Wampirze cesarstwo. Księga 1 - ebook
Wampirze cesarstwo. Księga 1 - ebook
Wampirze cesarstwo to pierwszy tom niewiarygodnej nowej serii dark fantasy Jaya Kristoffa, autora bestsellerów z listy „New York Timesa”.
Ze świętego kielicha blask święty się sączy.
Ład na świecie wyjdzie spod wiernego ręki, a przed obliczem męczeńskiej siódemki szary człowiek noc bezkresną zakończy.
Od ostatniego wschodu słońca upłynęło dwadzieścia siedem długich lat. Niemal trzy dekady temu wampiry wypowiedziały ludziom wojnę, by zbudować swoje wieczne cesarstwo na zgliszczach naszego. W morzu ciemności tlą się dziś tylko nieliczne iskierki światła.
Gabriel de León jest srebroświętym, członkiem świętego bractwa, które przysięgło bronić cesarstwa i Kościoła przed istotami nocy. Ale kiedy zabrakło światła dziennego, nawet Srebrny Zakon nie był w stanie powstrzymać naporu bestii. Teraz został tylko Gabriel.
Uwięziony przez potwory, które poprzysiągł zniszczyć, Ostatni Srebroświęty zostaje zmuszony do opowiedzenia dziejów swojego życia, historii legendarnych bitew i zakazanej miłości, utraconej wiary i nawiązanych przyjaźni, Wojen Krwi, Wiecznotrwałego Króla i pogoni za ostatnią nadzieją ludzkości: Świętym Graalem.
Kategoria: | Fantasy |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-67023-89-4 |
Rozmiar pliku: | 15 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
_Nie pytaj mnie, czy Bóg istnieje. Zapytaj, dlaczego jest takim fiutem._
_Nawet największy głupiec nie może zaprzeczyć istnieniu zła. Stale żyjemy w jego cieniu. Najlepsi z nas wznoszą się ponad nie, najgorsi chłoną je całym sobą, ale wszyscy, przez całe życie, brodzimy w nim po pas. Klątwy i błogosławieństwa doświadczają po równi okrutnych i sprawiedliwych. Na każdą spełnioną modlitwę przypada dziesięć tysięcy niewysłuchanych. Święci cierpią razem z grzesznikami i tak samo jak oni padają łupem potworów wyplutych z samych trzewi piekła._
_Jeżeli jednak istnieje piekło, czy nie musi istnieć także i niebo?_
_A skoro istnieje niebo, to czemu nie mielibyśmy zadawać mu pytania: dlaczego?_
_Bo jeśli Wszechmogący chce unicestwić całe to zło, ale z jakiegoś powodu nie jest w stanie tego zrobić, to wcale nie jest taki wszechmogący, jak wmawiają nam kapłani. Jeżeli jest zarówno chętny, jak i zdolny do położenia kresu tym nikczemnościom i okrucieństwu, to jak to w ogóle możliwe, że zło istnieje? A jeśli nie zamierza i nie może nic w tej sprawie robić, to nie jest żadnym bogiem._
_Pozostaje zatem tylko jedna możliwość: może powstrzymać zło, ale zwyczajnie nie chce tego zrobić._
_Dzieci porwane z objęć rodziców. Bezkresne równiny usiane bezimiennymi grobami. Bezśmiertni Umarli polujący na nas w blasku sczerniałego słońca._
_Jesteśmy zwierzyną,_ mon ami_._
_Jesteśmy pożywieniem._
_A ten złamas palcem nie kiwnął, żeby to zmienić._
_Mógł coś zrobić._
_Ale nie zrobił._
_Zastanawiasz się czasem, czym mu zawiniliśmy, że tak nas nienawidzi?_ZMIERZCH
Zmierzch
Był dwudziesty siódmy rok bezdnia w państwie Wiecznotrwałego Króla, którego zabójca czekał na śmierć.
Stał przy wąskim oknie, niecierpliwie wyczekując swojego końca. Wytatuowane dłonie splótł za plecami, poplamione zakrzepłą krwią i popiołem jasnym jak światło gwiazd. Pomieszczenie, w którym się znajdował, mieściło się na wysokiej kondygnacji samotnej wieży owiewanej bezsennym górskim wiatrem. Drzwi – masywne, wzmacniane żelazem – były zamknięte solidnie jak wrota skarbca. Zabójca patrzył, jak słońce udaje się na niezasłużony odpoczynek, i zastanawiał się, jak smakuje piekło.
Brukowany dziedziniec w dole obiecywał krótki lot w ciemność bez snów, okno było jednak zbyt wąskie, żeby się przez nie przecisnąć, a więzienni strażnicy nie zostawili mu wiele poza tym: ot, trochę słomy, żeby mógł się położyć, kubeł do srania oraz widok na delikatny, kruchy zachód słońca będący torturą w oczekiwaniu na właściwe tortury. Miał na sobie gruby płaszcz, znoszone buty i skórzane spodnie ze śladami długich wędrówek i sadzy. Pot wystąpił na jego jasnej skórze, mimo że oddech buchał mu parą z ust, a w kominku za jego plecami nie płonął ogień. Zimnokrwiści nie ryzykowali zapalania ognia nawet w więziennych celach.
Wkrótce po niego przyjdą.
Dookoła niego _château_ powoli budził się do życia. Potwory wstawały z łóż wyściełanych zimną ziemią i nakładały maski, w których mogły udawać, że blisko im do ludzi. Powietrze gęstniało od łopotu nietoperzych skrzydeł. Zakuci w ciemną stal niewolni żołnierze patrolowali blankowane mury; ich czarne płaszcze zdobił symbol dwóch wilków i dwóch księżyców. Zabójca skrzywił się na ich widok: ludzcy strażnicy, też coś. Żaden pies nie dałby się tak poniżyć.
Niebo było czarne jak grzech. Horyzont – czerwony jak usta damy jego serca, kiedy ostatni raz ją całował.
Powiódł kciukiem po wierzchu palców i po literach wytatuowanych poniżej knykci.
– Patience – wyszeptał.
– Mogę wejść?
Zabójca nie pozwolił sobie na nawet najmniejsze drgnienie, nie chciał sprawiać przyjemności zimnokrwistemu. Patrzył spokojnie przez okno na potrzaskane kości widocznych w oddali gór zwieńczonych czapami popielatego śniegu. Czuł na karku spojrzenie stwora, który tymczasem stanął za jego plecami. Wiedział, po co stwór przyszedł; wiedział, czego chce. Miał nadzieję, że śmierć przyjdzie szybko, ale w głębi serca wiedział, że stwór będzie się rozkoszował każdym jego krzykiem.
W końcu się odwrócił. Na widok stwora żar zapłonął mu w piersi: gniew, stary druh, bliski, wierny, mile widziany. Pomagał mu zapomnieć ból w żyłach, drętwotę blizn, wiek ciążący w kościach. Patrząc na stojącego przed nim potwora, znów poczuł się naprawdę młody. Skrzydła czystej, doskonałej nienawiści niosły go ku wieczności.
– Dobry wieczór, _chevalier_ – przemówił zimnokrwisty.
Był ledwie chłopcem, kiedy umarł. Mógł mieć jakieś piętnaście, szesnaście lat, zachował hermafrodytyczną wiotkość sylwetki typową dla młodzieńca na skraju dorosłości, ale Bóg jeden wiedział, ile naprawdę ma lat. Ślad rumieńca na policzkach, duże ciemnobrązowe oczy obramowane złotymi lokami, jedno pasemko włosów artystycznie opadające na czoło. Skórę miał idealnie gładką i białą jak alabaster, usta za to obrzydliwie czerwone. Miał też zaróżowione białka oczu. Musiał się niedawno pożywiać.
Gdyby zabójca nie znał prawdy, mógłby powiedzieć, że stwór wygląda prawie jak żywy.
Był odziany w surdut z ciemnego aksamitu haftowany w złote zawijasy. Na ramiona zarzucił pelerynę z kruczych piór, której postawiony kołnierz przywodził na myśl rząd połyskliwych czarnych kling. Na piersi miał wyszyte godło swojego rodu: dwa wilki wspięte na tle dwóch księżyców. Ciemne spodnie, jedwabny halsztuk i wyglansowane buty dopełniały wizerunku. Potwór w przebraniu arystokraty.
Stał na środku celi, mimo że drzwi pozostały zamknięte na cztery spusty. W białych jak kość dłoniach ściskał grubą księgę. Głos miał słodki jak kołysanka.
– Jestem markiz Jean-François z Krwi Chastain, nadworny historyk Jej Wysokości Margot Chastain, Pierwszej i Ostatniej Tego Imienia, Bezśmiertnej Cesarzowej Wilków i Ludzi.
Zabójca nie odpowiedział.
– A ty jesteś Gabriel de León, Ostatni Srebroświęty.
Zabójca nazwany Gabrielem nadal nie wydał żadnego dźwięku. Oczy stwora pałały w tej ciszy jak dwa płomyki świec. Powietrze wydawało się lepko-czarne, aksamitne. Przez chwilę Gabriel miał wrażenie, że stoi na skraju urwiska i przed upadkiem ocalić go może tylko zimny dotyk tych rubinowych warg na szyi. Skóra go mrowiła: odruchowa reakcja na tę wizję. Pragnienie, które przyciąga ćmę do ognia i ją spala.
– Mogę wejść? – powtórzył potwór.
– Już wszedłeś, zimnokrwisty – odparł Gabriel.
Stwór spuścił nieco wzrok i uśmiechnął się znacząco.
– Uprzejmość nakazuje zapytać, _chevalier_.
Pstryknął palcami i okute żelazem drzwi otworzyły się na oścież. Przez próg wśliznęła się śliczna niewolna w gorsecie i długiej czarnej sukni z tłoczonego aksamitu. Miała talię osy i ciemny koronkowy kanak na szyi. Długie rude włosy nosiła zaplecione w warkoczyki, które opadały jej wokół oczu jak łańcuszki z polerowanej miedzi. Wyglądała na trzydzieści kilka lat, mogłaby być rówieśniczką Gabriela, mogłaby też być i matką potwora, gdyby on był zwyczajnym chłopcem, a ona zwyczajną kobietą. Bez widocznego wysiłku wniosła do celi obity skórą fotel ważący tyle co ona sama i ze spuszczonym wzrokiem postawiła go obok zimnokrwistego.
Potwór nie spuszczał oka z Gabriela. Z wzajemnością.
Kobieta przyniosła drugi fotel, a następnie dębowy stolik. Fotel podstawiła Gabrielowi, stolik umieściła pośrodku i stanęła z boku z dłońmi splecionymi jak do modlitwy.
Gabriel dostrzegł teraz blizny na jej szyi, nie do końca zamaskowane kanakiem charakterystyczne ślady ukłuć. Przeszedł go dreszcz obrzydzenia. Przenosiła fotele, jakby nic nie ważyły, ale obecność zimnokrwistego niemal zapierała jej dech. Biała pierś ponad gorsetem falowała gwałtownie jak u panny młodej w noc poślubną.
– _Merci_ – powiedział Jean-François z Krwi Chastain.
– Służę, mój panie – wymamrotała kobieta.
– Zostaw nas teraz samych, moja droga.
Spojrzała potworowi w oczy. Wolnym ruchem przesunęła palcami od piersi do mlecznobiałej krzywizny szyi i…
– Już niedługo – dodał zimnokrwisty.
Rozchyliła wargi. Na samą myśl o tym, co nastąpi, serce zabiło jej szybciej.
– Jak sobie życzysz, panie – wyszeptała.
Nie zaszczyciwszy Gabriela spojrzeniem, dygnęła i wymknęła się za drzwi. Zabójca i potwór zostali sami.
– Usiądziemy? – zapytał stwór.
– Wolę umrzeć na stojąco, jeżeli nie masz nic przeciwko temu – odparł Gabriel.
– Nie przyszedłem cię zabić.
– Czego w takim razie chcesz, zimnokrwisty?
Ciemność zaszeptała, potwór się poruszył, chociaż oko nie nadążyłoby za tym ruchem: w jednej chwili stał przy fotelu, w następnej już na nim siedział, strzepując wyimaginowany pyłek z brokatowej klapy surduta i kładąc księgę na kolanach. Była to z jego strony najskromniejsza z możliwych demonstracja siły, ostrzeżenie przed podejmowaniem wszelkich aktów rozpaczliwej odwagi. Ale Gabriel de León, który zabijał takie istoty, odkąd skończył szesnaście lat, sam umiał się zorientować, kiedy jest bez szans.
Był bezbronny, głodny i osaczony, miał za sobą trzy nieprzespane noce i pocił się obficie: naturalny skutek odstawienia. Usłyszał niosące się na wskroś lat echo głosu Szarorękiego i stukot okutych srebrem butów starego mistrza na brukowanym dziedzińcu San Michon.
_Zasada pierwsza: umarły nie zabije Umarłego._
– Pewnie jesteś spragniony.
Zza pazuchy potwór wyjął kryształową butelkę. Przyćmione światło zalśniło na fasetach szkła. Gabriel zmrużył oczy.
– To zwykła woda, _chevalier_. Pij.
Gabriel znał reguły tej gry: życzliwy gest jako wstęp do kuszenia. Tylko że język miał jak papier ścierny i choć żadna woda nie mogła ugasić trawiącego go pragnienia, wyrwał butelkę z widmowo bladej dłoni potwora i wylał nieco płynu na dłoń: krystalicznie przejrzysty, bezwonny, bez śladu krwi.
Napił się, wysączył wodę do ostatniej kropli zażenowany odczuwaną ulgą. Jego ludzkiej cząstce ta woda smakowała słodziej niż wszelkie wina i kobiety, jakich kiedykolwiek kosztował.
– Proszę. – Spojrzenie zimnokrwistego było ostre jak potrzaskane szkło. – Usiądź.
Gabriel ani drgnął.
– Usiądź – powtórzył potwór z naciskiem.
Gabriel poczuł napór obcej woli, ciemne oczy bestii rosły i rosły, aż wypełniły całe jego pole widzenia. Było w nich coś słodkiego, jak zapach kwiatu wabiący trzmiela, jak smak nagich, młodych płatków, wilgotnych od porannej rosy. Krew ponownie wzburzyła się w żyłach Gabriela – a w jego głowie ponownie zabrzmiał głos Szarorękiego:
_Zasada druga: Kto posłucha Umarłego, ten go posmakuje._
Dlatego nie ruszył się z miejsca. Stał dumnie wyprostowany, choć nogi miał jak z waty.
Na ustach potwora zaigrał cień uśmiechu. Smukłe palce odrzuciły kosmyk włosów opadający na te przeklęte czekoladowe oczy i zabębniły o okładkę trzymanej na kolanach księgi.
– Imponujące – przyznał potwór.
– Chciałbym móc powiedzieć to samo – odparował Gabriel.
– Ostrożnie, _chevalier_. Obyś nie uraził moich uczuć.
– „Umarli czują jak zwierzęta, wyglądają jak ludzie, umierają jak diabły”.
– Ach tak… – Zimnokrwisty się uśmiechnął. Błysnęły ostre jak brzytwa zęby. – Zasada czwarta.
Gabrielowi serce stanęło w gardle, gdy usiłował ukryć zaskoczenie.
– _Oui_. – Potwór pokiwał głową. – Znam reguły waszego zakonu. Tych, którzy nie czerpią nauk z przeszłości, w przyszłości czeka cierpienie. A jak się zapewne domyślasz, bezśmiertni są żywotnie zainteresowani przyszłymi nocami.
– Oddaj mi mój miecz, pijawko, to ci pokażę, jaki z ciebie bezśmiertny.
– Urocze. – Potwór z uwagą oglądał swoje długie paznokcie. – Groźba.
– Przysięga.
– „W obliczu Boga i Jego Siedmiorga Męczenników ślubuję: Niech ciemność pozna moje imię i rozpacza. Dopóki płonie, jestem ogniem. Dopóki krwawi, jestem ostrzem. Dopóki grzeszy, jestem świętym. I jestem srebrem”.
Gabriela ogarnęła fala łagodnej, trującej nostalgii. Zdawało się, że upłynęło całe jego życie, odkąd ostatni raz słyszał te słowa, rozbrzmiewające w kolorowym od witraży świetle San Michon. Modlitwa o przemoc i zemstę. Obietnica złożona bogu, który tak naprawdę nigdy nie słuchał. Ale usłyszeć te słowa w takim miejscu, z ust jednego z tych…
– Siadajże, na miłość Wszechmogącego. – Zimnokrwisty westchnął. – Zanim się przewrócisz.
Nacisk potwora nie ustawał, całe światło w celi skupiało się w jego oczach. Gabriel niemal słyszał jego szept, muśnięcie zębów na uchu, obietnicę snu po długiej wędrówce, zapowiedź zimnej wody, w której obmyje ręce z krwi, i ciepłej, cichej ciemności, w której zapomni kształt wszystkiego, co poświęcił i stracił.
Przypomniał sobie twarz swojej damy. Kolor jej warg, kiedy całował ją po raz ostatni.
Nie usiadł.
– Czego chcesz, zimnokrwisty?
Ostatnie tchnienie zachodu słońca ulotniło się z nieba, Gabriel poczuł na języku zapach dawno zeschłych liści. Chęć stała się trudna do przezwyciężenia, potrzeba deptała jej po piętach, pragnienie zimnymi palcami muskało kręgosłup, czarnymi skrzydłami wyrastało z ramion. Kiedy ostatnio palił? Dwa dni temu? Trzy?
Boże w niebiesiech, w tej chwili za dymka zabiłby własną matkę…
– Jak już wspomniałem, jestem cesarskim historykiem – odparł zimnokrwisty. – Kronikarzem rodu cesarzowej i strażnikiem jej biblioteki. Dzięki twoim czułym zabiegom Fabién Voss nie żyje. Odkąd inne Krwawe Dwory zaczęły się skłaniać do uznania zwierzchności mojej pani, skupiła się na przetrwaniu. Dlatego, zanim zginie Ostatni Srebroświęty i wszelka wiedza na temat waszego zakonu zostanie pogrzebana w anonimowym grobie, moja bladolica cesarzowa Margot w swojej nieskończonej łaskawości postanowiła dać ci przemówić. – Jean-François uśmiechnął się. Wargi miał poplamione winem. – Chce usłyszeć twoją historię, _chevalier_.
– Wasz rodzaj nieszczególnie rozumie ideę poczucia humoru, prawda? W noc waszej śmierci porzucacie je w pyle na poboczu drogi razem z tym, co uchodziło za waszą duszę.
– Dlaczego miałbym żartować, de León?
– Niektóre zwierzęta lubią bawić się zdobyczą.
– Gdyby mojej cesarzowej zależało na rozrywce, twoje krzyki byłoby słychać aż w Alethe.
– Urocze. – Gabriel z uwagą oglądał swoje połamane paznokcie. – Groźba.
Potwór skinął lekko głową.
– _Touché_.
– Po co miałbym marnować swoje ostatnie godziny na opowiadanie historii, która nikogo na tym świecie nie obchodzi? Jestem dla was nikim. Niczym.
– No już bez przesady. – Stwór uniósł brew. – Czarny Lew? Człowiek, który przeżył szkarłatne śniegi Augustin? Który spalił na popiół tysiąc Krewnych i przytknął Szaloną Klingę do gardła samego Wiecznotrwałego Króla? – Jean-François zacmokał z dezaprobatą jak nauczycielka na widok krnąbrnego ucznia. – Byłeś najwybitniejszym przedstawicielem zakonu; jesteś jedynym, który nadal żyje. Płaszcz skromności marnie leży na twoich szerokich ramionach, _chevalier_.
Gabriel słuchał, jak zimnokrwisty skrada się ku niemu wśród kłamstw i pochlebstw niczym wilk podążający błyszczącym krwawym tropem. Przez cały czas zadawał sobie pytanie, czego potwór naprawdę chce i dlaczego jeszcze go nie zabił. Aż w końcu…
– Chodzi o Graala – domyślił się.
Twarz potwora pozostała absolutnie nieruchoma, jak wykuta w marmurze, Gabriel miał jednak wrażenie, że w ciemnych oczach coś drgnęło.
– Graal został zniszczony – odparł stwór. – Dlaczego miałby nas dzisiaj interesować?
Gabriel przekrzywił głowę i wyrecytował:
_Ze świętego kielicha blask święty się sączy._
_Ład na świecie wyjdzie spod wiernego ręki,_
_a przed obliczem męczeńskiej siódemki_
_szary człowiek noc bezkresną zakończy._
Lodowaty śmiech poniósł się wśród nagich kamiennych ścian.
– Jestem kronikarzem, de León. Nie interesuje mnie mitologia, lecz historia. Zachowaj swoje prostackie przesądy dla bydła.
– Kłamiesz, zimnokrwisty. Kto posłucha Umarłego, ten go posmakuje. A jeżeli choć przez moment pomyślałeś, że mógłbym zdradzić…
Mówił coraz ciszej, aż w końcu zupełnie umilkł. Nie było widać, kiedy potwór się poruszył, ale w którymś momencie wyciągnął przed siebie rękę – a tam, pośrodku białego jak śnieg wnętrza dłoni, spoczywał szklany flakonik wypełniony rdzawym pyłem: jak sproszkowana czekolada przemieszana z okruchami płatków róży.
Oto i kuszenie, którego Gabriel się spodziewał.
– Prezent – oznajmił potwór i odkorkował flakonik.
Z miejsca, w którym stał, Gabriel wyraźnie poczuł zapach sproszkowanej krwi; intensywny, bogaty, miedziano-słodki. Przeszły go ciarki. Z westchnieniem rozchylił wargi.
Wiedział, o co im chodzi, wiedział, że po jednej skromnej próbce zapragnie więcej, a mimo to przemówił. Słyszał swój głos jakby z bardzo daleka. I gdyby upływ lat i krwi nie złamały mu serca dawno temu, to z pewnością pękłoby właśnie teraz.
– Straciłem swoją fajkę… w Charbourgu, kiedy…
Zimnokrwisty wyjął z kieszeni surduta piękną kościaną fajkę i położył ją razem z flakonem na stoliku. Spojrzał spode łba na Gabriela i wskazał wolny fotel.
– Siadaj.
I Gabriel w końcu – jakież to było żałosne! – usiadł.
– Częstuj się, _chevalier_.
Ani się obejrzał, już trzymał fajkę w dłoni i sypał do główki porcję lepkiego proszku. Cały się trząsł, omal nie upuścił bezcennego skarbu. Zimnokrwisty patrzył mu na ręce, na blizny, odciski i piękne tatuaże. Na wierzchu prawej dłoni widniał wieniec z czaszek, na wierzchu lewej pęk splecionych róż, na palcach poniżej knykci – litery układające się w słowo PATIENCE. Ciemny tusz z metalicznym połyskiem odcinał się od jasnej skóry.
Srebroświęty odrzucił znad oczu długi kosmyk ciemnych włosów i obmacał kieszenie płaszcza i spodni. Nic z tego oczywiście: zabrali mu krzesiwko.
– Potrzebuję ognia. Może być lampa.
– Potrzebujesz, powiadasz…
Z irytującą powolnością zimnokrwisty zetknął dłonie czubkami palców i przyłożył je do ust. W tej chwili na całym świecie nie było nikogo i niczego innego – tylko oni dwaj, zabójca i potwór, i fajka ciążąca Gabrielowi w dłoni jak nabita ołowiem.
– Porozmawiajmy o potrzebach, Srebroświęty. Nie jest ważne „dlaczego”, nie jest ważne „jak”. Moja cesarzowa życzy sobie usłyszeć twoją historię. Możemy więc siedzieć tutaj jak istoty cywilizowane, gdy ty oddasz się swojemu wstrętnemu małemu nałogowi, albo możemy się przenieść do lochów tego _château_, gdzie nawet diabły boją się zapuszczać. Tak czy inaczej, moja cesarzowa dostanie swoją opowieść. Nie wiemy tylko, czy mi ją wywzdychasz, czy wywrzeszczysz.
Był skończony. Przepadł w chwili, gdy sięgnął po fajkę.
Tęsknił za piekłem – i zarazem bał się do niego wrócić.
– Daj ognia, ty zimnokrwisty skurwielu.
