Wampir z Zagłębia - ebook
Wampir z Zagłębia - ebook
"Bezlitośnie, rzetelnie, z chirurgiczną precyzją. Dziennikarska sekcja zwłok najsłynniejszego przestępcy PRL-u. Bez tej książki nic nie wiecie o sprawie Marchwickiego."
Katarzyna Bonda.
Ofiary! Mordowane w bestialski sposób przypadkowe kobiety.
Sprawca! Żądny krwi zwyrodnialec.
Sześć lat pościgu. Tysiące milicjantów, setki tropów i milion nagrody za wskazanie winnego. Wszystko na nic. Za zgodą Gierka na pomoc wezwano nawet amerykańskiego profilera pracującego dla FBI.
Milicja za wszelką cenę próbowała nie ponieść porażki. Sprawa bardzo szybko stała się polityczna, a gdy prawdziwy seryjny morderca zniknął we mgle, trzeba było znaleźć dublera. Reżimowi dziennikarze przekonali społeczeństwo, że Zdzisława Marchwickiego wytypował komputer. Ludzie uwierzyli, bo komputer przecież nowoczesna maszyna nie mogła się mylić.
Dopiero przeprowadzone po latach dziennikarskie śledztwo ujawnia misterną iluzję. Czy komputer istniał naprawdę? Czy skazany odpowiadał profilowi, który opracował amerykański biegły? Czy morderstwa ustały?
Wstrząsający reportaż o bezsilność jednostki wobec totalitarnego systemu. Brawurowo opowiedziana historia największej mistyfikacji w polskim wymiarze sprawiedliwości. Spektaklu z publicznością, który dla dwóch ludzi zakończył się na szubienicy.
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8139-853-4 |
Rozmiar pliku: | 2,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Cmentarz w Katowicach Panewnikach sąsiaduje z klasztorem franciszkanów i seminarium duchownym. Rano nie ma tu trudności ze znalezieniem miejsca na parkingu. Na straganie ze zniczami przed bramą pytam o biuro. „Prosto i za trzecim drzewem w lewo”. Jest lekki mróz, świeci słońce. Idealna pogoda na spacer wśród grobów.
Biuro cmentarza mieści się w niskim baraku. Ciemny, zimny korytarz. W pokoju przy biurku po lewej stronie mężczyzna rozmawia przez telefon. Na wprost drzwi siedzi kobieta.
– Słucham pana.
– Szukam grobu, ale na tablicy nie ma kwatery XXXII.
– Nie ma takiej kwatery. Zna pan nazwisko i datę zgonu?
Przez ułamek sekundy zastanawiam się, jaką reakcję wywoła nazwisko. Ochrona danych osobowych obowiązuje nawet po śmierci.
– Zdzisław Marchwicki, 26 kwietnia 1977 roku – recytuję jednym tchem z pamięci.
Kobieta wyciąga z szafy starą księgę i przewraca kartki. Luty, marzec, kwiecień, dwudziesty, dwudziesty trzeci, czwarty, piąty.
– Jest dwudziesty szósty. Ale nie ma takiej osoby. To na pewno ta data?
– Jest, o tu, na dole strony, grób 39.
Wskazuję palcem na ostatnią rubrykę.
– Nie, nie, to NN. Znaczy osoba o nieznanych personaliach, pochowana na koszt państwa, ich zawsze chowali w jednym miejscu.
– Na następnej stronie pewnie będzie drugi NN, grób numer 40, z tą samą datą – mówię z przekonaniem.
– Jest. Ale… – Urzędniczka zastanawia się chwilę. – Pan mówił Marchwicki? Zdzisław? Czy to nie ten…
– Ten sam, a w drugim grobie jego brat Jan.
– Jest pan pewien? Dlaczego napisali NN? Tak zapisywano groby niezidentyfikowanych.
– Proszę spojrzeć. Godzina pochówku 22:00. Czy takie osoby chowano po nocy?
Mężczyzna przy sąsiednim biurku prędko skończył rozmowę. Też zrozumiał, o kogo chodzi. Jest zaskoczony. Nie wiedział, że słynny Wampir został pochowany właśnie tu. Pracuje dłużej, ale i on nie ma pojęcia, gdzie jest kwatera XXXII. Prawdopodobnie została zlikwidowana podczas reorganizacji cmentarza na początku lat dziewięćdziesiątych. Przez chwilę się zastanawiamy, gdzieżby to mogło być. Nie zachowały się żadne stare plany. Prawdopodobnie chodzi o działkę gospodarczą, na której obecnie stoją kontenery na śmieci. Albo o kwaterę wzdłuż ogrodzenia. Jeszcze na początku XX wieku samobójców i morderców chowano pod płotem, a właściwie za nim, uważano, że nie byli godni spocząć w poświęconej ziemi. Ale w latach siedemdziesiątych był to już cmentarz państwowy. Dla pewności proszę o sprawdzenie jeszcze jednej osoby. Bogdan Arnold, data zgonu: 16 grudnia 1968 roku. Kolejna księga, jeszcze starsza, strony pożółkłe, niektóre się rozsypują ze starości.
– Jest. Bogdan Arnold. Grób 38. Tuż obok. To znaczy, że od 1968 do 1977 nie pochowano w tym miejscu nikogo. Ale naprawdę nie mamy pojęcia, gdzie to może być.
Jeszcze kilkanaście minut rozmawiamy o Marchwickich. Nie mam wątpliwości, że pochowano ich właśnie tutaj, choć w powszechnej świadomości obowiązuje inna wersja. W filmie dokumentalnym Jestem mordercą… Macieja Pieprzycy ksiądz proboszcz Benedykt Hałota opowiadał o tajemniczym pochówku na terenie jego parafii na Podlesiu, peryferyjnej dzielnicy Katowic. W środku nocy na cmentarz zajechały milicyjne gaziki. W świetle ich reflektorów wykopano pospiesznie dwa groby i wrzucono do nich worki z ciałami. Przed odjazdem jeden z oficerów miał powiedzieć proboszczowi, że właśnie pochowali braci Marchwickich. Ta historia od lat krążyła w okolicy, bo na tym cmentarzu grzebano ponoć samobójców i więźniów. Tyle że to nie była prawda.
W archiwum Aresztu Śledczego przy Mikołowskiej znajdują się teczki więźniów Zdzisława i Jana. W obu identyczne pisma z datą 25 kwietnia 1977 roku. Naczelnik Wojewódzkiego Aresztu Śledczego zwraca się do dyrektora Zarządu Zieleni Miejskiej o przygotowanie na godzinę 20:00 następnego dnia dwóch grobów oraz o wyznaczenie ludzi do ich zasypania. Kolejne pisma informują o dokonaniu pochówku na cmentarzu na Panewnikach: kwatera XXXII, groby 39 i 40. Są też protokoły wykonania wyroku. Obecni: prokurator Zenon Kopiński, kapitan Janusz Witkowski, wikariusz major Bolesław Spychała oraz naczelnik aresztu podpułkownik Mieczysław Zmysłowski. Był też pułkownik Jerzy Gruba – osobiście doglądał egzekucji, ale w protokole nie ma jego podpisu. Z adnotacji wiadomo że Jan poprosił o modlitwę i powiedział, że wybacza wszystkim. Wyrok na Zdzisławie wykonano 26 kwietnia 1977 roku o godzinie 19:06. Jego brat Jan zakończył życie pół godziny później.
Dlaczego proboszcz Hałota z Podlesia twierdził, że widział, jak milicjanci coś kopali? Mogli to robić ubecy na przełomie lat czterdziestych i pięćdziesiątych, ale niemal 30 lat później milicja nie kopała już grobów rękami swoich funkcjonariuszy. Być może przyjechali w nocy na Podlesie i odegrali tę scenę, by stworzyć legendę, zmylić trop. Nikt nie miał się dowiedzieć, gdzie naprawdę pochowano Marchwickich. To by tłumaczyło, dlaczego w księgach zapisano NN. Wzmianki o wykonaniu wyroku nie opublikowała ani „Trybuna Robotnicza”, ani „Wieczór”, ani żaden inny dziennik ukazujący się na Śląsku. Jak gdyby nie chciano, by pracownicy cmentarza skojarzyli fakty. Tylko dlaczego władze za wszelką cenę chciały wymazać pamięć o Marchwickich, skoro ledwie trzy lata wcześniej czyniły wszystko, aby dowiedziała się o nich cała Polska?
------------------------------------------------------------------------
1 W książce Zimne, poświęconej kobietom, które nazywano zbrodniarkami, Marek Łuszczyna opowiada m.in. o Halinie Flak, siostrze Marchwickich. Dziennikarz nadał jej przydomek „zwykła”. Jej historia ma formę dziennika. Pod datą 28 kwietnia 2014 autor opisał rozmowę z księdzem Jackiem Plechem, późniejszym proboszczem tej parafii. Zaprzeczył on wersji swego poprzednika.Nie liczyliśmy złotówek
wykorzystano współczesną wiedzę na temat morderstw o podłożu seksualnym oraz nowoczesną technikę milicyjną. Dużej pomocy udzieliło organom ścigania społeczeństwo głównie z rejonów, w których działał „wampir”. Akta sprawy liczą 140 tomów. Milicja dysponuje też pomocniczą dokumentacją filmową, której projekcja trwa 6 godzin. Jej fragmenty zaprezentowano dziennikarzom‹1›.
28 marca 1974 roku. Do Komendy Wojewódzkiej MO w Katowicach zaproszono kilkudziesięciu dziennikarzy. Doskonale wiedzą, że tematem konferencji prasowej ma być Wampir. Taki materiał to najlepsza okazja do zdobycia uznania i czytelników, i kolegów po fachu. Wielu przyjeżdża aż z Warszawy.
Śląska milicja podejmuje dziennikarzy wyjątkowo gościnnie. Powitania, uściski dłoni, a nawet poczęstunek: kawa i pączki. Ale miła atmosfera nie trwa długo. Konferencję prowadzi komendant wojewódzki, pułkownik Benedykt Cader. Za stołem prezydialnym zasiadają także Józef Gurgul z Prokuratury Generalnej i kilku wysokich rangą oficerów z Komendy Głównej MO.
Pułkownik Cader opowiada dziennikarzom o kulisach jednego z najdłuższych i najtrudniejszych śledztw, jakie prowadziła dotąd milicja. Pościg za mordercą kobiet trwał aż siedem lat. Wszystko zaczęło się 7 listopada 1964 roku. Przy nasypie kolejowym w Dąbrówce Małej znaleziono zwłoki Anny Mycek. O zbrodnię oskarżono jej męża. Mężczyzna trafił do aresztu, ale pół roku później uznano, że jest niewinny. W marcu 1965 roku w Będzinie zamordowano Lidię Nowacką. Dwa miesiące potem nieznany mężczyzna zaatakował w Grodźcu Irenę Szymańską. Kobieta przeżyła, ale jej stan był ciężki. Po kolejnym morderstwie, dokonanym w lipcu 1965 roku w Sosnowcu, milicja skojarzyła, że sposób pozbawiania życia był we wszystkich przypadkach identyczny. Napastnik zadawał ciosy tępym narzędziem w tył głowy, zawsze z lewej strony, gruchocząc czaszki ofiar. Dwa następne przypadki, z 26 lipca i 4 sierpnia, potwierdziły hipotezę, że sprawca jest seryjnym zabójcą. Powołano specjalną grupę operacyjną pod kryptonimem „Zagłębie”, dwa lata później jej nazwę zmieniono na „Anna”, od imienia pierwszej ofiary. Tymczasem wieści o mordercy kobiet, Wampirze, nie udało się zachować w tajemnicy. Brutalne zbrodnie i bezsilność milicji wywołały atmosferę narastającej psychozy. Zakłady pracy były zmuszone organizować specjalną komunikację, by bezpiecznie dowozić kobiety do domów. Inne wychodziły tylko w obstawie mężczyzn, braci i mężów.
