- promocja
Wampir z MO - ebook
Wampir z MO - ebook
Wszystko, co nasze oddam za kaszę…
Jest plan, ale trzeba naruszyć prywatne zasoby srajtaśmy i podłożyć trupa w milicyjnym mundurze!
Paskudny grudniowy poranek na Pradze. Wzmacniane stalą buciory, tarcze z grubego plastiku, pały, hełmy z przyłbicami.
Amerykanie, jak zwykle, winni są obecności stonki ziemniaczanej i doprowadzenia żuczków do śmierci z zimna.
Harcerz jako wilkołak? Ależ owszem, czemu nie jemu też należy się?!
Do zobaczenia w kostnicy!
Kategoria: | Fantasy |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7574-916-8 |
Rozmiar pliku: | 3,7 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
– Sytuacja międzynarodowa jest napięta – powiedział dygnitarz. – Zagraniczne stacje telewizyjne bez przerwy trąbią o opresyjności naszego systemu... Ich najemni pismacy non stop zaczerniają szpalty gazet pochwałami solidarnościowej ekstremy. Trzeba coś zrobić, aby cały ten bajzel odwrócić na naszą korzyść. Macie jakieś propozycje? – Podniósł głowę i rzucił spojrzeniem jak cegłą.
Rzecznik rządu na widok wrzecionowatych, jakby kocich źrenic poczuł nieprzyjemny dreszcz na karku. Odstające uszka zatrzęsły się jak galareta.
– Najlepsza będzie oczywiście najbardziej sprawdzona metoda, to znaczy prowokacja – bąknął. – Mam tym razem naprawdę wredny pomysł.
– Kontynuujcie.
– Media na Zachodzie mają kompletnie fałszywy obraz Solidarności... To znaczy... – zaplątał się. – Sęk w tym, że mają prawdziwy, ale odbiega on znacznie od tego, jaki powinni mieć! Nasza propaganda jest zbyt mało finezyjna, żeby ktokolwiek dał się na nią nabrać.
– Zajmują się nią najlepsi, wierni i wypróbowani towarzysze.
– O pochodzeniu robotniczo-chłopskim, co, niestety, negatywnie rzutuje na jakość ich pracy. Walą jak młotkiem, a tu potrzeba małego młoteczka i dłutka cienkiego jak szpilka. Finezji. Proponuję dokonać dziś małej, starannie wyreżyserowanej awantury, która pokaże skrajne zezwierzęcenie naszej klasy robotniczej, ze szczególnym uwzględnieniem jej reakcyjnej części...
– Do rzeczy.
– Urządzimy kontrolowaną zadymę. Robotnicy napadną na ZOMO. Na ich czele ustawimy naszych prowokatorów. Przejrzałem katalog i wybrałem najbardziej mordziastych żuli idących na naszej smyczy. Burdę sfilmujemy. Pokażemy film na wieczornej konferencji prasowej i cały świat zachodni oniemieje ze zgrozy i obrzydzenia.
– Mordziastych? – podchwycił Pierwszy.
– Proszę, oto katalog.
Rzecznik wręczył szefowi album. Generał otworzył go na przypadkowej stronie i aż rzuciło go w tył. Gapiły się na niego gęby niczym z sennego koszmaru. Niedogolona szczecina, połamane nosy, pryszcze i plamy nadawały fizjonomiom wygląd nieomal zwierzęcych pysków.
– Gdzie się, u diabła, tacy lęgną?! – jęknął.
– W melinach na Woli wyszukaliśmy. Oczywiście jeszcze ich trochę podmalujemy. Odegrają nam tę scenkę. Dla odmiany zomowców wybraliśmy najładniejszych. Chłopcy, jakich przyjemnie spotkać na ulicy czy to w dzień, czy w nocy...
Podsunął drugi album. Generał przeglądał go z przyjemnością. Młodzi, wymuskani milicjanci byli faktycznie jak malowani. Szlachetne, sympatyczne, jasne i uśmiechnięte robotniczo-chłopskie twarze.
– Ten film uzmysłowi zgniłemu Zachodowi, że to my stoimy na straży kultury i cywilizacji, zaś reakcjoniści to coś w rodzaju nieomal małp człekokształtnych!
– Genialne – pochwalił dygnitarz. – A ci żule... Są pewni? Może by ich potem... – Wykonał dłońmi gest skręcania karku. – Tak na wszelki wypadek.
Rzecznikowi gruba kropla potu spłynęła po karku.
– Nie trzeba. To nasi ludzie.
– Nasi ludzie z takimi mordami!?
– Byli ludzie. Starzy ubecy na emeryturze, alkoholicy wylani z milicji, dawni żołnierze z KBW... Rozumiecie, towarzyszu, życie ich nie rozpieszczało, ciągłe użeranie się z reakcjonistami powoduje nerwice, choroby... Ludzie nie wytrzymują napięcia, zaczynają pić, z czasem, niestety, spalają się na taki żużel. To właśnie dlatego każdy rok przepracowany w organach liczy się do emerytury jak trzy lata...
– Dziwne – mruknął generał. – Mnie nie spaliło.
– Wszystko zależy od materiału ludzkiego. Ogień walki jednych spopieli, innych wypiecze jak najtwardszą cegłę, a z nielicznych wytopi prawdziwą stal – podlizał się bezwstydnie rzecznik. – W każdym razie wszyscy już z nami współpracowali. Warunki udziału w maskaradzie wynegocjowaliśmy takie. Po pierwsze nie narobią takiego smrodu u siebie na dzielnicy, zażądali transportu na Pragę. Po drugie wynagrodzenie. – Skrzywił się. – Litr wódki na łba i po dziesięć rolek papieru toaletowego.
– Sporo – syknął generał. – Ilu weźmie udział?
– Dwudziestu pięciu.
– Dwieście pięćdziesiąt rolek skrajnie deficytowego towaru? Cholernie dużo!
– W praktyce trzysta, trzeba mieć rezerwę na nieprzewidziane okoliczności. Wiem, że to dużo, ale gra idzie o naprawdę wysoką stawkę. Efekty będą olśniewające. Po akcji domagają się też bezpiecznej ewakuacji za Wisłę.
Generał skrzywił się strasznie i kiwnął głową.
– Kto pokieruje naszymi siłami?
– Major Wiecheć z Cyryla i Metodego. To doświadczony, twardy zomowiec. Nie takie już zadania mu powierzaliśmy. Łapy ma ubabrane we krwi po same łokcie. Nie da plamy. I nie może dać, bo punkt najważniejszy całej zadymy to trup!
– Trup?
– Zachód bez przerwy wywleka nam jakieś bzdury o nieznanych sprawcach. Pokażemy, że i po naszej stronie padają ofiary. I pokażemy, jak padają nieomal na oczach kamer. Doprowadzimy do starcia i w zamieszaniu podłożymy na ulicy nieboszczyka w milicyjnym mundurze!
– Skąd go weźmiecie?
– Z chłodni. Chyba że major skombinuje coś świeższego.
– Akceptuję plan. – Generał kiwnął głową. – Tylko że milicja nie ma w magazynach takich zapasów srajtaśmy. Będę musiał naruszyć prywatne rezerwy...
Major Nefrytow dłuższą chwilę stał nad okaleczonym ciałem. Agent Kot, milcząc, strzelał zenitem fotkę za fotką. Chaszcze za fabryką sprężyn na warszawskiej Pradze widziały niejedno, ale podobnie zmasakrowanych zwłok raczej tu nie znajdowano.
