Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go
Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Ebook
0,00 zł
Audiobook
19,99 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Wampir - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 342 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

WAM­PIR

wy­daw­nic­two Ty­go­dni­ka Il­lu­stro­wa­ne­go

War­sza­wa, ul. Zgo­da 12

WŁA­DY­SŁAW ST. REY­MONT

WAM­PIR

PO­WIEŚĆ

WY­DAW­NIC­TWO TY­GO­DNI­KA IL­LU­STRO­WA­NE­GO

WAR­SZA­WA, UL. ZGO­DA 12.

Wszel­kie pra­wa prze­dru­ku i prze­kła­du za­strze­żo­ne.

Druk J. Raj­skie­go w War­sza­wie, ul. Cia­sna 5 (przy Św.-Jer­skiej).

ROZ­DZIAŁ I.

Wszyst­kie świa­tła po­ga­sły; tyl­ko mię­dzy okna­mi w zie­lo­na­wej, krysz­ta­ło­wej kuli mżył się roz­pierz­chły, le­d­wie doj­rza­ny pło­myk, jakg­dy­by świę­to­jań­ski ro­ba­czek, trze­po­czą­cy się w ciem­no­ściach.

Ci­sza za­pa­dła na­gle, ci­sza, peł­na drę­czą­ce­go ocze­ki­wa­nia.

Sie­dzie­li z przy­cza­jo­ną uwa­gą, sku­pie­ni, aż do mar­two­ty, a peł­ni szar­pią­ce­go nie­po­ko­ju i le­d­wie po­wstrzy­my­wa­nych dy­go­tów trwo­gi.

Czas pły­nął wol­no w prze­ra­ża­ją­cem mil­cze­niu, w dła­wią­cej okrop­nej ci­szy trwoż­nych prze­czu­wa­li, że jeno nie­kie­dy ja­kieś stłu­mio­ne wes­tchnie­nie wio­nę­ło w ciem­no­ściach, pod­ło­ga za­trzesz­cza­ła, aż drgnę­li gwał­tow­nie, to nie­roz­po­zna­ny sze­lest, jak­by lot pta­ka, okrą­żał ich gło­wy, ło­po­ta! po po­ko­ju, wiał chło­dem na roz­go­rącz­ko­wa­ne twa­rze i marł w mro­kach roz­ł­ka­nym sze­le­stem…

…I zno­wu prze­pły­wa­ły chwi­le dłu­gie, jak wie­ki, chwi­le mil­cze­nia drę­czą­ce­go i ocze­ki­wań.

Na­raz stół drgnął, za­ko­ły­sał się gwał­tow­nie, uniósł w po­wie­trze i opadł bez sze­le­stu na pod­ło­gę…

Lo­do­wa­ty dreszcz wstrzą­snął ser­ca­mi… ktoś krzyk­nął… ktoś zal­kal ner­wo­wo… ktoś ze­rwał się jak­by do uciecz­ki… pa­lą­ce tchnie­nie trwo­gi prze­wia­ło w ciem­no­ściach i za­kłę­bi­ło się w du­szach bo­le­snem, mę­czą­cem drze­niem, ale wnet przy­ga­sło wszyst­ko, zdła­wio­ne przez strasz­ne pra­gnie­nie zjaw.

O cud bła­ga­ły trwo­gi wszyst­kie i du­sze, roz­pię­te w bo­le­snej tę­sk­no­cie.

Ci­sza sta­ła się jesz­cze głęb­szą, po­wstrzy­my­wa­no od­de­chy, tłu­mio­no stra­chli­we bi­cie serc, wy­tę­ża­no cala siłę woli, aby nie za­drgnąć, nie szep­nąć, nie po­ru­szyć się, nie pa­trzeć na­wet i mar­twieć w ta­kiej ci­cho­ści, że ruch ja­kie­goś ze­gar­ka prze­wier­cał ser­ca bez­u­stan­nym, bo­le­snym dy­go­tem i bił w skro­niach cięż­kie­mi mio­ta­mi.

Szum głu­chy, beł­ko­tli­wy a roz­wia­ny i da­le­ki, jak­by mo­rza od­pły­wa­ją­ce­go, wrzał mo­no­ton­nie za okna­mi, deszcz za­ci­nał bez­u­stan­nie, brzę­czał ci­cho i po za­po­co­nych, sza­rze­ją­cych szy­bach spły­wał nie­skoń­czo­ne­mi sznu­ra­mi pa­cior­ków i szem­rał sen­nie, szem­rał lę­kli­wie; to wiatr obi­jał się o szy­by i ze zdu­szo­nym, ża­ło­snym krzy­kiem ob­su­wał się mar­two po ścia­nach, a po­tem ja­kieś drze­wa, po­dob­ne do strzę­pia­stych chmur, drze­wa śle­pe i nie­me, na­chy­la­ły się ci­cho do okien, chwia­ły się cie­niem le­d­wie uchwyt­nym, jak sen nie­przy­po­mnia­ny, i jak sen, prze­pa­dły w mro­kach.

A po­kój wciąż był głu­chy, nie­my i prze­past­ny, jak ot­chłań, tyl­ko ten zie­lo­na­wy pło­myk, niby gwiaz­da, od­bi­ta w czar­nej to­pie­li, drgał usta­wicz­nie, roz­pry­sku­jąc się świe­tli­stą lar­wą, jak­by z pod wody skłę­bio­nej, albo ja­kieś spoj­rze­nie za­mi­go­ta­ło roz­wia­nym pło­mie­niem i wnet mar­ło w ciem­no­ściach męt­nych, peł­nych a nie­uchwyt­nych, za­le­d­wie wy­czu­tych fa­lo­wań, nie­doj­rza­łych ru­chów, drgań nie­po­ko­ją­cych, szep­tów zmar­twia­łych, ko­na­ją­cych po­ły­sków i przy­cza­jo­nej, dy­go­cą­cej trwo­gi…

Stół zno­wu wy­rwał się z pod rąk, roz­trą­ci! sie­dzą­cych, uniós! się gwał­tow­nie i z hu­kiem pad! na swo­je miej­sce… iań­cuch rąk się prze­rwał, ze­rwa­ło się kil­ka okrzy­ków, ktoś sko­czył wbok do świa­tła…

– Ci­cho… na miej­sca… ci­cho! – za­brzmiał roz­ka­zu­ją­cy glos.

Ręce splo­tły się zno­wu w łań­cuch nie­prze­rwa­ny, przy­mil­kli zna­gła, ale już nikt nie po­tra­fił po­ko­nać ner­wo­we­go drże­nia, dło­nie się trzę­sły, ser­ca dy­go­ta­ły i du­szę prze­la­ty­wał wi­cher świę­tej trwo­gi, po­chy­la­no się nad sto­łem, jak nad nie­po­ję­tą, ta­jem­ni­czą isto­tą, któ­rej ruch każ­dy był cu­dem wi­do­mym, cu­dem ży­wym.