Komendant przytacza liczby. W ciągu kilku lat w sprawę zaangażowano niemal dziesięć procent ogólnego stanu służb mundurowych. Oficerowie operacyjni z całej Polski rotacyjnie, po kilka miesięcy, pełnili służbę w Zagłębiu. Bywały dni, kiedy operacyjnie pracowało ponad tysiąc osób; w chwili szczególnego zagrożenia padł rekord: trzy tysiące milicjantów, ormowców i żołnierzy patrolowało ulice Będzina, Czeladzi, Siemianowic i kilku innych miast Górnego Śląska. Cader wspomina, że w rejonach najsilniej zagrożonych atakiem Wampira wysłano w teren sto funkcjonariuszek ochotniczek, których zadaniem było zwabienie mordercy. Nie przyniosło to spodziewanego skutku, ale manifestacja siły nie poszła na marne. Mieszkańcy Zagłębia i Śląska widzieli starania służb mundurowych, przy okazji wykryto mnóstwo innych przestępstw. Ujęto sprawców piętnastu zabójstw, dwudziestu trzech rozbojów oraz pięćdziesięciu ośmiu gwałtów, a liczba schwytanych drobnych złodziejaszków szła w setki.
W sprawie Wampira zwracano się o pomoc do mieszkańców. W gazetach publikowano szczegóły makabrycznych zbrodni w nadziei, że informacje naprowadzą na ślad mordercy. Za pomoc w ujęciu sprawcy wyznaczono niebagatelną nagrodę: milion złotych – pięćsetkrotność średniej pensji w tamtym czasie. Wydawać by się mogło, że wobec takiej mobilizacji społeczeństwa i zaangażowania sił milicyjnych przestępca nie miał szans. A jednak metody te okazały się nieskuteczne.
O pomoc poproszono naukowców, krajowych i zagranicznych specjalistów z zakresu kryminalistyki, kryminologii, medycyny sądowej, psychologów i psychiatrów. To oni, analizując ogromny materiał zebrany w śledztwie, stworzyli portret psychologiczny sprawcy. Zawierał 485 cech fizycznych i psychicznych charakteryzujących mordercę. Na ich podstawie przedstawiciele organów ścigania sporządzili ankietę i rozpoczęli sprawdzanie wszystkich mężczyzn zamieszkujących w rejonie działania sprawcy. Już na wstępie wykluczyli niemal 95 procent z nich – z różnych względów nie odpowiadali profilowi. W gronie podejrzanych znalazły się 23 tysiące osób. Każdej z nich założono kartotekę, do której wpisano cechy zachowań i cechy psychiczne. Później dane te przeniesiono na karty perforowane, a w końcu trafiły do komputera. Wskazał on 180 nazwisk. Okazało się, że wśród nich najwięcej cech zgodnych z profilem sprawcy – aż 75 – ma Zdzisław Marchwicki, syn Józefa, urodzony 18 października 1927 roku w Dąbrowie Górniczej. Aresztowano go 6 stycznia 1972 roku.
Wampir zaatakował przynajmniej dwadzieścia razy. Czternaście kobiet poniosło śmierć, sześć doznało ciężkich obrażeń. Milicjanci podejrzewali, że ofiar mogło być więcej, bo na terenie samego tylko Śląska rocznie odnotowywano około trzydziestu zabójstw. Przez kilka lat zebrało się ponad dwadzieścia niewyjaśnionych przypadków. Zakładano, że i te kobiety mogły być ofiarami Wampira. To jednak trzeba było jeszcze udowodnić.
Sylwetkę Zdzisława Marchwickiego przedstawia dziennikarzom podpułkownik Jerzy Gruba, były szef Wydziału Operacyjnego do sprawy „Anna”. Z jego opisu wyłania się człowiek o dwóch twarzach. Na zewnątrz spokojny, pracowity i uczynny, w rzeczywistości awanturniczy, cyniczny i mściwy; złodziej i alkoholik. Według opinii psychiatrów psychopata charakterologiczny bez odchyleń w sferze poczytalności. Biegli z zakresu medycyny sądowej stwierdzili również, że Marchwicki jest zboczeńcem płciowym typu sadystycznego w formie szczytowej i że mógł popełniać inkryminowane mu zabójstwa, noszące wszelkie cechy morderstw z lubieżności.