– Brakuje wątroby, części polędwicy i skalpu – mruknął ubek. – Oskórowanie głowy wskazuje na próbę dobrania się do mózgu. A to oznacza, że mamy do czynienia z...
– Z zombiakiem – uzupełnił jego towarzysz.
– Właśnie. Osobiście mnie to martwi, bo sądziłem, że od trzech lat nie mamy w mieście żywych trupów... Albo jakiś wstał z grobu, albo przybył z daleka. Tak czy inaczej, trzeba go wyśledzić i stuknąć.
– Ciężka sprawa – westchnął Kot. – Poprzednio udało nam się tylko dzięki temu, że posiadaliśmy wśród nich agenturę... Gdyby mieć choć jednego. One się wzajemnie wyczuwają.
– No, niestety, nie mamy – westchnął zwierzchnik. – Ale sami rozumiecie, że niezależnie od tego, jak ofiarnie pracowali, zlikwidować ich musieliśmy, bo po prostu musieliśmy. I teraz brakło...
– A gdyby tak użyć tuszonki? – podsunął Kot.
– Sam nie wiem – westchnął major. – Trochę to niehumanitarny sposób pozyskiwania nekroagentury. A masz jakiegoś kandydata?
– Mieszka obok mnie taki technik z Drucianki. Paskudny typ. Bez przerwy słucha zagranicznej muzyki i Wolnej Europy. I w windzie nasmarował karykaturę towarzysza Pierwszego.
– Wiesz, o której kończy pracę? No to do dzieła!
Technik Zenek Trak wracał do domu zły jak diabli.
– Cały tydzień do roboty na szóstą rano – burczał pod nosem. – Kiedy, u diabła, mam zrobić zakupy? O tej porze w sklepach atrakcyjny towar z porannej dostawy dawno wyprzedany.
Doczłapał do swoich drzwi i naraz zamarł, nie mogąc uwierzyć w to, co widzi. Na wycieraczce stała konserwa.
– Jaja ktoś sobie robi?!
Podniósł ją nieufnie. Konserwa była ewidentnie prawdziwa.
Ruska, sądząc po napisach, a może tylko na eksport do ruskich? – zadumał się. Pewnie któremuś z sąsiadów przynieśli, tylko pomylili drzwi... Uśmiechnął się wrednie. Cóż... wycieraczka moja, to mogę skonfiskować! Nie ma to jak puszeczka tuszonki na ciepło popita butelką piwka. Zenek zatarł ręce.
Zanurkował do mieszkania. Zamknął drzwi i zabrał się do roboty. Blacha na ruskiej konserwie była iście pancerna, ale wojskowy amerykański otwieracz dał jej radę. Technik wrzucił zawartość do rondelka, podgrzał. Masa rozpłynęła się na gęsty sos, tu i ówdzie naznaczony włóknami mięsa. Zapach, który rozszedł się wokoło, był raczej zniechęcający. Zenek nabrał trochę brei na widelec, podmuchał i skosztował.
– Świeżość druga albo i trzecia – ocenił. – Ale nie zgniło ani nie skwaśniało, znaczy trzeba tylko odrobinę octu, soli, pieprzu, no i popić muszę nie piwem, tylko czyściochą, tak na wszelki wypadek, dla dezynfekcji...
Wrzucił do garnuszka pół miski wczorajszej kaszy, by tłuszcz choć trochę się wchłonął. Ukroił pajdę chleba, naszykował sztućce. Wytrząsnął herbaciane fusy ze szklanki i wlał do środka podłej wódy.
– Smacznego – zażartował do swego odbicia w lustrze.
Wbił widelec w masę zdobiącą talerz niczym grzyb ścianę.
– Nawet da się zjeść – ocenił, spałaszowawszy pół miski. – Ale zdezynfekować trzeba i tak... Zdrowie towarzysza Pierwszego, coby oślepł do końca. – Wychylił dwie setki jednym haustem.
Poczuł dziwny efekt, jakby napił się nie gorzały, ale wody sodowej. W jego żołądku coś zaczęło intensywnie buzować, banieczki gazu uciekały nosem.
– Cholerne ruskie wynalazki – mruknął. – Konserwant jakiś dodali czy co?
Spojrzał w lustro i z wrażenia opadła mu szczęka. Uciekający gaz tworzył zagadkowe zielonkawe opary wokół jego głowy. Technik poczuł się bardzo dziwnie. Osunął się na podłogę.
– Z gazowni, otwierać! – Ktoś załomotał w drzwi, a potem wywalił je kopniakiem.
Ale tego Zenek już nie zobaczył.
Powrót do przytomności był raczej mało przyjemny. Pod policzkiem czuł beton, wokoło wisiała wilgoć. Powietrze było stęchłe, jak w dawno niewietrzonej piwnicy. W dodatku coś śmierdziało.
– Co jest grane? – Zenek rozejrzał się półprzytomnie dookoła.
Sporą betonową celę oświetlała jedna marna żarówka. Pod ścianą na jednej z dwu zardzewiałych pryczy siedział jakiś dziadyga w kompletnie przemoczonym ubraniu. Jego włosy w tym oświetleniu wydawały się zielonkawe...
– Gdzie ja jestem? – wykrztusił technik.
– W loszku pod budynkiem Wydziału Z ubecji – wyjaśnił staruszek i splunął na podłogę. – Z jak zabobon.
– Dziwne. Nigdy nie słyszałem o takim wydziale – wymamrotał więzień.
– To pewnie dlatego, że jest ściśle tajny.
– Jak jest ściśle tajny, to chyba nie powinienem o tym wiedzieć?
– Nie ma problemu, pewnie zaraz obaj dostaniemy po kulce. – Dziadyga wskazał na mur poznaczony dziurami po kulach i krwawymi rozbryzgami.
– Ale dlaczego się mnie czepili? – Technik potarł skronie. – Nie byłem w Solidarności nawet wtedy, gdy była legalna! Nie lubię wprawdzie komuny, ale przecież nikt nie lubi.
Nie wiedział, czy przyznać się do słuchania zagranicznej radiostacji. Wprawdzie starzec nie wyglądał na prowokatora, ale kto go tam wie...
– To Wydział Z – tłumaczył dziadek. – Oni likwidują zabobony. Zresztą co ja będę gadał, jak nas rozwalą, to już bez znaczenia. A jak zechcą przymusić do współpracy, to wszystko ci wytłumaczą. Tylko tak doradzę: nie stawiaj się, od razu śpiewaj jak kanarek i podpisz, co zechcą. Mają nas w ręku i głupi bunt nic tu nie da!
– Jak to mają nas w ręku? Żeby się nas czepiać, powinni mieć zarzuty, dowody naszej winy, podejrzenia chociaż! Przed egzekucją powinien odbyć się proces, zapaść wyrok...
– Oficjalnie nie żyjesz. Mogą zrobić z tobą wszystko. A ze mną jest jeszcze gorzej...
– Ja... nie... żyję...?
Totalnie skołowany Zenek usiadł na trzeszczącej, zardzewiałej pryczy i pociągnął nosem.
– Co tu tak niewyobrażalnie śmierdzi? – zdziwił się.
– Jak to co? Ty! Jesteś przecież zombiakiem! – parsknął towarzysz niedoli. – I poleżałeś w tej piwnicy ze trzy dni. Chyba że jedzie mułem i rybami, to ja.
– A pana za co... – Zenek spojrzał na starego.
– Za kobyle caco. Się wierchuszka z MSW wybrała na piknik, głuszyli ryby dynamitem, to i mnie się przy okazji oberwało. Za blisko brzegu siedziałem.
Technik nawet nie zdążył się zdziwić, bo drzwi celi trzasnęły i do środka wmaszerowało ośmiu kafarów.
– Utopca do krematorium, a zombiaka na przesłuchanie – zakomenderował ktoś pozostający na korytarzu.
– Nie róbcie tego! – wydarł się dziadek, aż blacha na drzwiach zabrzęczała. – Ja się przydam! Mogę dla was topić zdrajców, zagranicznych szpiegów, niepewnych towarzyszy i niewygodnych świadków, mam trzysta lat doświadczenia... Dajcie mi szansę!
– Dajmy mu szansę – zezwolił łaskawie głos z korytarza. – Może rzeczywiście się przyda.
Oprawcy puścili dziadka, a Zenka powiedli wąskimi betonowymi schodkami. Znalazł się w niewielkim pokoju. Posadzono go na metalowym stołku naprzeciw biurka. Za zakratowanym oknem wstawał ponury warszawski świt.
Więzień nie czekał długo. Do wnętrza wszedł felczer w białym fartuchu i zwalisty ubek ubrany po cywilnemu.
– Nefrytow, major Nefrytow – przedstawił się cywil.
– Zenek Trak, bardzo mi miło. – Technik wstał i wyciągnął dłoń.
Ale major obszedł go łukiem i zająwszy miejsce za biurkiem, uruchomił stojący na blacie wentylator.
– Zdejmijcie koszulę – polecił felczer.
Przyłożył do piersi aresztanta stetoskop. Potem poświecił mu latarką w oczy i obejrzał gardło. Zmierzył jeszcze temperaturę i sprawdził uzębienie.
– Typowy do bólu zombiak. Zimny jak trup, funkcje życiowe ustały kilka dni temu, ale nie wampir – zameldował.
– No i świetnie – skwitował ubek. – A wy czego się tak gapicie? – zapytał przyjaznym głosem.
– Ten wentylator... Zawsze sądziłem, że ubecja to świeci reflektorem po oczach – bąknął Zenek.
– Nie myślcie tyle, bo mózgu nie macie i mogłoby wam zaszkodzić – doradził życzliwie major Nefrytow. – Zombiaki są jako te kwiaty w wazonie. Już martwe, lecz jeszcze tego nieświadome... – zrymował. – No i co tak gębę rozdziawiacie? Bezpieka może wszystko! Myślicie, że ubek nie ma prawa być czasem poetą? – zirytował się.
– Nie, no skąd, każdemu przecież wolno układać wiersze – bąknął aresztant.
– No, jakby każdemu pozwolić, to może byłaby lekka przesada – skrzywił się Nefrytow. – Sami wiecie, jak wywrotowy element mógłby się za to zabrać!
– Jesteśmy jak kwiaty... – powtórzył Zenek.
Powoli zaczynał wierzyć w to, co usłyszał. Sińce na rękach faktycznie wyglądały na plamy opadowe...
– Tak, ale, niestety, pachniecie raczej jak nawóz do kwiatów. – Major zarechotał i przełączył moc wentylatora na większą.
– Przepraszam, mam pytanie.
– Wal śmiało – Nefrytow tryskał dobrym humorem.
– Jesteśmy jak kwiaty polne czy jak kwiaty szklarniowe? – rzucił technik.
Ubek wytrzeszczył oczy.
– Co? A jakie to, do cholery, ma znaczenie!?
– No bo polne to w wazonie szybko więdną, a szklarniowe trzymają się jakiś czas...
– A... o to chodzi? Jak będziecie grzecznie łykali odpowiednie mikstury, to spokojnie dziesięć albo i dwadzieścia lat pociągniecie, zanim zaczną wam odpadać różne części ciała. Oczywiście mikstury dostaniecie od nas. No i, rzecz jasna, trzeba będzie na nie zapracować.
– No to się wkopałem – jęknął zombiak. – Cholerna ruska konserwa! – parsknął.
– Amerykańska – głos majora Nefrytowa zabrzmiał jak ostrzegawcze syknięcie żmii.
– Ruska...
– Amerykańska! Nie podejrzewacie chyba naszych przyjaciół i sojuszników o eksperymenty z bronią chemiczną?
– Ależ oczywiście, że nie! – zaprzeczył gorliwie Zenek. – Ja w ogóle nie sądzę, żeby to była broń chemiczna, tylko co najwyżej zawartość się przeterminowała. Ale na konserwie były ruskie litery...
– Stary chłop, a naiwny jak dziecko. – Major pokręcił głową. – Zrozumcie. Imperialiści postanowili dokonać sabotażu i pozbawić naszą gospodarkę narodową najcenniejszych pracowników. Sądzicie, że na puszce napisaliby „Made in USA”? Gdzie tam. Ci parszywi krwiopijcy przy jednym ogniu dwie pieczenie upiekli. Wybili rosyjskie oznaczenia na puszce. Was wykończyli, a do tego podjęli próbę oczernienia naszych przyjaciół. Na szczęście my nie frajerzy i nie damy się nabrać na tak prymitywną prowokację! Prawda?
– Oczywiście!
Zenek za żadną cenę nie chciał być uznany za frajera.
– Przechodząc do rzeczy, jesteście na terenie ściśle tajnego budynku rządowego użytkowanego przez nas, czyli Wydział Z Służby Bezpieczeństwa. Nasza elitarna jednostka powołana została do walki z wszystkim, co miesza ludziom w głowie i podważa ateistyczną i materialistyczną wizję rzeczywistości.
– Podkładacie świnię klerowi?
– Nie. Od tego jest inny wydział. Nasze zadania są znacznie poważniejsze. Likwidujemy takich jak ty. I podobnych. Sami rozumiecie, w socjalistycznym państwie nie ma miejsca na wampiry, utopce, wiedźmy, krasnoludki...
Zenek nerwowo przełknął ślinę. Przypomniał mu się oglądany niedawno w kinie „Kingsajz”. Więc to nie była fikcja!?
– Krasnoludki też? – wykrztusił.
– Też – twardo potwierdził major. – Rozdeptujemy je bez litości podkutymi buciorami. Oczywiście likwidujemy nie wszystkich – uspokoił aresztanta. – Tym, którzy pracują dla nas, pozwalamy żyć.
– Będę pracował! – padła solenna obietnica.
– I takiej właśnie świadomej postawy oczekiwałem.
Major, gdy się uśmiechał, wyglądał nawet sympatycznie.
– Oczywiście, żeby móc dla nas pracować, musicie wyglądać po ludzku. Trup, który wygląda jak trup, ma leżeć w grobie, a nie żywych nachodzić.
– Tak jest! Ale chyba wyglądam? – zaniepokoił się Zenek.
– Nie do końca. Wasze oczy – mruknął Nefrytow. – Ście widzieli to w lustrze?
– Jakoś nie było okazji...
– Ślepia macie jak u śniętej ryby – wyjaśnił felczer. – I mętne, i gnić zaczynają... Będziecie nosić ciemne okulary. Zawsze. – Wyjął z szuflady eleganckie etui, łup z obławy na bazarze.
– Zaraz – zdumiał się Zenek. – Przecież jak zmętniały, to nie powinienem nic widzieć? Albo chociaż niewyraźnie?
– Bo i nie widzicie – wyjaśnił felczer. – Słyszeliście o ślepowidzeniu?
– Eeee...