Joe, prze­wod­ni­czą­cy, za­czął szep­tać mo­dli­twę, a za nim roz­trzę­sio­ne­mi war­ga­mi po­wta­rza­no co­raz prę­dzej, co­raz moc­niej, iż ciem­ność roz­brzmie­wa­ła szme­rem lot­nym, na­mięt­nym, wy­rwa­nym z pod serc, z głę­bi dusz olśnio­nych… Sło­wa pa­da­ły roz­wia­ne, pło­ną­ce wia­rą, wiot­kie, jak tchnie­nie, a po­tęż­ne żą­dzą ob­ja­wień, pra­gnie­niem cu­dów.,.

Na­raz z dru­gie­go po­ko­ju, czy z głę­bi ja­kiejś, roz­brzmiał przy­tłu­mio­ny głos fis­har­mon­ji.

Jęk za­marł w gar­dłach ści­śnię­tych, du­sze pa­dły w sen­ny lęk, jak­by przed sko­nem, nikt bo­wiem nie cze­kał tej mu­zy­ki, nie wie­dział, skąd pły­ną te tony, nie ro­zu­miał, żali to dźwię­ki żywe, czy oman słod­ki?…

Opa­dli pier­sia­mi na stół, bo nikt już sił nie miał, trzy­ma­li się kur­czo­wo za ręce, bo­jąc się pu­ścić, bo­jąc się prze­paść w sa­mot­no­ści… ci­snę­li się do sie­bie ra­mio­na­mi i, stło­cze­ni, drżą­cy, prze­ję­ci świę­tym dresz­czem za­chwy­tu, za­nu­rza­li się w te dziw­ne dźwię­ki prze­wie­wa­ją­ce, niby wiatr pie­ści­wy, po stru­nach har­fy nie­wi­dzial­nej.

I tak za­po­mnie­li o wszyst­kiem, że nikt już nie wie­dział, rze­czy­wi­stość to – li sen cza­row­ny?

A mu­zy­ka roz­chy­la­ła się w ciem­no­ściach ka-dziel­nem tchnie­niem mo­dli­twy żar­li­wej, rosa sre­brzy­stych dźwię­ków, wie­wem me­lo­dji tak słod­kiej, że du­sze chwia­ły się w roz­ma­rze­niu upa­ja­ją­cem, jak kwia­ty w noc mie­sięcz­ną.

– i śpie­wem się pod­nio­sła uro­czy­stym, po­tęż­nym, roz­le­głym, jak­by świat cały śpie­wał.

– I krzy­kiem du­szy za­gu­bio­nej we wszech­świe­cie, łka­ła ża­ło­śnie…

– 1 wy­żej wzno­si­ła się jesz­cze, aż w hym­ny łza­wych za­chwy­ceń i w dal ta­kich roz­tę­sk­nień, że była już jak­by ema­na­cją no­wych by­tów, ro­dzą­cych się z ta­jem­ni­cy i ma­rze­nia.

Jesz­cze nie ochło­nę­li z wra­że­nia, jesz­cze du­sze, niby krze pło­mie­ni­ste, chwia­ły się sen­nie w rytm ko­na­ją­cych dźwię­ków, gdy drzwi od przed po­ko­ju otwar­ły się na­roz­cież, stru­ga świa­tła ru­nę­ła słu­pem na pod­ło­gę i w pro­gu uka­za­ła się wy­so­ka, ja­sna po­stać…

Po­rwa­li się z miejsc, ale nim kto­kol­wiek zdo­łał krzyk­nąć, po­stać owa po­ru­szy­ła się i szła wol­no świe­tli­stym pa­sem; szła sztyw­no i cięż­ko z wy-cią­gnię­te­mi rę­ka­mi, przy­sta­jąc co mgnie­nie i ko­ły­sząc się całą po­sta­cią…

Drzwi się za­mknę­ły bez szme­ru, i noc zno­wu ogar­nę­ła wszyst­ko.

– Kto je­steś? – za­trze­po­ta­ło zdła­wio­ne py­ta­nie.

– Da­isy…–wio­nął szept zgo­ła nie­ma­ter­jal­ny.

– Dłu­go bę­dziesz z nami?

– Nie… nie…

– Gdzie two­je cia­ło?

– Tam… w po­ko­ju… śpię… wo­ła­łeś… przy­szłam… Guru…

Szept się plą­tał i tak ścichł, że tyl­ko bez­dź­więcz­ne, po­rwa­ne drga­nia szem­ra­ły w ciem­no­ściach…

Mr. Joe na­ci­snął gu­zik, i elek­trycz­ne świa­tło za­la­ło po­kój.

– Da­isy! – krzyk­nął ja­kiś czło­wiek, rzu­ca­jąc się ku niej, ale sta­nął na­raz, jak gro­mem ra­żo­ny, bo zwró­ci­ła śle­pą twarz ku nie­mu, usi­łu­jąc coś mó­wić, po­ru­sza­jąc war­ga­mi…

– Nie, nie Da­isy… ta sama i obca, inna za­ra­zem…

Po­chy­lił się ze zdu­mie­nia i przy­cza­jo­nym, trwoż­nym wzro­kiem obie­gał twarz jej i po­stać cala… ta sama twarz, a rysy inne, obce… obce…

– Da­isy!… Nie… nie… krzy­cza­ło w nim zdu­mie­nie, i przy­po­mnie­nia wiły mu się bły­ska­wi­ca­mi sza­leń­stwa, stra­chu, lęku strasz­li­we­go.

Nic nie ro­zu­miał, nie mogł po­jąć tej zmia­ny dziw­nej, zda­ło mu się, że śni cięż­ko, że ja­kieś zwier­cia­dla­ne od­bi­cie Da­isy sta­nę­ło przed nim i roz­wie­je się za­raz, na­tych­miast, scze­znie jak wid­mo…

Za­mknął oczy i otwo­rzył je na­tych­miast, ale Da­isy sta­ła na daw­nem miej­scu, była, wi­dział ją w naj­drob­niej­szych szcze­gó­łach, że cof­nął się na­raz, bo spoj­rza­ła na nie­go po­sęp­nym, ot­chłan­nym, ob­cym wzro­kiem, a tak strasz­nym, iż padł na samo dno trwo­gi…

Wszy­scy sta­li rów­nież w lo­do­wa­tem odrę­twie­niu.

Mr. Joe zaś lę­kli­wie pod­szedł do niej i do­tknął pa­ka­mi jej po­wiek, za­trze­po­ta­ły i opa­dły moc­no, a po­tem, stop­nio­wo, do­ty­kał jej skro­ni, rąk, pier­si, ra­mion, prze­cią­gał kil­ka pa­sów nad gło­wą, cof­nął się i roz­ka­zu­ją­co po­wie­dział:

– Pójdź!

Nie po­ru­szy­ła się z miej­sca.