Dziennikarze oglądają fotografie i filmy z miejsc zabójstw. Ukazują one okaleczone, obnażone ciała ofiar. Jest też film nakręcony w pobliżu katowickiego ośrodka Telewizji Polskiej. W marcu 1970 roku zginęła tam ostatnia z kobiet, doktor Jadwiga Kucia. Miała zostać zamordowana na zlecenie brata Zdzisława, Jana Marchwickiego. Pracowała razem z nim na Uniwersytecie Śląskim. Wiedziała, że jest homoseksualistą i łapówkarzem wykorzystującym stanowisko kierownika sekretariatu Wydziału Prawa do robienia interesów i molestowania seksualnego studentów. Józef Klimczak, kochanek Jana, ze szczegółami opowiedział w śledztwie o przygotowaniach, o tym, jak w dniu zabójstwa śledził ofiarę razem z braćmi Janem i Henrykiem Marchwickimi. Wreszcie o tym, jak wskazał ją Zdzisławowi, wykonawcy wyroku. Prokurator Józef Gurgul wyjaśnia, że osobami nagranymi podczas wizji lokalnej są właśnie Henryk Marchwicki oraz Józef Klimczak. Wśród zatrzymanych znalazła się także siostra Marchwickich, Halina Flak, oraz jej syn, Zdzisław Flak. Wszyscy znali mroczną tajemnicę Zdzisława Marchwickiego, pomagali mu w ukrywaniu dowodów i uczestniczyli w ostatnim zabójstwie. Gdy podpułkownik Gruba opowiada o Marchwickim, ani razu nie nazywa go podejrzanym. Co prawda, terminu rozprawy jeszcze nie wyznaczono, ale dowody są twarde: oto jest Wampir.
– Panie pułkowniku – pyta jeden z dziennikarzy – od wczoraj jestem w Katowicach i rozmawiałem z przypadkowymi osobami. Wie pan, co ludzie mówią? Że Wampir, ten prawdziwy, nie żyje. Że kilka dni po ostatnim morderstwie napisał list do milicji. A potem ponoć zabił żonę, dzieci i podpalił dom, gdzieś w Sosnowcu. Był taki przypadek?
– Podobne plotki przez lata utrudniały prowadzenie śledztwa. To bzdury – ucina Gruba.
– Wiadomo, ile kosztowała cała operacja? Liczono wydatki? – pyta inny dziennikarz.
– Wiadomo! – włącza się pułkownik Tadeusz Muniak z Komendy Głównej w Warszawie. – Ale nie liczyliśmy złotówek! Na drugiej szali leżało bowiem coś bezcennego. Życie ludzkie.
*
Nazajutrz w kilku śląskich dziennikach pojawiła się lakoniczna notatka prasowa informująca o tym, że dochodzenie w sprawie Wampira z Zagłębia dobiega końca. Że schwytanym mordercą jest Zdzisław Marchwicki, konwojent z kopalni „Siemianowice”. Tylko na łamach milicyjnego tygodnika „W Służbie Narodu” obszerniej przypomniano śledztwo i kobiety zaatakowane przez Wampira. Pokazano także fotografię narzędzia zbrodni – pejcza wykonanego ze stalowej liny obszytej skórą. To nim Wampir gruchotał czaszki swoich ofiar.
Ale ludzie nie przestali się bać. Kolejne kobiety padały ofiarą psychopaty. Wszyscy zadawali sobie pytanie: czy milicja złapała właściwego człowieka? A może wampirów było więcej?
------------------------------------------------------------------------
2 We wszystkich cytatach została zachowana oryginalna pisownia. Dialogi powstały na podstawie dokumentów archiwalnych i relacji świadków.
3 W PRL-u nie używano określenia „seryjny zabójca”. Amerykańska policja wprowadziła ten termin do języka potocznego już w połowie lat 60., ale po raz pierwszy został opisany naukowo przez Roberta Resslera, Ann Burgess i Johna Douglasa, specjalistów z FBI, w 1988 roku. W Polsce tego typu sprawców nazywano mordercami z lubieżności, co się odnosiło do motywu działania. Termin ten jednak nie zawsze pasował do okoliczności. W sprawie Karola Kota nie zdołano znaleźć dowodu na seksualny podtekst zbrodni. W języku potocznym nawet milicjanci używali określenia „wampir”. Termin ten na tyle mocno wszedł do użytku, że i w milicyjnych raportach można się natknąć na informacje o poszukiwaniu wampira.
Dla uproszczenia termin „seryjny morderca” będzie używany w kontekście opisywanej sprawy. Podobnie jako synonimy będą używane określenia „śledztwo” i „dochodzenie” oraz „zabójstwo” i „morderstwo”, choć ich znaczenie prawne nie jest tożsame.
4 W czasie swojej kariery Jerzy Gruba miał następujące stopnie: kapitan w latach 1961–1966, major w latach 1966–1971, podpułkownik w latach 1971–1975, pułkownik w latach 1975–1982 i generał brygady od roku 1982. W książce przypisany stopień jest uaktualniany w zależności od opisywanych akurat wydarzeń.Wyrok
Z początkiem lipca przystąpiłem do opracowywania koncepcji przygotowania się do sprawy i studiowania 141 tomów akt liczących przeszło 50 000 stron oraz setek dodatkowych dokumentów i dowodów rzeczowych, taśm magnetofonowych, filmowych, zdjęć, szkiców itp. Dokładna znajomość aktu oskarżenia (pierwszy tom – zarzuty i uzasadnienie, drugi tom – wykaz dowodów) miała dla mnie kapitalne znaczenie‹2›.
Lato 1974. W wyjątkowo upalne popołudnie sędzia Władysław Ochman został wezwany do gabinetu prezesa Sądu Wojewódzkiego w Katowicach. Przy szerokim stole siedzi kilku mężczyzn. Całe kierownictwo sądu oraz pierwszy sekretarz komitetu wojewódzkiego PZPR i komendant wojewódzkiej MO. Ochman podejrzewał, że takie grono zapowiada poważnego sprawcę i się nie mylił.
– Panie sędzio – prezes bez wstępu zwraca się do Ochmana. – Słyszał pan o sprawie Wampira?
– Jak chyba każdy w tym mieście – odpowiada sędzia. – Tą sprawą wszyscy się interesują.
– Naturalnie. – Prezes wstaje zza biurka i rusza wolnym krokiem wokół stołu. – Prokuratura właśnie przekazała nam akta. Podjęliśmy decyzję, że sprawę należy możliwie szybko rozpoznać, by choć częściowo rozładować napiętą atmosferę na terenie Zagłębia. Po naradzie doszliśmy do wniosku, że pan będzie odpowiednią osobą, by poprowadzić proces Zdzisława Marchwickiego.
– Ja!? Ależ panie prezesie, ta sprawa jest wyjątkowa. Nie wiem, czy nie należałoby poprosić o pomoc ministra sprawiedliwości. Może by oddelegowano do nas któregoś z sędziów z większym doświadczeniem, z Warszawy, z Sądu Najwyższego?
– Braliśmy to pod uwagę. Ale proces będzie wzbudzał ogromne zainteresowanie miejscowego społeczeństwa. Uznaliśmy, że lepiej będzie, jeśli poprowadzi go ktoś znany tu, na miejscu, wzbudzający zaufanie.
Ochman przez chwilę zastanawia się, co odpowiedzieć. Zwykle to on wygłasza sentencje wyroków. Teraz się czuje, jakby to jemu odczytywano wyrok. Spogląda na uśmiechniętego komendanta.
– Panie sędzio, jestem przekonany, że możemy liczyć na pana w tak trudnej sprawie.
Mężczyzna gorączkowo szuka możliwości, by jakoś wybrnąć z tej sytuacji. Ma ostatnią szansę.
– Panie prezesie, jest tylko taki kłopot, że kończę w tej chwili dużą sprawę gospodarczą o nadużycia w handlu mięsem. Pan rozumie, trzydziestu oskarżonych. Dwa tak duże procesy jednocześnie?
– Tak, pamiętam. Afera sosnowiecka. No cóż, czytałem akta, wszystko jest jasne, trzeba szybko zakończyć tamten proces. Wyrok nie będzie już budził takiego zainteresowania jak ten warszawskich mięsiarzy sprzed ośmiu lat. Najwyżej będziemy się zastanawiać w apelacji, co z tym zrobić. A pozostałe sprawy przekaże pan kolegom. Nie są aż tak ważne. – Prezes podchodzi do biurka i podnosi dwa tomy akt w płóciennych oprawach. Ochman jest zaskoczony. Nigdy przedtem nie widział tak starannie przygotowanej dokumentacji. – Na początek mam dla pana akt oskarżenia. Reszta akt czeka. Musiałem znaleźć dla nich osobny pokój. Sto czterdzieści tomów. To jak dotąd najobszerniejsza dokumentacja w powojennym sądownictwie. Przejdzie pan do historii. Gratuluję!
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.