Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Wampirze cesarstwo. Księga 1 - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
16 grudnia 2021
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
54,99

Wampirze cesarstwo. Księga 1 - ebook

Wampirze cesarstwo to pierwszy tom niewiarygodnej nowej serii dark fantasy Jaya Kristoffa, autora bestsellerów z listy „New York Timesa”.

Ze świętego kielicha blask święty się sączy.

Ład na świecie wyjdzie spod wiernego ręki, a przed obliczem męczeńskiej siódemki szary człowiek noc bezkresną zakończy.

Od ostatniego wschodu słońca upłynęło dwadzieścia siedem długich lat. Niemal trzy dekady temu wampiry wypowiedziały ludziom wojnę, by zbudować swoje wieczne cesarstwo na zgliszczach naszego. W morzu ciemności tlą się dziś tylko nieliczne iskierki światła.

Gabriel de León jest srebroświętym, członkiem świętego bractwa, które przysięgło bronić cesarstwa i Kościoła przed istotami nocy. Ale kiedy zabrakło światła dziennego, nawet Srebrny Zakon nie był w stanie powstrzymać naporu bestii. Teraz został tylko Gabriel.

Uwięziony przez potwory, które poprzysiągł zniszczyć, Ostatni Srebroświęty zostaje zmuszony do opowiedzenia dziejów swojego życia, historii legendarnych bitew i zakazanej miłości, utraconej wiary i nawiązanych przyjaźni, Wojen Krwi, Wiecznotrwałego Króla i pogoni za ostatnią nadzieją ludzkości: Świętym Graalem.

Kategoria: Fantasy
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-67023-89-4
Rozmiar pliku: 15 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

WPRO­WA­DZE­NIE

_Nie pytaj mnie, czy Bóg ist­nieje. Zapy­taj, dla­czego jest takim fiu­tem._

_Nawet naj­więk­szy głu­piec nie może zaprze­czyć ist­nie­niu zła. Stale żyjemy w jego cie­niu. Naj­lepsi z nas wzno­szą się ponad nie, naj­gorsi chłoną je całym sobą, ale wszy­scy, przez całe życie, bro­dzimy w nim po pas. Klą­twy i bło­go­sła­wień­stwa doświad­czają po równi okrut­nych i spra­wie­dli­wych. Na każdą speł­nioną modli­twę przy­pada dzie­sięć tysięcy nie­wy­słu­cha­nych. Święci cier­pią razem z grzesz­ni­kami i tak samo jak oni padają łupem potwo­rów wyplu­tych z samych trzewi pie­kła._

_Jeżeli jed­nak ist­nieje pie­kło, czy nie musi ist­nieć także i niebo?_

_A skoro ist­nieje niebo, to czemu nie mie­li­by­śmy zada­wać mu pyta­nia: dla­czego?_

_Bo jeśli Wszech­mo­gący chce uni­ce­stwić całe to zło, ale z jakie­goś powodu nie jest w sta­nie tego zro­bić, to wcale nie jest taki wszech­mo­gący, jak wma­wiają nam kapłani. Jeżeli jest zarówno chętny, jak i zdolny do poło­że­nia kresu tym nik­czem­no­ściom i okru­cień­stwu, to jak to w ogóle moż­liwe, że zło ist­nieje? A jeśli nie zamie­rza i nie może nic w tej spra­wie robić, to nie jest żad­nym bogiem._

_Pozo­staje zatem tylko jedna moż­li­wość: może powstrzy­mać zło, ale zwy­czaj­nie nie chce tego zro­bić._

_Dzieci porwane z objęć rodzi­ców. Bez­kre­sne rów­niny usiane bez­i­mien­nymi gro­bami. Bez­śmiertni Umarli polu­jący na nas w bla­sku sczer­nia­łego słońca._

_Jeste­śmy zwie­rzyną,_ mon ami_._

_Jeste­śmy poży­wie­niem._

_A ten zła­mas pal­cem nie kiw­nął, żeby to zmie­nić._

_Mógł coś zro­bić._

_Ale nie zro­bił._

_Zasta­na­wiasz się cza­sem, czym mu zawi­ni­li­śmy, że tak nas nie­na­wi­dzi?_ZMIERZCH

Zmierzch

Był dwu­dzie­sty siódmy rok bez­d­nia w pań­stwie Wiecz­no­tr­wa­łego Króla, któ­rego zabójca cze­kał na śmierć.

Stał przy wąskim oknie, nie­cier­pli­wie wycze­ku­jąc swo­jego końca. Wyta­tu­owane dło­nie splótł za ple­cami, popla­mione zakrze­płą krwią i popio­łem jasnym jak świa­tło gwiazd. Pomiesz­cze­nie, w któ­rym się znaj­do­wał, mie­ściło się na wyso­kiej kon­dy­gna­cji samot­nej wieży owie­wa­nej bez­sen­nym gór­skim wia­trem. Drzwi – masywne, wzmac­niane żela­zem – były zamknięte solid­nie jak wrota skarbca. Zabójca patrzył, jak słońce udaje się na nie­za­słu­żony odpo­czy­nek, i zasta­na­wiał się, jak sma­kuje pie­kło.

Bru­ko­wany dzie­dzi­niec w dole obie­cy­wał krótki lot w ciem­ność bez snów, okno było jed­nak zbyt wąskie, żeby się przez nie prze­ci­snąć, a wię­zienni straż­nicy nie zosta­wili mu wiele poza tym: ot, tro­chę słomy, żeby mógł się poło­żyć, kubeł do sra­nia oraz widok na deli­katny, kru­chy zachód słońca będący tor­turą w ocze­ki­wa­niu na wła­ściwe tor­tury. Miał na sobie gruby płaszcz, zno­szone buty i skó­rzane spodnie ze śla­dami dłu­gich wędró­wek i sadzy. Pot wystą­pił na jego jasnej skó­rze, mimo że oddech buchał mu parą z ust, a w kominku za jego ple­cami nie pło­nął ogień. Zim­no­krwi­ści nie ryzy­ko­wali zapa­la­nia ognia nawet w wię­zien­nych celach.

Wkrótce po niego przyjdą.

Dookoła niego _château_ powoli budził się do życia. Potwory wsta­wały z łóż wyście­ła­nych zimną zie­mią i nakła­dały maski, w któ­rych mogły uda­wać, że bli­sko im do ludzi. Powie­trze gęst­niało od łopotu nie­to­pe­rzych skrzy­deł. Zakuci w ciemną stal nie­wolni żoł­nie­rze patro­lo­wali blan­ko­wane mury; ich czarne płasz­cze zdo­bił sym­bol dwóch wil­ków i dwóch księ­ży­ców. Zabójca skrzy­wił się na ich widok: ludzcy straż­nicy, też coś. Żaden pies nie dałby się tak poni­żyć.

Niebo było czarne jak grzech. Hory­zont – czer­wony jak usta damy jego serca, kiedy ostatni raz ją cało­wał.

Powiódł kciu­kiem po wierz­chu pal­ców i po lite­rach wyta­tu­owa­nych poni­żej knykci.

– Patience – wyszep­tał.

– Mogę wejść?

Zabójca nie pozwo­lił sobie na nawet naj­mniej­sze drgnie­nie, nie chciał spra­wiać przy­jem­no­ści zim­no­krwi­stemu. Patrzył spo­koj­nie przez okno na potrza­skane kości widocz­nych w oddali gór zwień­czo­nych cza­pami popie­la­tego śniegu. Czuł na karku spoj­rze­nie stwora, który tym­cza­sem sta­nął za jego ple­cami. Wie­dział, po co stwór przy­szedł; wie­dział, czego chce. Miał nadzieję, że śmierć przyj­dzie szybko, ale w głębi serca wie­dział, że stwór będzie się roz­ko­szo­wał każ­dym jego krzy­kiem.

W końcu się odwró­cił. Na widok stwora żar zapło­nął mu w piersi: gniew, stary druh, bli­ski, wierny, mile widziany. Poma­gał mu zapo­mnieć ból w żyłach, drę­twotę blizn, wiek cią­żący w kościach. Patrząc na sto­ją­cego przed nim potwora, znów poczuł się naprawdę młody. Skrzy­dła czy­stej, dosko­na­łej nie­na­wi­ści nio­sły go ku wiecz­no­ści.

– Dobry wie­czór, _che­va­lier_ – prze­mó­wił zim­no­krwi­sty.

Był led­wie chłop­cem, kiedy umarł. Mógł mieć jakieś pięt­na­ście, szes­na­ście lat, zacho­wał her­ma­fro­dy­tyczną wiot­kość syl­wetki typową dla mło­dzieńca na skraju doro­sło­ści, ale Bóg jeden wie­dział, ile naprawdę ma lat. Ślad rumieńca na policz­kach, duże ciem­no­brą­zowe oczy obra­mo­wane zło­tymi lokami, jedno pasemko wło­sów arty­stycz­nie opa­da­jące na czoło. Skórę miał ide­al­nie gładką i białą jak ala­ba­ster, usta za to obrzy­dli­wie czer­wone. Miał też zaró­żo­wione białka oczu. Musiał się nie­dawno poży­wiać.

Gdyby zabójca nie znał prawdy, mógłby powie­dzieć, że stwór wygląda pra­wie jak żywy.

Był odziany w sur­dut z ciem­nego aksa­mitu hafto­wany w złote zawi­jasy. Na ramiona zarzu­cił pele­rynę z kru­czych piór, któ­rej posta­wiony koł­nierz przy­wo­dził na myśl rząd poły­skli­wych czar­nych kling. Na piersi miał wyszyte godło swo­jego rodu: dwa wilki wspięte na tle dwóch księ­ży­ców. Ciemne spodnie, jedwabny halsz­tuk i wyglan­so­wane buty dopeł­niały wize­runku. Potwór w prze­bra­niu ary­sto­kraty.

Stał na środku celi, mimo że drzwi pozo­stały zamknięte na cztery spu­sty. W bia­łych jak kość dło­niach ści­skał grubą księgę. Głos miał słodki jak koły­sanka.

– Jestem mar­kiz Jean-François z Krwi Cha­stain, nadworny histo­ryk Jej Wyso­ko­ści Mar­got Cha­stain, Pierw­szej i Ostat­niej Tego Imie­nia, Bez­śmiert­nej Cesa­rzo­wej Wil­ków i Ludzi.

Zabójca nie odpo­wie­dział.

– A ty jesteś Gabriel de León, Ostatni Sre­bro­święty.

Zabójca nazwany Gabrie­lem na­dal nie wydał żad­nego dźwięku. Oczy stwora pałały w tej ciszy jak dwa pło­myki świec. Powie­trze wyda­wało się lepko-czarne, aksa­mitne. Przez chwilę Gabriel miał wra­że­nie, że stoi na skraju urwi­ska i przed upad­kiem oca­lić go może tylko zimny dotyk tych rubi­no­wych warg na szyi. Skóra go mro­wiła: odru­chowa reak­cja na tę wizję. Pra­gnie­nie, które przy­ciąga ćmę do ognia i ją spala.

– Mogę wejść? – powtó­rzył potwór.

– Już wsze­dłeś, zim­no­krwi­sty – odparł Gabriel.

Stwór spu­ścił nieco wzrok i uśmiech­nął się zna­cząco.

– Uprzej­mość naka­zuje zapy­tać, _che­va­lier_.

Pstryk­nął pal­cami i okute żela­zem drzwi otwo­rzyły się na oścież. Przez próg wśli­znęła się śliczna nie­wolna w gor­se­cie i dłu­giej czar­nej sukni z tło­czo­nego aksa­mitu. Miała talię osy i ciemny koron­kowy kanak na szyi. Dłu­gie rude włosy nosiła zaple­cione w war­ko­czyki, które opa­dały jej wokół oczu jak łań­cuszki z pole­ro­wa­nej mie­dzi. Wyglą­dała na trzy­dzie­ści kilka lat, mogłaby być rówie­śniczką Gabriela, mogłaby też być i matką potwora, gdyby on był zwy­czaj­nym chłop­cem, a ona zwy­czajną kobietą. Bez widocz­nego wysiłku wnio­sła do celi obity skórą fotel ważący tyle co ona sama i ze spusz­czo­nym wzro­kiem posta­wiła go obok zim­no­krwi­stego.

Potwór nie spusz­czał oka z Gabriela. Z wza­jem­no­ścią.

Kobieta przy­nio­sła drugi fotel, a następ­nie dębowy sto­lik. Fotel pod­sta­wiła Gabrie­lowi, sto­lik umie­ściła pośrodku i sta­nęła z boku z dłońmi sple­cio­nymi jak do modli­twy.

Gabriel dostrzegł teraz bli­zny na jej szyi, nie do końca zama­sko­wane kana­kiem cha­rak­te­ry­styczne ślady ukłuć. Prze­szedł go dreszcz obrzy­dze­nia. Prze­no­siła fotele, jakby nic nie ważyły, ale obec­ność zim­no­krwi­stego nie­mal zapie­rała jej dech. Biała pierś ponad gor­se­tem falo­wała gwał­tow­nie jak u panny mło­dej w noc poślubną.

– _Merci_ – powie­dział Jean-François z Krwi Cha­stain.

– Służę, mój panie – wymam­ro­tała kobieta.

– Zostaw nas teraz samych, moja droga.

Spoj­rzała potwo­rowi w oczy. Wol­nym ruchem prze­su­nęła pal­cami od piersi do mlecz­no­bia­łej krzy­wi­zny szyi i…

– Już nie­długo – dodał zim­no­krwi­sty.

Roz­chy­liła wargi. Na samą myśl o tym, co nastąpi, serce zabiło jej szyb­ciej.

– Jak sobie życzysz, panie – wyszep­tała.

Nie zaszczy­ciw­szy Gabriela spoj­rze­niem, dygnęła i wymknęła się za drzwi. Zabójca i potwór zostali sami.

– Usią­dziemy? – zapy­tał stwór.

– Wolę umrzeć na sto­jąco, jeżeli nie masz nic prze­ciwko temu – odparł Gabriel.

– Nie przy­sze­dłem cię zabić.

– Czego w takim razie chcesz, zim­no­krwi­sty?

Ciem­ność zaszep­tała, potwór się poru­szył, cho­ciaż oko nie nadą­ży­łoby za tym ruchem: w jed­nej chwili stał przy fotelu, w następ­nej już na nim sie­dział, strze­pu­jąc wyima­gi­no­wany pyłek z bro­ka­to­wej klapy sur­duta i kła­dąc księgę na kola­nach. Była to z jego strony naj­skrom­niej­sza z moż­li­wych demon­stra­cja siły, ostrze­że­nie przed podej­mo­wa­niem wszel­kich aktów roz­pacz­li­wej odwagi. Ale Gabriel de León, który zabi­jał takie istoty, odkąd skoń­czył szes­na­ście lat, sam umiał się zorien­to­wać, kiedy jest bez szans.

Był bez­bronny, głodny i osa­czony, miał za sobą trzy nie­prze­spane noce i pocił się obfi­cie: natu­ralny sku­tek odsta­wie­nia. Usły­szał nio­sące się na wskroś lat echo głosu Sza­ro­rę­kiego i stu­kot oku­tych sre­brem butów sta­rego mistrza na bru­ko­wa­nym dzie­dzińcu San Michon.

_Zasada pierw­sza: umarły nie zabije Umar­łego._

– Pew­nie jesteś spra­gniony.

Zza pazu­chy potwór wyjął krysz­ta­łową butelkę. Przy­ćmione świa­tło zalśniło na fase­tach szkła. Gabriel zmru­żył oczy.

– To zwy­kła woda, _che­va­lier_. Pij.

Gabriel znał reguły tej gry: życz­liwy gest jako wstęp do kusze­nia. Tylko że język miał jak papier ścierny i choć żadna woda nie mogła uga­sić tra­wią­cego go pra­gnie­nia, wyrwał butelkę z wid­mowo bla­dej dłoni potwora i wylał nieco płynu na dłoń: kry­sta­licz­nie przej­rzy­sty, bez­wonny, bez śladu krwi.

Napił się, wysą­czył wodę do ostat­niej kro­pli zaże­no­wany odczu­waną ulgą. Jego ludz­kiej czą­stce ta woda sma­ko­wała sło­dziej niż wszel­kie wina i kobiety, jakich kie­dy­kol­wiek kosz­to­wał.

– Pro­szę. – Spoj­rze­nie zim­no­krwi­stego było ostre jak potrza­skane szkło. – Usiądź.

Gabriel ani drgnął.

– Usiądź – powtó­rzył potwór z naci­skiem.

Gabriel poczuł napór obcej woli, ciemne oczy bestii rosły i rosły, aż wypeł­niły całe jego pole widze­nia. Było w nich coś słod­kiego, jak zapach kwiatu wabiący trzmiela, jak smak nagich, mło­dych płat­ków, wil­got­nych od poran­nej rosy. Krew ponow­nie wzbu­rzyła się w żyłach Gabriela – a w jego gło­wie ponow­nie zabrzmiał głos Sza­ro­rę­kiego:

_Zasada druga: Kto posłu­cha Umar­łego, ten go posma­kuje._

Dla­tego nie ruszył się z miej­sca. Stał dum­nie wypro­sto­wany, choć nogi miał jak z waty.

Na ustach potwora zaigrał cień uśmie­chu. Smu­kłe palce odrzu­ciły kosmyk wło­sów opa­da­jący na te prze­klęte cze­ko­la­dowe oczy i zabęb­niły o okładkę trzy­ma­nej na kola­nach księgi.

– Impo­nu­jące – przy­znał potwór.

– Chciał­bym móc powie­dzieć to samo – odpa­ro­wał Gabriel.

– Ostroż­nie, _che­va­lier_. Obyś nie ura­ził moich uczuć.

– „Umarli czują jak zwie­rzęta, wyglą­dają jak ludzie, umie­rają jak dia­bły”.

– Ach tak… – Zim­no­krwi­sty się uśmiech­nął. Bły­snęły ostre jak brzy­twa zęby. – Zasada czwarta.

Gabrie­lowi serce sta­nęło w gar­dle, gdy usi­ło­wał ukryć zasko­cze­nie.

– _Oui_. – Potwór poki­wał głową. – Znam reguły waszego zakonu. Tych, któ­rzy nie czer­pią nauk z prze­szło­ści, w przy­szło­ści czeka cier­pie­nie. A jak się zapewne domy­ślasz, bez­śmiertni są żywot­nie zain­te­re­so­wani przy­szłymi nocami.

– Oddaj mi mój miecz, pijawko, to ci pokażę, jaki z cie­bie bez­śmiertny.

– Uro­cze. – Potwór z uwagą oglą­dał swoje dłu­gie paznok­cie. – Groźba.

– Przy­sięga.

– „W obli­czu Boga i Jego Sied­miorga Męczen­ni­ków ślu­buję: Niech ciem­ność pozna moje imię i roz­pa­cza. Dopóki pło­nie, jestem ogniem. Dopóki krwawi, jestem ostrzem. Dopóki grze­szy, jestem świę­tym. I jestem sre­brem”.

Gabriela ogar­nęła fala łagod­nej, tru­ją­cej nostal­gii. Zda­wało się, że upły­nęło całe jego życie, odkąd ostatni raz sły­szał te słowa, roz­brzmie­wa­jące w kolo­ro­wym od witraży świe­tle San Michon. Modli­twa o prze­moc i zemstę. Obiet­nica zło­żona bogu, który tak naprawdę ni­gdy nie słu­chał. Ale usły­szeć te słowa w takim miej­scu, z ust jed­nego z tych…

– Sia­dajże, na miłość Wszech­mo­gą­cego. – Zim­no­krwi­sty wes­tchnął. – Zanim się prze­wró­cisz.

Nacisk potwora nie usta­wał, całe świa­tło w celi sku­piało się w jego oczach. Gabriel nie­mal sły­szał jego szept, muśnię­cie zębów na uchu, obiet­nicę snu po dłu­giej wędrówce, zapo­wiedź zim­nej wody, w któ­rej obmyje ręce z krwi, i cie­płej, cichej ciem­no­ści, w któ­rej zapo­mni kształt wszyst­kiego, co poświę­cił i stra­cił.

Przy­po­mniał sobie twarz swo­jej damy. Kolor jej warg, kiedy cało­wał ją po raz ostatni.

Nie usiadł.

– Czego chcesz, zim­no­krwi­sty?

Ostat­nie tchnie­nie zachodu słońca ulot­niło się z nieba, Gabriel poczuł na języku zapach dawno zeschłych liści. Chęć stała się trudna do prze­zwy­cię­że­nia, potrzeba dep­tała jej po pię­tach, pra­gnie­nie zim­nymi pal­cami muskało krę­go­słup, czar­nymi skrzy­dłami wyra­stało z ramion. Kiedy ostat­nio palił? Dwa dni temu? Trzy?

Boże w nie­bie­siech, w tej chwili za dymka zabiłby wła­sną matkę…

– Jak już wspo­mnia­łem, jestem cesar­skim histo­ry­kiem – odparł zim­no­krwi­sty. – Kro­ni­ka­rzem rodu cesa­rzo­wej i straż­ni­kiem jej biblio­teki. Dzięki twoim czu­łym zabie­gom Fabién Voss nie żyje. Odkąd inne Krwawe Dwory zaczęły się skła­niać do uzna­nia zwierzch­no­ści mojej pani, sku­piła się na prze­trwa­niu. Dla­tego, zanim zgi­nie Ostatni Sre­bro­święty i wszelka wie­dza na temat waszego zakonu zosta­nie pogrze­bana w ano­ni­mo­wym gro­bie, moja bla­do­lica cesa­rzowa Mar­got w swo­jej nie­skoń­czo­nej łaska­wo­ści posta­no­wiła dać ci prze­mó­wić. – Jean-François uśmiech­nął się. Wargi miał popla­mione winem. – Chce usły­szeć twoją histo­rię, _che­va­lier_.

– Wasz rodzaj nie­szcze­gól­nie rozu­mie ideę poczu­cia humoru, prawda? W noc waszej śmierci porzu­ca­cie je w pyle na pobo­czu drogi razem z tym, co ucho­dziło za waszą duszę.

– Dla­czego miał­bym żar­to­wać, de León?

– Nie­które zwie­rzęta lubią bawić się zdo­by­czą.

– Gdyby mojej cesa­rzo­wej zale­żało na roz­rywce, twoje krzyki byłoby sły­chać aż w Ale­the.

– Uro­cze. – Gabriel z uwagą oglą­dał swoje poła­mane paznok­cie. – Groźba.

Potwór ski­nął lekko głową.

– _Touché_.

– Po co miał­bym mar­no­wać swoje ostat­nie godziny na opo­wia­da­nie histo­rii, która nikogo na tym świe­cie nie obcho­dzi? Jestem dla was nikim. Niczym.

– No już bez prze­sady. – Stwór uniósł brew. – Czarny Lew? Czło­wiek, który prze­żył szkar­łatne śniegi Augu­stin? Który spa­lił na popiół tysiąc Krew­nych i przy­tknął Sza­loną Klingę do gar­dła samego Wiecz­no­tr­wa­łego Króla? – Jean-François zacmo­kał z dez­apro­batą jak nauczy­cielka na widok krnąbr­nego ucznia. – Byłeś naj­wy­bit­niej­szym przed­sta­wi­cie­lem zakonu; jesteś jedy­nym, który na­dal żyje. Płaszcz skrom­no­ści mar­nie leży na two­ich sze­ro­kich ramio­nach, _che­va­lier_.

Gabriel słu­chał, jak zim­no­krwi­sty skrada się ku niemu wśród kłamstw i pochlebstw niczym wilk podą­ża­jący błysz­czą­cym krwa­wym tro­pem. Przez cały czas zada­wał sobie pyta­nie, czego potwór naprawdę chce i dla­czego jesz­cze go nie zabił. Aż w końcu…

– Cho­dzi o Gra­ala – domy­ślił się.

Twarz potwora pozo­stała abso­lut­nie nie­ru­choma, jak wykuta w mar­mu­rze, Gabriel miał jed­nak wra­że­nie, że w ciem­nych oczach coś drgnęło.

– Graal został znisz­czony – odparł stwór. – Dla­czego miałby nas dzi­siaj inte­re­so­wać?

Gabriel prze­krzy­wił głowę i wyre­cy­to­wał:

_Ze świę­tego kie­li­cha blask święty się sączy._

_Ład na świe­cie wyj­dzie spod wier­nego ręki,_

_a przed obli­czem męczeń­skiej sió­demki_

_szary czło­wiek noc bez­kre­sną zakoń­czy._

Lodo­waty śmiech poniósł się wśród nagich kamien­nych ścian.

– Jestem kro­ni­ka­rzem, de León. Nie inte­re­suje mnie mito­lo­gia, lecz histo­ria. Zacho­waj swoje pro­stac­kie prze­sądy dla bydła.

– Kła­miesz, zim­no­krwi­sty. Kto posłu­cha Umar­łego, ten go posma­kuje. A jeżeli choć przez moment pomy­śla­łeś, że mógł­bym zdra­dzić…

Mówił coraz ciszej, aż w końcu zupeł­nie umilkł. Nie było widać, kiedy potwór się poru­szył, ale w któ­rymś momen­cie wycią­gnął przed sie­bie rękę – a tam, pośrodku bia­łego jak śnieg wnę­trza dłoni, spo­czy­wał szklany fla­ko­nik wypeł­niony rdza­wym pyłem: jak sprosz­ko­wana cze­ko­lada prze­mie­szana z okru­chami płat­ków róży.

Oto i kusze­nie, któ­rego Gabriel się spo­dzie­wał.

– Pre­zent – oznaj­mił potwór i odkor­ko­wał fla­ko­nik.

Z miej­sca, w któ­rym stał, Gabriel wyraź­nie poczuł zapach sprosz­ko­wa­nej krwi; inten­sywny, bogaty, mie­dziano-słodki. Prze­szły go ciarki. Z wes­tchnie­niem roz­chy­lił wargi.

Wie­dział, o co im cho­dzi, wie­dział, że po jed­nej skrom­nej próbce zapra­gnie wię­cej, a mimo to prze­mó­wił. Sły­szał swój głos jakby z bar­dzo daleka. I gdyby upływ lat i krwi nie zła­mały mu serca dawno temu, to z pew­no­ścią pękłoby wła­śnie teraz.

– Stra­ci­łem swoją fajkę… w Char­bo­urgu, kiedy…

Zim­no­krwi­sty wyjął z kie­szeni sur­duta piękną kościaną fajkę i poło­żył ją razem z fla­ko­nem na sto­liku. Spoj­rzał spode łba na Gabriela i wska­zał wolny fotel.

– Sia­daj.

I Gabriel w końcu – jakież to było żało­sne! – usiadł.

– Czę­stuj się, _che­va­lier_.

Ani się obej­rzał, już trzy­mał fajkę w dłoni i sypał do główki por­cję lep­kiego proszku. Cały się trząsł, omal nie upu­ścił bez­cen­nego skarbu. Zim­no­krwi­sty patrzył mu na ręce, na bli­zny, odci­ski i piękne tatu­aże. Na wierz­chu pra­wej dłoni wid­niał wie­niec z cza­szek, na wierz­chu lewej pęk sple­cio­nych róż, na pal­cach poni­żej knykci – litery ukła­da­jące się w słowo PATIENCE. Ciemny tusz z meta­licz­nym poły­skiem odci­nał się od jasnej skóry.

Sre­bro­święty odrzu­cił znad oczu długi kosmyk ciem­nych wło­sów i obma­cał kie­sze­nie płasz­cza i spodni. Nic z tego oczy­wi­ście: zabrali mu krze­siwko.

– Potrze­buję ognia. Może być lampa.

– Potrze­bu­jesz, powia­dasz…

Z iry­tu­jącą powol­no­ścią zim­no­krwi­sty zetknął dło­nie czub­kami pal­ców i przy­ło­żył je do ust. W tej chwili na całym świe­cie nie było nikogo i niczego innego – tylko oni dwaj, zabójca i potwór, i fajka cią­żąca Gabrie­lowi w dłoni jak nabita oło­wiem.

– Poroz­ma­wiajmy o potrze­bach, Sre­bro­święty. Nie jest ważne „dla­czego”, nie jest ważne „jak”. Moja cesa­rzowa życzy sobie usły­szeć twoją histo­rię. Możemy więc sie­dzieć tutaj jak istoty cywi­li­zo­wane, gdy ty oddasz się swo­jemu wstręt­nemu małemu nało­gowi, albo możemy się prze­nieść do lochów tego _château_, gdzie nawet dia­bły boją się zapusz­czać. Tak czy ina­czej, moja cesa­rzowa dosta­nie swoją opo­wieść. Nie wiemy tylko, czy mi ją wywz­dy­chasz, czy wywrzesz­czysz.

Był skoń­czony. Prze­padł w chwili, gdy się­gnął po fajkę.

Tęsk­nił za pie­kłem – i zara­zem bał się do niego wró­cić.

– Daj ognia, ty zim­no­krwi­sty skur­wielu.