– Pójdź!–za­wo­ła! sil­niej, co­fa­jąc się zwol­na i nie spusz­cza­jąc z niej wzro­ku – drgnę­ła na­gle i, jak­by z tru­dem od­ry­wa­jąc się od po­sadz­ki, za­czę­ła się po­su­wać za nim sztyw­nym, au­to­ma­tycz­nym ru­chem, w głąb są­sied­nie­go po­ko­ju, ja­sno oświe­tlo­ne­go…

Nikt się przez ten czas nie po­ru­szył, nie wes­tchnął gło­śniej, nie za­drgnął; wszyst­kie oczy szły za nią.

Mr. Joe wziął ją za rękę i pod­pro­wa­dził do wiel­kiej sofy, usta­wio­nej na środ­ku po­ko­ju; upa­dła na nia bez­wład­nie.

– Mo­żesz mó­wić? – py­tał, po­chy­la­jąc się nad nią.

– Mogę…

– Czy je­steś sama Da­isy?…

– Nie py­taj…

– Czy nikt z nas nie prze­szka­dza?

– Nie… nie… cóż może prze­szko­dzić woli "A"– mó­wi­ła.

Głos mia­ła nie swój, zu­peł­nie obcy, a chwi­la­mi jak­by pły­ną­cy z fo­no­gra­fu, tru­pi ja­kiś; wy­do­by­wał się mar­twym szme­rem wprost z gar­dła, bo nie po­ru­sza­ła usta­mi, ni żad­nym mu­sku­iem twa­rzy.

– Więc wszyst­kim wol­no po­zo­stać w po­ko­ju? – pyta! zno­wu Mr. Joe.

Nie od­po­wie­dzia­ła, tyl­ko po­ru­szy­ła się nie­cier­pli­wie, pod­no­sząc cięż­kie po­wie­ki, że wy­wró­co­ne oczy bły­snę­ły biał­ka­mi, ja­kiś uśmiech prze­wiał po bla­dej jak kre­da twa­rzy, wy­cią­gnę­ła rękę w próż­nię, jak­by wi­ta­jąc ko­goś nie­wi­dzial­ne­go i za­czę­ła coś pół­gło­sem szep­tać.

Mr. Joe słu­chał uważ­nie, ale na­próż­no usi­ło­wał zro­zu­mieć co­kol­wiek, mó­wi­ła w zu­peł­nie nie­zna­nym ję­zy­ku.

– Co mó­wisz? spy­tał po chwi­li, kła­dąc dłoń ua jej czo­le.

– Sar­wa­tas­si­da!

– Ma­hat­ma?

– Ten, któ­ry jest, któ­ry wy­peł­nia wszyst­ko, któ­ry jest "A", mój duch…

– Czy ze­chce mó­wić przez cie­bie?

– Nie męcz mnie…

– Czy sta­nie się co dzi­siaj? Bra­cia są ze­bra­ni, cze­ka­ją w trwo­dze, cze­ka­ją w bła­ga­niu o znak jaki, o cud…

– Nikt z wcie­lo­nych nie jest go­dzien cu­dów! nikt! – za­brzmiał moc­ny, po­tęż­ny, mę­ski głos, a tak sil­ny, jak przez spi­żo­wą tubę pły­ną­cy.

Joe cof­nął się prze­ra­żo­ny, wo­dząc ocza­mi do­ko­ła, ale w po­ko­ju nie było ni­ko­go; Da­isy le­ża­ła bez ru­chu, świa­tła pło­nę­ły ja­sno, i cała gru­pa ze­bra­nych sta­ła w dru­gim po­ko­ju, na­wprost nie­go.

– Nie­chaj on gra! on! – szep­nę­ła, uno­sząc się i wska­zu­jąc ręką na Ze­no­na, i za­raz pa­dła wtył, wy­prę­żo­na, sztyw­na, i tak już po­zo­sta­ła.

Próż­no Joe usi­ło­wał zmu­sić ją do roz­mo­wy, le­ża­ła mar­twa, jak trup; ręce mia­ła zim­ne i twarz po­kry­tą lo­do­wa­tą rosa.

– Zu­peł­na ka­ta­iep­sja! Nic nie ro­zu­miem – szep­Dął bo­jaź­li­wie.

– Cóż po­cznie­my? – za­py­tał ktoś.

– Mó­dl­my się i cze­kaj­my.

– Czy to na­praw­dę Da­isy? – py­tał Ze­non.

– Da­isy… nie wiem, może być… ale nie wiem. Drzwi od okrą­głe­go po­ko­ju, gdzie le­ża­ła, za­trza­snę­ły się z ha­ła­sem.

– Sia­dać, ci­cho… roz­po­czy­na­my!…

Ze­non siadł przed fis­har­mon­ją, sto­ją­cą w głę­bo­kiej ni­szy na pra­wo, wprost okien, i za­czął ci­cho grać.

Świa­tła wte­dy rap­tem po­ga­sły, przez chwi­lę jesz­cze ża­rzy­ły się w ży­ran­do­lu roz­pa­lo­ne wę­gle, po­tem, gdy sczer­nia­ły, tyl­ko krysz­ta­ło­wa kula bły­ska­ła zie­lo­na­wem, roz­dr­ga­nem świa­teł­kiem.

Usie­dli pod ścia­ną, je­den przy dru­gim, nie two­rząc już łań­cu­cha.

Ze­non grał ja­kiś hymn wznio­sły, stłu­mio­ne dźwię­ki brzmia­ły słod­kim cho­ra­łem, da­le­kim, jak­by z głę­bi nie­bo­tycz­nych naw pły­ną­cym, i roz­sy­py­wa­ły się w nie­prze­nik­nio­nych ciem­no­ściach.

Joe zaś ukląkł i za­czął się mo­dlić pół­gło­sem, przez chwi­lę sły­chać było od­su­wa­nie krze­seł i trze – szcze­nię pod­ło­gi, snać przy­klę­kli wszy­scy, bo szept mo­dli­tew­nych gło­sów za­szem­rał roz­pa­lo­ną, wrzą­cą ule­wą i wtó­ro­wał przej­mu­ją­cym fa­lom mu­zy­ki…

Ze­non grał co­raz ci­szej, dźwię­ki za­mie­ra­ły zwol­na, głu­chły i niby za­krze­płe per­ły opa­da­ły cięż­ko, że już tyl­ko ja­kieś błęd­ne akor­dy, jak po­gu­bio­ne wes­tchnie­nia, błą­ka­ły się w ci­szy, po­wra­ca­ły jed­nak i łka­ły upo­rnie, przej­mu­ją­co.