Jean-François z Krwi Chastain ponownie pstryknął palcami. Drzwi otworzyły się ze skrzypieniem i do celi weszła ta sama niewolna co wcześniej, niosąc zapaloną lampę z wysokim szklanym kominkiem. Była widoczna wyłącznie jako sylwetka na tle światła: czarna sukienka, czarny gorset, czarny kanak. W tej chwili mogłaby być córką Gabriela, matką, żoną… Bez różnicy. Liczył się tylko płomień, który przyniosła.
Gabriel był napięty jak dwie cięciwy łuku i tylko na wpół świadomy dyskomfortu zimnokrwistego w obecności ognia. Ledwie słyszał jedwabisty syk jego oddechu prześlizgującego się po zębach. W tej chwili interesowały go tylko ten ogień i mroczna magya, której za chwilę doświadczy: krew – proszek – dym – błogość.
– Dawaj to tutaj – polecił. – Pośpiesz się.
Postawiła lampę na stole i pierwszy raz spojrzała mu w oczy. Jej jasnoniebieskie spojrzenie wyrażało więcej niż wszystkie słowa.
I ty uważasz mnie za niewolnicę? – zdawała się pytać.
Nie obchodziło go to. Nic a nic. Fachowo przyciął knot, żeby płomień osiągnął odpowiednią wysokość. W powietrzu zapachniało olejem. Od lampy biło ciepło, wyraźnie wyczuwalne w chłodnym wnętrzu wieży. Przytrzymał fajkę w idealnej odległości, żeby proszek przemienił się w parę. Poczuł mrowienie w brzuchu: zaczęło się – subtelna alchemia, mroczna chymija. Sproszkowana krew bulgotała, kolor przechodził w aromat, pachniało ostrokorzeniem i miedzią. Przycisnął usta do fajki z większą namiętnością, niż w przeszłości całował jakąkolwiek kochankę, a potem… Ach, słodki Boże w niebiesiech, potem się zaciągnął.
Oślepiający żar wypełnił mu płuca. Niebiańska burza zalała umysł. Wciągając krwawy opar do płuc, jednocześnie krystalizował się i rozpadał na kawałki, serce tłukło mu się o żebra jak ptak zamknięty w kościanej klatce, członek napierał na spodnie. Od ujrzenia oblicza Boga dzieliła go zaledwie jeszcze jedna porcja.
Spojrzał w oczy niewolnej i stwierdził, że widzi przed sobą anioła w ziemskiej powłoce. Chciał ją całować, pić z niej, umrzeć w niej, porwać ją w ramiona i muskać wargami jej skórę; zęby drgnęły mu w dziąsłach, czując obietnicę skrytą tuż pod łukiem jej żuchwy, jej puls jak uderzenia młota na języku, była taka żywa, tak bardzo żywa…
– _Chevalier_.
Otworzył oczy.
Klęczał obok stolika, w świetle lampy rzucał drżący cień. Nie miał pojęcia, ile czasu upłynęło. Kobieta zniknęła, jakby nigdy nie istniała.
Słyszał wycie wichury na zewnątrz: jeden głos i dziesiątki szepczące sekrety po dachach, zawodzące przekleństwa pod okapami, szemrzące jego imię w koronach czarnych, nagich drzew. Mógłby zliczyć wszystkie źdźbła słomy na podłodze i każdy włosek stojący mu dęba, wyczuwał woń starego kurzu i świeżej śmierci, na podeszwach butów czuł wszystkie drogi, które przemierzył. Zmysły miał wyostrzone jak najlepsza klinga, złamana i zakrwawiona w jego tatuowanych dłoniach.
– Czy… – Pokręcił głową. Próbował chwytać słowa, jakby garściami nagarniał syrop. Białka oczu miał czerwone jak krew. Spojrzał na flakonik spoczywający znów na dłoni potwora. – Czyja to… krew?
– Mojej błogosławionej pani – odparł stwór. – Mojej mrocznej matki i bladolicej władczyni, Margot Chastain, Pierwszej i Ostatniej Tego Imienia, Bezśmiertnej Cesarzowej Wilków i Ludzi.
Gabriel wpatrywał się w płomień lampy z odrobiną tęsknej nienawiści w oczach. Biała jak czaszka ćma wypełzła z jakiegoś mrocznego zakamarka i furkotała teraz wokół światła. Białe jak porcelana palce zamknęły się na flakoniku i zakryły go przed jego wzrokiem.
– Nie dostaniesz ani kropli więcej, dopóki nie poznam twojej historii. Mów więc, mów, jakbyś mówił do dziecka. Przyjmij założenie, że ci, którzy będą ją czytać w przyszłości, całe stulecia od dzisiaj, nic nie wiedzą o tym miejscu. Albowiem słowa, które za chwilę przeleję na pergamin, przetrwają równie długo jak całe to nieśmiertelne cesarstwo. Ta kronika to jedyne uwiecznienie, na jakie możesz liczyć.
Zimnokrwisty wyjął spod peleryny drewnianą skrzyneczkę ozdobioną rzeźbionym motywem dwóch wilków, dwóch księżyców. Wyciągnął z niej długie pióro, tak samo czarne jak pióra okalające jego szyję. Na podłokietniku fotela postawił małą buteleczkę. Zanurzył pióro w atramencie i posłał Gabrielowi wyczekujące spojrzenie.
Gabriel odetchnął głęboko. Czuł jeszcze na ustach smak czerwonego dymu.
– Zaczynaj – powiedział wampir.I
O jabłkach i jabłoniach
– Wszystko zaczęło się od króliczej nory – powiedział Gabriel.
Ostatni Srebroświęty wpatrywał się w migoczący płomień lampy, jakby widział tam twarze ludzi dawno zmarłych. Odrobina czerwonego dymu nadal plamiła powietrze, a on słyszał, jak każde włókno w knocie lampy trzaska do innej melodii. Lata, które upłynęły między tamtym czasem a obecnym, wydawały się raptem minutami w jego rozognionym hymnem krwi umyśle.