– Czasem zdarza się uszkodzenie mózgu, które sprawia, że choć oczy pracują prawidłowo, nie ma się świadomości widzenia. Chory na to, idąc, omija przeszkody, bo mózg przetwarza obrazy, ale nie przekazuje ich do części odpowiedzialnej za myślenie. Takiemu kolesiowi tylko wydaje się, że jest ślepy.
– A ja...
– A wy macie odkryte przez przodującą sowiecką naukę ślepowidzenie bezobjawowe – wyjaśnił lekarz. – Nie widzicie niczego, ale nie macie mózgu, więc nie mieliście czym zauważyć, że do ośrodków widzenia nie dociera obraz.
– Czyli tylko wydaje mi się, że widzę, podczas gdy oczy już nie pracują?
– Nie wydaje się wam, bo w ogóle nie myślicie. Mózg to wrażliwy organ. Przy zzombiaczeniu rozkłada się pierwszy – klarował felczer.
– Nie rozumiem – bąknął technik. – Mózg jest ośrodkiem, w którym mieszka dusza...
– Nie wciskajcie nam tu klerykalnej propagandy! – huknął major. – Sami widzicie, mózg wam zgnił, a gadacie z sensem, to znaczy, że dusza nie istnieje! To zresztą kompletnie bez znaczenia. Ważne jest co innego. Zombiaki są z grubsza jak ludzie. Łazicie trochę wolniej i sztywniej i mówicie grubszym głosem, ale poznać was można w zasadzie tylko po dwu rzeczach. Śmierdzicie, jakby się świnia porzygała, i ślepia macie niewyjściowe. Na szczęście po skórze jeszcze ci plamami nie sypie. Na zapach jest metoda – postawił na blacie półlitrową butlę radzieckiej wody toaletowej „Odekolon” – ten preparat zamaskuje was absolutnie skutecznie. Walcie go śmiało ile wlezie i dobrze wcierajcie w mordę, to i dłużej będziecie wyglądali jak człowiek. Bo sami rozumiecie, jeśli przestaniecie przypominać żywego, to i nam będziecie nieprzydatni. A jak staniecie się niepotrzebni, to... – Wymownie wskazał kciukiem podłogę.
– Czy to bezpieczne?
– Praca dla organów z definicji nigdy nie była, nie jest i nie będzie bezpieczna! Kontrrewolucja nieustannie łamie kółka wielkiej maszyny, jaką jest aparat państwowy, ale jego działania nie spowolni.
– Ale ja o tym. – Zenek wskazał butlę.
– A, to? Absolutnie. Sowieckie perfumy może nie pachną tak ładnie jak tureckie podróbki zachodnich, ale za to są najmocniejsze na świecie. Odekolon wprawdzie karaluchy i pluskwy zabija, ale wy jesteście martwiakiem, byle co wam nie zaszkodzi. A i pamiętajcie, pół szklaneczki codziennie doustnie. Oddech odświeży i larwy was żreć od środka nie będą.
– Żreć – podchwycił technik. – A ja co...
– Zombie odżywiają się zasadniczo ludziną i mózgiem. Na jedzenie ludziny nie możemy wam dać zezwolenia, no chyba że wykryjemy, gdzie ukrywa się jakiś wyjątkowo wredny opozycjonista, ktoś taki jak Lech Jęczmyk. – Major rozmarzył się na chwilę. – Wtedy was tam wyślemy. A na razie będziecie na diecie. Zatem musicie kupować w jatce z podrobami mózg krowi, świński, cielęcy, co się trafi.
– Ale oczy? Co z oczami... – myśl uparcie wracała.
– Jak definitywnie zgniją, weźmiecie nóż, miskę wrzątku i wydłubiecie. Nasz okulista wprawi wam szklane. A na razie będziecie nosili ciemne okulary, jak towarzysz Pierwszy.
– Jak to, on też?!
– Co wy, Trak? – wydarł się major. – Chcecie, żebym zdradził tajemnicę służbową!? Zombiakiem to może sobie być ten cały Pinochet, ale podejrzewać o to naszych najbardziej zasłużonych towarzyszy może tylko wróg. A wiecie, co robimy z wrogami!
– Ale... mi się tylko tak powiedziało...
– Powiedziało? – parsknął ubek. – Nawet nie próbujcie tak myśleć, bo traficie na cmentarz w trumnie wypełnionej betonem. Pół roku będziecie zdychali, leżąc w bezruchu i czując, jak krety i dżdżownice obgryzają wam palce u nóg!
– Yyyyy...
– Podpiszcie teraz papiery. – Major skinął na felczera, a ten wręczył aresztantowi plik blankietów. – Wasz pseudonim TW „Padlina”.
– TW?
– To skrót od słów „tajny współpracownik”. Wasze zadanie będzie bardzo proste. Gdzieś w Warszawie ukrywa się niezarejestrowany zombiak. I, niestety, sukinsyn wyżera ludzi. Trzeba go wyśledzić i zlikwidować albo wystawić nam. Czas wykonania tydzień. Za godzinę zaczyna się wasza zmiana w fabryce...
– Mam iść do pracy? – zdumiał się Zenek.
– A coście myśleli? Że taki drobiazg jak śmierć zwalania was z frontu walki o wykonanie planu? – parsknął major.
– Ale ja jestem zombiakiem! Sami mówiliście, że jestem ślepy, żrą mnie od środka larwy, nie mam mózgu... To jak niby mam pracować!?
– Żołądek i główka to szkolna wymówka! Możecie się ruszać, gorączki nie macie, to i przy obrabiarce możecie stać. I nie spóźnijcie się do roboty! I tak trzy dni was nie było.
– Trzy dni... Obywatelu majorze, prosiłbym o zaświadczenie...
– Jakie zaświadczenie?
– Wyleją mnie z roboty za taką nieobecność! Ale jakbym miał papier, że ubecja mnie przetrzymywała...
– Nie pieprzcie. Dział kadr nawet nie odnotuje, że was nie było.
– Jakim cudem?
– Jesteśmy ubecją. Możemy wszystko i wszędzie mamy swoich ludzi. Tu macie instrukcje, materiały, przepustkę i won. – Major wręczył mu kopertę i władczym gestem wskazał drzwi.
Zenek skołowany ruszył do wyjścia.
– Wróć! – wrzasnął Nefrytow. – Odekolon zabierz!
O czwartej rano było jeszcze zupełnie ciemno. Śnieg skrzypiał pod butami, mróz trzymał już drugi tydzień. Po szerokiej ulicy hulał lodowaty, iście syberyjski wiatr. Radek postawił kołnierz jeansowej kurtki na sztucznym misiu, ręce wbił głębiej pod pachy.
W zasadzie jako ubecki konfident powinienem chodzić w skórzanej katanie, pomyślał. Wszyscy tajniacy takie noszą, to tradycja jeszcze z czasów rewolucji październikowej. Swoją drogą, ciekawe, skąd oni je biorą. Ze specjalnych sklepów czy jak? Trza by majora zapytać... No i przydział na fiacika by się przydał, przecież jako agent powinienem być mobilny...
Walcząc z wiatrem i siekącym twarz śniegiem, dotarł do drzwi budynku Wydziału Z. Były zamknięte, więc nacisnął guzik dzwonka. Wachman, który otworzył, znał Radka z widzenia, ale student i tak musiał przegrzebać zgrabiałymi dłońmi kieszenie i wyciągnąć przepustkę.
Gabinet majora Nefrytowa jak zwykle pogrążony był w półmroku. Szef wydziału siedział za biurkiem, grzejąc dłonie o blaszany kubek. W pomieszczeniu unosiła się woń kawy zbożowej i tanich papierosów.
– Słuchajcie no, Brona, w dowód mojego szczególnego zaufania, bo musicie wiedzieć, że jesteście jednym z moich najlepszych ludzi, weźmiecie udział w akcji, która jeśli się powiedzie, zapewni naszemu krajowi zasoby cennego surowca... – zaczął bez wstępów.
– Nie rozumiem – pokręcił głową Radek. – My jesteśmy Wydział Z, nie zajmujemy się geologią ani handlem zagranicznym.
– Siadajcie i posłuchajcie. – Major wskazał mu krzesło. – Czy wiecie, czym różnią się imperialistyczne wampiry od socjalistycznych wampirów? – pozornie zmienił temat.
– Tym, że imperialistyczne są obce klasowo, zatem mamy pewnie zlikwidować je w pierwszej kolejności, zaś naszych nie, bo po pierwsze jest szansa ich resocjalizacji, a po drugie, jakbyśmy je wykończyli, to nasz wydział okazałby się zbędny i został zlikwidowany?
– To swoją drogą, ale z tą różnicą bardziej chodzi o to, że amerykańskie wampiry błyszczą w słońcu, a nasze nie.
– Błyszczą? – zdziwił się student. – Dlaczego?
– Bo, jak to odkryli nasi dzielni agenci, ich skóra wydziela diamentowy pył. Diamentowy pył zaś to cenny surowiec do produkcji tarczy tnących i past polerskich.
– Czyli gdyby takiego zagranicznego wampira obedrzeć ze skóry, a potem ją wyprawić, uzyska się drobnoziarnisty papier ścierny, i to najwyższej klasy? – zapalił się Radek.
– Obdarcie to ciekawa koncepcja – pochwalił szef – ale urobek, choć znaczny, będzie jednorazowy. Myślę, że lepiej zamiast tego powiesić takiego wampira na haku w piwnicy i na przykład raz na tydzień obijać trzepaczką do dywanów.
Wydobył egzemplarz tego akcesorium gospodarstwa domowego spod biurka i sugestywnie machnął kilka razy w powietrzu, jakby milicyjną pałą okładał niewidzialnego demonstranta.
Widać rutynę, pomyślał Radek. Pewnie był w ZOMO i dopiero jak odsłużył swoje, awansował na ubeka. Tylko ta trzepaczka, wiklinowa, penie kupiona w Cepelii. Trochę obciach, jeszcze sobie tłuczony amerykaniec pomyśli, że u nas dziadostwo i zacofanie...
– A jak zbierać pył? – zapytał na głos.
Major odłożył trzepaczkę, wyciągnął paczkę żeglarzy, umieścił jednego w zębach i zapalił. Kłąb cuchnącego starą szmatą dymu uniósł się wokoło niby mgła nad norweskim fiordem.
– Ano odkurzaczem, trzeba tylko najpierw rozłożyć pod nim plandekę – koncepcja była już najwyraźniej przemyślana w najdrobniejszych szczegółach.
– Skąd weźmiemy odkurzacz?
– Do jasnej cholery! Jesteśmy ubecją. Organizacją, która kontroluje cały niemal czterdziestomilionowy kraj! Jak zechcemy, wystarczy jeden telefon i na tym biurku będą stały trzy odkurzacze, jeden Wałęsy, drugi Moczulskiego, a trzeci Korwina-Mikke.
– To mamy na nich takie haki, że sami przyniosą, czy jak!? – Radkowi z wrażenia opadła szczęka.
– Sami to może niekoniecznie, zwłaszcza że ten adres jest ściśle tajny, ale agenturę mamy wszędzie. Co, nie wierzycie? – Ubek podniósł słuchawkę telefonu. – Poproszę teczkę wyposażenia AGD, dajmy na to... – Zmrużył złośliwie oczy. – Rodziny Bronów.
Radek poczuł kroplę zimnego potu ściekającą wzdłuż kręgosłupa. Teczkę po chwili przyniesiono. Major pożółkłymi od nikotyny palcami rozsznurował ją.
– No, no – mruknął. – To wasz ojciec niby taki praworządny partyjniak, co go telewizja pokaże, gęba pełna frazesów na temat polskiego przemysłu, a tu proszę, wyszło szydło z worka. Kapitalistycznego sprzętu używa! Telewizor japoński, radiomagnetofon niemiecki...
– To siostry! Właściwie po siostrze – zaplątał się w zawiłościach problemu życia po życiu.
– ...a odkurzacz amerykański elektroluks. Ale nie ma o czym mówić. – Szef machnął ręką. – Przedwojenny jeszcze, tylko silnik przezwojony dwa razy, to ciągnie...
– Mam przynieść? – wychrypiał Radek.
Wiedział, że jak wyniesie z domu odkurzacz, matka go zabije.
– Nie ma potrzeby. – Major zdusił peta w popielniczce. – Pożyczymy od naszej sprzątaczki.
– To się kalkuluje? – zaniepokoił się student. – To znaczy chciałem zapytać, czy uzyskane ilości pyłu zapewnią opłacalność tych działań? Ile da się z jednego wytrzepać?
– Tego nie wiem – zasępił się major. – Na razie projekt opracowałem czysto teoretycznie. Liczy się ilość, ale też jakość. Wielkość ziaren, karaty, czystość i tak dalej. Musimy to sprawdzić, że się tak wyrażę, doświadczalnie.
– Załatwi mi pan wizę do USA? – ucieszył się student.
Oczyma duszy już widział siebie, jak spaceruje Unter den Linden, mijając bezdomnych kloszardów śpiących tu i ówdzie...
Nie, zaraz – zreflektował się – Unter den Linden jest przecież w Berlinie, i to Wschodnim...
– Nie gadajcie, Brona, takich głupot, bo mnie wkurzycie! – zanim Radek zdążył sobie przypomnieć nazwy ulic występujących w Nowym Jorku, gniewny głos majora sprowadził go na ziemię.
– Przecież mówił pan, że ubecja może wszystko? – zdumiał się.
– Owszem. Możemy wszystko. Ale tym razem nie ma potrzeby szafować naszymi kontaktami i dojściami. Jeden z tych amerykańskich popaprańców wybiera się do nas. To znaczy nie do nas konkretnie, tylko do naszych wampirów. Ale nie wie jeszcze, że to my, mam na myśli Wydział Z, go tu odpowiednio ugościmy.
– Ugościmy trzepaczkami?!
– Jak trzepaczką nie pójdzie, to mamy jeszcze szczotki druciane – uspokoił go szef. – Oto nasz ptaszek, Adalbertus Coollen. – Rzucił na blat biurka zdjęcie odlepione z wniosku wizowego. – A w rzeczywistości Wojtek Kulas, Polak z Kongresówki, który wyemigrował do USA w tysiąc dziewięćset trzecim i tam, ulegając obcym wpływom, się zwampirzył.
– A skąd wiemy, że to na pewno on?
– Proszę, porównaj sobie gęby. – Major położył obok drugą fotkę, starą, na grubej tekturce.
Choć wykonano je w odstępie osiemdziesięciu lat, ewidentnie przedstawiały to samo oblicze.
– Rany! Skąd pan to ma? – zdumiał się Radek.
– Jak to skąd? – Major uśmiechnął się kpiąco. – Jesteśmy bezpieką. Wiemy wszystko i mamy kopie wszystkich akt. Carskich, pruskich, cesarsko-królewskich, międzywojennych, hitlerowskich. Sześćdziesiąt milionów teczek. U nas nic nie ginie, chyba że trzeba, ale nawet wtedy nie przepada tak zupełnie bez śladu. Zresztą, jak sami wiecie, czasem się okazuje, że trzeba by to, co zaginęło, jednak w końcu wydobyć. Ergo, jak dobrze poszukać, na każdego coś się znajdzie.
– Na każdego? – zaniepokoił się Radek.
– Tak, na każdego, przecież rozmiecie, że musimy pilnować tak wrogów, jak i przyjaciół, a zwłaszcza współpracowników. – Major puścił tak znaczące oko, że studentowi po plecach spłynęła kolejna kropla potu. – Czasem tylko w materiale są drobne luki, ale dwie wojny się przez kraj przetoczyły, a za cara jeszcze nie mikrofilmowali... Ale wtedy Moskwa sporządzała po prostu odpisy, więc można powiedzieć: donosy nie płoną...
– Wracając do tego Adalberta... – konfident wolał zmienić temat. – Mamy jakieś podstawy, żeby go tak capnąć i już amerykańcom nie oddać?
– Zaufajcie mi. Gdy tylko dotknie nogą naszego terytorium, udupiony będzie na cacy.
– Hmm... Nie rozumiem tylko, jaka ma być moja rola w tym przedsięwzięciu. Mam go trzepać czy jak?
– To swoją drogą. Widzicie, Brona, diamentowy pył jest cenny, ale istnieje ryzyko, że faktycznie nasz gość może wydzielać go w ilościach niehandlowych. Dlatego musiałem opracować wariant B. I tu zaczyna się twoja rola.
– Zamieniam się w słuch.
– Podejrzewam, że nie przybył tu bez powodu, ani też nie jest to podróż sentymentalna. Chce ubić jakiś interes z naszymi wampirami. Dlatego jak już ocenimy skuteczność trzepania, dowiesz się, czego chce. Może go nawet na trochę puścimy, żeby to sobie zdobył albo żeby wampiry mu to coś przekazały. I oczywiście skonfiskujemy to, gdy będzie opuszczał nasz kraj.
– A jego samego znowu do piwniczki na otrzepywanie?
– Jak wydajność produkcji pyłu będzie odpowiednia, to owszem. A jak będzie marna, to gada osikowym kołkiem i do piachu, dość mamy problemów z własnymi krwiopijcami, żeby jeszcze się z amerykańcem użerać!
– A może lepiej go zresocjalizować i dopiero odesłać za wodę? – Radkowi na myśl o palikowaniu wampira zrobiło się trochę mdło. – Przecież będzie wysysał imperialistów, dla nas to korzystne...
Major spojrzał na niego zaskoczony.
– Wy, Brona, naprawdę macie łeb na karku. Tylko nie wiem, czy da się go przekabacić. Naszych się nie udało, choć jeszcze przedwojenna „Dwójka” nad tym pracowała. A my będziemy mieli trudniej, bo otrzepywanie może go nastawić wrogo do naszego reżimu.
– A dlaczego nasze wampiry miałyby z nim współpracować? I jak je o to wypytać? – Student wcale nie pałał chęcią ponownego spotkania z siostrą.
– Bo po pierwsze przyjeżdża do nich, po drugie potwierdza to cenzura ich korespondencji, po trzecie zaś solidarność gatunkowa. Martwiaki różnych grup trzymają się razem. Tak czy inaczej, mamy trzy dni, żeby zgotować mu odpowiednio gorące przywitanie! – warknął major. – A na początek wybierzecie się do kościoła i zaiwanicie dla wydziału litr wody święconej.
Zaczął grzebać w paczce w poszukiwaniu kolejnego papierosa.
– Czego?!
– Wody święconej. To taka substancja używana przez kościółkowych do różnych rytuałów. Jak kogoś chrzczą albo coś święcą...
– Jak do poświęcania, to chyba powinna być woda poświęcająca, a nie święcona? – Radek poskrobał się po głowie.
– Zwał jak zwał. Nie wymagajcie od reakcjonistów precyzyjnej znajomości języka urzędowego. Wracając zaś do meritumu, ta woda wprawdzie składem chemicznym nie różni się od wody kranowej, ale wampiry, jako istoty wyjątkowo zabobonne, odczuwają przed nią wielki respekt.
– A nie można by użyć zwykłej kranówki? – zdziwił się Radek. – Skoro są identyczne...
– Widzicie, Brona – westchnął major – to, co wam teraz powiem... Hmmm... W zasadzie to tajemnica wydziału, ale skoro jesteście moim agentem... Słyszeliście o radiestezji?
– Tak. Nawet na daczy chłop z różdżką pokazał nam, gdzie studnię kopać.
– Teoretycznie taka różdżka to kawał kija albo drutu. Tak na logikę nie powinna działać. Ale działa. Co więcej, fachowiec radiesteta umie nią znaleźć wodę, a geolog bez zrobienia odwiertu tego nie potrafi. Zatem musicie zdać sobie sprawę, że uczeni zajmujący się oficjalną nauką akademicką nie wiedzą wszystkiego... Promieniowania cieków wodnych nie da się wykryć aparaturą naukową, ale fachowcowi wystarczy rozwidlona gałązka, żeby dokonać ich detekcji. Nadążacie?
– Tak...
– W przypadku wody święconej zachodzi proces dość podobny. Z naukowego punktu widzenia nie różni się od zwykłej. Jednak w jej bezpośrednim działaniu, zwłaszcza gdy podejmiemy to działanie wobec bytów bionekrotycznych, dostrzegamy pewne konkretne efekty. Zatem pomiędzy wodą kranową a wodą święconą istnieją subtelne różnice. Podejrzewamy, że święcona zawiera pewien nieznany nauce czynnik, nazwany przez nas roboczo „Św”. I ten czynnik wydziela jakiś rodzaj promieniowania, którego wprawdzie nie jesteśmy w stanie wykryć obecnie używaną aparaturą, ale który oddziałuje na organizmy żywe... A zwłaszcza na nieżywe!
– Coś jak promieniowanie pierwiastków radioaktywnych – domyślił się student. – Też istniało, nawet szkodziło, ale ludzie nie zdawali sobie sprawy z jego istnienia, dopóki nie powstała aparatura naukowa, która je wykrywała?
– Dokładnie tak – pochwalił ubek. – W istnieniu czynnika „Św” nie ma, rzecz jasna, nic nadprzyrodzonego. Po prostu, jak się słusznie domyślacie, nie mamy jeszcze aparatury pomiarowej umożliwiającej jego wykrycie i analizę.
– Uf... – Konfident już się bał, że jego twardy materialistyczny światopogląd ulegnie zaburzeniu.
– Odmaszerować i wykonać!
Trzasnęła zapałka i major skrył się w kolejnej chmurze cuchnącego podłym tytoniem dymu.
Na Kawęczyńskiej królował niepodzielnie zimny grudniowy wiatr. Gosia, popatrując jednym okiem w niemiecki katalog bielizny erotycznej, dziergała sobie szydełkiem gorset. Marek czytał. Skrzypnęły drzwi wejściowe. To Igor skończył robotę. Wszedł do przedpokoju, otrzepał kurtkę ze śniegu, zzuł ciężkie robociarskie trepy.
– Bezczelność! – parskał poirytowany. – Podła bezczelność!
Gosia zaniepokojona oderwała wzrok od robótki.
Pewnie go jakaś przykrość spotkała w pracy, pomyślała.
Spawacz wszedł do pokoju. Ze złością miął w dłoni jakąś widokówkę.
– Co się stało? – Marek oderwał się od zachodnioniemieckiego katalogu maszyn do obróbki skrawaniem.
– Wyobraź sobie, napisał do nas ten żałosny dupek Eduard Coollen. Wysyła do Polski jednego swojego przydupasa i prosi, żebyśmy się nim zaopiekowali.
– Wspominaliście coś o tym Eduardzie. – Gosia zmarszczyła brwi. – Że nie ssie ludzi, tylko...
– Tyko wysysa niewinne zwierzaczki i nazywa to wegetarianizmem – parsknął Igor. – Ohydny kłusownik. On i ta jego popaprana rodzinka... Renegaci. Brudna plama na wampirzym honorze!
– To im tak na sucho uchodzi? W USA nie ma straży leśnej albo strażników łowieckich? – zdziwiła się, wracając do dziergania.
– Jedyna siła, która trochę ogranicza zapędy tych popaprańców, to Indianie. Coollenowie, zdaje się, wyssali im kiedyś kilka bizonów, była mała wojenka, dostali bęcki i od tamtej pory zawarto pakt o nieagresji. To znaczy wampirowatym nie wolno wchodzić do rezerwatów. Tyle że rezerwaty to zaledwie kilka procent powierzchni USA i Kanady... – wyjaśnił ślusarz. – W pozostałych lasach te pseudowampiry trzebią zwierzynę, aż krew bryzga... A jeszcze się hifa boją, więc zamiast pić wspólnie, po kilku z jednej sarny, każdy łapie sobie własną.
– To jakiś kompletny obłęd – mruknęła. – Sarna duża nie jest. Ile będzie w niej krwi?
– Mało i z kalorycznością kiepsko. Dlatego te amerykańskie pijawy wysysają nie jak my, kulturalnie, po kilka łyków, tylko żłopią ile wlezie. Wyssana, jak nie padnie od razu, to przeważnie choruje i zdycha – uzupełnił ponuro Igor.
– A gdyby tak coś większego? Nie mogą podpijać krwi ze zwierząt hodowlanych? – zainteresowała się Gosia.
– Słyszałem, że Coollenowie próbowali kiedyś dobierać się do krów wypasanych w Brokeback Mountain – powiedział Igor. – Ale wpadli w zasadzkę farmerów. Nie wiem, co im zrobili kowboje, ale od tamtej pory Eduard ma jakiś uraz psychiczny czy coś. W góry nie jeździ, bydełka się nie czepia, wysysa tylko sarenki.
– A gdyby tak zaczepili się w rzeźni rytualnej? – rozważała, a szydełko tylko śmigało jej w palcach. – Byłoby chyba przyjemne z pożytecznym.
– Nie da rady. Żydzi jakoś cholernie nie lubią takich jak my – westchnął Marek. – Może z racji odżywiania się krwią jesteśmy postrzegani jako wyjątkowo niekoszerni?
– Czyli krówki, kózki i owieczki odpadają, zatem powinniśmy zakręcić się przy zoo i pokombinować, żeby zapewnić gościowi to, do czego przywykł... – zaczęła niepewnie Gosia. – I to chyba od razu kilka sztuk? Długo tu zostanie?
– Żadnych saren nie będzie u nas wysysał – warknął Marek. – Ani w zoo, ani w Kampinoskim Parku Narodowym! Po moim trupie, to jest, chciałem powiedzieć... – zaplątał się.
– Nie pozwolimy! – przyszedł mu w sukurs przyjaciel. – My, prawdziwe wampiry, kochamy zwierzątka! Ja nawet kiedyś odpowiednią gazetę prenumerowałem... – Sięgnął na etażerkę i wydobył sczytany egzemplarz czasopisma „Chrońmy Przyrodę Ojczystą” z lat pięćdziesiątych.
Widniejący na czarno-białej okładce hipopotam miał minę, jakby w pełni podzielał jego oburzenie.
– Nie ma dla takich jak on miejsca w naszej dzielnicy! – Ślusarz walnął dłonią w stół.
– Czyli co robimy? – zaciekawiła się dziewczyna. – Tylko nie będziemy z nim gadać, czy może od razu osikowym kołkiem?
– E, kołkiem to trochę za ostro – stropił się Marek. – Po prostu przegonimy ohydnego kłusownika. Jak będzie trzeba, buziuchnę mu skujemy. Niech wraca do domu trzebić amerykańską zwierzynę, a nasz kraj zostawi w spokoju!
– Tak sobie myślę... – zadumała się Gosia, sprawdzając, czy nie pomyliła gdzieś ściegu. – A może zamiast pogonić mu kota, lepiej go zresocjalizować? Przekonać, że ten pseudowegetarianizm to bzdura, a wysysanie ludzi jest bardziej kaloryczne, estetyczne, etyczne i ekologiczne?
– Masz głowę na karku. Tak czy inaczej, mamy trzy dni, żeby zgotować mu odpowiednio gorące przywitanie! – warknął ślusarz. – Trzeba też zawiadomić hrabiego. W końcu to on jest naszym wodzem... – Skrzywił się, jakby nieco ironicznie. – Kto idzie ze mną?
Wiatr na zewnątrz zawył triumfalnie.
– Ja muszę pozmywać – zełgał Igor.
– To ja rozprostuję kości. – Dziewczyna zwinęła robótkę.
Radek podkradał się do kościoła z duszą na ramieniu. Potężna budowla wznosząca się niedaleko placu Komuny Paryskiej górowała nad zabudową tej części Żoliborza.
– Zagadkowy czynnik „Św”. – Chłopak przypomniał sobie słowa majora i wzdrygnął się. – A jeśli to uszkadza mózg? Nie bez przyczyny babcia gada jak nawiedzona...
Brama prowadząca na dziedziniec przed świątynią była podejrzanie szeroko otwarta. Chłopak wsunął dłoń za pazuchę, namacał po raz setny zestaw pobraniowy: butelkę po napoju „Ptyś”, lejek i podebraną matce łyżkę wazową.
Diabli nadali, pomyślał. Po akcji chochelkę trzeba wywalić, nie wiadomo, co to jest ten czynnik. Jak minerały, to może wleźć w pory metalu i truć. A jeśli, dajmy na to, wirusy albo bakterie? Zresztą po kontakcie z wodą święconą chochelka i lejek będą poświęcone, nie wypada w partyjnym domu tego używać!
Podszedł do drzwi świątyni. Na progu poczuł gwałtowny przypływ paniki. Nigdy dotąd nie zdarzyło mu się odwiedzać takiego miejsca. Tylko w podstawówce na wycieczce był w dwu czy trzech zabytkowych katedrach, ale nie bardzo już pamiętał, jak to jest w środku urządzone... Miał jeszcze nadzieję, że kościół okaże się zamknięty na głucho, ale gdy nacisnął klamkę, miękko ustąpiła, a skrzydła drzwi gościnnie się uchyliły.
– No to w imię Marksa, Engelsa i Lenina – żartem spróbował dodać sobie odwagi i ostrożnie przestąpił próg.
Spodziewał się czegoś spektakularnego, ale nic się nie wydarzyło. Nie poraził go prąd, nie stanął w płomieniach. Rozejrzał się ostrożnie, ale inkwizytorów też na szczęście nie zobaczył. Wewnątrz kościoła pachniało kadzidłem, a także trochę świeżo umytą podłogą. Radek odetchnął z ulgą.
Dobra. Pierwsza linia umocnień zdobyta. Teraz zaiwanić co trzeba i chodu, bo mnie tu ciemnota gotowa na stosie spalić. Swoją drogą, ciekawe, skąd kościółkowi biorą tę wodę święconą, zadumał się. Gdzie mam niby szukać? Kran jakiś zrobili przy ołtarzu czy jak?
We wnętrzu panował lekki półmrok. W pochmurny dzień przez okna przedostawało się niewiele światła. Teraz dopiero spostrzegł, że nie jest sam. W głównej nawie kręcili się dwaj ludzie. Na szczęście nie wyglądali groźnie. Jeden rozstawiał statywy, a drugi, starszy, z siwą brodą, notował coś w szkicowniku. Konfident w pierwszej chwili chciał podejść i zapytać o wodę, ale zaraz zganił się za głupotę.
Kran z wodą święconą. Albo cebrzyk czy coś, rozważał, lustrując wnętrze. To zapewne musi być pod ręką w czasie ich szamańskich obrzędów. Tylko jak nabiorę, kiedy ci dwaj się tu kręcą?
Naraz koło wejścia wypatrzył kropielnicę. Była pełna. Zrobił krok w tamtą stronę.
– To chyba to – mruknął. – Ciekawe, swoją drogą, po co to tu wystawili...
Przypomniał sobie mętnie, jak w dzieciństwie babcia Adelajda czytała mu jakąś historię z Biblii... Był tam koleś przybyły z Rzymu i on sobie publicznie umył ręce... Radek nie mógł sobie wprawdzie przypomnieć, po co to zrobił, ale kontekst kulturowy wydał mu się oczywisty.
– To na pamiątkę Piłata znaczy się? Myją w tym dłonie przed wejściem do środka czy jak? Hmm... muzułmanie ściągają buty... To pewnie i u naszych coś podobnego się stosuje.
Ostrożnie dotknął brzegu kamiennej misy opuszkami palców i w tym momencie jego oczy poraziła nieziemska jasność.
– O, w mordę. Bóg jednak istnieje – przeraził się i runął nieprzytomny na posadzkę.
Hrabia spoczywał w najstarszej części Powązek. Ślusarz dobrze znał drogę, lecz alejki były tu wąskie i niekiedy nawet kręte, sporo czasu zajęło przedarcie się na miejsce. W dodatku zaczął prószyć śnieg.
– To ten grobowiec. – Marek wskazał ręką okazałą budowlę.
Prutowie wystawili sobie niezłą kaplicę. Obecnie, po upływie niemal dwustu lat, nadgryzł ją nieco ząb czasu. Porośnięty mchem piaskowiec osypywał się tu i ówdzie, żeliwne elementy pokrył rudy nagar korozji, ale i tak robiła wrażenie.
– Szykowny – pochwaliła Gosia. – Ale i mój niewiele gorszy. To znaczy mojego pradziadka...
Wampir wydobył z torby narzędzia. Dłuższą chwilę majstrował przy zardzewiałym zamku. Wreszcie drzwiczki prowadzące do wnętrza tumby stanęły otworem. Gosia spodziewała się upiornego zgrzytu nigdy nieoliwionych zawiasów, ale uchyliły się gładko. Wewnątrz było ciasno i panował półmrok. Światło wpadało jedynie przez dwa zakratowane okienka. Ślusarz pochylił się, złapał kółko wpuszczone w podłogę i bez większego wysiłku uniósł cienką kamienną płytę. Zapalił latarkę.
– Uważaj, bo tu stromo – ostrzegł dziewczynę.
Zeszli na dół, do sporej krypty. Stały tu trzy żeliwne trumny, z wierzchu kompletnie zardzewiałe. Obok znajdowała się jeszcze jedna – drewniana. Przy trumnie, na wycieraczce, stały sobie trzy pary znoszonych relaksów, a na haku wbitym w ścianę wisiał szaroburaczkowy jedwabny płaszcz w malutkie czarne serduszka. Dziewczyna od razu domyśliła się, kto śpi w środku.
Pod ścianą wypatrzyła jeszcze dwa kościotrupy w gumofilcach i resztkach kufajek.
– Co to za jedni? – zdumiała się.
– Kanapki, a może owsianka i poranna kawa – mruknął Marek, a w jego głosie zabrzmiał jakby cień nagany.
– Że co!?
– Pstro! Zwykłe hieny cmentarne. Przyszli obrobić grób hrabiego. Otworzyli jego trumnę. Wyskoczył... Dużo to z nich nie possał, obaj zaraz kipnęli na zawał... Ale i tak cieszył się jak dzieciak. Mówił, że nikt mu nie przyniósł śniadania do łóżka przez dwieście pięćdziesiąt lat, a tu samo przyszło.
Gosia zachichotała.
– Ano pora obudzić kumpla.
Postukał butem w bok skrzyni. Odpowiedziało mu milczenie. Postukał raz jeszcze, a potem podniósł wieko. Hrabia zastrzygł spiczastym uchem.
– Co za czasy parszywe nastały, że żywi, miast przed telewizorami leżeć, martwych nachodzą – wymamrotał, uchylając powieki. – A, to wy – rozpoznał gości. – Czym mogę służyć?
– Mamy problemy...
– Jak zwykle – westchnął. – Co tym razem?
– Wybiera się do nas przedstawiciel rodu Coollenów.
Hrabia usiadł i zagryzł wargi.
– Czego znowu chcą od nas ci żałośni popaprańcy?
– Nie wiem – mruknął ślusarz. – I chyba nawet nie chcę wiedzieć... Pomyślałem jednak, że jego przegnanie powinno mieć odpowiednią oprawę i pan, hrabio, jako najstarszy wiekiem i najczcigodniejszy tytułem, powinien osobiście...
– Gosia też jest hrabianką. – Xawery miał minę, jakby chciał się wykręcić. – Ale może faktycznie za młoda i wiekiem, i wyglądem... Znaczy się robimy tradycyjnie? Najpierw łomot, potem malownicze poniżenie, potem pogonienie kota...
– No tak...
– I tym razem żadnych interesików na boku? – Wbił w ślusarza ironiczne spojrzenie.
– Proszę mnie nie pouczać! Wystarczająco często interesy z nimi wychodziły mi bokiem!
– Ty się nie zarzekaj. Za każdym razem tak gadasz, a jak przyjdzie co do czego, głupiejesz na widok kilku dolarów.
– To tym razem będzie inaczej!
– Myślę, że na początek niegłupio by było skombinować litr wody święconej... Tylko nie wiem, jak to zrobimy. Najlepiej ukraść trochę w kościele, w końcu i tak jesteśmy potępieni, ale mimo wszystko jakoś tak nieładnie i niekulturalnie. No i nie da się wejść do środka, bo to poświęcona ziemia.
– Moja babcia ma całą butelkę! – zapaliła się Gosia. – Wspominała kiedyś.
– Obrobić własną babcię to dopiero brak elementarnej kindersztuby – westchnął Prut z naganą.
– Ty nie bądź taki bardziej święty od papieża, bo ci przypomnę, co w takiej jednej książce czytałem o twoich wyczynach. Mam na myśli pewien sejm w tysiąc siedemset dziewięćdziesiątym piątym... – warknął ślusarz. – I takie świstki, dziś bezcenne dokumenty historyczne, które podpisałeś w towarzystwie różnych palantów.
Hrabia, gdyby nie był wampirem, pewnie by się zaczerwienił.
– Tak więc rodzina rzecz święta, zatem w żadnym razie proszę nie zabierać szanownej babci całego zapasu – zwrócił się do dziewczyny.