Wańka-wstańka. Z Januszem Rolickim rozmawia Krzysztof Pilawski - ebook
Wańka-wstańka. Z Januszem Rolickim rozmawia Krzysztof Pilawski - ebook
Janusz Rolicki, mistrz wywiadów rzek, autor słynnej "Przerwanej dekady" sprzedanej w milionowym nakładzie, po raz pierwszy sam udziela biograficznego wywiadu rzeki. W bardzo szczerej rozmowie z Krzysztofem Pilawskim opowiada niezwykłą historię swego życia, ujawniając zaskakujące fakty:
- w 1942 r. matka nielegalnie przewiozła go z Wilna do Warszawy;
- powstanie warszawskie spędził w domu przylegającym do barykady;
- ojca po raz pierwszy zobaczył w trumnie, w czasie ceremonii pogrzebowej;
- wychowała go w Zakopanem ciotka, lekarka-więźniarka w Auschwitz;
- przez lata bliższe niż własne było mu nazwisko panieńskie matki – Eweliny Wołk-Łaniewskiej, urodzonej w rodzinnym majątku Cezarówka, na dawnych Dzikich Polach;
- 14 grudnia 1981 r. oddał legitymację partyjną, nie poddał się weryfikacji, ponad dwa lata pozostawał bez pracy.
Buńczuczny redaktor naczelny Trybuny, twórca reportażu wcieleniowego, popularnych w latach 70. telewizyjnych talk-show, jeden z pomysłodawców pierwszej polskiej telenoweli – W labiryncie, fascynująco i barwnie opowiada także o swojej karierze dziennikarskiej, funkcjonowaniu mediów w PRL i dzisiejszej Polsce.
Kategoria: | Biografie |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7427-901-7 |
Rozmiar pliku: | 4,4 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
– Skąd się wziął ten Gierek?
– Pierwszy raz o wywiadzie z Gierkiem pomyślałem w dniu, w którym ogłoszono komunikat o jego odejściu. Oczywiście wtedy nie było szans na spotkanie – nawet rodzina i przyjaciele Gierka mieli z nim utrudniony kontakt. Jan Szydlak, jego najbliższy współpracownik, mógł się z nim zobaczyć dopiero w okresie świąt Bożego Narodzenia 1980 r. Po ogłoszeniu stanu wojennego Gierka internowano na rok. Po uwolnieniu znajdował się pod czujną „opieką” służb, wszyscy idący do niego ludzie byli legitymowani. Pomysł zrobienia wywiadu wrócił do mnie, gdy walił się system: po zwycięstwie „Solidarności” w wyborach czerwcowych i rzuconym przez Adama Michnika pomyśle „Wasz prezydent, nasz premier”. Wtedy uznałem, że warto się tą sprawą zająć.
– Dlaczego?
– Wyczułem, że jest koniunktura na opowieść o upadłym aniele, który przez dekadę codziennie pojawiał się w każdym domu – na ekranie telewizora. Gierek był postacią, którą społeczeństwo się interesowało. Rządził Polską dziesięć lat, odszedł w niejasnych okolicznościach, milczał, bo nie dano mu możliwości przedstawienia własnych racji. To wszystko podsycało zainteresowanie nim.
– Kazimierz Kutz w „Gazecie Wyborczej” napisał o panu: „…był jedynym dziennikarzem po wprowadzeniu stanu wojennego, któremu Edward Gierek zaufał, dopuścił do siebie i wyspowiadał się przed nim”. Jak pan do niego dotarł?
– Wiedziałem, że muszę mieć osobę, która za mnie poręczy. Przede mną inni dziennikarze bezskutecznie próbowali dostać się do Gierka. Odesłał z kwitkiem m.in. parę reporterów tygodnika „Wprost”. Chyba w końcu lipca przedstawiłem sprawę Maćkowi Szczepańskiemu. Przekonywałem, że wywiad-rzeka ma sens, bo Jaruzelski przegrał i jest szansa, by książka prezentująca życie, dokonania i argumenty Gierka ukazała się drukiem. Trafiłem Maćkowi do przekonania, powiedział, że skontaktuje się z Gierkiem. Zapadła długa cisza. Szczepański się nie odzywał, ja nie ponaglałem, nie chciałem się narzucać. Raptem, pod koniec września, Maciek zadzwonił: „Gierek wyraził wstępnie zgodę, ale musi poznać twoją koncepcję”. Podał mi termin spotkania w Katowicach – w pierwszych dniach października. W umówionym dniu wziąłem Maćka do swojego fiata 125 i wcześnie rano ruszyliśmy gierkówką do Gierka. Zanim zapukaliśmy do jego domu, pojechaliśmy po Szydlaka i już we trójkę zawitaliśmy do bliźniaka z ogrodem w willowej dzielnicy Brynów. Gospodarz bardzo uważnie mi się przyglądał.
Autoryzacja „Przerwanej dekady” z Edwardem Gierkiem, 1990 rok.
(fot. Andrzej Machnowski)
– Kojarzył pana?
– Nie sądzę. Widziałem go wcześniej trzy razy. W 1971 r., gdy pracowałem w „Kulturze”, zostałem wytypowany na spotkanie Gierka z przedstawicielami środowiska dziennikarskiego. To była jedna z wielu podobnych imprez w ramach prezentowania społeczeństwu nowego stylu I sekretarza. Typowa oficjałka. Drętwe wypowiedzi uczestników, mowa- -trawa sekretarza, a na zakończenie ceremoniał – Gierek podchodził do każdego, podawał rękę, fotograf uwieczniał uścisk. Nie widziałem z tego korzyści dla Gierka, poza tym, że szedł komunikat do mediów. Następnego dnia gazety wymieniły moje nazwisko wśród uczestników spotkania. W 1974 r. Gierek przypinał mi w studiu na Woronicza Krzyż Kawalerski Orderu Odrodzenia Polski, który wtedy zapewniał 20-procentowy dodatek do emerytury. Bardzo źle się z tym czułem, bo pracowałem w telewizji zaledwie pół roku. Na kolegium redakcyjnym powiedziałem, że krzyż mi się nie należy. Mnóstwo pracowników telewizji z długim stażem, poważnie myślących o emeryturze, uważało podobnie. Order ostatecznie dostałem, jednak wieść, że czuję się z tego powodu zażenowany, rozeszła się po korytarzach i przysporzyła mi sympatii. Trzeci raz widziałem Gierka na spotkaniu w gabinecie Szczepańskiego po nagraniu noworocznego orędzia, wtedy palnąłem tę mowę na cześć Waltera. Nie przypuszczam, abym zapadł Gierkowi w pamięć. Dopiero w Katowicach doszło do naszego pierwszego osobistego kontaktu, w czasie którego mogliśmy się wzajemnie obejrzeć i obwąchać. Czułem jego charyzmę.
– Przekonał go pan do książki?
– Wyjaśniłem, że książka byłaby zapisem naszych rozmów. Zapewniłem, że przed oddaniem tekstu do wydawnictwa autoryzuje rozmowę i w książce nie znajdzie niczego, czego by sobie nie życzył. Mimo to wahał się. Podchodził do sprawy jak do jeża: fajnie byłoby go dotknąć, ale może ukłuć. Ciążyła też na nim stara partyjna tradycja, traktująca ujawnienie kulis funkcjonowania swojego środowiska niemal jak zdradę. Na dodatek po latach szczucia w mediach dziennikarz kojarzył się Gierkowi z wrogiem. Moim głównym żyrantem był Maciek.
– Bez Szczepańskiego nie byłoby „Przerwanej dekady”?
– Z całą pewnością, nie miałem innego dojścia do Gierka. Po ukazaniu się książki mnóstwo dziennikarzy znających lepiej niż ja Szczepańskiego i Gierka zadawało sobie pytanie: „Dlaczego ja tego nie zrobiłem?”. Pieniądze i sława leżały na ulicy… W czasie pierwszego spotkania Gierek nie podjął decyzji. Powiedział, że musi się zastanowić. Patrzył na książkę z szerszej perspektywy. Owszem, był już premier Tadeusz Mazowiecki, ale w Belwederze urzędował Wojciech Jaruzelski, zaś ministrami obrony i spraw wewnętrznych byli oddani mu generałowie: Florian Siwicki i Czesław Kiszczak. Realna władza spoczywała jeszcze w rękach ludzi, w których siłą rzeczy musiała być wymierzona książka. Wciąż istniały Związek Radziecki, Układ Warszawski, mur berliński. Polska wydawała się jedynie zaskakującym wykwitem. Mimo wszystko wyjechałem z Katowic pełen nadziei. Tymczasem znowu zapadła długa cisza. Moja wiara w powodzenie idei napisania książki słabła z każdym tygodniem. Wreszcie w drugiej połowie listopada zadzwonił Szczepański, oznajmiając, że Gierek jest gotowy i czeka. Wziąłem tygodniowy urlop, kupiłem w „Peweksie” dobry japoński dyktafon i worek kaset. Ruszyłem w drogę w poniedziałek, 27 listopada. Zabrałem do Katowic operatora z Interpressu Andrzeja Machnowskiego, który zrobił Gierkowi mnóstwo zdjęć. Zamieszkałem w jakimś tanim związkowym hotelu.
– Jak pana przyjął Gierek?
– Był bardzo miły, choć trochę przestraszył mnie informacją, że wszystkie nasze rozmowy będą się toczyły w obecności Jana Szydlaka. Szybko się okazało, że mam w nim pomocnika. Był łebski, inteligentny i bardziej niż Gierek zanurzony w realnym życiu, dobrze wyczuwał nastroje społeczne. Powiedziałem Gierkowi, że znalezienie wydawcy jest na mojej głowie, wstępnie jednak musimy uzgodnić podział honorarium. On na początku machnął ręką, mówiąc, że pieniądze w ogóle go nie interesują. Ne miał świadomości, że książka okaże się bestsellerem. Ja w to wierzyłem, choć skala sukcesu przerosła moje oczekiwania. Stanęło na tym, że wezmę 80 procent honorarium, zaś Gierek 20. Potem podzielił się tymi pieniędzmi po połowie z Szydlakiem, który był w gorszej sytuacji, miał chorą córkę.
– Czy pan się wzorował na jakiejś książce?
– Miałem taki niedościgniony wzorzec – „Mój wiek”, zapis rozmów Czesława Miłosza z Aleksandrem Watem. Czytałem sporo prohibitów, tę książkę znałem co najmniej od 10 lat. Odniosłem wrażenie, że Miłosz dał Watowi szansę napisania książki – bo w tym wywiadzie był on prawie niewidoczny.
– „Mój wiek” ma podtytuł „Pamiętnik mówiony”, wskazuje na gatunek ograniczający do minimum podmiotowość zadającego pytania. Wywiad-rzeka jest formą dziennikarską, dziennikarz jest jego ważnym podmiotem. Pan nim był?
– Z pewnością. „Przerwana dekada” – tak ją sobie od początku zaplanowałem – miała być rozprawą z ekipą Jaruzelskiego.
– Za co chciał się pan z nią rozprawić?
– Uważałem, że Gierek został potraktowany niesprawiedliwie i niegodziwie. Odsunięto go od władzy, oblewając pomyjami. Inspiracja wyszła z wnętrza PZPR. Nomenklatura uznała, że Gierek źle reprezentuje jej interesy i doprowadzi do utraty przez nią władzy. Kluczowe znaczenie miało zwolnienie w lipcu 1977 r. z więzienia grupy aresztowanych dwa miesiące wcześniej KOR-owców. Od tego momentu aparat partyjny coraz bardziej przeciwstawiał się linii gierkowskiej – faktycznego tolerowania opozycji. To było kompletnie sprzeczne z dotychczasową praktyką realnego socjalizmu. W ten sposób nie postępował wówczas żaden kraj Układu Warszawskiego, nie czynił tego wcześniej Gomułka. Ta liberalna, jak na warunki bloku wschodniego, polityka wywoływała wściekłość elity władzy, która coraz mocniej kopała dołki pod Gierkiem. Jego odsunięcie było jednak trudne, bo niedołężny Breżniew bardzo przywiązywał się do ludzi, których znał, i nie chciał, by ich zmieniano. Trzeba było wielkiego wstrząsu, aby dokonać wymiany „Pierwszego”. Prawda, że latem 1980 r. społeczeństwo było niezadowolone z warunków życia, ale znaleźli się też macherzy, którzy celowo próbowali obrócić nastroje przeciwko ekipie Gierka. Potem pewnie tego żałowali, bo dziecko wylało się z kąpielą. To nie przypadek, że następcą Gierka został nie żaden polityk z wizją wyprowadzenia kraju z trudnej sytuacji, lecz Stanisław Kania – wychowanek aparatu związany mocno z MSW i najbardziej konserwatywną częścią korpusu oficerskiego w wojsku – pionem politycznym. Kania, jak się szybko okazało, nie był w stanie zapanować nad sytuacją, zrobił to dopiero generał Jaruzelski, ogłaszając stan wojenny. Ale system był już tak rozchwiany, że środki militarne sprawowania władzy szybko się wyczerpały. Kraj potrzebował reform, których ekipa Jaruzelskiego nie była w stanie przeprowadzić, bo nie miała społecznej akceptacji, co potwierdziło referendum z 1987 r., którego pierwsze pytanie dotyczyło zgody na zmiany funkcjonowania gospodarki, wymagające kilkuletniego okresu zaciskania pasa. Choć przeciwnicy Gierka tak głęboko pod nim ryli i tak mocno przebierali nogami do władzy w latach 70., to gdy wreszcie dorwali się do tej władzy, nie wiedzieli, co z nią zrobić. Sytuacja ich przerosła.
– Gierek myślał podobnie?
– Gdy dochodziliśmy do zapasów o władzę toczonych w końcówce jego rządów, zaczynał przy mnie głośno myśleć, analizować sytuację. Miałem wrażenie, że do pewnych ustaleń dochodził dopiero w czasie naszych spotkań, gdy wyrwał się spod wpływu obowiązujących w partii schematów. Chyba wtedy zrozumiał, że zgadzając się na odejście premiera Piotra Jaroszewicza, sam wystawił się do odstrzału. Pytałem Gierka, czy nie czuł, że strajk lubelski był dopychany z zewnątrz, że to była operacja wymierzona bezpośrednio w niego. Takiego drugiego strajku bowiem nigdy w Polsce nie było. Poszło o rzecz drobną – w bufetach WSK Świdnik schabowy zdrożał z 10,20 do 18,10 zł. Akcja rozprzestrzeniła się błyskawicznie na cały region, przybierając drastyczne formy – przyspawano składy pociągów do szyn. W takich okolicznościach odpowiedzialny za sytuację w regionie I sekretarz Komitetu Wojewódzkiego w Lublinie Władysław Kruk nie poleciał ze stanowiska, lecz awansował – Stanisław Kania wprowadził go do Biura Politycznego, Kruk został zastępcą członka tego ścisłego gremium kierowniczego PZPR. Patrząc na sprawę z dystansu, to mogła być tylko nagroda sprokurowana przez następcę Gierka. Mówiłem mu, że strajki lipcowe należy połączyć bezpośrednio ze strajkami na Wybrzeżu w sierpniu.
– Sugerował pan Gierkowi przyjęcie własnej interpretacji Sierpnia?
– Przedstawiłem mu szerszą perspektywę.
– Przyszedł pan do Gierka, by udowodnić tezę o przerwanej przez wrogów Gierka dekadzie?
– Pojęcie przerwanej dekady należało do Gierka, on w 1980 r. nie szykował się do odejścia, sądził, że istnieje jeszcze duże pole manewru pozwalające wyprowadzić kraj na prostą. W pierwszym półroczu 1980 r. Polska miała nadwyżkę w handlu zagranicznym w wysokości pół miliarda dolarów – to była jedna czterdziesta ówczesnego zadłużenia kraju.
– Gierek był z panem szczery?
– Najbardziej otwarcie mówił o swoim dzieciństwie i młodości – „Przerwana dekada” jest trochę spowiedzią. Opowiadał mi, jak po śmierci ojca, który zginął w kopalni, został z matką. Mieszkali w jednoizbowym domku w Zagórzu. W czasie I wojny matka zajmowała się szmuglem. Wychodziła z domu i długo nie wracała. Pięcioletni Gierek w tym czasie opiekował się młodszą siostrą. We dwójkę czekali przez wiele godzin na matkę. Szczepański mówił mi, że nie powinienem pisać, iż Gierek wychował się w nędzy. Ale Szydlak rozsądnie stwierdził, że to nie ma znaczenia. Także w sprawach politycznych Gierek był dość otwarty, bo od czasu naszej pierwszej rozmowy do autoryzacji książki zmieniły się okoliczności zewnętrzne. Padł mur berliński, zniknęła Węgierska Republika Ludowa, Michaił Gorbaczow potępił radziecką interwencję w Czechosłowacji, w której dokonała się aksamitna rewolucja. Gierek zrozumiał, że Rubikon został przekroczony, zmiany są nieodwracalne. Nie musiał się już bać ani Moskwy, ani Jaruzelskiego. Natomiast wyczułem w nim strach przed rozliczeniem – bardzo silne wrażenie wywarło na Gierku rozstrzelanie w Rumunii przez pluton egzekucyjny Nicolae Ceauşescu i jego żony. Gierek dobrze ich znał.
– Rozmawiał pan z przywódcą, który decydował przez 10 lat o Polsce, jak go pan odbierał?
– Był strasznie poobijany psychicznie, czuł się pokrzywdzony. Miał szalony żal do generała Jaruzelskiego, że będąc wiele razy w Katowicach, nigdy go nie odwiedził.
– Wojciech Jaruzelski był w Katowicach w czasie waszej rozmowy – 2 grudnia składał kwiaty na terenie kopalni „Wujek”…
– Gierek został od razu spisany na straty przez ekipę Kani i Jaruzelskiego, potraktowany jak szmata przez byłych bliskich współpracowników. Aparat partyjny miał do niego znacznie gorszy stosunek niż „Solidarność”. Nomenklatura uważała, że przez Gierka ten wspaniały interes, jakim była dla niej Polska Ludowa, rozleciał się. W czasie naszej rozmowy Gierek wielokrotnie dawał upust swemu rozgoryczeniu, powtarzał, że niepotrzebnie wdał się we władzę, zapłacił zbyt wysoką cenę za karierę polityczną. Twierdził, że mógł sobie życie inaczej ułożyć.
– Nie dostrzegł pan Gierka w Gierku?
– Zrozumiałem, że rozmawiam z innym Gierkiem, niż ten, który rządził Polską w latach 70. Poza tym wpływ na jego odpowiedzi miały współczesne okoliczności zewnętrzne, wydarzenia w kraju i na świecie. Patrząc na niego, zastanawiałem się, jak ten miły i sympatyczny pan mógł być przez 10 lat władcą niemal absolutnym. Pamiętałem, jak zniszczył Mieczysława Moczara – Gierek był w Pradze na pierwszym po stłumieniu praskiej wiosny zjeździe Komunistycznej Partii Czechosłowacji. Nagle dostał informację z Olsztyna, że Moczar coś kombinuje. Nie żegnając się, wyleciał samolotem do Olsztyna, rozpędził moczarowskie zgromadzenie, po czym wrócił do Pragi na kolację z towarzyszem Breżniewem. Po prostu supermen.
– Agnieszka Wołk-Łaniewska w tygodniku „Nie”: „Jest kilka sposobów pisania książek na murzyna. Można – jak uczynił to Janusz Rolicki z Edwardem Gierkiem – zrobić ze swego bohatera intelektualistę”. Dodał pan Gierkowi rozumu?
– Porównywanie mnie do murzyna, czyli ghostwritera, jest w wypadku „Przerwanej dekady” i „Repliki” absurdalne. Agnieszka nie rozumie schematu pisania na tzw. murzyna, kiedy pan X pisze za pana Y i pozostaje anonimowy jako tzw. murzyn. Nieujawniający nazwisk murzyni pisali np. książki Andrzeja Leppera. Natomiast moje nazwisko w „Przerwanej dekadzie” i „Replice” umieszczono na okładce. Jestem wyeksponowany jako autor i mam wszystkie prawa autorskie do książki.
– A co z tym intelektualistą?
– To wynika z nieznajomości Gierka i pewnej legendy, którą wokół niego tworzyli wrogowie. Gierek nie skończył uniwersytetów, ale gdy wrócił w 1948 r. do Polski, miał 35 lat, z czego 22 spędził we Francji i Belgii. Był samoukiem. Mnóstwo czasu przesiedział w bibliotekach, kierował kółkiem teatralnym – grał i reżyserował przedstawienia, pochłaniał książki, jego ulubionym pisarzem był Anatol France. Mówił po francusku nie jak robotnik, lecz inteligent. Opanował polski język literacki, co wymagało od niego wielkiego samozaparcia – Szydlak do końca życia mówił gwarą. Gierek sam nauczył się rosyjskiego, którego nie miał w szkole.
– Jak długo pan rozmawiał z Gierkiem?
– Spotykaliśmy się codziennie przez sześć dni, rozmawialiśmy po osiem godzin. Skończyliśmy wywiad w sobotę. Przed powrotem do Warszawy umówiłem się z Gierkiem, że w ciągu miesiąca napiszę tekst i przyjadę na autoryzację. Pożegnaliśmy się – był kompletnie pozbawiony emocji, jakby niczego szczególnego po książce nie oczekiwał. Za to ja kipiałem energią.
– Zatrudnił pan maszynistkę do spisania zawartości kaset?
– Sam je odsłuchiwałem, wiernie spisywałem ważniejsze fragmenty, z pozostałych robiłem notatki, a potem układałem tekst. „Przerwana dekada” nie jest stenogramem rozmów z Gierkiem. Gdybym lepił tekst tylko z jego słów, byłby rozwlekły. Musiałem nadać mu dramaturgię, naturalną dynamikę, sprawić, by dobrze się czytał. Ostatecznie jednak cały wywiad jest Gierka, bo został przez niego autoryzowany.
– Gdzie pan pisał książkę?
– Wziąłem urlop do końca grudnia i zamknąłem się w pokoju w swoim mieszkaniu. Siedmioletnia Ania przez szczelinę między drzwiami i podłogą wsuwała mi kartki do maszyny. Pisałem na licencyjnym „Łuczniku” kupionym jeszcze w „Kulturze”. Między kartki wsadzałem kalkę – poza oryginałem robiłem trzy kopie.
– Czy ma pan historyczne już przedmioty: maszynę, maszynopis, dyktafon i taśmy z nagranym Gierkiem?
– Śladu po nich nie ma, nie jestem sentymentalny.
– Żona wygładzała tekst, robiła korektę?
– Nie, była lekko sceptyczna. Czytała fragmenty i doszła do wniosku, że to się nie ma prawa ukazać. Tak samo myślał Szczepański, gdy dostał tekst, który miał już iść do druku. Po wydrukowaniu pierwszej partii – stu tysięcy książek – jeden z jej kolporterów, Wojciech Pielecki, obawiał się, że przyjdzie policja i zaaresztuje „Przerwaną dekadę”. Na ówczesne czasy to była niesłychanie śmiała książka, uderzała w urzędującego prezydenta państwa. Polska wtedy jeszcze na dobre nie wyszła z komunizmu.
– Wydawca pana ponaglał?
– Nie miałem wydawcy. Chciałem mieć tekst skończony, autoryzowany, gotowy do druku. Byłem przekonany, że moja książka bez kłopotu znajdzie wydawcę. Pisałem niemal w tajemnicy. O tym, co robię, wiedziało niewiele osób. Ciągle obawiałem się jakiejś ingerencji zewnętrznej. Jaruzelski w Belwederze, Kiszczak w MSW – tamten układ ciągle się trzymał. Nawet cenzura działała – została zlikwidowana dopiero w kwietniu 1990 r.
– Gierek nie telefonował, nie interesował się postępami pracy?
– W czasie pisania książki w ogóle nie miałem z nim kontaktu, podobnie jak ze Szczepańskim i Szydlakiem. Oni się ciągle tej książki trochę obawiali: czytali gazety, widzieli w nich Jaruzelskiego, mieli świadomość zagrożeń. Gdy w pierwszych dniach stycznia 1990 r. skończyłem pracę, zadzwoniłem do Gierka i umówiłem się na autoryzację. Znowu poprosiłem Andrzeja Machnowskiego o pomoc. Uważałem, że we dwójkę będzie mi raźniej i zwyczajnie bezpieczniej. Wsiedliśmy do samochodu i ruszyliśmy do Katowic.
– Jak wyglądała autoryzacja?
– Po przyjeździe do Katowic dałem jeden egzemplarz książki Gierkowi, drugi Szydlakowi, a sam udałem się do hotelu. Następnego dnia spotkaliśmy się u Gierka. Szydlak był zadowolony. Usiedliśmy we trójkę i w ciągu pięciu godzin tekst był autoryzowany. Gierek zgłaszał uwagi, pewnych fragmentów się przestraszył, wahał się, czy je zaakceptować.
– Na przykład?
– Najbardziej w pamięci utkwiła mi sprawa Lecha Wałęsy. Gierek w czasie wywiadu powiedział mi, że na posiedzeniu Biura Politycznego, zwołanym po jego powrocie z Krymu, w czasie strajku w Stoczni Gdańskiej, minister spraw wewnętrznych Stanisław Kowalczyk zapewniał, że choć sytuacja jest poważna, to MSW nad nią panuje. Miał wtedy stwierdzić: „Wałęsa to nasz człowiek”. Gierek przestraszył się swoich słów i od razu zastrzegł, żebym tego nie pisał. Ja uznałem sprawę za bardzo atrakcyjną, za wielką gratkę. Zastanawiałem się, jak wykorzystać słowa Gierka. Ostatecznie napisałem, że Kowalczyk „przechwalał się, że Wałęsa jest jego człowiekiem. Dosłownie, nie żartuję. Dziś wiadomo, że był to absurd, ale wtedy nie było powodu nie wierzyć jego zapewnieniom”. W czasie autoryzacji przekonywałem Gierka, że nie zaszkodzi Wałęsie, bo się od tej sprawy odcina.
– W „Replice”, odpowiadając na pełne pretensji pytanie Gierka, dlaczego w „Przerwanej dekadzie” znalazły się fragmenty usunięte w czasie autoryzacji, stwierdził pan, że obaj padliście „ofiarami niezwykłej wręcz manipulacji”, bo wydawca – kierując się czytelniczą atrakcyjnością – przywrócił je. Chodziło m.in. o Wałęsę. Prof. Andrzej Friszke, który badał stenogramy z posiedzeń Biura Politycznego, twierdzi, że ani Kania, ani Kowalczyk nie sugerowali, że mają kontrolę nad Wałęsą.
– Pierwszy wydawca Józef Śnieciński, któremu dałem autoryzowany tekst z naniesionymi poprawkami, rzeczywiście je pominął. Spotkanie, o którym mówiłem, nie było oficjalnym posiedzeniem Biura Politycznego, lecz nieformalnym, a więc nieprotokołowanym, spotkaniem członków kierownictwa partii. Zostało zwołane ad hoc, tuż po przylocie samolotu z Krymu i trwało wiele godzin. Większość spotkań najważniejszych ludzi w państwie po 15 sierpnia miała podobny charakter. Gdy okazało się, że fragment o Wałęsie nie wywołał skandalu, Gierek był w gruncie rzeczy zadowolony, iż znalazł się w książce. Wysłał za moim pośrednictwem „Przerwaną dekadę” Wałęsie, od Wałęsy otrzymał – także przeze mnie – autobiografię „Droga nadziei” z długą dedykacją. Wałęsa m.in. zaprzecza, by był agentem i tłumaczy – przytaczam dokładnie treść i pisownię tekstu: „W sierpniu 1980 r. ludzie Kowalczyka próbowali wydostać mnie ze stoczni pod pretekstem ważnych rozmów z Panem. Ja się zgodziłem. Oni Panu zameldowali myśląc, iż uda im się mnie zastraszyć lub szantarzować (tak przypuszczam). Natomiast ja po paru dniach zwłoki, wzmacniając strajk, wyprosiłem tych Panów ze stoczni. Tak to, nie po raz pierwszy i myślę, że nie ostatni, rozegrałem partię pokiera”. Ten tekst potwierdza słowa Gierka – Kania i Kowalczyk, wbrew temu, co twierdzi prof. Friszke, próbowali wrobić Wałęsę.
– Jak pan znalazł wydawcę?
– Pracując jeszcze w Interpressie, prowadziłem rozmowy z Józefem Śniecińskim w sprawie uruchomienia pisma „Europa”, miałem być w nim naczelnym. Śnieciński był jedną z barwnych postaci okresu przemian ustrojowych. W latach 60. stał na czele organizacji partyjnej w Narodowym Banku Polskim, jednocześnie wraz z grupą Kazimierza Mijala próbował odbudować Komunistyczną Partię Polski. Gomułka nie tolerował odszczepieńców – Śnieciński odsiedział cały zasądzony wyrok, cztery lata. Ten dawniej zagorzały komunista z chińskim odchyleniem w 1988 r. założył… „Gazetę Bankową”. Kierował nią Andrzej Krzysztof Wróblewski, jego zastępcą był Dariusz Fikus. W czasie jednej z rozmów w sprawie „Europy” wyskoczyłem z Gierkiem. Śnieciński był zaskoczony, ale i uradowany. Podpisał ze mną umowę na sto tysięcy egzemplarzy. Specjalnie na użytek „Przerwanej dekady” zarejestrował wydawnictwo Fakt. Zlecił wydrukowanie książki w drukarni w Opolu. „Przerwana dekada” czekała tam w długiej kolejce. Natychmiast zrozumiałem, że popełniłem szalony błąd. Śnieciński chwalił się niewydanym wywiadem, informacja nabrała rozgłosu, dotarła do Belwederu i MSW. Jak się później dowiedziałem od rzecznika prasowego Kiszczaka, w resorcie zwołano w tej sprawie kolegium. Nie mieściło im się w głowie, że Gierek napisze książkę i im przywali. „Przerwana dekada” była takim szczurem wrzuconym na najwyższe pokoje. Niewykluczone, że gdybym poprzestał na Śniecińskim, książka nie ukazałaby się drukiem. Zresztą i tak jej wydanie stanęło pod znakiem zapytania. Tadek Pikulski, z którym pracowałem w telewizji, zapowiadając „Przerwaną dekadę” w „Życiu Warszawy”, przytoczył kilka fragmentów maszynopisu. W jednym z nich pojawiła się sugestia, że autorem wspomnień Mieczysława Moczara „Barwy walki” był Wojciech Żukrowski. Zrobił się potworny szum. Żukrowski udzielił wywiadu, zaprzeczając, by miał cokolwiek wspólnego z „Barwami walki”. Sekundował mu inny pisarz Lesław Bartelski, obrażony za zaliczenie go do grupy „partyzantów” Moczara. Obaj skierowali sprawę do sądu przeciwko Gierkowi i mnie. W tym czasie pierwsze sto tysięcy egzemplarzy ciągle czekało na druk w Opolu.
– A pan drżał z emocji?
– Niespodziewanym zrządzeniem losu sprawa nabrała raptownego przyspieszenia. Wojtek Pielecki w tym czasie sprzedawał książki Instytutu Wydawniczego Związków Zawodowych działającego przy OPZZ. Tym interesem kręcił Roman Górski, który razem z Witoldem Bójskim i Czesławem Wiśniewskim powołał własne wydawnictwo – BGW. Wynajęli kanciapę przypominającą stróżówkę naprzeciwko Teatru Ateneum. Górski polecił Pieleckiemu, żeby sprowadził do niego Rolickiego – żywego lub martwego. Obiecał mu paczkę pieniędzy. Ci, którzy znali Górskiego, wiedzą, że miał fantazję. Pielecki wtedy nadal kierował „Reporterem” w Interpressie. Dałem się namówić na spotkanie z Górskim. Zostałem wprowadzony do jego kanciapy ze stołem uginającym się pod ciężarem szynek, polędwic i wódki. Taki widok wtedy jeszcze robił wrażenie. Górski był świetnie zorientowany: „Druk w Opolu ślimaczy się, ja panu to zrobię dużo szybciej. Od razu! Musi mi pan tylko dać tekst”. Wytłumaczyłem, że mam umowę ze Śniecińskim, Górski ją obejrzał i wyjaśnił, że to umowa jedynie na sto tysięcy egzemplarzy, nie widzi przeszkód, żebym podpisał następną. Zdecydowałem się, bo miałem na wyłączność prawa autorskie – Gierek ich nie chciał. Jeszcze tego samego dnia Górski zapakował do walizki rękopis „Przerwanej dekady” i 50 milionów złotych, wsiadł w samochód i pojechał do drukarni w Pile. W rezultacie książka w Opolu czekała, Piła drukowała na potęgę, a przed Sądem Wojewódzkim w Warszawie w trybie błyskawicznym toczył się proces wytoczony z powództwa cywilnego przez Żukrowskiego. Mówiono, że sprawę popycha Kancelaria Prezydenta, upatrując w niej szansę zablokowania „Przerwanej dekady”. Gierek, gdy dowiedział się, że ma zeznawać, bardzo się przejął. Jednak w czasie przesłuchania był opanowany i spokojny. Powoływał się na rozmowy z Moczarem i Zenonem Kliszką, którzy już wtedy nie żyli. Moczar miał go zagadnąć: „Czemu, Edwardzie, nie napiszesz książki?”. Gierek odpowiedział, że pisanie mu idzie kiepsko. Moczar się obruszył: „Jaki to problem? Bierzesz kogoś i ci pisze, ja wziąłem Żukrowskiego”. Sąd kompletnie nie wziął pod uwagę tych zeznań Gierka i przyznał rację Żukrowskiemu, nakazał Śniecińskiemu wydrukowanie sprostowań w gazecie i zaczernienie fragmentu w książkach. Książki drukowane w Opolu zaczerniono, a drukowane w Pile ukazały się z zakwestionowanym fragmentem, bo Górski tłumaczył, iż wyszły z maszyn przed wyrokiem sądu i on go nie dotyczy. „Przerwaną dekadę” w Pile wydrukowano rzeczywiście szybciej i w dodatku – formalnie – w drugim obiegu. Wtedy jeszcze działała cenzura. Już po ukazaniu się książki do dyrektora pilskiej drukarni zapukał cenzor, prosząc o parę egzemplarzy… dla siebie i znajomych.
– Kiedy pan zobaczył „Przerwaną dekadę”?
– To było jakieś dziesięć dni po podpisaniu umowy z Górskim, akurat w gazecie przeczytałem informację o wyroku sądu – „Gierek aresztowany!”. Nie mogłem się doczekać książki i wraz z Górskim pojechałem jego dużym fordem z przyczepą do Piły po odbiór pierwszych stu tysięcy egzemplarzy. Na miejscu Górski zamówił następną setkę i dogadał się z „Solidarnością” w drukarni, że może sprzedać we własnym zakresie 50 tysięcy, a zysk przeznaczyć na cele związkowe. Na wszelki wypadek zapytał mnie o zgodę. Byłem jak najbardziej za, bo wiedziałem, że kolejne partie „Przerwanej dekady” będą drukowane poza kolejnością. W drodze powrotnej, koło Konina, zatarł się silnik w samochodzie nieprzystosowanym do przewozu stu tysięcy „Gierków”. Przyholowano nas pod dom, w którym mieszkał Górski – w Alejach Jerozolimskich, na parterze był duży „Pewex”. Tam czekała w napięciu grupa hurtowników. Ważnym ogniwem w rozpowszechnianiu „Przerwanej dekady” był Pielecki – miał własną sieć dystrybutorów złożoną z harcerzy. On sam był działaczem ZHP, przez kilka lat kierował harcerskim tygodnikiem „Na przełaj”. Za zarobione na „Przerwanej dekadzie” pieniądze mógł kupić samochód, a harcerze mieli pieniądze na obozy letnie. „Gierka” sprzedawano przede wszystkim na bazarach i rozstawionych na wszystkich ulicach łóżkach polowych. Szedł jak woda. Nazajutrz po powrocie z Piły przyszedłem do Górskiego – przed jego kanciapą wiła się kolejka sięgająca Wisłostrady. Rozemocjonowani ludzie dzielili się plotkami o zawartości książki. Górski sprzedał w mig pół miliona i postanowił oblać sukces – moja książka była debiutem BGW. Za pieniądze zarobione na „Gierku” wynajął autobus, wsadził do niego pół wydawnictwa i wyprawił się do Paryża. Szampan lał się strumieniami.
– Pan też był w tym wesołym autobusie?
– W moim imieniu pojechał Machnowski, autor zdjęć. W tym czasie zadzwonił do mnie wzburzony Śnieciński: „Panie Januszu, czy pan słyszał, że te skurwysyny wydrukowały książkę, a teraz pojechały do Paryża!”. Powiedziałem, że wyraziłem zgodę na druk. „Jakim prawem! Pan z więzienia nie wyjdzie!” – groził. Kontrolowany przez niego „Sztandar Młodych” zadrukował dwie kolumny o łobuzie Rolickim i BGW. Na wniosek Śniecińskiego wszczęto dochodzenie, czy nie popełniłem nadużycia, podpisując umowę z Górskim. Odpytywała mnie na tę okoliczność jakaś policjantka, usprawiedliwiając się przy tym gorąco. Sprawa zakończyła się polubownie – Górski wykupił książki, których druk zlecił Śnieciński. One miały zaczerniony fragment o Żukrowskim i Bartelskim, ale handlarze przyklejali karteczki z tekstem, reklamując, że tylko u nich można dostać nieocenzurowanego Gierka. Książka została tak nagłośniona w mediach, że poza milionem egzemplarzy wydrukowanych w Pile i Opolu, rozeszło się jeszcze kilkadziesiąt tysięcy pirackich kopii. Podarowałem „Przerwaną dekadę” Czesławowi Miłoszowi, który przyszedł do mojej redakcji w Interpressie na autoryzację filmu o sobie – robił go jego brat Andrzej. Pokazałem mu też dedykację dla Gierka od Wałęsy, pośredniczyłem w jej przekazaniu. Miłosz obejrzał to wszystko z wielkim zainteresowaniem, ale nie bardzo rozumiał, o co chodzi.
– To już nie był jego wiek. Gierek był szczęśliwy?
– Pojechaliśmy z Górskim do Katowic. Szef BGW zacałował ręce pani Gierkowej i wręczył 50 czerwonych róż, wypisał czeki dla Gierka i Szydlaka na przeszło sto milionów złotych, sprezentował im po zestawie do odbioru telewizji satelitarnej. Gierek był podniecony. Szalenie go zbudowała popularność książki. Zasypywano go listami i telefonami, zapraszano na spotkania. Wszyscy sobie o nim raptem przypomnieli. Poczuł, że w żyłach ma atrament i zwrócił się do mnie o napisanie drugiej książki – „Repliki”. Górski temu pomysłowi przyklasnął i w maju zabraliśmy się do roboty. Nie bardzo wiedziałem, o co pytać, ale pomógł mi m.in. Janusz Kasprzycki, kolega z Interpressu, który w latach 70. pracował w sekretariacie Gierka. Opowiedział mi szczegółowo o kulisach walki o władzę toczonej przez Franciszka Szlachcica – Gierek tę pikantną relację potwierdził. Walorem „Repliki” są listy zwykłych ludzi, którzy z Gierkiem wiązali swój życiowy awans, a często sukces. Praca nad „Repliką” wyglądała podobnie jak nad pierwszą książką. W czerwcu zasiadłem do pisania – Górski wynajął dla całej naszej rodziny wygodne poddasze w ośrodku wypoczynkowym OPZZ w Ustce. Żona z córką chodziły na plażę, a ja siedziałem przy maszynie. Górski wydał trzysta tysięcy egzemplarzy „Repliki”. Nie wiem, ile z nich sprzedał, bo nie przyłożył się do promocji. A była okazja, bo szef BGW urządził wielkie spotkanie z Gierkiem w hotelu Hilton. Przyszło na nie z pięćset osób, w tym Aleksander Kwaśniewski z Leszkiem Millerem – liderzy nieliczącej się w tamtym czasie Socjaldemokracji Rzeczypospolitej Polski, która powstała po wyniesieniu sztandaru PZPR. Jakiś dziennikarz zapytał Gierka, co sądzi o swoich następcach, on jedynie machnął ręką. Większość zgromadzonych w Hiltonie nie wiedziała, że impreza jest związana z „Repliką”, sądzono, iż to dalszy ciąg promowania „Przerwanej dekady”. Górski się nie spisał, traktował tę drugą książkę po macoszemu. Był pochłonięty kolejnym megahitem – „Alfabetem Urbana”. Refleksyjna, spokojna „Replika” bardzo spodobała się Piotrowi Jaroszewiczowi i jego żonie Alicji Solskiej. Uznali ją za znacznie lepszą od „Przerwanej dekady”, w której Gierek miota oskarżenia. Zaprosili mnie do domu w Aninie, w którym kilka miesięcy później zostali zamordowani. Alicja Solska chciała, abym przeprowadził podobnie refleksyjny jak „Replika” wywiad z Jaroszewiczem. Telefonowała do mnie w tej sprawie ze trzy razy. Generalnie Jaroszewicza nie lubiłem, ale osobiście go nie znałem. W czasie rozmowy w Aninie zrobił na mnie dobre wrażenie: inteligentny, łatwo nawiązujący kontakt, bardzo dobrze orientujący się w sytuacji gospodarczej Polski lat 70. Z książki nic nie wyszło, bo Jaroszewicz był już umówiony na wywiad z Bohdanem Rolińskim, a ja nie chciałem robić mu konkurencji.
– Miał pan nadal kontakt z Gierkiem?
– Nie tylko z nim, ale i z Szydlakiem. Odnosiłem wrażenie, że był mózgiem Gierka. On odegrał rolę anioła stróża Gierka w czasie internowania. Początkowo dawnych prominentów, było ich w sumie 26, umieszczono w zniszczonym budynku nad jeziorem Głębokie. Gierek zajął pokój z Szydlakiem – zatykali szmatami powybijane szyby. Po drugiej stronie jeziora, w dobrym ośrodku wypoczynkowym, przebywali internowali opozycjoniści. Prominentów traktowano jak ludzi drugiej kategorii. Mieli poczucie klęski, nikt im nie współczuł. Za to za internowanymi działaczami „Solidarności” ciągnęła się legenda, mieli sympatię społeczeństwa polskiego i świata. W dobiegającym siedemdziesiątki Gierku odezwały się korzonki. Nie mógł kompletnie spać. Opiekujący się nim Szydlak wyjął drzwi z szafy i położył pod prześcieradłem na łóżku Gierka. Od Szydlaka dowiedziałem się o fatalnych stosunkach panujących między internowanymi dawnymi prominentami. Głęboko skłóceni podzielili się na frakcje. Była np. frakcja Jaroszewicza, który miał do wszystkich pretensje, że został odwołany. Była frakcja Babiucha i samotny jak palec Grudzień – wszyscy go szykanowali, nikt nie chciał z nim siedzieć przy stole. Grudzień do 1981 r. pozostawał w KC, Kania nim grał jak na starej mandolinie, obiecywał nawet, że zostanie premierem, a gdy Grudzień stracił dla niego znaczenie, rzucił go na pożarcie mediom. „Życie Warszawy” ujawniło adres jego warszawskiego mieszkania. Rozmaici „życzliwi” nie dawali mu spokoju. Internowani odnosili się do niego jak do zdrajcy. Grudzień zmarł w Głębokiem w końcu stycznia 1982 r. – dopadł go trzeci zawał, pomoc lekarska nie nadjechała na czas. Słuchałem tych opowieści z prominenckiego czyśćca z wypiekami, w oparciu o nie napisałem trzyaktową sztukę. Wziął ją ode mnie Janusz Warmiński z „Ateneum”. Zamierzał wystawić, ale projekt zablokował Gustaw Holoubek. Bał się, bo miał zaszłości gierkowskie, był w jego czasach posłem. Ja też mu się kojarzyłem z przeszłością, którą chciał wymazać – bardzo często zapraszałem go do telewizji. W tamtym czasie wystawienie mojej sztuki wymagało pewnej odwagi – ona była prześmiewcza także wobec ówczesnej rzeczywistości. Nie zdołałem do niej przekonać także Kazimierza Dejmka, który usprawiedliwiał się obowiązkami ministra kultury. Boleśnie to przeżyłem. W 1996 r. Andrzej Machnowski, jako szef prywatnej firmy producenckiej, otrzymał z telewizyjnej „Dwójki” zlecenie na filmy dokumentalne o Gierku i Szydlaku według moich scenariuszy. Telewizja po kolaudacji zapłaciła za oba filmy dwieście tysięcy złotych. Gierek po raz pierwszy przeprosił wówczas za wypowiedziane w 1968 r. na wiecu w Sosnowcu słowa, że śląska fala pogruchocze kości uczestnikom marcowych protestów. Bardzo ciekawy był też film o Szydlaku – opowiadał m.in. o szokującej dla niego przemianie Katowic. 3 września 1939 r. – w dniu, w którym wkraczali do nich Niemcy – miasto było usiane nazistowskimi flagami. Żadnego z tych filmów telewizja nie puściła. Szefową „Dwójki” była wówczas Nina Terentiew. Pisałem, dzwoniłem, chodziłem – bez skutku. Gdy zostałem naczelnym „Trybuny”, wydrukowałem na pierwszej stronie felieton „Miazek czeka na śmierć Gierka” – Ryszard Miazek był wówczas szefem telewizji. Byłem naiwny, sądząc, że mój prowokacyjny tekst zrobi na kimś wrażenie. Gierek pozostał telewizyjnym „półkownikiem”.
– Biografię „Edward Gierek”, wydaną przez Iskry, napisał pan po śmierci bohatera?
– Pisałem ją za jego życia, ale złożyłem do wydawnictwa po śmierci. Ta książka była dla mnie pożegnaniem z Gierkiem – człowiekiem i tematem.
– Włożył pan do tej książki bombę, nie byle jaką, bo atomową. Ona eksplodowała po wydaniu biografii. Ukrywający się za literą Z. autor napisał w tygodniku „Nie”: „Gierkowska broń atomowa to nie jedyny absurdalny pomysł Janusza Rolickiego w książce o Gierku. Z pewnością nie zasługuje na poważne konstatacje. Niech Rolicki dalej próbuje sił na polu fantastyki”. Gierek panu opowiadał o tej bombie?
– Pierwszy raz usłyszałem o bombie atomowej jeszcze w telewizji – od Szczepańskiego. Gierek powiedział mi, że Polska była krajem zdolnym do produkowania bomby. Mówił mi o tym, gdy rozpadł się ZSRR, a więc już po wydaniu „Przerwanej dekady” i „Repliki”. Te informacje potwierdził – drwiąc z mocarstwowych ambicji Gierka – w wydanej w 1994 r. w BGW książce generał Witalij Pawłow, rezydent KGB w Polsce w latach 70. W prasie polskiej ukazało się sporo informacji o badaniach nad wybuchem termojądrowym, prowadzonych przez prof. Sylwestra Kaliskiego, komendanta Wojskowej Akademii Technicznej. Ja nigdzie nie napisałem, że Gierek zbudował bombę atomową. To było jedno z jego marzeń – sądził, że gdyby się ziściło, wzrosłaby pozycja Polski wobec ZSRR. Przecież choć Gierek wpisał do konstytucji przyjaźń ze Związkiem Radzieckim, to był jedynym przywódcą PRL, który tak mocno promował zbliżenie z Zachodem.
– Kazimierzowi Kutzowi spodobała się pana biografia Gierka. Napisał: „Książka ma także osobisty, często sentymentalny ton, jakby autora łączyła z Gierkiem nić pokrewieństwa”.
– Gierek był dla mnie wyjątkowym przywódcą przez to, że odciął się od budowania realnego socjalizmu bez oglądania się na ludzi. Jako jedyny przywódca PRL chciał pogodzić modernizację kraju z podnoszeniem stopy życiowej – ten pomysł ilustrowało hasło „Aby Polska rosła w siłę, a ludzie żyli dostatniej”. Socjalizm Gierka był mocno paternalistyczny, zakładał, że ludzie będą dobrze pracowali, jeśli dobry gospodarz poprowadzi ich we właściwym kierunku. Była to w sumie utopia, ale w założeniu sympatyczna – bo z ludzką twarzą.
– W biografii „Edward Gierek” napisał pan, że idzie o zakład, że w polskich miastach, w tym w Warszawie, powstaną jego pomniki. Czy nadal przyjmuje pan zakłady?
– Sprawa pomników Gierka jest wciąż otwarta.
– Jak pana wywiady książkowe z Gierkiem przyjął obóz wywodzącej się z „Solidarności” władzy?
– Sukces wywiadu Gierka ludzi „Solidarności” szokował i bardzo irytował. Do nich w ogóle nie docierało, że książka nie jest rozliczeniem z opozycją, czyli z nimi, lecz jest polemiką z następcami Gierka, którzy próbowali budować siermiężny socjalizm mundurowy i … oddali władzę „Solidarności”. Ta książka irytowała też dlatego, że burzyła malowany przez antykomunistów obraz Polski Ludowej – państwa niepolskiego, rządzonego przez zdrajców, płatnych agentów i pachołków Moskwy. Tymczasem PRL była jedyną Polską, jaką mogliśmy mieć po przegranej przez nas z kretesem wojnie. Ta Polska Ludowa była dla żyjących wówczas Polaków jednocześnie nieszczęściem i darem, bo mogło jej w ogóle nie być. Choć model ustrojowy został nam narzucony, a sam Stalin żartował, że komunizm pasuje do Polski jak siodło do krowy, to dla mnie, człowieka żyjącego w tamtych latach, było rzeczą prawdziwie zachwycającą, że mimo wszystko ta Polska przesunięta o setki kilometrów na zachód stanęła na nogi, rozwijała się, zagospodarowała poniemieckie ziemie, a jej mieszkańcy dokonali ogromnego awansu cywilizacyjnego. Nie staliśmy się ruską republiką, obroniliśmy własną tożsamość. W tej Polsce niebywale rozwinęła się kultura – warunek podstawowy wszelkiej suwerenności i podmiotowości państwowej. Ludzie urodzeni, wychowani i ukształtowani w PRL okazali się nadspodziewanie dobrze przygotowani do przemiany ustrojowej. Doceniam dorobek powojennych pokoleń, które wbrew zrządzeniom losu wyprowadziły nas na prostą. I za to im chwała.
– Rok po wywiadach-rzekach z Gierkiem pojawiła się pana książka z przedstawicielem drugiej strony – Zbigniewem Bujakiem.
– Bujak był dla mnie fascynującą postacią: robotnik i symbol oporu wobec PRL w jednej osobie. Dowiedziałem się, że nie ma w nim zapiekłości charakterystycznej dla części ludzi „Solidarności”. Zadzwoniłem do niego, skontaktowałem z Górskim. Szybko się dogadaliśmy: honorarium za sto tysięcy nakładu dzielimy po połowie, podobnie jak prawa autorskie.
Autoryzacja wywiadu-rzeki ze Zbigniewem Bujakiem „Przepraszam za Solidarność”, 1991 rok. (fot. Andrzej Machnowski)
– Kto wymyślił tytuł „Przepraszam za «Solidarność»”?
– Tytuł był Bujaka. Miał szokować. Książka powstała w 1991 r., po ogłoszeniu reformy Balcerowicza. Bujak wywodził się ze środowiska robotniczego i widział, że przemysł pada, a ogromna część dorobku powojennego marnieje. Miał poczucie klęski, był pierwszym znanym działaczem „Solidarności”, który publicznie przeprosił za zdradę ideałów przez przywódców wielkiego ruchu społecznego. „Solidarność” była pomyślana jako narzędzie skutecznej naprawy socjalizmu. Robotnicy nie chcieli kapitalizmu, powrotu fabrykantów i kamieniczników, bezrobocia i eksmisji na bruk. Książka Bujaka była nie tylko spowiedzią zawiedzionego działacza „Solidarności”, ale także promocją polityka tworzącego nową partię lewicową – Ruch Demokratyczno-Społeczny. Wywiad-rzeka miał pomóc RDS przed wyborami parlamentarnymi w 1991 r. To się nie udało. Ruch zebrał niespełna pół procenta głosów, do Sejmu z jego list wszedł jedynie Bujak i to był koniec jego partii.
W nowym domu, 1993 rok. (fot. Anna Rolicka)
– Wchodzi pan dziś do księgarni, a tam wywiady płyną rzekami. Co pan czuje jako klasyk gatunku?
– Nie oczekiwałem takiego sukcesu wywiadów-rzek. Sądziłem, że ich wysyp był czymś naturalnym po przełomie ustrojowym – w Polsce było mnóstwo ludzi, którzy mieli wiele do powiedzenia, lecz zostali skazani na milczenie lub drugi obieg. Dotyczyło to zarówno tych związanych z obozem władzy, jak i „Solidarności” – takich jak Gierek i Bujak. W swoich pamiętnikach „Smak życia”, wydanych w 1993 r., Gierek sam dostrzegł, że „Przerwana dekada” i „Replika” dały „początek całej serii książek, w których autorzy mieli możliwość przestawienia swoich racji i poglądów”. Byłem pewien, że gdy fala tych wywiadów-rzek opadnie, gatunek, który traktowałem jak wyrób zastępczy, ustąpi klasycznym autobiografiom. Tymczasem on nadal trzyma się świetnie, co jest ewenementem na skalę światową. Wywiad-rzeka to polska specjalność.
– Wywiad-rzeka jest gorszy niż autobiografia?
– Zdecydowanie. Prowadziłem rozmowy z zagranicznymi wydawcami na temat wydania „Gierka”. Oni nie mogli strawić wywiadu-rzeki, szczegółowych rozważań na tematy dla nich kompletnie obce. Chcieli mieć historię ludzkiego życia, zmiennych kolei losów. Włosi byli skłonni wydać „Gierka” po przerobieniu go przeze mnie na opowieść autobiograficzną. Tak zrobił Piotr Adamowicz, który na podstawie wielu rozmów z Danutą Wałęsą napisał bestsellerową książkę „Marzenia i tajemnice”.
– To dlaczego wywiad-rzeka trzyma się tak mocno?
– Osoby, których życie może być ciekawe dla czytelnika, albo nie potrafią pisać, albo kierują się lenistwem, wygodnictwem. Poza tym wywiad zakłada obecność dwóch osób, zderzenie opinii, zadawanie pytań, na które bohater nie zawsze ma ochotę odpowiadać. To jest atrakcyjne czytelniczo. A skoro czytelnicy lubią wywiady-rzeki, to wydawcy spełniają ich życzenie.
– Zgarnął pan pewnie fortunę za „Gierka”.
– Wygrałem los na loterii. Pieniądze dostawałem od Górskiego i zabierałem je od niego w foliowych reklamówkach. Z prowizji od ceny hurtowej uzbierał się miliard. Wtedy jeszcze nie było PIT-ów, obowiązywał podatek wyrównawczy. Zjawiłem się w skarbówce i zakomunikowałem, że mam do zapłacenia 320 milionów – urzędniczka była zszokowana. Za pieniądze z „Gierka” wybudowałem segment w Warszawie, kupiłem mazdę 626, zabrałem córkę na narty w Alpy.
Na nartach w Alpach, na Schmittenhöhe, w 1994 roku. (fot. Anna Rolicka)
Podczas narciarskiego wypadu do Zell am See, położonego nad jeziorem Zeller See. (fot. Anna Rolicka)
– Leszek Miller na początku stycznia 2013 r., w wywiadzie dla radia TOK FM, wypomniał panu te pieniądze. Odnosząc się do pana zarzutu, że SLD chwyta się Gierka jak tonący brzytwy, a gdy żył, nie pomagał mu choćby w ogrzaniu zimą domu, Miller powiedział, że to pan zarobił na Gierku, więc powinien mu sam pomóc.
– Ta zabawna wypowiedź Millera potwierdziła, że zdecydowanie bardziej mu odpowiada martwy Gierek niż żywy. SLD przypomniał sobie o nim przy okazji setnej rocznicy jego urodzin, uznał, że nawołując do ogłoszenia 2013 roku rokiem Gierka, uczczenia go rondami i ulicami, zyska kilka procent w sondażach. Miller zapomniał o reakcji mediów: uderz w Gierka, a Rolicki się odezwie… Moja aktywność w mediach najwyraźniej go rozwścieczyła. Mogę powiedzieć, że niejeden raz pomogłem Gierkowi. W 1996 r., wówczas właśnie marzł w słabo ogrzewanym domu w Ustroniu, skontaktowałem go z ekipą telewizji BBC, która chciała zrobić film dokumentalny z jego udziałem. Otrzymał za to należyte honorarium. Gierek zmarł w lipcu 2001 r. – Miller, szef szykującej się do przejęcia władzy partii, otoczony wianuszkiem wielkich biznesmenów, mógł sprawić, że w ostatnich latach życia pływałby jak pączek w maśle. Ale nie było go stać nawet na pojawienie się na cmentarzu w dniu pogrzebu Gierka.
– A czy Gierek po sukcesie kasowym „Przerwanej dekady” nie miał do pana pretensji?
– Absolutnie żadnych, do końca pozostawaliśmy w dobrych kontaktach. Być może ktoś w rodzinie później mógł uznać, że Rolicki zabrał im złotą kurę. Ale bliscy Gierka wiedzieli, jak niezwykłe – niemożliwe do przeliczenia na pieniądze – znaczenie miały dla niego obie moje książki. One trwale zmieniły jego wizerunek. W 2004 r., we wspólnym sondażu „Gazety Wyborczej”, TVN i Radia Zet, uznano go za najwybitniejszego powojennego przywódcę Polski. Wygrał m.in. z Lechem Wałęsą i Tadeuszem Mazowieckim. Gierek w pewnym sensie ma pomnik: „Przerwaną dekadę” i „Replikę”.