– Gdy spoglądam wstecz na tamte wydarzenia… – Westchnął. – Uderza mnie, jakie to zabawne. Wznosi się za mną stos popiołu tak wysoki, że mógłby dotknąć nieba. Płonące katedry, miasta obrócone w perzynę, groby przepełnione ciałami pobożnych i nikczemnych, a właśnie od tego wszystko się zaczęło. – Pokręcił głową ze zdumieniem. – Od zwykłej małej dziury w ziemi. Oczywiście ludzie inaczej to zapamiętają. Truwerzy będą śpiewać o Proroctwie, kapłani bełkotać o planie Wszechmogącego. Tyle że nie spotkałem jeszcze minstrela, który nie byłby kłamcą, ani świątobliwego męża, który nie byłby zwykłym kutasem.
– Podobno ty jesteś świętym mężem, srebroświęty – zauważył Jean-François.
Gabriel de León spojrzał w oczy potworowi i uśmiechnął się blado.
– Brakowało jeszcze dwóch godzin do zmierzchu, kiedy Bóg postanowił naszczać do mojej owsianki. Miejscowi zburzyli most na Keff, więc musiałem skręcić na południe do brodu w pobliżu Dhahaeth. To nieprzyjazna kraina, ale Sędzia…
– Chwileczkę, _chevalier._ – Markiz Jean-François z Krwi Chastain uniósł rękę, kładąc pióro między stronicami. – Tak być nie może.
Gabriel zamrugał zaskoczony.
– Nie?
– Nie – odpowiedział wampir. – Powiedziałem ci: to opowieść o tym, kim jesteś. Jak doszło do tego wszystkiego. Historie nie zaczynają się w połowie. Historie zaczynają się od początku.
– Chcesz usłyszeć o Graalu. Królicza nora to miejsce, w którym zaczyna się opowieść.
– Jak już powiedziałem, spisuję tę historię dla tych, którzy będą żyć długo po tym, jak ty zamienisz się w karmę dla robaków. Zacznij łagodnie. – Jean-François machnął smukłą dłonią. – Urodziłem się… Dorastałem…
– Urodziłem się w zapadłej dziurze zwanej Lorson. Wychowałem się jako syn kowala. Najstarszy z trójki dzieci. Nie byłem nikim nadzwyczajnym.
Wampir obrzucił go spojrzeniem od butów po czoło.
– Obaj dobrze wiemy, że to nie jest prawda.
– Jeśli idzie o to, co wiesz na mój temat, zimnokrwisty, to gdyby zebrać te ochłapy do kupy i wycisnąć do sucha, to prawie, prawie wypełniłyby pieprzony naparstek.
Stwór zwany Jeanem-François ziewnął w afektowany sposób.
– Wobec tego oświeć mnie. Twoi rodzice. Byli pobożnymi ludźmi?
Gabriel już otworzył usta, żeby go zganić, ale słowa uwięzły mu w gardle, kiedy spojrzał na książkę, którą Jean-François trzymał na kolanach. Zdał sobie sprawę, że zimnokrwisty nie tylko zapisuje każde jego słowo, ale także szkicuje; posługiwał się swoją nadnaturalną szybkością, żeby nakreślić kilka linii między każdym wdechem i wydechem. Gabriel widział, jak linie łączą się już w obraz – portret mężczyzny _en trois quarts_. Udręczone szare oczy. Szerokie ramiona i długie włosy, czarne jak serce nocy. Wyrazista szczęka obsypana delikatnym zarostem i obryzgana zaschniętą już krwią. Dwie blizny ciągnęły się pod jego prawym okiem, jedna długa, druga krótka, prawie jak strugi łez. To była twarz, którą Gabriel znał jak własną.
Bo to była jego własna twarz, rzecz jasna.
– Uderzające podobieństwo – powiedział.
– _Merci_ – mruknął potwór.
– Portretujesz też inne pijawki? To musi być trudne po pewnym czasie, wciąż pamiętać, jak się wygląda, skoro nawet lustro nie chce się splugawić twoim obliczem.
– Marnujesz na mnie swój jad, _chevalier_. O ile można nazwać tę lurę jadem.
Gabriel zagapił się na wampira, przesuwając opuszkiem palca po wardze. Pod wpływem hymnu krwi, tego pobudzającego, pulsującego daru fajki, którą wypalił, każde doznanie zostało tysiąckrotnie zwielokrotnione. Moc stuleci w jego żyłach.
Czuł siłę, którą obdarzył go hymn krwi, odwagę, jaka idzie ręka w rękę z taką siłą; odwagę, która pozwoliła mu przejść przez piekło Augustin, przez iglice Charbourga i szeregi Bezkresnego Legionu. I chociaż Gabriel de León wiedział, że to wrażenie wkrótce minie, był teraz nieustraszony.
– Sprawię, że zaczniesz wrzeszczeć, pijawko. Spuszczę z ciebie krew jak z wieprza, upchnę twoje najlepsze kawałki do fajki na później i pokażę ci, ile naprawdę jest warta ta twoja nieśmiertelność. – Spojrzał w puste oczy potwora. – To było dostatecznie jadowite?
Uśmieszek wykrzywił usta Jeana-François.
– Rzeczywiście słyszałem, że jesteś człowiekiem skłonnym do gniewu.
– Ciekawe. Ja w ogóle o tobie nie słyszałem.
Uśmiech powoli stopniał. Minęła przeciągająca się chwila ciszy, zanim potwór znowu się odezwał.
– Twój ojciec. Kowal. Był pobożnym człowiekiem?
– Był beznadziejnym pijakiem, którego czarujący uśmiech sprawiał, że zakonnica gubiła dolne niewymowne, a pięści budziły zgrozę nawet wśród aniołów.
– Przychodzi mi na myśl powiedzenie o jabłkach i odległości, w jakiej spadają od jabłoni.
– Nie przypominam sobie, żebym pytał cię o opinię na mój temat, zimnokrwisty.
Potwór zamalowywał cienie wokół oczu Gabriela, gdy tak gawędzili.
– Opowiedz mi o nim. O człowieku, który wychował legendę. Jak się nazywał?
– Raphael.
– Zatem nazwano go na cześć aniołów, które się go bały. Tak samo jak ciebie.
– Nie mam wątpliwości co do tego, jak bardzo je to wkurzało.
– Dobrze się dogadywaliście?
– A czy ojcowie i synowie kiedykolwiek się dogadują? Dopiero kiedy sam staniesz się dorosłym człowiekiem, zaczynasz widzieć, kim naprawdę był mężczyzna, który cię wychowywał.
– Nie mam o tym najmniejszego pojęcia.
– To prawda. Nie jesteś człowiekiem.
Oczy martwego stwora zabłysły, gdy podniósł wzrok.
– Dzięki pochlebstwom daleko zajdziesz.
– Te dłonie białe jak lilie. Te złote loki. – Gabriel obrzucił spojrzeniem wampira, mrużąc oczy. – Z pochodzenia jesteś Elidaeńczykiem?
– Skoro tak mówisz – odpowiedział Jean-François.
Gabriel skinął głową.
– To, co powinieneś wiedzieć o mojej _famille_, wampirze, zanim przejdziemy do rzeczy, to fakt, że byliśmy Nordlundczykami. Wy, mieszkańcy wschodu, jesteście ładniutcy, to jedno jest pewne. A w Nordlundzie? Tamtejsi ludzie są gwałtowni. Wiatry znad Bożych Posłańców tną moją ojczyznę jak miecze. To nieokiełznana kraina. Brutalna. Przed pokojem zawartym w Augustin Nordlund najeżdżano częściej niż jakiekolwiek inne królestwo w historii cesarstwa. Słyszałeś legendę o Matteo i Elainie?
– Oczywiście – Jean-François skinął głową. – Nordlundzki książę-wojownik, który poślubił elidaeńską królową w czasach poprzedzających cesarstwo. Mówi, że Matteo kochał Elainę z siłą czterech zwykłych mężczyzn. A kiedy umarli, Wszechmogący umieścił ich pośród gwiazd na niebie, żeby mogli na zawsze pozostać razem.
– To jedna z wersji tej opowieści. – Gabriel się uśmiechnął. – A Matteo rzeczywiście zaciekle kochał Elainę, to jedno się zgadza. W Nordlundzie jednak opowiadamy inną historię. Widzisz, Elaina słynęła z urody pośród wszystkich pięciu królestw i pozostałe cztery trony wysłały książąt, żeby starali się o jej rękę. Pierwszego dnia książę z Talhostu zaproponował jej stado wspaniałych tundrowych kuców, sprytnych jak koty i białych jak śniegi jego ojczyzny. Drugiego dnia książę z Sūdhaemu przyniósł Elainie koronę z błyszczącego złotoszkła wydobywanego w jego ojczystych górach. Trzeciego dnia książę z Osswayu zaoferował jej statek zbudowany z bezcennego świętodrzewia, który przewiózłby ją przez Wiecznomorze. Niestety książę Matteo był biedny. Odkąd się urodził, na jego ojczyznę stale napadały Talhost, Sūdhaem i Ossway. Nie miał wierzchowców, złotoszkła ani świętodrzewia na podarki. Zamiast tego przysiągł Elainie, że będzie ją kochał z siłą czterech mężczyzn. I żeby tego dowieść, kiedy stanął przed jej tronem i obiecał swoje serce, złożył u jej stóp serca pozostałych zalotników. Książąt, którzy napadali na jego ojczyznę. Cztery serca, włącznie z własnym.
Wampir prychnął szyderczo.
– Chcesz więc powiedzieć, że wszyscy Nordlundczycy to zbrodniczy szaleńcy?
– Chcę powiedzieć, że jesteśmy ludźmi namiętnymi – odparł Gabriel. – Na dobre i na złe. Żeby poznać moją _famille_, żeby poznać mnie, musisz to wiedzieć. Nasze serca przemawiają głośniej niż głowy.
– Zatem twój ojciec… też był człowiekiem, którym targały namiętności?
– _Oui_. Tyle że nie było w tym krztyny czegokolwiek dobrego. Był chory do szpiku kości.
Srebroświęty pochylił się, opierając łokcie na kolanach. W celi panowała cisza, jeśli pominąć szybki zgrzyt pióra zimnokrwistego pracującego nad portretem i nieprzeliczony chór szeptów wiatru.
– Nie był tak wysoki jak ja, ale był zbudowany jak ceglany mur. Przez trzy lata służył jako zwiadowca w armii Philippe’a IV, zanim stary cesarz zmarł. Porwała go lawina śnieżna podczas kampanii na Pogórzu Osswayskim. Złamał nogę, która nigdy nie zrosła się, jak należy, więc zajął się kowalstwem. Pracował w twierdzy miejscowej baronii, gdzie poznał moją matkę, kruczowłosą piękność, dostojną i dumną. Nie mógł się w niej nie zakochać. Żaden mężczyzna nie potrafił się jej oprzeć. Córka samego barona. _Demoiselle_ de León.
– Twoja matka nazywała się de León? Odniosłem wrażenie, że u was nazwisko otrzymuje się po ojcu. Kobiety porzucają swoje nazwisko, wychodząc za mąż.
– Moi rodzice nie byli małżeństwem, gdy mnie poczęli.
Wampir zasłonił usta smukłymi palcami.
– Skandal!
– Mój dziadek z pewnością tak myślał. Zażądał od córki, żeby się mnie pozbyła, kiedy tylko zaczęło być widać, że jest przy nadziei, ale mama odmówiła. Ojciec wyrzucił ją, przeklinając na wszelkie sposoby, jakie tylko przyszły mu na myśl. Ona jednak była jak skała, ta moja matka. Nikomu się nie kłaniała.
– Jak miała na imię?
– Auriél.
– Pięknie.
– Imię równie piękne jak ona sama. I ta uroda pozostała nieprzyćmiona nawet w takiej zapadłej dziurze jak Lorson. Ona i tata sprowadzili się tam, nie mając nic poza koszulą na grzbiecie. Urodziła mnie w wioskowym kościele, bo ich chata nie miała wtedy jeszcze dachu. Rok później urodziła się moja siostra, Amélie, a później moja najmłodsza siostrzyczka Celene. Rodzice byli już wtedy małżeństwem i moje siostry nosiły nazwisko ojca, Castia. Zapytałem ojca, czy też mógłbym nosić jego nazwisko, ale odmówił. To mi powinno dać wtedy do myślenia. To i sposób, w jaki mnie traktował.