Jean-François z Krwi Cha­stain ponow­nie pstryk­nął pal­cami. Drzwi otwo­rzyły się ze skrzy­pie­niem i do celi weszła ta sama nie­wolna co wcze­śniej, nio­sąc zapa­loną lampę z wyso­kim szkla­nym komin­kiem. Była widoczna wyłącz­nie jako syl­wetka na tle świa­tła: czarna sukienka, czarny gor­set, czarny kanak. W tej chwili mogłaby być córką Gabriela, matką, żoną… Bez róż­nicy. Liczył się tylko pło­mień, który przy­nio­sła.

Gabriel był napięty jak dwie cię­ciwy łuku i tylko na wpół świa­domy dys­kom­fortu zim­no­krwi­stego w obec­no­ści ognia. Led­wie sły­szał jedwa­bi­sty syk jego odde­chu prze­śli­zgu­ją­cego się po zębach. W tej chwili inte­re­so­wały go tylko ten ogień i mroczna magya, któ­rej za chwilę doświad­czy: krew – pro­szek – dym – bło­gość.

– Dawaj to tutaj – pole­cił. – Pośpiesz się.

Posta­wiła lampę na stole i pierw­szy raz spoj­rzała mu w oczy. Jej jasno­nie­bie­skie spoj­rze­nie wyra­żało wię­cej niż wszyst­kie słowa.

I ty uwa­żasz mnie za nie­wol­nicę? – zda­wała się pytać.

Nie obcho­dziło go to. Nic a nic. Fachowo przy­ciął knot, żeby pło­mień osią­gnął odpo­wied­nią wyso­kość. W powie­trzu zapach­niało ole­jem. Od lampy biło cie­pło, wyraź­nie wyczu­walne w chłod­nym wnę­trzu wieży. Przy­trzy­mał fajkę w ide­al­nej odle­gło­ści, żeby pro­szek prze­mie­nił się w parę. Poczuł mro­wie­nie w brzu­chu: zaczęło się – sub­telna alche­mia, mroczna chy­mija. Sprosz­ko­wana krew bul­go­tała, kolor prze­cho­dził w aro­mat, pach­niało ostro­ko­rze­niem i mie­dzią. Przy­ci­snął usta do fajki z więk­szą namięt­no­ścią, niż w prze­szło­ści cało­wał jaką­kol­wiek kochankę, a potem… Ach, słodki Boże w nie­bie­siech, potem się zacią­gnął.

Ośle­pia­jący żar wypeł­nił mu płuca. Nie­biań­ska burza zalała umysł. Wcią­ga­jąc krwawy opar do płuc, jed­no­cze­śnie kry­sta­li­zo­wał się i roz­pa­dał na kawałki, serce tłu­kło mu się o żebra jak ptak zamknięty w kościa­nej klatce, czło­nek napie­rał na spodnie. Od ujrze­nia obli­cza Boga dzie­liła go zale­d­wie jesz­cze jedna por­cja.

Spoj­rzał w oczy nie­wol­nej i stwier­dził, że widzi przed sobą anioła w ziem­skiej powłoce. Chciał ją cało­wać, pić z niej, umrzeć w niej, porwać ją w ramiona i muskać war­gami jej skórę; zęby drgnęły mu w dzią­słach, czu­jąc obiet­nicę skrytą tuż pod łukiem jej żuchwy, jej puls jak ude­rze­nia młota na języku, była taka żywa, tak bar­dzo żywa…

– _Che­va­lier_.

Otwo­rzył oczy.

Klę­czał obok sto­lika, w świe­tle lampy rzu­cał drżący cień. Nie miał poję­cia, ile czasu upły­nęło. Kobieta znik­nęła, jakby ni­gdy nie ist­niała.

Sły­szał wycie wichury na zewnątrz: jeden głos i dzie­siątki szep­czące sekrety po dachach, zawo­dzące prze­kleń­stwa pod oka­pami, szem­rzące jego imię w koro­nach czar­nych, nagich drzew. Mógłby zli­czyć wszyst­kie źdźbła słomy na pod­ło­dze i każdy wło­sek sto­jący mu dęba, wyczu­wał woń sta­rego kurzu i świe­żej śmierci, na pode­szwach butów czuł wszyst­kie drogi, które prze­mie­rzył. Zmy­sły miał wyostrzone jak naj­lep­sza klinga, zła­mana i zakrwa­wiona w jego tatu­owa­nych dło­niach.

– Czy… – Pokrę­cił głową. Pró­bo­wał chwy­tać słowa, jakby gar­ściami nagar­niał syrop. Białka oczu miał czer­wone jak krew. Spoj­rzał na fla­ko­nik spo­czy­wa­jący znów na dłoni potwora. – Czyja to… krew?

– Mojej bło­go­sła­wio­nej pani – odparł stwór. – Mojej mrocz­nej matki i bla­do­li­cej wład­czyni, Mar­got Cha­stain, Pierw­szej i Ostat­niej Tego Imie­nia, Bez­śmiert­nej Cesa­rzo­wej Wil­ków i Ludzi.

Gabriel wpa­try­wał się w pło­mień lampy z odro­biną tęsk­nej nie­na­wi­ści w oczach. Biała jak czaszka ćma wypeł­zła z jakie­goś mrocz­nego zaka­marka i fur­ko­tała teraz wokół świa­tła. Białe jak por­ce­lana palce zamknęły się na fla­ko­niku i zakryły go przed jego wzro­kiem.

– Nie dosta­niesz ani kro­pli wię­cej, dopóki nie poznam two­jej histo­rii. Mów więc, mów, jak­byś mówił do dziecka. Przyj­mij zało­że­nie, że ci, któ­rzy będą ją czy­tać w przy­szło­ści, całe stu­le­cia od dzi­siaj, nic nie wie­dzą o tym miej­scu. Albo­wiem słowa, które za chwilę prze­leję na per­ga­min, prze­trwają rów­nie długo jak całe to nie­śmier­telne cesar­stwo. Ta kro­nika to jedyne uwiecz­nie­nie, na jakie możesz liczyć.

Zim­no­krwi­sty wyjął spod pele­ryny drew­nianą skrzy­neczkę ozdo­bioną rzeź­bio­nym moty­wem dwóch wil­ków, dwóch księ­ży­ców. Wycią­gnął z niej dłu­gie pióro, tak samo czarne jak pióra oka­la­jące jego szyję. Na pod­ło­kiet­niku fotela posta­wił małą bute­leczkę. Zanu­rzył pióro w atra­men­cie i posłał Gabrie­lowi wycze­ku­jące spoj­rze­nie.

Gabriel ode­tchnął głę­boko. Czuł jesz­cze na ustach smak czer­wo­nego dymu.

– Zaczy­naj – powie­dział wam­pir.I

O jabł­kach i jabło­niach

– Wszystko zaczęło się od kró­li­czej nory – powie­dział Gabriel.

Ostatni Sre­bro­święty wpa­try­wał się w migo­czący pło­mień lampy, jakby widział tam twa­rze ludzi dawno zmar­łych. Odro­bina czer­wo­nego dymu na­dal pla­miła powie­trze, a on sły­szał, jak każde włókno w kno­cie lampy trza­ska do innej melo­dii. Lata, które upły­nęły mię­dzy tam­tym cza­sem a obec­nym, wyda­wały się rap­tem minu­tami w jego roz­ognio­nym hym­nem krwi umy­śle.

– Gdy spo­glą­dam wstecz na tamte wyda­rze­nia… – Wes­tchnął. – Ude­rza mnie, jakie to zabawne. Wznosi się za mną stos popiołu tak wysoki, że mógłby dotknąć nieba. Pło­nące kate­dry, mia­sta obró­cone w perzynę, groby prze­peł­nione cia­łami poboż­nych i nik­czem­nych, a wła­śnie od tego wszystko się zaczęło. – Pokrę­cił głową ze zdu­mie­niem. – Od zwy­kłej małej dziury w ziemi. Oczy­wi­ście ludzie ina­czej to zapa­mię­tają. Tru­we­rzy będą śpie­wać o Pro­roc­twie, kapłani beł­ko­tać o pla­nie Wszech­mo­gą­cego. Tyle że nie spo­tka­łem jesz­cze min­strela, który nie byłby kłamcą, ani świą­to­bli­wego męża, który nie byłby zwy­kłym kuta­sem.

– Podobno ty jesteś świę­tym mężem, sre­bro­święty – zauwa­żył Jean-François.

Gabriel de León spoj­rzał w oczy potwo­rowi i uśmiech­nął się blado.

– Bra­ko­wało jesz­cze dwóch godzin do zmierz­chu, kiedy Bóg posta­no­wił naszczać do mojej owsianki. Miej­scowi zbu­rzyli most na Keff, więc musia­łem skrę­cić na połu­dnie do brodu w pobliżu Dha­ha­eth. To nie­przy­ja­zna kra­ina, ale Sędzia…

– Chwi­leczkę, _che­va­lier._ – Mar­kiz Jean-François z Krwi Cha­stain uniósł rękę, kła­dąc pióro mię­dzy stro­ni­cami. – Tak być nie może.

Gabriel zamru­gał zasko­czony.

– Nie?

– Nie – odpo­wie­dział wam­pir. – Powie­dzia­łem ci: to opo­wieść o tym, kim jesteś. Jak doszło do tego wszyst­kiego. Histo­rie nie zaczy­nają się w poło­wie. Histo­rie zaczy­nają się od początku.

– Chcesz usły­szeć o Gra­alu. Kró­li­cza nora to miej­sce, w któ­rym zaczyna się opo­wieść.

– Jak już powie­dzia­łem, spi­suję tę histo­rię dla tych, któ­rzy będą żyć długo po tym, jak ty zamie­nisz się w karmę dla roba­ków. Zacznij łagod­nie. – Jean-François mach­nął smu­kłą dło­nią. – Uro­dzi­łem się… Dora­sta­łem…

– Uro­dzi­łem się w zapa­dłej dziu­rze zwa­nej Lor­son. Wycho­wa­łem się jako syn kowala. Naj­star­szy z trójki dzieci. Nie byłem nikim nad­zwy­czaj­nym.

Wam­pir obrzu­cił go spoj­rze­niem od butów po czoło.

– Obaj dobrze wiemy, że to nie jest prawda.

– Jeśli idzie o to, co wiesz na mój temat, zim­no­krwi­sty, to gdyby zebrać te ochłapy do kupy i wyci­snąć do sucha, to pra­wie, pra­wie wypeł­ni­łyby pie­przony napar­stek.

Stwór zwany Jeanem-François ziew­nął w afek­to­wany spo­sób.

– Wobec tego oświeć mnie. Twoi rodzice. Byli poboż­nymi ludźmi?

Gabriel już otwo­rzył usta, żeby go zga­nić, ale słowa uwię­zły mu w gar­dle, kiedy spoj­rzał na książkę, którą Jean-François trzy­mał na kola­nach. Zdał sobie sprawę, że zim­no­krwi­sty nie tylko zapi­suje każde jego słowo, ale także szki­cuje; posłu­gi­wał się swoją nad­na­tu­ralną szyb­ko­ścią, żeby nakre­ślić kilka linii mię­dzy każ­dym wde­chem i wyde­chem. Gabriel widział, jak linie łączą się już w obraz – por­tret męż­czy­zny _en trois quarts_. Udrę­czone szare oczy. Sze­ro­kie ramiona i dłu­gie włosy, czarne jak serce nocy. Wyra­zi­sta szczęka obsy­pana deli­kat­nym zaro­stem i obry­zgana zaschniętą już krwią. Dwie bli­zny cią­gnęły się pod jego pra­wym okiem, jedna długa, druga krótka, pra­wie jak strugi łez. To była twarz, którą Gabriel znał jak wła­sną.

Bo to była jego wła­sna twarz, rzecz jasna.

– Ude­rza­jące podo­bień­stwo – powie­dział.

– _Merci_ – mruk­nął potwór.

– Por­tre­tu­jesz też inne pijawki? To musi być trudne po pew­nym cza­sie, wciąż pamię­tać, jak się wygląda, skoro nawet lustro nie chce się splu­ga­wić twoim obli­czem.

– Mar­nu­jesz na mnie swój jad, _che­va­lier_. O ile można nazwać tę lurę jadem.

Gabriel zaga­pił się na wam­pira, prze­su­wa­jąc opusz­kiem palca po war­dze. Pod wpły­wem hymnu krwi, tego pobu­dza­ją­cego, pul­su­ją­cego daru fajki, którą wypa­lił, każde dozna­nie zostało tysiąc­krot­nie zwie­lo­krot­nione. Moc stu­leci w jego żyłach.

Czuł siłę, którą obda­rzył go hymn krwi, odwagę, jaka idzie ręka w rękę z taką siłą; odwagę, która pozwo­liła mu przejść przez pie­kło Augu­stin, przez iglice Char­bo­urga i sze­regi Bez­kre­snego Legionu. I cho­ciaż Gabriel de León wie­dział, że to wra­że­nie wkrótce minie, był teraz nie­ustra­szony.

– Spra­wię, że zaczniesz wrzesz­czeć, pijawko. Spusz­czę z cie­bie krew jak z wie­prza, upchnę twoje naj­lep­sze kawałki do fajki na póź­niej i pokażę ci, ile naprawdę jest warta ta twoja nie­śmier­tel­ność. – Spoj­rzał w puste oczy potwora. – To było dosta­tecz­nie jado­wite?

Uśmie­szek wykrzy­wił usta Jeana-François.

– Rze­czy­wi­ście sły­sza­łem, że jesteś czło­wie­kiem skłon­nym do gniewu.

– Cie­kawe. Ja w ogóle o tobie nie sły­sza­łem.

Uśmiech powoli stop­niał. Minęła prze­cią­ga­jąca się chwila ciszy, zanim potwór znowu się ode­zwał.

– Twój ojciec. Kowal. Był poboż­nym czło­wie­kiem?

– Był bez­na­dziej­nym pija­kiem, któ­rego cza­ru­jący uśmiech spra­wiał, że zakon­nica gubiła dolne nie­wy­mowne, a pię­ści budziły zgrozę nawet wśród anio­łów.

– Przy­cho­dzi mi na myśl powie­dze­nie o jabł­kach i odle­gło­ści, w jakiej spa­dają od jabłoni.

– Nie przy­po­mi­nam sobie, żebym pytał cię o opi­nię na mój temat, zim­no­krwi­sty.

Potwór zama­lo­wy­wał cie­nie wokół oczu Gabriela, gdy tak gawę­dzili.

– Opo­wiedz mi o nim. O czło­wieku, który wycho­wał legendę. Jak się nazy­wał?

– Raphael.

– Zatem nazwano go na cześć anio­łów, które się go bały. Tak samo jak cie­bie.

– Nie mam wąt­pli­wo­ści co do tego, jak bar­dzo je to wku­rzało.

– Dobrze się doga­dy­wa­li­ście?

– A czy ojco­wie i syno­wie kie­dy­kol­wiek się doga­dują? Dopiero kiedy sam sta­niesz się doro­słym czło­wie­kiem, zaczy­nasz widzieć, kim naprawdę był męż­czy­zna, który cię wycho­wy­wał.

– Nie mam o tym naj­mniej­szego poję­cia.

– To prawda. Nie jesteś czło­wie­kiem.

Oczy mar­twego stwora zabły­sły, gdy pod­niósł wzrok.

– Dzięki pochleb­stwom daleko zaj­dziesz.

– Te dło­nie białe jak lilie. Te złote loki. – Gabriel obrzu­cił spoj­rze­niem wam­pira, mru­żąc oczy. – Z pocho­dze­nia jesteś Eli­da­eń­czy­kiem?

– Skoro tak mówisz – odpo­wie­dział Jean-François.

Gabriel ski­nął głową.

– To, co powi­nie­neś wie­dzieć o mojej _famille_, wam­pi­rze, zanim przej­dziemy do rze­czy, to fakt, że byli­śmy Nor­dlund­czy­kami. Wy, miesz­kańcy wschodu, jeste­ście ład­niutcy, to jedno jest pewne. A w Nor­dlun­dzie? Tam­tejsi ludzie są gwał­towni. Wia­try znad Bożych Posłań­ców tną moją ojczy­znę jak mie­cze. To nie­okieł­znana kra­ina. Bru­talna. Przed poko­jem zawar­tym w Augu­stin Nor­dlund najeż­dżano czę­ściej niż jakie­kol­wiek inne kró­le­stwo w histo­rii cesar­stwa. Sły­sza­łeś legendę o Mat­teo i Ela­inie?

– Oczy­wi­ście – Jean-François ski­nął głową. – Nor­dlundzki książę-wojow­nik, który poślu­bił eli­da­eń­ską kró­lową w cza­sach poprze­dza­ją­cych cesar­stwo. Mówi, że Mat­teo kochał Ela­inę z siłą czte­rech zwy­kłych męż­czyzn. A kiedy umarli, Wszech­mo­gący umie­ścił ich pośród gwiazd na nie­bie, żeby mogli na zawsze pozo­stać razem.

– To jedna z wer­sji tej opo­wie­ści. – Gabriel się uśmiech­nął. – A Mat­teo rze­czy­wi­ście zacie­kle kochał Ela­inę, to jedno się zga­dza. W Nor­dlun­dzie jed­nak opo­wia­damy inną histo­rię. Widzisz, Ela­ina sły­nęła z urody pośród wszyst­kich pię­ciu kró­lestw i pozo­stałe cztery trony wysłały ksią­żąt, żeby sta­rali się o jej rękę. Pierw­szego dnia książę z Tal­ho­stu zapro­po­no­wał jej stado wspa­nia­łych tun­dro­wych kuców, spryt­nych jak koty i bia­łych jak śniegi jego ojczy­zny. Dru­giego dnia książę z Sūdhaemu przy­niósł Ela­inie koronę z błysz­czą­cego zło­tosz­kła wydo­by­wa­nego w jego ojczy­stych górach. Trze­ciego dnia książę z Osswayu zaofe­ro­wał jej sta­tek zbu­do­wany z bez­cen­nego świę­to­drze­wia, który prze­wió­złby ją przez Wiecz­no­mo­rze. Nie­stety książę Mat­teo był biedny. Odkąd się uro­dził, na jego ojczy­znę stale napa­dały Tal­host, Sūdhaem i Ossway. Nie miał wierz­chow­ców, zło­tosz­kła ani świę­to­drze­wia na podarki. Zamiast tego przy­siągł Ela­inie, że będzie ją kochał z siłą czte­rech męż­czyzn. I żeby tego dowieść, kiedy sta­nął przed jej tro­nem i obie­cał swoje serce, zło­żył u jej stóp serca pozo­sta­łych zalot­ni­ków. Ksią­żąt, któ­rzy napa­dali na jego ojczy­znę. Cztery serca, włącz­nie z wła­snym.

Wam­pir prych­nął szy­der­czo.

– Chcesz więc powie­dzieć, że wszy­scy Nor­dlund­czycy to zbrod­ni­czy sza­leńcy?

– Chcę powie­dzieć, że jeste­śmy ludźmi namięt­nymi – odparł Gabriel. – Na dobre i na złe. Żeby poznać moją _famille_, żeby poznać mnie, musisz to wie­dzieć. Nasze serca prze­ma­wiają gło­śniej niż głowy.

– Zatem twój ojciec… też był czło­wie­kiem, któ­rym tar­gały namięt­no­ści?

– _Oui_. Tyle że nie było w tym krztyny cze­go­kol­wiek dobrego. Był chory do szpiku kości.

Sre­bro­święty pochy­lił się, opie­ra­jąc łok­cie na kola­nach. W celi pano­wała cisza, jeśli pomi­nąć szybki zgrzyt pióra zim­no­krwi­stego pra­cu­ją­cego nad por­tre­tem i nie­prze­li­czony chór szep­tów wia­tru.

– Nie był tak wysoki jak ja, ale był zbu­do­wany jak ceglany mur. Przez trzy lata słu­żył jako zwia­dowca w armii Phi­lippe’a IV, zanim stary cesarz zmarł. Porwała go lawina śnieżna pod­czas kam­pa­nii na Pogó­rzu Ossway­skim. Zła­mał nogę, która ni­gdy nie zro­sła się, jak należy, więc zajął się kowal­stwem. Pra­co­wał w twier­dzy miej­sco­wej baro­nii, gdzie poznał moją matkę, kru­czo­włosą pięk­ność, dostojną i dumną. Nie mógł się w niej nie zako­chać. Żaden męż­czy­zna nie potra­fił się jej oprzeć. Córka samego barona. _Demo­iselle_ de León.

– Twoja matka nazy­wała się de León? Odnio­słem wra­że­nie, że u was nazwi­sko otrzy­muje się po ojcu. Kobiety porzu­cają swoje nazwi­sko, wycho­dząc za mąż.

– Moi rodzice nie byli mał­żeń­stwem, gdy mnie poczęli.

Wam­pir zasło­nił usta smu­kłymi pal­cami.

– Skan­dal!

– Mój dzia­dek z pew­no­ścią tak myślał. Zażą­dał od córki, żeby się mnie pozbyła, kiedy tylko zaczęło być widać, że jest przy nadziei, ale mama odmó­wiła. Ojciec wyrzu­cił ją, prze­kli­na­jąc na wszel­kie spo­soby, jakie tylko przy­szły mu na myśl. Ona jed­nak była jak skała, ta moja matka. Nikomu się nie kła­niała.

– Jak miała na imię?

– Auriél.

– Pięk­nie.

– Imię rów­nie piękne jak ona sama. I ta uroda pozo­stała nie­przyć­miona nawet w takiej zapa­dłej dziu­rze jak Lor­son. Ona i tata spro­wa­dzili się tam, nie mając nic poza koszulą na grzbie­cie. Uro­dziła mnie w wio­sko­wym kościele, bo ich chata nie miała wtedy jesz­cze dachu. Rok póź­niej uro­dziła się moja sio­stra, Amélie, a póź­niej moja naj­młod­sza sio­strzyczka Celene. Rodzice byli już wtedy mał­żeń­stwem i moje sio­stry nosiły nazwi­sko ojca, Castia. Zapy­ta­łem ojca, czy też mógł­bym nosić jego nazwi­sko, ale odmó­wił. To mi powinno dać wtedy do myśle­nia. To i spo­sób, w jaki mnie trak­to­wał.

Zapa­trzony w dal Gabriel prze­su­nął pal­cami po cien­kiej bliź­nie na pod­bródku.

– Robota tych pię­ści, któ­rych bały się anioły? – mruk­nął Jean-François.

Gabriel poki­wał głową.

– Jak już wspo­mnia­łem, Raphael Castia był poryw­czym czło­wie­kiem, któ­rym tar­gały namięt­no­ści. I te namięt­no­ści nim rzą­dziły. Mama była pobożną kobietą. Wycho­wała nas w Jed­nej Wie­rze, w głę­bo­kiej miło­ści do Wszech­mo­gą­cego i Matki-Dzie­wicy. Jego miłość była zaś inna.

Tra­wiła go cho­roba. Teraz to wiem. Wal­czył na woj­nie tylko trzy lata, ale nosił to w sobie przez resztę życia. Ni­gdy nie napo­tkał butelki, do któ­rej dna nie chciałby jak naj­szyb­ciej się dostać. Ani ład­nej dziew­czyny, któ­rej by odmó­wił. Prawdę mówiąc, wszy­scy wole­li­śmy jego zdrady. Kiedy wycho­dził się łaj­da­czyć, zwy­czaj­nie zni­kał na dzień albo dwa. Kiedy jed­nak był w domu i pił… To było jak życie z beczką czar­nego ignisu. Proch tylko cze­kał na iskierkę.

Zła­mał raz ręko­jeść sie­kiery na moich ple­cach, kiedy nie narą­ba­łem dość drewna. Poła­mał mi żebra, kiedy zapo­mnia­łem przy­nieść wody ze studni. Ni­gdy nie tknął mamy, Amélie ani Celene. Ani razu. Ja jed­nak zna­łem jego pię­ści jak wła­sne imię. I myśla­łem, że to miłość.

Dzień póź­niej ta sama stara śpiewka: mama się wście­kała, tata przy­się­gał na Boga i wszyst­kich Sied­mioro Męczen­ni­ków, że się zmieni, i och, jak on się zmie­niał. Przy­rze­kał, że odstawi butelkę, i przez pewien czas byli­śmy szczę­śliwi. Zabie­rał mnie na polo­wa­nie albo na ryby, uczył mnie fech­tunku, któ­rego sam nauczył się jako zwia­dowca, tro­pie­nia, życia w dzi­czy. Poka­zy­wał, jak spra­wić, by wil­gotne drewno się zapa­liło. Jak cho­dzić bez­sze­lest­nie po suchych liściach. Jak wyszy­ko­wać sidła, które nie zabiją zwie­rzyny. A nade wszystko uczył mnie o lodzie. Uczył mnie o śniegu. Jak spada. Jak zabija. Puka­jąc w swoją zła­maną nogę, uczył mnie prawd na temat śnie­życy, śle­poty śnież­nej, lawin. Spa­nia pod gwiaz­dami w górach, jak mógłby to robić praw­dziwy ojciec.

Ale to ni­gdy nie trwało zbyt długo.

„Wojna nie uczy cię, jak zostać zabójcą” – powie­dział mi pew­nego razu. „To tylko klucz, który otwiera drzwi. We krwi wszyst­kich męż­czyzn kryje się bestia, Gabrielu. Możesz ją gło­dzić. Zamknąć w klatce. Prze­kląć. Ale osta­tecz­nie albo zapła­cisz to, co jej się należy, albo sama to z cie­bie wyrwie”.

Pamię­tam, jak sie­dzia­łem przy stole pod­czas moich ósmych świą­tek, a mama wycie­rała mi krew z twa­rzy. Uwiel­biała mnie, ta moja matka, cho­ciaż moje naro­dziny tak wiele ją kosz­to­wały. To było dla mnie oczy­wi­ste jak cie­pło słońca na mojej skó­rze. Zapy­ta­łem ją, dla­czego ojciec mnie nie­na­wi­dzi, skoro ona potrafi mnie tak bar­dzo kochać. Spoj­rzała mi tam­tego dnia w oczy i wes­tchnęła z naj­więk­szych głę­bin serca.

„Wyglą­dasz jak on” – powie­działa. „Niech mi Bóg dopo­może, ale wyglą­dasz dokład­nie tak jak on, Gabrielu”.

Ostatni Sre­bro­święty wypro­sto­wał nogi i zer­k­nął na szkic wam­pira.

– Naj­za­baw­niej­sze było to, że mój ojciec był bar­czy­sty i krępy, a ja już wtedy byłem wysoki. Jego skóra była ogo­rzała, a moja blada jak u ducha. Widzia­łem matkę w zary­sie swo­ich ust, w sza­ro­ści moich oczu, ale prawda była taka, że w niczym nie przy­po­mi­na­łem ojca.

Zdjęła sygnet, jedyny skarb, jaki zabrała z domu ojca. Był srebrny, z her­bem rodu de León: dwa lwy po bokach tar­czy z dwoma skrzy­żo­wa­nymi mie­czami. Wsu­nęła mi go na palec i mocno uści­snęła mi dłoń.

„Krew lwów pły­nie w two­ich żyłach” – powie­działa mi tam­tego dnia. „A jeden dzień lwa jest wart dzie­się­ciu tysięcy dni jagnię­cia. Ni­gdy nie zapo­mnij, że jesteś moim synem. Pamię­taj jed­nak, że jest w tobie głód. Głód, przed któ­rym musisz się strzec, mój słodki Gabrielu. Bo ina­czej pożre cię w cało­ści”.

– Spra­wia wra­że­nie impo­nu­ją­cej kobiety – ode­zwał się Jean-François.

– I taka była. Kro­czyła po błot­ni­stych ulicz­kach Lor­son jak szla­chet­nie uro­dzona dama po zło­co­nych kory­ta­rzach cesar­skiego dworu. Cho­ciaż uro­dzi­łem się z nie­pra­wego łoża, powie­działa, żebym nosił swoje ary­sto­kra­tyczne nazwi­sko jak koronę. I żebym splu­wał czy­stym jadem na każ­dego, kto będzie twier­dził, że nie mam do tego prawa. Mama znała sie­bie, a w tym kryje się budząca zgrozę siła. Wynika z wie­dzy, kim jesteś i do czego dokład­nie jesteś zdolny. Pew­nie więk­szość ludzi nazwa­łaby to aro­gan­cją, ale więk­szość ludzi to skoń­czeni głupcy.

– Czy wasi kapłani nie nauczają z ambon o cno­cie pokory? – zapy­tał Jean-François. – Nie obie­cują, że pokorni odzie­dzi­czą zie­mię?

– Prze­ży­łem trzy­dzie­ści pięć lat pod nazwi­skiem, które dała mi matka, zim­no­krwi­sty, i ani razu nie widzia­łem, by pokorni odzie­dzi­czyli coś poza ochła­pami ze stołu sil­nych.

Gabriel spoj­rzał przez okno na góry. Na mrok, który osu­wał się przed nimi na kolana jak grzesz­nik. Na zgrozę, która gra­so­wała tam nie­po­ha­mo­wana. Na drob­niut­kie iskierki czło­wie­czeń­stwa migo­czące na wygłod­nia­łym wie­trze, by wkrótce na zawsze zga­snąć.

– Poza tym, kto chciałby, kurwa, odzie­dzi­czyć taką zie­mię?
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: