Wampir z M-3 - ebook
Wampir z M-3 - ebook
Wyklęty powstań ludu ziemi, powstańcie których dręczy głód...
A więc twierdzicie Obywatelu, że wampiry istnieją? Niby kraj socjalistyczny, ateizm w modzie, a tu taka wtopa. I jak tu się krzyżem odwijać? Jak wodą, tfu, święconą chlapać? A czosnek tylko granulowany i z importu z bratniej Czechosłowacji!
Myśl nowa blaski promiennymi, dziś wiedzie nas na bój, na trud.
Być wampirem w PRL to nie przelewki. W społeczeństwie bezklasowym trudno tytułować się hrabią. Płaszcz i smoking nosi albo kelner, albo iluzjonista, a krew obywateli Rzeczpospolitej Ludowej ma posmak deficytu i reglamentacji.
Przeszłości ślad dłoń nasza zmiata, przed ciosem niechaj tyran drży...
Ale nie czas, by kąsać zblazowanych arystokratów w zacisznych buduarach. Prawdziwy walor odżywczy ma krew opasłych badylarzy, cinkciarzy, partyjnych kacyków i córeczek UB-eków.
Ruszymy z posad bryłę świata, dziś niczym, jutro wszystkim my!
Bo my, wampiry z PRL mamy swoją godność! Nie wysysamy biednych sarenek i jagniątek. Nie nazywamy tego WEGETARIANIZMEM! Może nie pamiętamy już o wampirzych mocach, ale mamy spryt nasz narodowy! Pozyskamy dewizy, przekroczymy plan, a potem z dumą oznajmimy:
To wszystko każe nam powiedzieć mocno. I stanowczo: Burżuazyjnym skrytopijcom mówimy - NIE!
AUTOR:
Homo literatus. Pisze codziennie. Trudno orzec, na ile do jego nałogu przyczynił się niejaki Wędrowycz, odkryty przez autora w obejściach Wojsławic. Faktem jest, że wstrząśnięty znaleziskiem Pilipiuk, porzucił wyuczony zawód archeologa. I powrócił do pisania ( a zaczął już w V klasie podstawówki).
Pierwsze teksty wydał drukiem podczas studiów. O dopuszczeniu na łamy "Feniksa" nikomu nieznanego debiutanta zadecydował Jarosław Grzędowicz, wówczas redaktor naczelny miesięcznika.
Przez 12 kolejnych lat "wielki grafoman" i "najwybitniejszy piewca wsi polskiej od czasów Reymonta" nie odpuścił sobie ani na miesiąc. Przeszedł długą drogę, z debiutanta stając się jednym z najpoczytniejszych polskich pisarzy. Fabryka Słów opublikowała dotąd 20 książek Andrzeja. Pod pseudonimem Tomasz Olszakowski wydał 19 tomów kontynuacji przygód Pana Samochodzika. Jego prozę tłumaczono na czeski i rosyjski.
Laureat licznych nagród, . zdobywca Nautilusa 2009 za najlepsze opowiadanie ("Rzeźnik drzew" z antologii pod tym samym tytułem).
Kategoria: | Fantasy |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7574-458-3 |
Rozmiar pliku: | 2,8 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
1. Kroniki Jakuba Wędrowycza (także w wersji do słuchania)
2. Czarownik Iwanow
3. Weźmisz czarno kure...
4. Zagadka Kuby Rozpruwacza
5. Wieszać każdy może
6. Homo bimbrownikus
7. Kuzynki
8. Księżniczka
9. Dziedziczki
10. 2586 kroków
11. Czerwona gorączka
12. Rzeźnik drzew
13. Aparatus
14. Norweski dziennik – tom 1. Ucieczka
15. Norweski dziennik – tom 2. Obce ścieżki
16. Norweski dziennik – tom 3. Północne wiatry
17. Operacja Dzień Wskrzeszenia
18. Wampir z M-3
19. Dobić dziada – komiks
20. Oko Jelenia. Droga do Nidaros
21. Oko Jelenia. Srebrna Łania z Visby
22. Oko Jelenia. Drewniana Twierdza
23. Oko Jelenia. Pan Wilków
24. Oko Jelenia. Triumf lisa Reinicke
25. Oko Jelenia. Sfera ArmilarnaPrzebudzenie
Liceum zaległo wśród drzew morwy i grzało się w promieniach wiosennego słońca niczym wielki szary kot. Budynek wzniesiono wedle projektu typowego dla „tysiąclatek”. Był brzydki, ale funkcjonalny. Silikatowa cegła już się sypała. Duże okna straszyły brudnymi szybami.
Było może trzydzieści sekund po dzwonku, gdy Gosia zadyszana wpadła do klasy.
– Małgorzata Brona jak zwykle spóźniona – zrymowała nauczycielka. – Na maturę też się spóźnisz? Siadaj! – westchnęła, robiąc znaczek przy nazwisku.
– Przepraszam – bąknęła dziewczyna. – Tramwaj mi uciekł...
– Po raz piąty w tym tygodniu? – zakpiła kobieta, rzucając okiem w dziennik.
Gosia zajęła swoje miejsce, obok Marty. Założyła nogę na nogę. Położyła na blacie podręcznik, oprawiony w papier z nadrukowanym portretem Limahla. Obok wylądował zeszyt obłożony w okładkę z Limahlem. Wyjęła jeszcze piórnik z nadrukiem przedstawiającym Limahla i dopiero rozejrzała się po klasie.
Dziś przyszli prawie wszyscy. Bronek, drobny brunet w okularach siedzący po drugiej stronie przejścia, spojrzał na nią tęsknie. Pewnie znowu spróbuje zaprosić ją do kina. Sentymentalny dureń, tylko siedzi i książki czyta. I to jakie! Aż się skrzywiła z pogardą na samo wspomnienie tytułów. Same badziewne przedwojenne horrory.
Odwróciła się demonstracyjnie w stronę Konrada. Niestety, największy klasowy przystojniak nie patrzył na nią, tylko schowawszy pod ławką najświeższy numer tygodnika „Veto”, przeliczał sobie na końcu zeszytu kursy walut.
– Nie rozglądaj się tak – szepnęła Marta. – Baba jest dziś wściekła. Podobno znowu przesunęli ją na koniec.
– Na koniec? – nie zrozumiała Gosia.
– No, w kolejce na przydział mieszkania. Powiedz ojcu, niech zadzwoni gdzie trzeba, popchnie sprawę i maturę masz w kieszeni – doradziła przyjaciółka.
W jej głosie zabrzmiała jakby nutka zazdrości.
– Przyniosłaś mi Tolkiena? – koleżanka z ławki wolała zmienić temat.
– Zapomniałam.
Nauczycielka skończyła sprawdzać listę obecności.
– Wyciągamy karteczki – oznajmiła i zaczęła dyktować.
Pytania były jak zwykle trudne, na szczęście Marta jakimś cudem znała odpowiedzi. Gosia, zapuszczając co chwila żurawia, coś tam naskrobała. W końcu od czego ma się przyjaciółki?
Dzwonek na przerwę wybawił ją od męki... Gosia wyszła z klasy i rozejrzała się za swoim chłopakiem. Nigdzie go nie było widać. Obeszła pół szkoły, nim wreszcie go spostrzegła. Konrad siedział na parapecie i ostentacyjnie liczył swoje cztery banknoty jednodolarowe. Cztery? Nie! Teraz miał ich sześć. Widać wyszedł mu jakiś interes.
– Coś taka skwaszona? – zapytał, gdy podeszła.
– Pokłóciłam się rano z ojcem – westchnęła. – Myślałam, że uda się pojechać na wakacje do Szwecji, ale uparł się na tę pieprzoną Bułgarię! – wybuchła. – Niby że arbuzy i ciepłe morze... Wolałabym do Turcji, skórzaną kurtkę bym kupiła...
– Bułgaria? – W oczach chłopaka błysnęło zainteresowanie. – Można tam zawieźć walizkę kremów Nivea, spylić po dolarze za sztukę i kupić zegarki elektroniczne albo...
Skrzywiła się w duchu.
– A po co mam się bawić w jakąś handlarę? – wydęła wargi.
Nie odpowiedział. Schował walutę do kieszeni i zastanawiał się nad czymś.
– Widziałeś moją nową bluzkę? – Wyeksponowała dekolt, podstawiając mu piersi niemal przed nos. – Niemiecka, z Peweksu.
Zgodnie z jej oczekiwaniami instynkt przeważył. Konrad, zamiast podziwiać ciuch, zerknął gdzie trzeba. Namęczyła się jak diabli nad tym biustonoszem. Dwa tygodnie dziergała go szydełkiem z kordonka, ale była bardzo zadowolona z efektu. Wyszedł tak ażurowy, że więcej w nim było dziur niż koronki. Niestety, widok niemal nagich piersi wzbudził w chłopaku jedynie przelotne zainteresowanie.
– No, niezła – mruknął. – Tylko czemu znowu z tym pedałkowatym typkiem? – Spostrzegła, że zamiast na jej biust gapi się na portret Limahla. – Rzygać mi się już chce na widok tego blondaska...
Miała na końcu języka ciętą ripostę, ale zadzwonił dzwonek. Chemia... Kolejne lekcje wlokły się jak pociąg osobowy. Polonista wyrwał ją do odpowiedzi z lektury. Nie czytała, więc przylufiła. Na matmie okazało się, że nie zabrała z domu zeszytu. Brak pracy domowej. Ponownie przylufiła...
– Co za dzień popierdolony – żaliła się, zakładając kurtkę.
– Ciesz się, że już piątek – skwitowała Marta. – Odpoczniesz przez weekend... Wiosna jest, trzeba spojrzeć na świat z optymizmem. Wykrzesać z siebie trochę radości życia...
– W sobotę muszę posprzątać, w niedzielę ojciec wlecze mnie na Dni Kultury Czechosłowackiej. Wynudzę się jak mops! I wypożyczalnię wideo ubecja zamknęła. A w poniedziałek oddadzą klasówki z historii. Do bani to wszystko. Jak tu żyć? I jeszcze te wakacje w Bułgarii...
– Ty weź nie narzekaj! Co ja mam powiedzieć? Ojca znowu pominęli przy podwyżkach – westchnęła koleżanka. – Ty sobie popływasz w ciepłym morzu, a ja co najwyżej z wiejskimi dziewuchami w stawie u dziadków.
– Jak się zwąchał z Solidarnością, to niech teraz cierpi. – Gosia wzruszyła ramionami. – Do zobaczenia! – rzuciła i pobiegła po schodach na górę.
Po chwili była już przed budą.
– Cześć, Gośka – znajomy głos wyrwał ją z zadumy.
Obejrzała się. Drobna blondyneczka z warkoczem miała na imię Iza. Chodziła do pierwszej klasy, ale mieszkała niedaleko, więc znały się z widzenia.
Ubrana jak bazarowa księżniczka, pomyślała Gosia, czując ukłucie zazdrości. Tatuś milicjant nieźle prywatną inicjatywę skubie. Ten to się ustawił. Pewnie co miesiąc słono mu płacą za święty spokój...
Iza ubrana była w prawdziwe lycry, włoską haftowaną bluzeczkę i zagraniczne pantofelki. Na ramiona narzuciła kurtkę z jeansu, i to prawdziwą amerykańską, szytą żółtą nitką. Pod szyją miała turecki szaliczek, połyskujący jadowicie intensywną barwą odblaskowej zieleni. No i woniało od niej dobrą turecką podróbką dezodorantu Fa.
– Cześć – mruknęła Gosia. – Co się stało?
– Sprawę mam... Paskudną raczej. Dalej chodzisz z Konradem?
– A co ci do tego? – nastroszyła się.
– Konrad kumpluje się z moim bratem.
– No... I co z tego? – powtórzyła z roztargnieniem.
– Wiesz, jaki jest mój ojciec. Pracoholik, nawet po domu w mundurze chodzi. Całe mieszkanie naćkał mikrofonami. No i wczoraj... Nagrało się coś, o czym powinnaś wiedzieć. – Iza podała jej kasetę. – Skasuj potem... To niby sekret, ale tacie się nie przyda, a do tego po prostu uznałam, że muszę cię ostrzec...
– Khm... Dziękuję – bąknęła Gosia, wrzucając kasetę do torby.
– To na razie. – Iza pobiegła po schodach, żółta kitka włosów podskakiwała na plecach.
Gosia powlokła się na przystanek tramwajowy.
Gdybym miała walkmana, tobym sobie od razu posłuchała, rozczulała się nad sobą. Ale nie. Ojcu żal głupich kilkudziesięciu dolarów. Zebrał na swoich wyjazdach i handelkach z pięć tysięcy i tylko kisi gdzieś w słoiku zakopane... I po co mu to? Sam nie korzysta, a innym nie daje. Się w końcu wnerwię, to przekopię rabatki i tyle!
Dojechała na plac Komuny Paryskiej. Wysiadła z tramwaju. Krzaki porastające wały starego carskiego fortu obsypane były żółtymi kwiatkami. Ruszyła wzdłuż nasypów. Pogoda była naprawdę fajna, ale Gosia naburmuszyła się jak gradowa chmura.
– Ech – westchnęła. – Wiosna. I z czego tu się niby cieszyć? Za rok o tej porze matura...
Zagłębiła się w plątaninę uliczek Żoliborza Oficerskiego. W ostrym słońcu przedwojenne domki straszyły poszarzałymi elewacjami, poczerniała i omszała dachówka prosiła się o wymianę. Kute ogrodzenia obłaziły z farby, odsłaniając bąble i sople rdzy. Kocie łby pokryto nierówno asfaltem.
Wreszcie dziewczyna stanęła przed willą. Namacała w kieszeni jeansów klucze. Furtka zaskrzypiała przeraźliwie...
– Wezmę oleju w strzykawkę i puszczę wreszcie w zawiasy – obiecała sobie licealistka, tak jak co dnia od kilku miesięcy.
Suka Luna usłyszała ją i zaskamlała. Gdy tylko Gosia otwarła drzwi, zwierzę wybiegło radośnie do ogrodu.
Babcia Adelajda siedziała w swoim pokoju przytulona do radia. Na uszach miała toporne ebonitowe radzieckie słuchawki. Na widok wnuczki zsunęła je z uszu.
– Jak było w szkole? – zapytała.
– Zamiast słuchać tej Wolnej Europy, byś się psem czasem zajęła – burknęła dziewczyna.
– A już byłam z Luneczką na spacerku, jakem szła do kościółka – powiedziała babcia. – Poza tym to nie żadna Wolna Europa, tylko Głos Ameryki. Też byś czasem posłuchała, ciekawe rzeczy mówią. I do kościoła powinnaś się wybrać...
Gosia skrzywiła się demonstracyjnie i poszła do swojego pokoju. Na wprost wejścia na meblościance wisiał wielki plakat z podobizną Limahla. Uśmiechał się, jakby na powitanie. Druga podobizna, mniejsza, ale ładniejsza, oprawiona w ramkę stała na komodzie. Trzeci Limahl spoglądał znad biurka. Dziewczyna cisnęła torbę na łóżko. Zeszyty i książki wysypały się kaskadą.
Obróciła kasetę w dłoniach. Po chwili zastanowienia wsadziła ją do magnetofonu i wcisnęła odtwarzanie. Jakość nagrania była rewelacyjna. Dwa głosy. Jeden niewątpliwie należał do Konrada. Wsłuchała się w dialog.
– Z tej twojej Gośki to niezła dupa.
– Że co? To ty chyba porządnej dupy na oczy nie widziałeś.
– Dała ci?
– Co dała?
– No, bzykałeś ją już?
– A po cholerę? – zdziwił się Konrad. – Kiepska jest. Ani tyłka, ani cycków, ładna też nie. Chuda taka, wypłoszowata. Głupia do tego jak but. No, może nogi ma niezłe, ale bzyknąć to bym chciał Mariolkę.
– To po co chodzisz z Gośką?
– A ty wiesz, kim jest jej ojciec?
– To ten Brona, co go czasem pokazują w telewizji, ekspert rządowy znaczy się od czegoś?
– No ba. Wiesz, jaka to szycha? Do KC kandyduje. Służbową ładę dostał. W willi mieszka, i to niezłej. Dla niego załatwić mi paszport to tyle co splunąć. Jeden telefon i na talerzyku przyniosą. Dlatego gadam tej kretynce, jak bardzo ją kocham, i czekam, aż mnie przedstawi rodzicom. Przecież przyszłemu zięciowi to i owo załatwią. A jak już będę po tamtej stronie żelaznej kurtyny, to zostaję, i niech mnie cmokną w trąbę.
Gosia wdusiła przycisk „stop” z taką siłą, że magnetofon zarzęził.
– Ty gnoju! – ryknęła. – Ty gówno! Ty ścierwo!
Limahl z plakatu patrzył na nią współczująco.
– Mogłabym mu wybaczyć, gdyby łaził za mną tylko po to, żeby mnie przelecieć! – powiedziała z nienawiścią. – Ale tego, że od mojej cnoty wolał paszport, nie daruję mu nigdy! Co za parszywe bydlę! Zaraz mu wygarnę, co o nim myślę!
Zerwała się z fotela i ruszyła w stronę aparatu, ale zatrzymała się w pół kroku. No tak. Rodzina Konrada od dwudziestu lat czekała na instalację telefonu...
– A dość już tego! – warknęła. – Przesrane życie, szykują się tragiczne wakacje, parszywy świat, szkoła do dupy. A ja wam wszystkim o! – Pokazała światu gest Kozakiewicza. Wściekłość aż ją dusiła. I naraz błysnął jej iście genialny pomysł. – Ja wam, ścierwa, pokażę!
Z łazienki przyniosła pasek do szlafroka. Postawiła stołek pośrodku pokoju. Zaplątała stryczek jednym końcem do żyrandola. Drugi uformowała w pętlę.
– Tylko ciebie kocham – powiedziała do Limahla. – Tylko ty byś mnie zrozumiał... Gdybyś oczywiście gadał po naszemu...
Plakat nie odpowiedział, jedynie patrzył z jeszcze większym współczuciem. Założyła pętlę na szyję i zdecydowanym ruchem kopnęła stołek w kąt. Poczuła jeszcze, jak pasek miażdży jej krtań, i zapadła ciemność.Kapłan
Był ponury jesienny wieczór. W magazynie na drugim piętrze Muzeum Narodowego grupa studentów archeologii zebrała się na ćwiczenia. Za oknami szumiały drzewa parku, po niebie sunęły burzowe chmury. Do scenerii niczym z horroru pasował temat zajęć. Dziś omawiali staroegipskie obyczaje funeralne...
– Pamiętacie państwo moje wykłady na temat mumii – perorował doktor Olszakowski. – Rozróżniamy cztery rodzaje mumii egipskich. Czy ktoś umie je wymienić?
– Po pierwsze naturalne. Powstały samoistnie, gdy nie podejmowano żadnych zabiegów mających umożliwienie przetrwania ciała, a jedynie grzebano zwłoki w sypkim piasku, który wyciągał z nich wilgoć – zaczął wyliczać rozczochrany student w okularach. – Trzy kolejne typy mumii różnią się długością procesu balsamowania i starannością konserwacji narządów wewnętrznych. W najtańszym wariancie trawiono je olejem cedrowym, w najdroższym stosowano całą masę rozmaitych zabiegów...
– Doskonale. A zatem mamy tu jedyną w kraju i jedną z nielicznych na świecie mumię egipską zakonserwowaną sposobem piątym.
– Nie mówił pan o tym na wykładach – zdziwiła się studentka z jasnym warkoczem.
– Zatem opowiem o nim teraz.
Ujął dłoń mumii i ostrożnie ciągnąc, rozprostował powoli całe ramię. Studenci zaszemrali zaskoczeni.
– Jak państwo widzicie, tkanki, mimo że znacznie odwodnione, zachowały pewną elastyczność. Badania próbek wykazują, iż do krwioobiegu tego mężczyzny przetoczono zamiast krwi niezidentyfikowaną substancję pochodzenia roślinnego, która poprzez naczynia włosowate przesyciła całe ciało, a tężejąc, zamieniła się w coś na kształt lateksu.
– Jak zdołano tak dokładnie spuścić krew i wprowadzić na jej miejsce płyn konserwujący? – zapytała inna ze studentek.
– Wydaje mi się, choć znajomi lekarze nie potwierdzili tej teorii, że można to było zrobić jedynie „na żywca”. Serce musiało bić przez cały czas. Wykonano nacięcia na nadgarstkach i piętach, żeby krew mogła uchodzić, a przez rurkę wbitą w aortę wprowadzano tę zagadkową substancję.
– Serce by nie wytrzymało. Zresztą mózg z pewnością obumarł szybko z braku tlenu i krążenie definitywnie ustało... – zaprotestował student w okularach.
– Przypuszczam, że resztkę preparatu tłoczono, uciskając rytmicznie klatkę piersiową jak przy zabiegach reanimacyjnych – dowodził profesor. – W każdym razie „świat naukowy” jak do tej pory ignoruje moje odkrycie. Niestety, na moją niekorzyść działają tu głupie stereotypy. Mumifikacja za życia była motywem zbyt często wykorzystywanym przez dziewiętnastowiecznych autorów powieści brukowych. Teraz, z lęku przed kompromitacją, moi uczeni koledzy nie chcą podjąć się jakichkolwiek badań.
– To z pewnością bolało – zauważyła jedna z dziewcząt. – Czy wiadomo, kim był i dlaczego zdecydował się na tak okropny zabieg? Bo chyba nie zrobiono mu tego za karę?
– Miał na imię Hefi i był kapłanem bogini miłości Bastet – powiedział doktor Olszakowski. – Zachowała się na jego temat spora ilość papirusów z okresu rzymskiego. Hodował koty w przyświątynnej fermie. Gdy któryś zdechł, kapłan go mumifikował i sprzedawał pielgrzymom.
– Po co? – Studentka z warkoczem wytrzeszczyła oczy.
– Oj, nie czytało się zadanych lektur – zgromił ją. – Jako wota. Kto chciał się pomodlić, kupował sobie takiego kotka i stawiał w przybytku, żeby bogini popatrzyła na niego przychylnym okiem. W tym okresie Egipt był już podbity przez Rzymian. Kapłanowi się to niezbyt podobało, więc w swojej świątyni zawiązał spisek przeciw Neronowi. Spiskowcy zbierali się na kociej farmie, tankowali wino palmowe i kombinowali, jak by tu zaszkodzić Rzymianom. Do spisku wciągnęli księżniczkę Merit-Amon, należącą do bocznej linii rodu, z którego wywodziła się słynna Kleopatra. Dziewczyna też lubiła koty, a kapłan miał zawsze kilkaset. Jak to się mówi, krew nie woda, więc Hefi zabujał się w dziewczynie. Zdaje się, i bogini mu sprzyjała, bo księżniczka odwzajemniła uczucie. Naturalnie wywiad Nerona dowiedział się o wszystkim, to znaczy o spisku, a nie o romansie, i aby podciąć buntownikom skrzydełka, wprowadzono zakaz tej formy kultu. Ferma została zburzona, koty rozgoniono, a za kapłanem i jego ukochaną wystosowano listy gończe. Oczywiście cwani Rzymianie nie pisali w nich, że młodzi są spiskowcami, tylko przedstawili ich jako odrażających oprawców zwierzątek. Niby że aby przyspieszyć produkcję wotów, dusili koty. Do tego wynajęty arcykapłan sporządził ekspertyzę teologiczną, z której wynikało, że mordowanie ulubionych zwierząt bogini jest szczególnie paskudną profanacją.
– I co na to kapłan Hefi? – zainteresował się student w okularach.
– Wiedział, że władzy państwowej nie ma co fikać, a na pokonanie siły rażenia oficjalnej rzymskiej propagandy brakowało mu skrybów i papirusu. Postanowił przeczekać kilkaset lat, aż sprawa przyschnie. Dlatego kazał zmumifikować siebie i dziewczynę. Wierzył, że ożyją, gdy ich mumii dotknie ręka arystokratki.
– Ręka arystokratki? – Jedna z dziewcząt protekcjonalnie poklepała zwłoki kapłana. – Mój dziadek był nieślubnym synem hrabiego i baletnicy, czy to się liczy?
– Proszę nie dotykać bezcennego eksponatu! – syknął Olszakowski. – To wolno tylko magistrom! A teraz obejrzymy sobie ślepe wrota mastaby. – Nakrył sarkofag grubą szybą i poprowadził studentów w inny kąt magazynu.
Nad ranem sarkofag lekko zadrżał. Starożytne dechy zaskrzypiały. Poczerniała, wyschnięta dłoń uniosła się i zaraz bezwładnie opadła w dół. Kapłan budził się powoli. Ziewnął tak rozdzierająco, że mało brakowało, a odpadłaby mu szczęka. Uchylił z wysiłkiem wysuszone powieki. Na szczęście szklane oczy, które wstawiono mumii podczas balsamowania, zachowały przejrzystość i przejęły funkcję brakujących źrenic.
– Gdzie ja jestem? – mruknął, rozglądając się wokół. – To chyba nie jest sąd Ozyrysa... Zatem ktoś mnie przywrócił do życia. Wybiła godzina zemsty na Rzymianach!
Próbował usiąść i nieoczekiwanie walnął głową w szybę. W pierwszej chwili w ogóle nie zrozumiał, co się stało. Wyciągnął rękę i z niedowierzaniem dotknął przeszkody.
– A niech mnie! – westchnął, obmacując taflę. – Szkło! Jaka przejrzystość! Jakie rozmiary. – Wręcz nie mógł uwierzyć w to, co widzi. – Talent srebra, co najmniej... – oszacował wartość skarbu. – A gdyby po cichu spylić Fenicjanom... Byłaby kasa na remont dachu świątyni i na nowy rydwan dla arcykapłana, i dla mnie też oczywiście coś by skapnęło.
Wstrzymując z wrażenia oddech, popchnął delikatnie. Szyba uniosła się lekko. Zaczepił krawędź palcami, ostrożnie przesunął w bok i opuścił na podłogę. Na myśl o tym, ile musiałby zapłacić, gdyby ją rozbił, poczuł mrowienie na karku.
– Gdzie ja jestem? – Rozejrzał się wokół. – Przecież to nie jest mój grobowiec! Skład rupieci w jakiejś świątyni? Czemu to wszystko takie zdezelowane?
W pomieszczeniu dostrzegł trochę egipskich sprzętów. Były potwornie zniszczone. Kolory kompletnie wyblakły, metale zaśniedziały, drewno popękało, wysychając... Spróbował wstać z sarkofagu, jednak nie udało się. Nogi w kolanach kiepsko się zginały.
– Gdzie moi pomocnicy?! – zawołał. – Wyraźnie przecież napisałem w instrukcji, że przy budzeniu ma być obecny przeszkolony personel! Nawet zrobiłem w fenickim banku lokatę na ten cel. Potrzebuję przecież wody i oliwy, żeby odwrócić proces mumifikacji i odzyskać sprawność ciała... No i gdzie jest arystokratka, która mnie obudziła? I czemu nikt mnie nie odwinął? – Szarpnął za resztki bandaży.
Klnąc pod nosem, zginał nogę w kolanie, aż wreszcie zdołał rozćwiczyć zesztywniałe ścięgna. Wstał niepewnie.
Popatrzył na swój sarkofag.
– Farba cała się łuszczy... Albo ten grubas Sinuhe dał jakąś tandetę, albo musiało minąć naprawdę dużo czasu – mruknął. – Dwieście lat, może nawet trzysta. I bandaże straszliwie zetlały. I amulety ktoś ukradł. – Pomacał się po szyi, ale znalazł tylko resztki sparciałego rzemyka. – I sygnet po tacie gdzieś zniknął. – Spojrzał na palce.
Przespacerował się po pomieszczeniu. Owijające go paski tkaniny darły się jak pajęczyna i spadały na podłogę. Za oknem niebo robiło się coraz jaśniejsze, świtało. Hefi otworzył pierwszą z brzegu szafkę. W pudełku leżała garść skarabeuszy.
– Tania tandeta dla biedoty – ocenił. – Ciekawe, po co ktoś zgromadził ten szmelc... I gdzie ja w ogóle jestem? Te szafy otwierają się jak rzymskie. Agenci namierzyli mój grób, wyrabowali, wywieźli mumię za morze, potem wpakowali do jakiegoś magazynu i zapomnieli? Bzdura! Rzymskie służby o niczym nie zapominają. A jakby jednak zapomniały, to mają kartoteki na papirusie i kopie w ważniejszych garnizonach.
Natknął się na zlew. Obok stał czajnik elektryczny, w którym pracownicy gotowali sobie wodę na herbatę.
– Dzban jakiś dziwaczny?
Zajrzał do środka, powąchał i wychłeptał całą zawartość. Długą chwilę stał nieruchomo, czekając, aż substancja w jego żyłach trochę się rozpuści. Zaczerpnął powietrza. Płuca podjęły pracę. Po kilku minutach prób i błędów zdołał odkręcić kurek i napić się kranówy.
– Nieźle – mruknął. – Całkiem jak w Pompejach.
Sześć litrów później poczuł, że organizm funkcjonuje już całkiem znośnie. Tylko zewnętrzne warstwy ciała wysuszone były na wiór. Ale tu potrzeba było kilku litrów oliwy. Podszedł do okna. Kolejne ogromne tafle idealnego szkła nie zrobiły już na nim takiego wrażenia. Spojrzał przez okno.
– Gdzie ja jestem? – szepnął, widząc drzewa gubiące liście. – To przecież nie jest Egipt! Rzym też nie, przecież bywałem w imperium. To roślinność z dalekiej Północy. Co to się porobiło? Jakieś europejskie dzikusy wywlekły moją mumię z grobowca i wywiozły Set wie dokąd!
Biadał przez chwilę, a potem się otrząsnął.
– Dobra, weź się w garść, Hefi – przykazał sobie. – Jesteś przywódcą wielkiego spisku. Najlepszym konspiratorem w historii Egiptu. Poradzisz sobie z takimi drobiazgami.
W tym momencie drzwi skrzypnęły rozdzierająco. Nocny stróż wpadł do pomieszczenia z pistoletem w jednej dłoni i milicyjną pałą w drugiej.
– Co tu się, do cholery...
Hefi odwrócił się w jego stronę. Wachman na widok ożywionej mumii przez chwilę stał niczym słup soli, a potem padł zemdlony. Kapłan podszedł do niego.
– No co? Mumii nie widziałeś? – parsknął zirytowany. – Wiem, jak wyglądam, ale mógłbyś wykazać odrobinę tolerancji.
Obejrzał zemdlonego.
– Dzikus z dalekiej Północy – zidentyfikował typ antropologiczny. – W dodatku nieogolony. Ano dobra, nie kijem go, to mieczem chepesz...
Następnie spokojnie i metodycznie pozrywał z siebie resztę bandaży. Z zemdlonego ściągnął koszulę.
– Niewątpliwie jest to jeden z krajów barbarzyńskich – mruczał do siebie, zdejmując spodnie strażnika. – Tylko oni chodzą w czymś takim... Ano trudno, nie ma co wydziwiać. Dostosowujemy się do klimatu.
Przebrał się, założył na nogi trampki i zbadał swoje odbicie w szybie.
– Ujdzie – ocenił, krzywiąc się niemiłosiernie. – Tylko ta gęba, jak z sennego koszmaru. Trzeba jak najszybciej zdobyć oliwę. A skoro mam jakoś przetrwać w tym niegościnnym obcym świecie dalekiej przyszłości, powinienem zacząć od wtopienia się w tłum i pozyskania informacji.
Otworzył ponownie szafkę i zaczął grzebać w amuletach. Położył nieprzytomnemu na czole oko udżat, na powiekach umieścił dwa skarabeusze.
Znowu się zakrzątnął po magazynie. Ku swej radości znalazł niewielki posążek bogini Bastet. Ustawił go obok miejsca pracy i wykonał przepisowe trzy pokłony.