Zapatrzony w dal Gabriel przesunął palcami po cienkiej bliźnie na podbródku.
– Robota tych pięści, których bały się anioły? – mruknął Jean-François.
Gabriel pokiwał głową.
– Jak już wspomniałem, Raphael Castia był porywczym człowiekiem, którym targały namiętności. I te namiętności nim rządziły. Mama była pobożną kobietą. Wychowała nas w Jednej Wierze, w głębokiej miłości do Wszechmogącego i Matki-Dziewicy. Jego miłość była zaś inna.
Trawiła go choroba. Teraz to wiem. Walczył na wojnie tylko trzy lata, ale nosił to w sobie przez resztę życia. Nigdy nie napotkał butelki, do której dna nie chciałby jak najszybciej się dostać. Ani ładnej dziewczyny, której by odmówił. Prawdę mówiąc, wszyscy woleliśmy jego zdrady. Kiedy wychodził się łajdaczyć, zwyczajnie znikał na dzień albo dwa. Kiedy jednak był w domu i pił… To było jak życie z beczką czarnego ignisu. Proch tylko czekał na iskierkę.
Złamał raz rękojeść siekiery na moich plecach, kiedy nie narąbałem dość drewna. Połamał mi żebra, kiedy zapomniałem przynieść wody ze studni. Nigdy nie tknął mamy, Amélie ani Celene. Ani razu. Ja jednak znałem jego pięści jak własne imię. I myślałem, że to miłość.
Dzień później ta sama stara śpiewka: mama się wściekała, tata przysięgał na Boga i wszystkich Siedmioro Męczenników, że się zmieni, i och, jak on się zmieniał. Przyrzekał, że odstawi butelkę, i przez pewien czas byliśmy szczęśliwi. Zabierał mnie na polowanie albo na ryby, uczył mnie fechtunku, którego sam nauczył się jako zwiadowca, tropienia, życia w dziczy. Pokazywał, jak sprawić, by wilgotne drewno się zapaliło. Jak chodzić bezszelestnie po suchych liściach. Jak wyszykować sidła, które nie zabiją zwierzyny. A nade wszystko uczył mnie o lodzie. Uczył mnie o śniegu. Jak spada. Jak zabija. Pukając w swoją złamaną nogę, uczył mnie prawd na temat śnieżycy, ślepoty śnieżnej, lawin. Spania pod gwiazdami w górach, jak mógłby to robić prawdziwy ojciec.
Ale to nigdy nie trwało zbyt długo.
„Wojna nie uczy cię, jak zostać zabójcą” – powiedział mi pewnego razu. „To tylko klucz, który otwiera drzwi. We krwi wszystkich mężczyzn kryje się bestia, Gabrielu. Możesz ją głodzić. Zamknąć w klatce. Przekląć. Ale ostatecznie albo zapłacisz to, co jej się należy, albo sama to z ciebie wyrwie”.
Pamiętam, jak siedziałem przy stole podczas moich ósmych świątek, a mama wycierała mi krew z twarzy. Uwielbiała mnie, ta moja matka, chociaż moje narodziny tak wiele ją kosztowały. To było dla mnie oczywiste jak ciepło słońca na mojej skórze. Zapytałem ją, dlaczego ojciec mnie nienawidzi, skoro ona potrafi mnie tak bardzo kochać. Spojrzała mi tamtego dnia w oczy i westchnęła z największych głębin serca.
„Wyglądasz jak on” – powiedziała. „Niech mi Bóg dopomoże, ale wyglądasz dokładnie tak jak on, Gabrielu”.
Ostatni Srebroświęty wyprostował nogi i zerknął na szkic wampira.
– Najzabawniejsze było to, że mój ojciec był barczysty i krępy, a ja już wtedy byłem wysoki. Jego skóra była ogorzała, a moja blada jak u ducha. Widziałem matkę w zarysie swoich ust, w szarości moich oczu, ale prawda była taka, że w niczym nie przypominałem ojca.
Zdjęła sygnet, jedyny skarb, jaki zabrała z domu ojca. Był srebrny, z herbem rodu de León: dwa lwy po bokach tarczy z dwoma skrzyżowanymi mieczami. Wsunęła mi go na palec i mocno uścisnęła mi dłoń.
„Krew lwów płynie w twoich żyłach” – powiedziała mi tamtego dnia. „A jeden dzień lwa jest wart dziesięciu tysięcy dni jagnięcia. Nigdy nie zapomnij, że jesteś moim synem. Pamiętaj jednak, że jest w tobie głód. Głód, przed którym musisz się strzec, mój słodki Gabrielu. Bo inaczej pożre cię w całości”.
– Sprawia wrażenie imponującej kobiety – odezwał się Jean-François.
– I taka była. Kroczyła po błotnistych uliczkach Lorson jak szlachetnie urodzona dama po złoconych korytarzach cesarskiego dworu. Chociaż urodziłem się z nieprawego łoża, powiedziała, żebym nosił swoje arystokratyczne nazwisko jak koronę. I żebym spluwał czystym jadem na każdego, kto będzie twierdził, że nie mam do tego prawa. Mama znała siebie, a w tym kryje się budząca zgrozę siła. Wynika z wiedzy, kim jesteś i do czego dokładnie jesteś zdolny. Pewnie większość ludzi nazwałaby to arogancją, ale większość ludzi to skończeni głupcy.
– Czy wasi kapłani nie nauczają z ambon o cnocie pokory? – zapytał Jean-François. – Nie obiecują, że pokorni odziedziczą ziemię?
– Przeżyłem trzydzieści pięć lat pod nazwiskiem, które dała mi matka, zimnokrwisty, i ani razu nie widziałem, by pokorni odziedziczyli coś poza ochłapami ze stołu silnych.
Gabriel spojrzał przez okno na góry. Na mrok, który osuwał się przed nimi na kolana jak grzesznik. Na zgrozę, która grasowała tam niepohamowana. Na drobniutkie iskierki człowieczeństwa migoczące na wygłodniałym wietrze, by wkrótce na zawsze zgasnąć.
– Poza tym, kto chciałby, kurwa, odziedziczyć taką ziemię?