Po dłu­giej chwi­li mar­twe­go mil­cze­nia, ze­rwa­ły się zno­wu, niby krzyk na pust­ko­wiu, krzyk na­gły, prze­szy­wa­ją­cy, okrop­ny!…

I zno­wu opa­da­ła gro­bo­wa ci­sza, z któ­rej kie­dy nie­kie­dy wy­ry­wa­ły się błęd­ne, ro­ze­łka­ne, sa­mot­ne akor­dy…

Mo­dli­twa umil­kła, ale ten głos mo­no­ton­ny zry­wał się co chwi­la, przy­ci­chał… ko­nał… i zno­wu po­wra­cał… zno­wu ję­czał… zno­wu błą­kał się, dreszcz za­trząsł wszyst­ki­mi, bo był jak roz­pacz, jak krzyk pa­da­ją­cych w prze­paść…

Joe nie mógł już wy­trzy­mać i roz­nie­cił świa­tło. Ze­non sie­dział mar­two, oczy miał przy­mknię­te, gło­wę po­chy­lo­ną na po­ręcz krze­sła, pra­wa ręka le­ża­ła bez ru­chu na ko­la­nie, a lewą po­ru­szał ma­chi­nal­nie, ude­rza­jąc raz po raz w kla­wi­sze…

– Wpadł w trans! – szep­nął, przy­ga­szą­jąc zno­wu świa­tła.

W po­ko­ju zro­bi­ło się wprost strasz­nie, się­dzie­li w gro­bo­wem mil­cze­niu, skur­cze­ni w bo­le­snem na­brzmie­niu trwo­gi i ocze­ki­wa­nia, błą­dząc ocza­mi w ciem­no­ściach i cze­pia­jąc się tego je­dy­ne­go świa­teł­ka, jak zba­wie­nia.

Chłód dziw­ny za­wie­wał od ścian, że, mimo roz­go­rącz­ko­wa­nia, trzę­śli się z zim­na.

Ci­sza była już nie do wy­trzy­ma­nia, a ten po­wra­ca­ją­cy wciąż, mo­no­ton­ny akord przej­mo­wał co­raz sroż­szą męką…

Na­raz w ciem­no­ściach za­czę­ło się coś sta­wać.

Naj­pierw szy­fro­we ta­blicz­ki, le­żą­ce na sto­le, jęły się pod­no­sić i opa­dać, jak­by pod­rzu­ca­ne, wresz­cie trza­snę­ły w su­fit i roz­bi­te­mi ka­wał­ka­mi po­sy­pa­ły się na pod­ło­gę…

A po chwi­li za­czę­ły się roz­sy­py­wać w ciem­no­ściach świe­tli­ste, nie­zli­czo­ne drga­nia, ale tak ni­kłe, tak dro­bi­no­we, że wy­da­wa­ły się próch­ni­co­wą fos­fo­re­scen­cją, opa­da­ły po­ły­sku­ją­cą rosa, osy­py­wa­ły się po ścia­nach, gęst­nia­ły zwol­na i świe­ci­ły co­raz moc­niej, za­le­wa­jąc po­kój błysz­czą­cym, roz­dr­ga­nym tu­ma­nem, jak­by śnie­giem błę­kit­na­wym, opa­da­ją­cym bez sze­le­stu syp­ką i pie­rza­stą falą.

– Om! – za­dźwię­czał w ci­szy ja­sny, krysz­ta­ło­wy głos.

I po­chy­li­li gło­wy, i chó­rem z trwoż­ną po­ko­rą i wzru­sze­niem, stłu­mio­ne­mi gło­sa­mi za­ję­cze­li bła­gal­nie:

– Om! Om! Om!

Świe­tli­sta ule­wa jesz­cze się wzmo­gła, już te­raz po­kój był po­dob­ny do ciem­no­błę­kit­nej ot­chła­ni, przez któ­rą prze­pły­wał po­tok gwiezd­nych py­łów, tak ja­śnie­ją­cy, iż ścia­ny, drzwi, ob­ra­zy, sprzę­ty i sine, wy­lę­kłe twa­rze wi­dać było do­kład­nie po­przez to roz­dr­ga­ne, opa­da­ją­ce bez­u­stan­nie przę­dzi­wo bły­sków.

Mgła­wy za­rys po­sta­ci, świe­tla­ny ma­jak, wid­mo, utka­ne ze świa­tła, uka­za­ło się na­raz w drzwiach po­ko­ju uśpio­nej.

– Om! Om! – szep­ta­li co­raz ci­szej, co­fa­jąc się pod ścia­nę i, przy­par­ci do niej, zmar­twie­li w świę­tej zgro­zie zdu­mie­nia.

Zja­wa jak­by kwia­tem z roz­chwia­nych pło­mie­ni unio­sła się wgó­rę, była jak­by wy­try­skiem roz­pro­szo­ne­go świa­tła, z któ­re­go co chwi­la ura­biał się za­rys ludz­kiej po­sta­ci i roz­pry­ski­wał wy­bu­chem krót­kich, roz­py­lo­nych bły­sków.

Ule­wa zga­sła, po­kój po­ciem­niał, tyl­ko zja­wa błysz­czą­cym ostro, żół­ta­wym ob­ło­kiem uno­si­ła się zwol­na, krą­ży­ła na parę stóp nad zie­mią, sta­jąc się chwi­la­mi tak wy­raź­ną w ludz­kim kształ­cie, że wi­dać było twarz ko­bie­cą, oko­lo­ną dłu­gie­mi wło­sa­mi, za­ry­sy ra­mion, i kon­tur ca­łej po­sta­ci, a przez mgnie­nia i ja­kaś nie­bie­ska­wa, mie­nią­ca się pło­mie­nia­mi suk­nia wid­nia­ła, ale nie­po­dob­na było doj­rzeć ry­sów, bo to chwi­lo­we sku­pie­nie świa­tła, ten brzask ra­żą­cy, z ja­kie­go się ura­bia­ła, te po­ły­skli­we, mar­twe drga­nia mie­sza­ły się usta­wicz­nie, prze­le­wa­ły wi­rem bez­u­stan­nym, że co mgnie­nie kon­tu­ry się roz­wa­la­ły w pył świe­tli­sty i wy­stę­po­wa­ły na nowo.

Przez ja­kąś dłuż­szą chwi­lę, wid­mo sta­ło się zu­peł­nym kształ­tem ludz­kim, przy­su­wa­jąc się tak bli­sko, że obłęd­ny strach ru­nął w nich pio­ru­nem, chwia­ło się tuż przed nimi, zbli­ża­jąc swo­ją twarz okrop­ną; twarz śle­pą, bez ry­sów, jak­by kulę, zgru­ba ob­rą­ba­ną i prze­dziu­ra­wio­ną czar­ne­mi otwo­ra­mi, lar­wę, po­dob­ną do kłę­ba mgła­wią­cych się dro­bin świe­tli­stych, lar­wę drę­czą­ce­go snu i prze­ra­że­nia.

Su­nę­ła od jed­ne­go do dru­gie­go, za­glą­da­jąc pu­ste­mi oczo­do­ła­mi w ich za­mar­łe i osty­głe ze stra­chu oczy, i ja­kieś ręce śli­skie, wil­got­na­we, jak­by z na­grza­ne­go kau­czu­ku, ręce okrop­ne i tru­pie, ręce zgro­zy nie­wy­po­wie­dzia­nej do­ty­ka­ły się wszyst­kich twa­rzy.

Któś jęk­nął cięż­ko, jak­by przez sen drę­czą­cy, i wid­mo roz­pry­snę­ło się w tej chwi­li w mi­go­tli­wy, świe­cą­cy tu­man.

Ale nim ochło­nę­li, zja­wi­ło się zno­wu w ni­szy przy Ze­no­nie.

– Da­isyl – krzyk­nął bez­wied­nie Joe.

Wszy­scy ją rów­nież po­zna­li; tak, ona tam sta­ła, wi­dać było do­kład­nie, każ­dy rys twa­rzy wy­stę­po­wał ostro w tej dziw­nej ja­śni, pro­mie­nie­ją­cej z niej sa­mej, każ­dy szcze­gół po­sta­ci, na­wet ko­lor wło­sów tak do­brze im zna­ny. Byli naj­głę­biej prze­ko­na­ni, że to ona sama stoi w tym ła­god­nym brza­sku pro­mie­nio­wa­li, jak­by w ja­snym ob­ło­ku.

Po­chy­li­ła się nad śpią­cym, jak­by mu coś chcia­ła szep­nąć do ucha, a on pod­niósł się i z nie­wy­sło­wio­nym uśmie­chem po­dał jej rękę i na­raz, niby drze­wo roz­łu­pa­ne przez pio­run, roz­padł się na dwie oso­by… sie­dział w daw­nej po­sta­wie z gło­wą po­chy­lo­ną na po­ręcz krze­sła i stał rów­no­cze­śnie w dru­giej oso­bie przed nią po­chy­lo­ny…

Krzyk zdu­mie­nia wy­rwał się ze wszyst­kich ust i padł zmar­twia­ły, bo oto drzwi od po­ko­ju okrą­głe­go roz­war­ły się i uj­rza­no Da­isy, le­żą­cą na so­fie.

Dwa cia­ła le­ża­ły w śnie głę­bo­kim, rów­no­cze­śnie dwie zja­wy, dwa wid­ma, czy dwie du­sze, przy­oble­czo­ne w kształt wi­do­my i pło­mie­nie­ją­cy świa­tłem, dwa jak­by zwier­cia­dla­ne od­bi­cia Da­isy i Ze – nona, prze­su­wa­ły się w ciem­no­ściach tuż przed nimi…

Jak to dłu­go trwa­ło? mgnie­nie czy wie­ki, nikt nie wie­dział, nikt nie my­ślał i nikt nie poj­mo­wał.

W po­dziw pa­dły du­sze i klę­cza­ły w świę­tej gro­zie cudu…

W tej prze­świę­tej chwi­li ła­ski Izys od­sło­ni­ła rą­bek za­sło­ny przed łak­ną­cy­mi świa­tła, ma­rze­nia sta­wa­ły się czemś wię­cej, niź­li rze­czy­wi­sto­ścią, bo cu­dem nie­zro­zu­mia­łym, ta­jem­ni­czym, nie­zgłę­bio­nym, ale cu­dem, ży­we­mi ocza­mi wi­dzia­nym.

Po­czu­li się za­wie­sze­ni na kra­wę­dzi nie­po­zna­wal­ne­go, jak­by w sa­mych głę­biach sta­wań się i ja­kichś by­tów na­wet nie­my­śla­nych i rze­czy zgo­ła nie­po­ję­tych dla śle­pych oczu czło­wie­czych.

Prze­pa­dła wszyst­ka pa­mięć ży­wo­ta, wszy­stek pył ziem­ski opadł z ich dusz, wszyst­ka myśl spło­nę­ła, że po­zo­sta­li jeno ja­ko­by w sa­mym rdze­niu ist­no­ści, przed któ­rą od­sła­nia­ją się ta­jem­ni­ce wszel­kie, boć oto tam, o parę kro­ków w ciem­no­ściach drą­ży­ły się dwie ja­śnie­ją­ce po­sta­cie i trwał cud nie­po­ję­ty… Cie­nie ry­so­wa­ły kon­tu­ry, two­rzy­ły ramę, z któ­rej tem wy­raź­niej pro­mie­nia­ły zja­wy świe­tla­ne, niby słu­py mar­twych po­ły­sków, prze­no­szą­ce się z miej­sca na miej­sce, bez sze­le­stu i w ta­kiem mil­cze­niu, że sły­sze­li przy­śpie­szo­ne bi­cie serc wła­snych.

Zwol­na, w ja­kiejś nie­po­chwyt­nej, nie­za­pa­mię­ta­nej chwi­li, wid­ma po­czę­ły bled­nąc, przy­ga­sać, nie­wi­dzial­nieć i wsą­czać się w ciem­no­ści, tyl­ko gło­wy po­zo­sta­ły nie­co dłu­żej, chwie­jąc się jak kwia­ty świe­tla­ne na fa­lach cie­niów, były wciąż przy so­bie, po­ru­sza­jąc się ja­kimś wa­ha­ją­cym, roz­dr­ga­nym ru­chem, zni­ka­ły na mgnie­nia w roz­pry­skach ośle­pia­ją­cych bla­sków i wy­nu­rza­ły się jesz­cze, ale już bled­sze, ni­klej­sze, wiot­sze, po­dob­ne do wi­tra­żo­wych po­sta­ci w mrocz­nych na­wach, jesz­cze oczy ja­śnia­ły daw­ną mocą i ży­ciem, a już rysy się roz­pa­da­ły, już marł kształt ludz­ki, aż i spoj­rze­nia przy­ga­sły zmę­czo­ne, jak­by zna­gla za­nu­rzo­ne w mro­kach i prze­pa­dły, roz­sy­pa­ły się w py­łach bia­ła­wych, zwol­na ga­sną­cych.

Skoń­czy­ło się wszyst­ko, noc ich zno­wu oto­czy­ła i mil­cze­nie, nikt się jed­nak nie po­ru­szył z miej­sca, omdla­łe ser­ca le­d­wie biły, my­śli dźwi­ga­ły się le­ni­wie i nie­chęt­nie, pod­no­si­ły się jak­by z le­tar­gu za­chwy­ceń i ocza­ro­wań.

Ach, zno­wu ży­cie, zno­wu głu­pia rze­czy­wi­stość, zno­wu ten sam dzień po­wsze­dni, dzień męki nie­skoń­czo­nej i tę­sk­not – zno­wu!…

Głu­chy, da­le­ki szum mia­sta bił mo­no­ton­nym szme­rem w okna, deszcz brzę­czał po szy­bach, a świa­teł­ko, uwię­zio­ne w krysz­ta­ło­wej kuli, trze­po­ta­ło się zie­lo­na­wą, ta­jem­ni­czą źre­ni­cą, jak nie­zgłę­bio­na tę­sk­no­ta, jak pa­mięć rze­czy mi­nio­nych i nie­po­wrot­nych…

Do­pie­ro po dłu­giej chwi­li Joe się prze­mógł i roz­nie­cił świa­tła.

Drzwi do okrą­głe­go po­ko­ju były za­mknię­te, Ze­non zaś sie­dział uśpio­ny na daw­nem miej­scu, przed fis­har­mon­ją.

– Trze­ba go zbu­dzić, wy­czer­pie się.

Ale nim to uczy­nio­no, sam się prze­bu­dził i po­wstał

– Zda­je mi się, że spa­łem? – szep­nął, prze­cie­ra­jąc oczy.

– Za­raz usną­łeś.

– Nie – gra­łem prze­cież coś, zda­je mi się, Ba­cha…

– Gra­łeś tak­że i po­źniej..,

– Przez sen?…

– By­łeś w tran­sie.

– I gra­łem! Praw­da, przy­po­mi­na mi się ja­kaś me­lo­dja… za­raz… nie mogę jej schwy­cić… ja­kieś roz­pro­szo­ne dźwię­ki mam w pa­mię­ci, ale to dziw­ne, nig­dy nie wpa­da­łem w sen po­dob­ny…

– Czy nic wię­cej so­bie nie przy­po­mi­nasz, prócz tej me­lo­dji?…

– Nie… a Da­isy?…

– Śpi jesz­cze.

Ze­non otwo­rzył drzwi do okrą­głe­go po­ko­ju i sta­nął zdu­mio­ny.

– Ależ to ona… nie spa­łem prze­cież, cóż we mnie wma­wia­cie, przed chwi­lą mó­wi­łem z nią… cho­dzi­li­śmy ra­zem po ja­kimś par­ku… tak… pa­mię­tam… drze­wa błę­kit­ne… mó­wi­ła… za­raz… gdzie to było…

Obej­rzał się; na­raz lę­kli­wie.

Wszy­scy sta­li do­ko­ła, za­pa­trze­ni w nie­go, cie­ka­wi, a mil­czą­cy.

– Coś się ze mną sta­ło, cze­go nie mogę so­bie przy­po­mnieć… tak mnie dziw­nie boli gło­wa…

Za­chwiał się, aż Joe ujął go wpół i po­sa­dził na krze­śle.

Dłu­go sie­dział nie­ru­cho­mo, za­pa­trzo­ny w się­bie, w ja­kąś nie­roz­po­zna­ną dal, peł­ną wi­dzeń ma­ja­czą­cych i snów nie­przy­po­mnia­nych, da­rem­nie usi­łu­jąc uło­żyć choć­by ob­raz je­den, ied­ną myśl bo­daj wy­ło­nić ze strzę­pów roz­pierz­chłych i wi­ru­ją­cych pod czasz­ką; za­pa­dał w co­raz więk­szy mrok nie­pa­mię­ci; resz­ta bla­dych, ni­kłych ma­ja­czeń po­rwa­ła się, gdy ją chciał po­chwy­cić, ostat­nie brza­ski przy­po­mnień zga­sły, zo­sta­ła tyl­ko pu­sta, bo­le­sna tę­sk­no­ta za­tem, co prze­pa­dło w nie­zna­nych głę­biach, że jak­by się prze­bu­dził na nowo, otwo­rzył sze­ro­ko oczy, przyj­rzał się wszyst­kim i po­wstał.

– Tak dziw­nie je­stem znu­żo­ny i wy­czer­pa­ny, że le­d­wie się trzy­mam na no­gach… – skar­żył się ża­ło­śnie.

– Idź, po­łóż się za­raz – szep­nął mu Joe.

– Istot­nie, to bę­dzie naj­lep­sze.

– Od­pro­wa­dzę cię do miesz­ka­nia.

– Cóż zno­wu, nie usnę prze­cież na scho­dach. Za­śmiał się we­so­ło i wy­szedł do przed­po­ko­ju, ale gdy już miał wy­cho­dzić na ko­ry­tarz, za­wró­cił i ci­cho py­tał:

– Czy Da­isy śpi jesz­cze?

– Śpi, ale za­raz ją pój­dę zbu­dzić.

– Se­ans się udał?

– Nad­zwy­czaj­nie, ju­tro ci opo­wiem szcze­gó­ły.

– Ale dla­cze­go ja usną­łem? nie da­ru­ję so­bie tego…

Scho­dził po scho­dach wol­no, au­to­ma­tycz­nie, pra­wie nie wie­dząc o tem, do­pie­ro na pierw­szem pię­trze przy­sta­nął, ro­zej­rzał się uważ­nie i jak­by po raz trze­ci się prze­bu­dził…

Przy­po­mniał so­bie na­raz, że był na se­an­sie, i że grał…

Za­trząsł się, zim­no go prze­ję­ło na­wskroś, uczuł się nie­sły­cha­nie zmę­czo­ny i dziw­nie, bo­le­śnie nie­spo­koj­ny; ja­kaś me­lo­dja wić mu się jęła w pa­mię­ci, że po­czął ją nu­cić zci­cha…

Ko­ry­tarz był sze­ro­ki, wy­sła­ny czer­wo­nym dy­wa­nem, ci­chy i pu­sty zu­peł­nie, a ja­sno oświe­tlo­ny, bo sze­reg opa­ło­wych kwia­tów, ucze­pio­nych u su­fi­tu, roz­sie­wał elek­trycz­ne świa­tło, ścia­ny bia­łe, po­prze­ci­na­ne gdzie­nieg­dzie drzwia­mi, cią­gnę­ły się dłu­gą, jed­no­staj­ną lin­ja, peł­ną nudy.

Ja­kiś ze­gar wy­dzwa­niał wol­no.

– Już siód­ma! Całe dwie go­dzi­ny se­an­su – szep­nął zdzi­wio­ny, pod­no­sząc oczy, by spraw­dzić na ze­ga­rze, ale uj­rzaw­szy ja­kąś damę, idą­cą z dru­gie­go koń­ca ko­ry­ta­rza, po­szedł śpiesz­nie na­prze­ciw i na­raz, nie do­cho­dząc jej jesz­cze, przy­sta­nął ska­mie­nia­ły.

– Da­isy? – krzyk­nął, od­su­wa­jąc się pod ścia­nę.

Miss Da­isy prze­szła, wi­ta­jąc go ski­nie­niem gło­wy, jak zwy­kle uprzej­mem i nie­co wy­nio­słem, mały gro­om szedł za nią z wiel­kiem pu­dłem w ręku.

Stał chwi­lę z przy­mknię­te­mi ocza­mi, pew­ny, że to przy­wi­dze­nie lub ha­lu­cy­na­cja, bo i jak­że, przed chwi­lą zo­sta­wi! ją tam uśpio­ną w po­ko­ju se­an­so-wym, wi­dzia! na wła­sne oczy, pa­mię­ta… a ona te­raz tu­taj, ubra­na do wyj­ścia, idą­ca z prze­ciw­nej stro­ny…

Nie, to ha­lu­cy­na­cja.

Otwo­rzy! na­raz oczy. Miss Da­isy była już na koń­cu ko­ry­ta­rza i skrę­ca­ła wła­śnie na scho­dy wej­ścio­we…

Nad­ludz­kim sko­kiem był już tam i wspar­ty o ba­lu­stra­dę, pa­trzył jak scho­dzi­ła nadńł sze­ro­kie­mi scho­da­mi…

Scho­dzi­ła wol­no, tren suk­ni cią­gnął się za nią po sze­ro­kich mar­mu­ro­wych stop­niach, re­ze­do­wo-rdza­wy płaszcz, ob­ra­mo­wa­ny fu­trem, ob­tu­lał jej po­stać wy­nio­słą, ja­sne wło­sy wy­my­ka­ły się wzbu-rzo­ne­mi fa­la­mi z pod wiel­kie­go, czar­ne­go ka­pe­lu­sza… wi­dział te szcze­gó­ły do­kład­nie, sły­szał każ­de jej stąp­nię­cie… czuł ruch jej każ­dy…

A na skrę­cie do przed­sion­ka od­wró­ci­ła gło­wę, oczy się ich skrzy­żo­wa­ły bły­ska­wi­ca­mi, zde­rzy­ły i roz­bie­gły, że cof­nął się bez­wied­nie w cień… ale sły­szał jej głos. szczęk drzwi… kro­ki na po­sadz­ce przed­sion­ka… głu­chy tu­pot koni na as­fal­cie pod­jaz­du… śli­ski szmer od­jeż­dża­ją­ce­go po­wo­zu…

– Kto tu wy­jeż­dżał? – za­py­tał po chwi­li odźwier­ne­go.

– Miss Da­isy!

Już nic nie od­rzekł, bo mu się zda­ło na­raz, że go ogar­nę­ła cięż­ka, nie­zwal­czo­na sen­ność. Po­wró­cił na pierw­sze pię­tro i ma­chi­nal­nie od­na­lazł swo­je miesz­ka­nie, dłu­go krą­żył po niem, roz­trą­ca­jąc się o sprzę­ty i me­ble; dłu­go błą­dził po­omac­ku, nie wie­dząc, co po­cząć, co się z nim sta­ło, gdzie jest!

Padł na ja­kieś krze­sło i po­zo­stał nie­ru­cho­my, ze­sztyw­nia­ły z prze­ra­że­nia, oto zno­wu uj­rzał je obie­dwie ra­zem… tam­tą, śpią­cą na so­fie, i tę, scho­dzą­cą po scho­dach…

Ja­kimś ostat­nim od­ru­chem świa­do­mo­ści roz­nie­cił świa­tło i za­dzwo­nił. We­szła po­ko­jów­ka.

– Czy miss Da­isy już po­wró­ci­ła? – za­py­tał pó dłu­giem mil­cze­niu, przy­tom­nie­jąc zu­peł­nie.

– Miss do­pie­ro przed chwi­lą wy­je­cha­ła.

– Ale czy daw­no wró­ci­ła przed wy­jaz­dem?

– Nie wy­cho­dzi­ła nig­dzie, po­ło­ży­ła się o zmro­ku i spa­ła, obu­dzi­łam ją nie­daw­no sama.

– Spa­ła i nie wy­cho­dzi­ła nig­dzie… nig­dzie?…

– Tak, z pew­no­ścią…

– Była na dru­giem pię­trze u Mr. Joe.

– Nie, za­pew­niam pana, że nie wy­cho­dzi­ła.

– Nie­praw­da! – krzyk­nął w na­głej pa­sji.

– Ależ z pew­no­ścią… z pew­no­ścią… – szep­ta­ła zdu­mio­na, co­fa­jąc się przed jego błęd­nym wzro­kiem i twa­rzą zmie­nio­ną.

– Mu­szę być cho­ry i naj­wi­docz­niej mam go­rącz­kę – po­wie­dział gło­śno, oglą­da­jąc się po­dejrz­li­wie po miesz­ka­niu – nie było jed­nak ni­ko­go, słu­żą­ca ucie­kła, wszyst­kie drzwi sta­ły otwar­te.

We wszyst­kich po­ko­jach pło­nę­ły ja­sno świa­tła, sta­ły me­ble w su­ro­wych, cięż­kich za­ry­sach, błysz­cza­ły zwier­cia­dła, jak oczy pro­mie­ni­ste i pu­ste, kwia­ty w wa­zo­nach bar­wi­ły się ci­cho, cięż­kie por­tje­ry przy­sła­nia­ły okna, a ze ścian ciem­nych wy­zie­ra­ło kil­ka po­sęp­nych por­tre­tów.

Wszyst­ko to znal, po­zna­wał, pa­mię­tał, czuł, że jest u sie­bie, w swo­jem miesz­ka­niu, a jed­nak… jed­nak… po­przez te sprzę­ty i ścia­ny, zwier­cia­dła i kwia­ty wy­zie­ra­ły ja­kieś za­ry­sy przy­po­mnień; kon­tu­ry mgli­ste ja­kichś in­nych rze­czy, rze­czy zgo­ła nie­przy­po­mnia­nych, a ist­nie­ją­cych gdzieś… rze­czy zmar­twych­wsta­ją­cych wiot­kim cie­niem i zja­wą nie­uchwyt­ną…

– Nic nie ro­zu­miem… nic!

Wo­łał, chwy­ta­jąc się za gło­wę.

ROZ­DZIAŁ II.

– Strasz­ny dzień! – za­wo­łał Ze­non, wstrzą­sa­jąc się z zim­na.

– Okrop­ny, obrzy­dli­wy, wstręt­ny dzień! – po­wta­rza­ła z we­so­łą prze­kor­no­ścią ślicz­na, ja­sno­wło­sa dziew­czy­na, wy­cho­dząc z nim z pod ko­lo­sal­nych ko­lumn por­ty­ku św. Paw­ła, na sze­ro­kie, mo­kre i ośli­zgłe scho­dy.

– Po trzy­kroć obrzy­dli­wy dzień, zim­no, mo­kro i mgli­sto. Już pra­wie za­po­mnia­łem, jak świe­ci słoń­ce, i jak grze­je.

– Prze­sa­da i eg­zal­ta­cja! jak mówi ciot­ka El­len.

– Więc pani wi­dzia­ła słoń­ce w tym roku w Lon­dy­nie?

– Ależ do­pie­ro luty.

– Czy pani wo­gó­le i kie­dy­kol­wiek wi­dzia­ła słoń­ce w An­gl­ji?

– O Mr. Zen, by ciot­ka Dol­ly nie rze­kła: strzeż się Bet­sy, bo ten czło­wiek czci słoń­ce, jak gwebr, po­ga­ni­nem być musi – gro­zi­ła mu ze śmie­chem, na­śla­du­jąc ko­micz­ny głos ciot­ki.

– Prze­cież od li­sto­pa­da nie było ani na mgnie­nie słoń­ca w Lon­dy­nie, nic, tyl­ko mgły, desz­cze, bio­to i fogi, a ja nie mam skó­ry z wa­ter­pro­ofów, więc już chwi­la­mi czu­ję, iż się prze­mie­niam w ga­la­re­tę, w mgli­stość, w stru­gi wody.

– W pań­skim kra­ju nie­ma też cią­gle słoń­ca – szep­nę­ła ci­szej.

– Jest, miss Bet­sy, jest pra­wie co­dzien­nie, a te­raz, w tym dniu, dzi­siaj, świe­ci na pew­no, świe­ci roz­iskrzo­ne w śnie­gach, ogrom­ne, ja­śnie­ją­ce, cu­dow­ne… – mó­wił, zni­ża­jąc głos – wpa­trzo­ny wdał na­głych, ośle­pia­ją­cych przy­po­mnień.

– Tę­sk­no­ta – po­wie­dzia­ła ci­chut­ko i ja­koś dziw­nie smut­no…

– Tak… Tę­sk­no­ta, co jak sęp spa­da i wcze­pia się w du­szę ostre­mi pa­zu­ra­mi bo­le­ści, co jak krzyk wy­dzie­ra się z ser­ca, z sa­me­go dna daw­no stru­pie­sza­łych dni, i jak or­kan po­no­si… jak or­kan… Daw­no już, lata całe nie na­wie­dza­ła mnie, my­śla­łem, że tyl­ko zmar­twia­łe cie­nie no­szę w so­bie, jak to każ­de umar­łe wczo­raj. Ale to dzi­siej­sze na­bo­żeń­stwo, ko­ściół i śpie­wy wskrze­si­ły na nowo stru­chla­ły pył cza­sów mi­nio­nych, wskrze­si­ły…

– Mr. Zen… – szep­nę­ła, chwy­ta­jąc go piesz­czo­tli­wie za rękę.

– Co, Bet­sy, co?

– Kie­dyś za­wie­ziesz mnie tam, po­je­dzie­my do tych śnie­gów, roz­iskrzo­nych w słoń­cu, na te sło­necz­ne dnie po­je­dzie­my… na te dnie…

– Szczę­ścia, Bet­sy, na utę­sk­nio­ne dnie szczę­ścia – za­wo­łał na­mięt­nie, obej­mu­jąc roz­go­rza­łe­mi ocza­mi jej ja­sną gło­wę, Ze od­wró­ci­ła się pe­ina szczę­sne­go lęku „pe!na wil­got­nych bla­sków ju­tra owe­go, usta jej za­drga­ły i bla­da, po­dob­na płat­kom róży, twa­rzycz­ka roz­bły­sła, iż sta­ła się jak po­ra­nek ró­żo­wa i ra­do­ścią won­na, i jak po­ca­łu­nek wy­ma­rzo­ny, ku­szą­ca.

Umil­kli, spo­strze­ga­jąc na­gle po­tem wzru­sze­niu ra­do­snem, że gra­ni­to­we scho­dy są dziw­nie śli­skie i stro­me, że ja­kieś prze­dziw­ne śpie­wy jesz­cze sły­chać z ka­te­dry i że do­oko­ła peł­no wraz z nie­mi scho­dzą­cych lu­dzi o su­ro­wych, kar­cą­cych spoj­rze­niach.

Za­czę­li śpiesz­nie scho­dzić nadół, na plac, w sza­re, smut­ne i błot­ni­ste tu­ne­le ulic, pod cięż­kie, przy­tła­cza­ją­ce skle­pie­nia, pod mgły, wi­szą­ce po­strzę­pio­ne­mi, sza­ro-żół­te­mi łach­ma­na­mi, pod te ru­cho­me, lep­kie, zim­ne i ohyd­ne mgły, ocie­ka­ją­ce brud­nym desz­czem.

Z po­wo­du nie­dziel­ne­go dnia, uli­ce były pra­wie pu­ste i głu­che, czer­nia­ły ni­skie­mi tu­ne­la­mi, przy­wa­lo­ne mgłą, któ­ra niby wata zdję­ta z opa­trun­ków, prze­ro­pia­ła, unu­rza­na w ja­kiejś strasz­nej cie­czy, ocie­ka­ją­ca, zwa­la­ła się gąb­cza­ste­mi kłę­ba­mi co­raz ni­żej w uli­ce, za­le­wa­ła domy, to­pi­ła w brud­nej fali mia­sto ca!e.

Skle­py były za­mknię­te, wszyst­kie drzwi za­war­te, tro­tu­ary pra­wie pu­ste, a domy czar­ne, sta­ły po­sęp­ne i jak­by sko­st­ma­ła ciż­ba nędz ka­mien­nych, peł­nych bo­le­sne­go dy­go­tu i mil­cze­nia, po­śle­płych zgo­ła, bo wszyst­kie okna za­snu­te były biel­ma­mi, a jeno gdzie­nieg­dzie, na wyż­szych pię­trach, za­to­pio­nych w mgłach, mi­go­ta­ło ja­kieś zgu­bio­ne świa­teł­ko. Oczy roz­pacz­li­wie błą­dzi­ły w po­sęp­nej pu­st­ce mgieł, bo na­wet bar­wy nie­zli­czo­nych szyl­dów po­ły­ski­wa­ły wy­pi­te­mi, mar­twe­mi far­ba­mi.

Po­wie­trze było du­szą­ce, cięż­kie, prze­sy­co­ne wil­go­cią, za­pa­chem bło­ta i roz­mię­kłe­go as­fal­tu, a ze wszyst­kich nie­wi­dzial­nych w mgle da­chów, ze wszyst­kich bal­ko­nów, ze wszyst­kich szyl­dów, lały się roz­pry­śnię­te stru­gi wody, ka­pa­ło ze­wsząd, ryn­ny dud­ni­ły głu­cho i usta­wicz­nie, jak­by war­ko­tem nie­zli­czo­nych po­to­ków.

– Któ­rę­dyż pój­dzie­my? – py­tał, roz­pi­na­jąc pa­ra­sol.

– Stran­dem, bo naj­bli­żej.

– Tak pani pil­no do domu?

– Zim­no mi jest, to po­wód.

– Więc nie za­cze­ka­my dzi­siaj na ciot­ki?

– Choć raz zro­bi­my im nie­spo­dzian­kę, będą szu­ka­ły nas i nie znaj­dą.

– Bez ko­men­ta­rzy i to zgryź­li­wych się nie obej­dzie…

– Po­wiem, że to pana wina, acha!…

– Do­brze, obro­nię się, ale to po­rząd­nie nud­ne to co­nie­dziel­ne, sa­kra­men­tal­ne, urzę­do­we nie­ja­ko cho­dze­nie do ko­ścio­ła.,.

– Ach, jańe nud­ne, ja­kie nud­ne, tyl­ko nie­chaj pan tego w domu nie po­wie, wszyst­kie ciot­ki by­ły­by prze­ciw­ko panu! – wy­krzyk­nę­ła we­so­ło, tu­ląc się do jego ra­mie­nia.

– Bro­ni­ła­by mnie pani, co?

– Nie, nie, bo i ja je­stem win­na, i mnie to nu­dzi…
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: