutyny. Miałem nadzieję, że dzisiaj ktoś w końcu mi to zaserwuje.
Usłyszałem dźwięk oznaczający, że możemy zacząć. Poczułem przypływ euforii. To już nie było podniecenie. Raczej czysta ekstaza. Pozwoliłem adrenalinie rozejść się po moim krwiobiegu. Wyłączyłem w sobie wszystko, co mogło przeszkodzić mi w walce, zostawiając jedynie niezmącone postrzeganie sytuacji i instynktowne działanie. W mojej głowie w końcu zrobiło się cudownie cicho. Nie istniało nic poza tą klatką i rozgrywającą się w niej potyczką.
Ruszyłem, zanim przeciwnik zdążył uderzyć. Nigdy nie czekaj na jego ruch, atakuj pierwszy.
Facet obronił się, powstrzymując mój cios – i natychmiast wyprowadził własny. Zablokowałem go.
W odróżnieniu od boksu tutaj wszystkie chwyty są dozwolone. Nikt nas nie zdyskwalifikuje za zły ruch. Jedyna zasada głosi, że nie wolno nam zabić przeciwnika na ringu. To przyciąga uwagę zbyt wielu osób i nie jest nikomu potrzebne. Niektórzy mają z tym problem. Ja niekoniecznie. Nie zawsze zabicie kogoś oznacza pokonanie go.
Cios, cios, blokada. Cios, blokada, cios.
W końcu Samuel dostał po raz pierwszy i na chwilę go zamroczyło. Wykorzystałem to i ponownie uderzyłem. Facet szybko się jednak pozbierał i zaatakował ze zdwojoną siłą. Zaskoczył mnie i dostałem kopniaka w żołądek. Ból nie był mi jednak obcy, więc czymś tak błahym facet nie mógł mnie powalić. Oddałem, a on znów na mnie ruszył.
Był dobry. Bronił się i jednocześnie atakował, przez co obrywałem tyle samo razy, ile zadałem cios. To okazało się wyzwalające.
Zlizałem krew, która napłynęła mi do ust, i wykorzystałem fakt, że przeciwnik pchnął mnie na ścianę klatki. Odbiłem się od niej i zmusiłem go do cofnięcia się. Samuel był dobry, ale zaczynał się męczyć, a to nie wróżyło mu dobrze.
Obaj wiedzieliśmy, że do poddania się jest jeszcze daleko. Zbyt dobrze się trzymaliśmy, by któryś z nas uznał, że już na to czas. Zresztą ja nigdy się nie poddawałem. Dla mnie walka zawsze toczyła się albo o zwycięstwo, albo o godną śmierć. Nie byłem tchórzem.
Po kilkunastu minutach i ciosach w praktycznie każdą część ciała przeciwnik zaczął wymiękać. Nie dałem mu jednak taryfy ulgowej. W końcu udało mi się go unieruchomić na podłodze klatki, po której spływała nasza krew. Przytrzymałem go tak, dopóki nie odklepał trzy razy.
Dopiero wtedy wstałem z niego i wreszcie dopuściłem do siebie dźwięki z zewnątrz. Ktoś krzyczał. Rozentuzjazmowany tłum kibicował. Gdy wychodziłem z klatki, jakieś kobiety proponowały, że opatrzą moje rany, ale ja tego nie potrzebowałem. Po starciu lepiej, aby nikt się do mnie nie zbliżał.
Ignorując zalecenia tutejszego lekarza, wszedłem do szatni i skierowałem się od razu pod prysznic. Na razie nie chciałem żadnych opatrunków, i tak obecnie nie czułem bólu. Musiałem odzyskać nad sobą kontrolę, zanim ktokolwiek się do mnie zbliży.
Wszedłem pod strumień wody, nie zdejmując z siebie spodenek bokserskich. Zwykle po walce i tak były do wyrzucenia, zresztą w moim obecnym stanie ciuchy to ostatnia rzecz, jaką się przejmowałem.
Pozwalałem, by woda zmywała ze mnie krew, barwiąc podłogę na różowo. Powoli schodziła też adrenalina, ale ja cieszyłem się każdą sekundą jej działania.
Nazywano mnie legendą. Szaleńcem. Dziką furią. Księciem mroku. Jednak moim zdaniem legenda ze mnie żadna. Nie byłem pierwszym i na pewno też ostatnim zapaśnikiem, który potrafił walczyć. Inne określenia za to pasowały do mnie idealnie. Mrok był jedynym, co znałem. Stanowił ukojenie, bo wiedziałem, że nawet w najgorszej postaci szaleństwo jest lepsze niż bezbronność.
Czułem, jak powoli na powrót zaczynam normalnie funkcjonować. W moim ciele wreszcie odezwał się ból, ale mogłem z nim żyć. Nie były to najpoważniejsze obrażenia, jakich kiedykolwiek doznałem.
Wyszedłem spod prysznica i wytarłem się ręcznikiem. Mokre spodenki rzuciłem do kosza. Z rozcięcia na żebrach sączyła się krew, czułem też jej smak w ustach, więc z pewnością miałem rozciętą wargę. Gdy dotknąłem obolałej skroni, zobaczyłem, że tam również krwawiłem. Sporo ran jak na jedną potyczkę. Cieszyłem się jednak, że w końcu trafił się ktoś, kto chociaż trochę potrafił mi dokopać.
– Czy mógłbyś przynajmniej raz włożyć spodnie, zanim zacznę cię opatrywać?
_Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej_