- promocja
Warcholstwo. Prawdziwa historia polskiej szlachty - ebook
Warcholstwo. Prawdziwa historia polskiej szlachty - ebook
Kamil Janicki, autor wielu bestsellerowych książek, po świetnie odebranej „Pańszczyźnie” tym razem wprowadza nas w świat polskiej szlachty. „Warcholstwo” to bezkompromisowe, krytyczne spojrzenie na warstwę społeczną, która przejęła pełną kontrolę nad dawną Rzeczpospolitą, stworzyła unikalny system wartości i obyczajów, a potem – z coraz bardziej zacietrzewionym oglądem świata – przyczyniła się do anarchii i upadku kraju.
To historia buńczucznego stylu życia w myśl zasady „zastaw się, a postaw się”. Historia systemu politycznego, który zbudowano na szczytnych ideach, ale który wypoczwarzył się tak, że wolność ustąpiła miejsca posuniętej do absurdu samowoli. I w którym „każdy szlachcic na zagrodzie” faktycznie wierzył, że jest „równy wojewodzie”, a nawet królowi. Historia dumy z imperium połączonej z niechęcią do prowadzenia jakichkolwiek wojen i do obrony kraju. I historia obsesyjnych, rozciągniętych na stulecia starań o to, by odciąć się od zdecydowanej większości mieszkańców Rzeczpospolitej, których uważano za gorszych tylko dlatego, że nie urodzili się z herbem.
Kategoria: | Historia |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-67727-15-0 |
Rozmiar pliku: | 8,8 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
DŁUGI CIEŃ SZLACHECTWA
„Państwo to ja” — miał mawiać Ludwik XIV. W rzeczywistości sławne słowa nigdy nie padły z ust francuskiego Króla Słońce. Z powodzeniem mógłby je jednak wypowiedzieć dowolny polski szlachcic i wcale nie byłaby to z jego strony czcza przechwałka.
Państwo polskie, a następnie zjednoczone państwo polsko-litewskie z czasów od XV do XVIII stulecia określa się często mianem Rzeczpospolitej szlacheckiej. Zupełnie słusznie. Podczas gdy w innych krajach Europy władzę dzierżyli monarchowie, zmuszeni godzić i uwzględniać interesy różnych stanów, nad Wisłą pełną kontrolę zawłaszczyła jedna tylko cząstka społeczeństwa. Naszym królom związano ręce. Chłopi nie mieli ani wolności, ani nawet statusu pełnoprawnych ludzi. Mieszczanie zostali wyzuci z wpływów i podporządkowani elicie, która pogardzała nimi i w najmniejszym stopniu nie liczyła się z ich interesem. Prawa obywatelskie w Rzeczpospolitej zarezerwowano wyłącznie dla panów herbowych, szlachciców.
Szlachta wybierała królów, ustanawiała przepisy, obsadzała sądy, decydowała o wojnach i podatkach, zajmowała urzędy i synekury — początkowo te najcenniejsze, z czasem niemal wszystkie bez wyjątku. System, który zrodził się nad Wisłą, był ewenementem. Badacze tematu podkreślają, że nigdzie indziej w Europie szlachta nie zyskała równie wielkich, nieposkromionych swobód i uprawnień. Nigdzie też nie doszło do tak wielkiego wyobcowania elity od reszty społeczeństwa.
Polscy szlachcice, podobnie jak ci zachodni, uważali się za mądrzejszych i bardziej cnotliwych od plebejów, a więc od każdego, kto nie należał do ich grupy. Pisali, że są predestynowani do władzy i świetności. Ale to nie wszystko. Panowie znad Wisły utrzymywali też, że należą wprost do odmiennej kategorii ludzi. Mieli dysponować innymi mózgami, innym — rzecz jasna, doskonalszym — ciałem, poza tym zaś całkiem odmienną historią. Szczerze wierzyli, że są przedstawicielami własnego, szlacheckiego narodu. W myśl idei, które obowiązywały przez stulecia, za Polaka nie mógł się podawać ani żaden mieszczanin, ani tym bardziej chłop. To była kategoria zastrzeżona dla tych, w czyich żyłach krążyła rzekomo czysta krew szlachecka.
Zasada zupełnie zniknęła z naszej pamięci, ale przecież wciąż kształtuje tożsamość mieszkańców Rzeczpospolitej. Szlachta z pełnym sukcesem zawłaszczyła polską historię i kulturę. O dziejach nowożytnych niezmiennie pisze się z perspektywy szlacheckich postulatów, obsesji, dokonań i porażek. Podręczniki szkolne na dobrą sprawę prezentują nie losy polskiego społeczeństwa, ale losy szlachty i królów. Zbiór obyczajów najwyższej warstwy to z kolei, w dość powszechnym odczuciu, kultura staropolska. Tylko z rzadka pod tą dumną etykietą umieszcza się także jakiekolwiek tradycje mieszczan czy tym bardziej wieśniaków. Tak zwany polski strój narodowy, utrwalony w sztuce na tysięczne sposoby, to w istocie garderoba szlachecka. Podobnie jest z narodowymi bronią, fryzurą, zarostem. Jeśli w Polsce do jakiegoś obiektu czy zjawiska dorabia się epitet „narodowy”, niemal na pewno chodzi o rzecz w mniejszym czy większym stopniu związaną z waćpanami. Pozytywne cechy, do jakich lubią aspirować Polacy, takie jak tolerancyjność, solidarność, poszanowanie wolności, równości i sztuki kompromisu, też nieprzypadkowo stanowią odbicie frazesów, którymi z rozmiłowaniem szafowała szlachta. Nawet gdy jest mowa o naszych narodowych przywarach, powraca argument, że odziedziczyliśmy je po ziemiaństwie.
Polskość na dobre (i złe) zrosła się ze szlachectwem. Stało się tak, chociaż w czasach nowożytnych przytłaczająca większość mieszkańców Rzeczpospolitej wcale nie szczyciła się przynależnością do warstwy uprzywilejowanej. Podobnie dzisiaj na stu Polaków najwyżej kilku naprawdę ma szlacheckie korzenie. Mimo to miliony wciąż szukają swoich ponoć zaginionych herbów, a jeszcze większa liczba twierdzi, że nosi nazwiska niby to szlacheckie, bo zakończone na „ski” bądź „cki”. Już zupełnie każdy mówi zaś do obcych ludzi z szacunkiem per „pan” — jakby miał do czynienia z samymi paniskami, właścicielami folwarków.
W 2021 roku minęło równo 100 lat, odkąd konstytucja odrodzonej, międzywojennej Polski ogłosiła pełną równość obywateli wobec prawa. Zgodnie z jej zapisami zniknęła dziedziczna elita, a herby przestały być symbolami władzy i stały się wyłącznie rodzinnymi pamiątkami. Mimo to nadal nie wyszliśmy z cienia szlachectwa. Tyle że szlachectwa wymarzonego, wyidealizowanego, oglądanego z dumą przez szkła różowych okularów. Słowem takiego, które nigdy nie istniało. O tym, czym była prawdziwa szlachta, jak zagarnęła Polskę, jak korzystała ze swojej nieposkromionej władzy i jaki ogląd świata narzuciła całemu społeczeństwu, pisze się zaskakująco rzadko.
Według znawców tematu poza Rzeczpospolitą nie sposób wskazać kraju, w którym obyczaje szlachty wywarły porównywalny wpływ na powszechną kulturę i tożsamość. Wydarzenia mogły się jednak potoczyć inaczej. W pierwszych wiekach naszej historii przejęcie pełnej kontroli przez jedną, względnie wąską warstwę, przekonaną o swej wyjątkowości, nie było przesądzone. Nie wydawało się nawet prawdopodobne.I.
UPRZYWILEJOWANIE.
CZYM BYŁA SZLACHTA I JAK ZAGARNĘŁA PEŁNIĘ WŁADZY W POLSCE?
Słowa „szlachta” i „szlachcic” przywodzą na myśl epokę nowożytną — czasy husarii i panów w kontuszach z przepasanymi szablami. O uprzywilejowanych mężczyznach wcześniejszego, średniowiecznego okresu myślimy z kolei raczej jako o „rycerzach”, zupełnie jakby w pewnym momencie jedna grupa zniknęła, a inna zajęła jej miejsce. Dzisiejsze zwyczaje językowe niewiele mają jednak wspólnego z historyczną rzeczywistością.
Wbrew pozorom wyrazy „szlachta” i „szlachcic” nie zrodziły się w dobie Rzeczpospolitej szlacheckiej. Funkcjonowały w języku polskim już wcześniej, za panowania dynastii Piastów. Co zaś do określenia „rycerz”, nie jest ono wcale zauważalnie starsze, a może nawet młodsze. Przez zdecydowaną większość epoki średniowiecznej wcale go nad Wisłą nie używano.
Sprawa nie jest łatwa do naświetlenia, bo przez pierwsze kilka stuleci historii Polski właściwie wszystkie teksty były spisywane po łacinie. Miejscowe wtręty pojawiały się w nich rzadko i niekonsekwentnie. Na podstawie skąpych materiałów językoznawcy przypuszczają, że o „szlachcie” i „szlachcicach” najwcześniej zaczęto mówić w wieku XIII, w okresie tak zwanego rozbicia dzielnicowego. Termin stał się jednak prawdziwie popularny stulecie później, może dopiero za czasów Kazimierza Wielkiego (1333–1370). Co do „rycerzy” i „rycerstwa”, źródła notują te słowa od XIV–XV stulecia. Nie oznacza to jednak, że dopiero wtedy pojawili się ludzie, którzy w naszym rozumieniu byli szlachtą bądź rycerstwem.
Uprzywilejowane grupy istniały w Polsce od zawsze. Do funkcjonowania państwa konieczna była przecież obecność zarządców, dostojników skupiających władzę na różnych szczeblach czy wreszcie wojowników trzymających w ryzach ludność i odpierających zewnętrzne zagrożenia. Ta średniowieczna elita nie miała jednak wspólnej tożsamości i nie była traktowana na równi. Jak wyjaśniał chociażby profesor Jarema Maciszewski, pierwotnie w Polsce nie rozwijał się jeden stan szlachecki, ale co najmniej kilka takich stanów wewnątrz szerokiej warstwy rządzącej.
W kronikach i dokumentach wyróżniano zwykle nobiles i milites. Pierwszą grupę można określić po polsku mianem wielmożów. Byli to doradcy książąt, lokalni decydenci, dostojnicy dworscy, członkowie najświetniejszych rodzin o długiej tradycji. Druga to zbrojni czy też jeźdźcy, a więc dosłownie rycerze. Ludzie, których wysoki status wiązał się bezpośrednio z obowiązkiem służby wojskowej i którzy w zamian za udział w rzemiośle wojennym otrzymywali dobra ziemskie.
Na tym podziały się nie kończyły. Można było spotkać majętnych rycerzy z rozległymi włościami i rzeszą chłopskich poddanych. Byli też jednak prości milites, którzy w przerwie między wyprawami zbrojnymi osobiście uprawiali ziemię, bo nie miał kto go zrobić za nich. Wreszcie istniała i warstwa rycerstwa służebnego, uzależniona od możnych, zbiedniała, której członkowie nie zawsze uchodzili nawet za wolnych ludzi.
Każda z wymienionych grup cieszyła się innymi uprawnieniami. W statutach, jakie Kazimierz Wielki w połowie XIV wieku wydał dla Małopolski, elity podzielono ogółem na trzy warstwy. Kara za zabicie przedstawiciela najwyższej z nich wynosiła 2880 groszy, odpowiednik około 200 tysięcy złotych w dzisiejszych pieniądzach. Głowa rycerza z drugiej grupy była według prawa warta 1440 groszy, a z trzeciej — zaledwie 720, a więc 50 tysięcy naszych złotych. W statutach pierwszą — i tylko pierwszą — grupę określono mianem „szlachty”. W tym czasie było to więc chyba słowo zastrzeżone dla wyższego rycerstwa i możnych. Z kolei o najniższej warstwie, milites, mówiono u schyłku średniowiecza „włodycy”. Istnienie podobnych szczebli uprzywilejowania potwierdzają także dokumenty z Mazowsza. Tam życie pełnoprawnego rycerza było warte o niemal 150 procent więcej niż życie miles qui non est nobilis — rycerza „nieszlacheckiego” czy też włodyki albo „włodyki pospolitego”.
Opisane podziały odpowiadały europejskim normom. Były czymś zwyczajnym i oczekiwanym. O ile jednak w krajach Zachodu różnice tylko się zaostrzały, a przedstawiciele rycerstwa z czasem zyskiwali precyzyjne tytuły lokujące ich na drabinie różnorakich baronów, hrabiów czy markizów, o tyle w Polsce sprawy niespodziewanie zaczęły zmierzać w przeciwnym kierunku. U schyłku średniowiecza przedstawiciele ogromnie zróżnicowanej elity zlali się w jedną grupę szlachty, całkowicie równą, przynajmniej w świetle prawa.
Zmiana nie nastąpiła z dnia na dzień czy nawet z dekady na dekadę. Nie opierała się na decyzji któregoś z królów ani na wspólnym postanowieniu rycerzy zebranych na jakimś ogólnopolskim zjeździe. Tym bardziej nie da się jej ściśle powiązać z modą na konkretne słowo. Od schyłku XIV wieku coraz częściej pisano o wszystkich członkach elit, że to szlachcice. Ale w innych źródłach nazywano ich też rycerzami lub stanem rycerskim. Nie było więc tak, że podzielone rycerstwo ustąpiło miejsca jednolitej szlachcie. Mimo to warto się pochylić nad słowem, które z czasem na dobre przylgnęło do polskich elit. Jego pochodzenie zdaje się zdradzać całkiem sporo o tym, jak przedstawiciele najwyższych warstw postrzegali samych siebie.
Z pozoru trudno wyobrazić sobie wyraz brzmiący bardziej polsko i słowiańsko niż szlachcic. Określenie szeleści niemal jak Szczebrzeszyn. Dla wielu wczesnych badaczy języka samo brzmienie stanowiło wystarczający argument. Słysząc „sz” i „chci”, usilnie szukali rodzimego źródłosłowu. Jeszcze na początku XX wieku z powagą twierdzono, że termin należy wiązać wprost z Lechitami. Legendarny założyciel państwa polskiego Lech miał dać początek określeniu szlachcic (sz-lech-cic), a od nazwy Lachów, czyli Prapolaków, miał ponoć zostać urobiony wyraz szlachta. W myśl innej koncepcji „szlachta” brała się od „sławy” lub konkretniej „sławienia”. Proponowano też bardziej fantazyjne rozwiązania zagadki. Ktoś na przykład powiązał szlachectwo ze… słowiańskim zaginionym określeniem końskiej uprzęży.
Dzisiaj wiadomo już, że wszystkie te objaśnienia są błędne. Współcześni badacze zgadzają się, że wyraz szlachta nie narodził się wcale nad Wisłą czy nawet na obszarze Słowiańszczyzny. Został zapożyczony z Zachodu, podobnie jak wiele innych terminów odnoszących się do średniowiecznego systemu władzy. Polskie słowo „rycerz” pochodzi od niemieckiego Ritter, herb wziął się od niemieckiego Erbe, a lenno od niemieckiego Lehen. Także wyraz szlachta miał swój prawzór na obszarze Rzeszy. Nie ma tylko zgody co do tego, jaki dokładnie.
W ostatnich dekadach językoznawcy i historycy poświęcili tej sprawie łącznie setki, jeśli nie tysiące stron analiz i dyskusji. Według najnowszej hipotezy profesora Tomasza Czarneckiego u podstaw słowa „szlachta” stał niemiecki wyraz Slëchte, używany na określenie ludzi „uprawnionych” — a więc obdarzonych specjalnymi zaszczytami, godnościami i przywilejami wynoszącymi ich ponad resztę społeczeństwa. Z kolei profesor Ambroży Bogucki stanowczo twierdził, że szlachta wzięła się od również niemieckiego Slahte. Pierwotny wyraz miał oznaczać „ród”, a nad Wisłę dotarł za pośrednictwem czeskim.
Obie interpretacje brzmią prawdopodobnie, przynajmniej z perspektywy historycznej. Zdobycie dla siebie szczególnych przywilejów i większej niezależności od tronu było stałym dążeniem rycerstwa. Fakt, że jakiś właściciel ziemski dostał zgodę na przykład na to, by osobiście sądzić swych poddanych albo decydować, który Kościół otrzyma dziesięcinę zebraną z majątku, stanowił widomy dowód przynależenia do elity. „Uprawnienie” mogło więc jak najbardziej stać się ogólną wizytówką stanu rycerskiego.
Nie mniejsze było znaczenie tradycji rodowej. Na ziemiach polskich ukształtowała się ona w sposób bardzo odmienny od tego, który znano na Zachodzie. I nie brakuje badaczy, którzy sądzą, że właśnie specyficzny nadwiślański system herbów, zawołań i organizacji rodowej przyczynił się do stworzenia tak niezwykłych przekonań o równości i wspólnocie wszystkich szlachciców.
Oznaki wyjątkowości. Zawołania, rody, herby
Przez większość średniowiecza przedstawiciele elit nie mieli jeszcze tych wszystkich cech, które dzisiaj nieodłącznie kojarzą się z rycerstwem czy szlachectwem. Typowy polski miles z roku 1100, 1200 albo nawet 1250 nie używał herbu, nie miał szlacheckiego nazwiska, niekoniecznie szczycił się nazwą rodu, a już tym bardziej nie był „pasowany” na rycerza, bo ten zwyczaj nad Wisłą nigdy nie zdobył szczególnej popularności.
Wydaje się, że najstarszym sposobem, w jaki polscy wojownicy rozpoznawali się wzajemnie i zbierali w grupy, były ustne zawołania: proste hasła wykrzykiwane w potrzebie lub na polu bitwy, by w jednym miejscu zgromadzić zbrojnych, czy to z danego regionu, czy podległych konkretnemu panu. Większość znanych zawołań nawiązywała do imion lub przezwisk, jak choćby „Gierałtowie” od imienia Gerard czy „Pirzchała” od pirzchania, czyli wpadania w gniew. Inne hasła dotyczyły miejsc („Nałęcze”, jak jezioro, „Opole”, od grodu) albo przedmiotów („Laska”, „Kiczka”). O dziwo, najrzadziej zdarzały się dewizy czy wezwania, jak „Na pole” lub „Biją w łeb”.
Zawołania nie zawsze były stałe. Znane są przypadki, gdy jedna grupa wojów wzywała się na kilka różnych sposobów. Z czasem jednak wybrane hasła zapadały w pamięć, stawały się elementem tradycji. Wiele z nich dało początek nazwom rodów.
Ród wśród polskiego rycerstwa nie był tym samym, co rodzina. Oznaczał wspólnotę zawołania, potem zaś nazwy i znaku, ale tylko w rzadkich przypadkach — wspólnotę krwi. Członkowie danego rodu mogli pochodzić z tego samego sąsiedztwa albo mieć za sobą zwyczaj walki w jednej drużynie wojskowej czy też pod wspólną chorągwią. Nie byli natomiast co do zasady swoimi wujami i kuzynami. Przykładowo do rodu Jastrzębców należało aż trzysta sześćdziesiąt różnych rodzin. Z kolei za Toporczyków podawali się protoplaści późniejszych spokrewnionych rodzin Tęczyńskich, Ossolińskich czy Tarłów, ale też Pałukowie, których z pozostałymi rodowcami nic nie łączyło. Dopiero z upływem wieków, gdy prapoczątki rodów uległy zatarciu, szlachcice zaczęli doszukiwać się krewniactwa u każdego, kto szczycił się tą samą nazwą i wspólnym zawołaniem.
Takie rozumienie rodów przełożyło się także na specyfikę polskich herbów. Herb był jak gdyby kolejnym krokiem w ewolucji sposobów rozpoznawania sojuszników na polu bitewnym. Gdy rosła liczebność oddziałów i komplikowała się ich organizacja, a coraz cięższe uzbrojenie kamuflowało sylwetki rycerzy i skrywało ich twarze, ustne sygnały przestawały wystarczać. W zgiełku mogło się zdarzyć, że brat uderzył na brata, a zdezorientowany sąsiad natarł na sąsiada. Aby uniknąć tragicznych nieporozumień, w XII wieku zbrojni w Europie Zachodniej zaczęli umieszczać na tarczach używanych w walce osobiste znaki. Z czasem symbole te stały się dziedziczne, zaczęto je hołubić i traktować jako jeden z kluczowych wyznaczników uprzywilejowania.
W kulturze zachodniej herb był znakiem konkretnej rodziny rycerskiej czy też szlacheckiej. Każdy dom szlachecki miał własny znak, przynależny tylko garstce bezpośrednich krewniaków. W efekcie na przykład w Niemczech było łącznie około 200 tysięcy herbów. Jak obrazowo opowiada znawca tematu Andrzej Bebłowski, sztandarowy niemiecki herbarz Siebmachera zajmuje całą szafę pokaźnych rozmiarów. Aby zorientować się w jego treści, „trzeba szukać w skorowidzach, które są też dziełem wielotomowym. Doszło nawet do tego, że zrobiono skorowidz (już jednotomowy) do wielotomowego skorowidza”. Dla porównania w Polsce w wieku XV wszystkich herbów było zaledwie… dwieście siedemdziesiąt cztery. Bagatela, siedemset razy mniej.
Herby dotarły do Polski z opóźnieniem. Zaczęto ich używać w XIII wieku, chyba najwcześniej na Śląsku. W całym kraju stały się jednak powszechne dopiero w stuleciu XIV. Miały swoją wizualną specyfikę. Początkowo przeważały na nich wyobrażenia typowych, codziennych przedmiotów lub dalece uproszczonych symboli. Widywało się więc włócznie, strzały, podkowy i krzyże, ale nie gryfy, lwy czy smoki, tak popularne na przykład we Francji. Poza tym rzecz wyjątkowa i rodząca do dzisiaj niemały zamęt: herby otrzymały nad Wisłą nazwy własne, zwykle przejęte od zawołań i niemające nic wspólnego z ich wyglądem. Na przykład herb Jelita przedstawia trzy skrzyżowane włócznie, a herb Dąbrowa — nawiązujący mianem do lasu dębowego — podkowę zwieńczoną trzema krzyżami. Nawet herb Lis ma na tarczy nie wizerunek leśnego zwierzęcia, ale dwukrotnie skrzyżowaną strzałę.
Niekiedy nazwy rodów i herbów były takie same, w innych przypadkach zupełnie rozbieżne. Poza tym nowe herby, z XV czy XVI wieku, powstawały na dość różne sposoby, co z czasem tylko pogłębiało chaos. Co do zasady jednak nad Wisłą herb przynależał do bardzo szeroko rozumianego rodu. Danym znakiem posługiwali się nie tylko ojciec, syn i wnukowie z jednego majątku, lecz także wszyscy członkowie danej wspólnoty heraldycznej, łącznie nawet tysiące szlachciców.Korzenie równości
Wbrew temu, co można by sądzić, polska szlachta bardzo długo przywiązywała do herbów ograniczone znaczenie. Symbole te traktowano wręcz z pewną pobłażliwością. Podczas gdy na zachodzie Europy wykształciły się szalenie złożone sposoby odwzorowywania i opisywania herbów, w Polsce raczej nie dbano o detale czy barwy. Nie zawsze też pielęgnowano herbową tradycję. W efekcie o wielu średniowiecznych polskich herbach wiemy, że istniały, ale nawet najlepsi specjaliści nie są w stanie stwierdzić, kto się nimi posługiwał, jak na nie mówiono i jak dokładnie wyglądały.
Od symbolu umieszczanego na tarczach i pieczęciach o wiele ważniejsza była świadomość przynależności do jednego rodu. Nawet zanim zaczęto tworzyć bałamutne opowieści o dawnym pokrewieństwie, polscy rycerze i możni poczuwali się do odpowiedzialności za innych mężczyzn z tej samej grupy. Zasada solidarności rodowej sprawiała, że wielcy panowie wstawiali się za biedniejszymi rycerzami, o ile ci szczycili się tym samym zawołaniem i herbem. Rody, jak podkreślają znawcy tematu, wzmacniały rycerstwo. Przede wszystkim jednak chroniły skromniejszych jego przedstawicieli przed utratą pozycji i dawały im poczucie, że pod pewnymi względami są podobni nawet do najbardziej utytułowanych krezusów.
Wielkie rody, skupiające i wielmożów, i prostych włodyków, dawały pewne podstawy, by myśleć o całej szlachcie jako o jednej grupie. Ważną rolę odegrała też specyficzna sytuacja, w jakiej znalazła się Polska w XII i XIII stuleciu. Rozrodzenie dynastii sprawiło, że państwo Piastów, wcześniej względnie spójne, przemieniło się w luźny konglomerat niezależnych księstewek. U szczytu rozbicia dzielnicowego na samym Śląsku było siedemnaście odrębnych państw. Na całych ziemiach polskich — nawet około trzydziestu. W obliczu kurczenia się zasięgu władzy poszczególnych dynastów, rosło rozzuchwalenie wielmożów. Rozczłonkowanie Polski prowadziło też jednak do brzemiennego w skutki skrócenia drabiny społecznej.
Na Zachodzie monarchowie mieli pod sobą wielkich arystokratów, ci zaś sprawowali zwierzchność nad własnymi lennikami, którzy też mogli posiadać rycerskich poddanych. Nad Wisłą poszczególne władztwa piastowskie były jednak zbyt skromne, aby dawać pretekst do tworzenia tak skomplikowanych struktur. Wielu książąt dysponowało zaledwie kilkoma zamkami i miastami; zdarzało się nawet, że z wieży swojej głównej rezydencji widzieli siedzibę sąsiada. I na pewno nie potrzebowali warstw pośredników, by efektywnie zarządzać tak niewielkim terytorium.
Praktykowano zasadę, w myśl której całe możnowładztwo i rycerstwo danego państewka, choć zróżnicowane, podlegało bezpośrednio władcy. Taki system utrzymał się też po tym, jak w XIV wieku doszło do ponownego zjednoczenia większości piastowskich terytoriów. W efekcie w późnym średniowieczu niezależność szeregowego rycerstwa od wielmożów była nad Wisłą dużo większa niż na przykład we Francji. Nie było też tylu formalnych i ugruntowanych tradycją przesłanek ku temu, by ściśle oddzielać od siebie te grupy.
Kazimierz Wielki podejmował nawet pewne starania, by wzmocnić średnie rycerstwo i z jego pomocą ugruntować własną pozycję względem możnowładztwa. Najważniejszy impuls do powstania wspólnej kultury szlacheckiej i wyobrażeń o równości całego stanu pojawił się jednak później. Monarcha prowadził niezwykle nieuporządkowane życie osobiste. Był nie tyle bigamistą, co wręcz bigamistą do kwadratu: w pewnym momencie miał trzy żony jednocześnie. Lubił też zabawiać się w towarzystwie kochanek, a ponoć nawet utrzymywał całe prywatne haremy w rezydencjach położonych blisko stołecznego Krakowa. Miał córki, których status podważano, oraz nieślubnych synów. Nie doczekał się jednak żadnego legalnego męskiego potomka. Wraz ze śmiercią króla w 1370 roku wygasła główna linia dynastii Piastów. Był to punkt zwrotny nie tylko w historii państwa, lecz także w dziejach nadwiślańskich elit.
Zgodnie z wolą Kazimierza tron przeszedł w ręce jego siostrzeńca — króla Węgier Ludwika Andegaweńskiego. Nowy monarcha, jako prawnuk Władysława Łokietka, symbolicznego zjednoczyciela Polski, uważał się za przyrodzonego spadkobiercę Piastów. Z uwagi na niezwykle słabe zdrowie i na obowiązki zatrzymujące go na południe od Karpat, unikał jednak jak ognia jakichkolwiek wizyt nad Wisłą. Aby z oddali utrzymać kontrolę nad krajem, był zmuszony, w większym stopniu niż jego poprzednicy, uwzględniać zdanie wpływowych poddanych. Dalsze układy z polskimi elitami stały się konieczne wobec braku następcy tronu. Ludwik, podobnie jak Kazimierz, nie doczekał się żadnego legalnego męskiego potomka. Podjął więc starania, by przekonać Polaków do wyniesienia na tron jednej z jego córek.
Projekt nie miał precedensu we wcześniejszej historii. Ludwik, świadomy ryzyka, że obietnice i deklaracje zostaną po jego śmierci odwołane, szukał możliwie najszerszego poparcia. Wywalczył stosowne przysięgi od władz czołowych miast, a w roku 1374 wydał też specjalny przywilej dla szlachty. Po raz pierwszy w dziejach Polski był to dokument adresowany nie do wybranej grupy albo osobno do wielmożów i rycerzy, ale do całego stanu szlacheckiego, bez rozróżnień. Wszyscy otrzymali określone uprawnienia i wszyscy mieli w przyszłości stanowić gwarantów wyniesienia do władzy andegaweńskiej królewny.
Sławny przywilej koszycki do dzisiaj jest błędnie rozumiany i opisywany. Wbrew temu, co podają szkolne podręczniki, Ludwik nie tyle poczynił wielkie ustępstwa, co raczej uporządkował zasady, które już wcześniej były w użyciu. Przede wszystkim zaś — rozciągnął je na całe rycerstwo. Dokument zapewniał między innymi, że król nie będzie zmuszać szlachty do bezpłatnej budowy twierdz obronnych, że wykupi z rąk wroga szlacheckich jeńców pojmanych podczas wyprawy poza granicami kraju i że kluczowe urzędy starostów będzie obsadzać tylko Polakami — a w domyśle szlachcicami. Wszystkie te reguły znano już za czasów Kazimierza Wielkiego. Węgierski monarcha potwierdził jednak, że dotyczą one nie tylko wielmożów i wysokiego rycerstwa, ale każdego, kto szczyci się herbem i przynależnością do rodu. Poza tym Ludwik uporządkował kwestie podatkowe. Z pozoru znacząco obniżył zobowiązania. W rzeczywistości raczej sprecyzował reguły i ustalił, że podatki, dawniej nieregularne, będą pobierane raz do roku. Dodatkowo jasno ogłosił, że wszyscy szlachcice są osobiście zwolnieni z opłat, a podatki w ustalonej kwocie mają płacić nie oni sami, lecz tylko ich chłopscy poddani. Co jednak najważniejsze, pozbawił samego siebie prawa do zmiany postanowień. Jakiekolwiek reformy fiskalne mogły nastąpić tylko za zgodą zainteresowanych — a więc szeroko rozumianej szlachty.
Przeddziejowi szlachcice polscy będący „sprawcami tego sławnego królestwa”. Ilustracja z XVI-wiecznego traktatu Bartosza Paprockiego.
To był, jak podkreślają badacze, krok milowy. Po śmierci Ludwika w roku 1382 ośmielone średnie rycerstwo w niespotykanym wcześniej stopniu zaangażowało się w sprawy kraju. Długie, kilkunastomiesięczne bezkrólewie — zjawisko, z jakim nie spotkano się w całych dziejach państwa Piastów — wymusiło na elitach wzięcie odpowiedzialności politycznej, którą dotąd dzierżyli książęta i królowie. Zachwianiu uległy prastare normy, zgodnie z którymi Polskę traktowano niemal jak własność rodu panującego. Córka Ludwika, Jadwiga Andegaweńska, też była określana mianem „pani przyrodzonej” i dziedziczki królestwa. Jej przyjazd nad Wisłę ogromnie się jednak opóźnił. Poza tym Jadwiga była dzieckiem — koronowano ją w roku 1384 jako zaledwie dziesięciolatkę. W praktyce o losach kraju rozstrzygały teraz szlacheckie elity. Pod ich wpływem Andegawenkę wydano za księcia Litwy Jagiełłę, który został wyniesiony na tron drogą wyboru, nie zaś z racji urodzenia.
Nić tradycji została ostatecznie przerwana w roku 1399. Gdyby Jadwiga i Jagiełło doczekali się potomstwa, ród panujący mógłby jeszcze odzyskać prestiż i formalną pozycję przynależną wcześniej Piastom. Młoda Andegawenka umarła jednak wkrótce po wydaniu na świat jedynego dziecka, prawdopodobnie na skutek gorączki połogowej. Zanim do tego doszło, ducha wyzionęła także jej córka.
Odtąd podstawą rządów Władysława Jagiełły była tylko wola elit. Król, wychowany w obcej kulturze, świeżo ochrzczony i darzony nieufnością, był zmuszony stale walczyć o wpływy i poparcie. Nie mógł się odwoływać do argumentu krwi ani do ugruntowanych zwyczajów. Przez całe jego długie, niemal 40-letnie rządy, trwało przeciąganie liny między tronem a dostojnikami państwa. Zdarzyło się nawet, że rozwścieczony własną niemocą i nasilającymi się zniewagami monarcha zagroził, że zrzeknie się tronu i powróci na Litwę.
Aby osiągnąć jakiekolwiek ambitniejsze cele, Jagiełło musiał obłaskawiać szlachtę. Na wzór Ludwika wydawał przywileje dla całego stanu: po części po to, by uczynić ze średniego rycerstwa dodatkową podporę swojej władzy, a po części dlatego, że w następstwie aktu koszyckiego i wypadków związanych z bezkrólewiem nie dałoby się już postąpić inaczej. Masy rycerskie, coraz bardziej niezależne i świadome swej siły, domagały się ugruntowania równości całej szlachty i uniezależnienia jej od jakichkolwiek zachcianek lub gróźb ze strony króla.
Jagiełło nadawał szlacheckim poddanym przełomowe przywileje w latach 1388, 1422 i 1423. Każdy poszerzał uprawnienia szlachty i kurczył prerogatywy monarchy. Proces tylko przybrał na sile, gdy najjaśniejszy pan doczekał się dzieci i zaczął walczyć o następstwo tronu dla nich. Najpierw na przyszłą władczynię przewidywano córkę monarchy z drugiego małżeństwa, Jadwigę. Rozwiązanie, podobnie jak za czasów Ludwika, wymagało nagięcia norm politycznych i nie było dla króla tanie. W żyłach królewny krążyła jednak przynajmniej odrobina piastowskiej krwi — jej matka, Anna Cylejska, była wnuczką Kazimierza Wielkiego. Tego samego nie dało się powiedzieć o monarszych synach. Jagiełło doczekał się męskich potomków dopiero z czwartego małżeństwa z ruską księżniczką i daleką krewną Sonką Holszańską. Był wówczas człowiekiem posuniętym w latach, przeszło 60-letnim, a zarazem jawnie zdesperowanym — gotowym zrobić wszystko, by zagwarantować, że na nim nie skończy się królewska linia.
Ceną za położenie podwalin pod nową dynastię Jagiellonów były kolejne przywileje: brzeski z 1425 roku, jedlneński z 1430, krakowski z 1433. Król zgadzał się na niemal każde żądanie rycerskich poddanych, zwłaszcza że nie mógł mieć nadziei, iż dożyje dorosłości synów. Osiągnął sukces, ale dużo większy był sukces szlachty. Jagiellonowie nie stali się dziedzicznym rodem panującym. Każdy potomek zwycięzcy spod Grunwaldu musiał zostać wyniesiony na tron w drodze elekcji. Tym samym każdy coraz bardziej i bardziej zależał od elity.
Ciąg dalszy w wersji pełnejPRZYPISY
H.H. Rowen, „L’état C’Est à Moi”: Louis XIV and the State, „French Historical Studies”, t. 2 (1961), s. 83 i n.
S. Grodziski, Obywatelstwo w szlacheckiej Rzeczypospolitej, „Zeszyty Naukowe Uniwersytetu Jagiellońskiego”, t. 67 (1963).
J. Maciszewski, Szlachta polska i jej państwo, Wiedza Powszechna, Warszawa 1986, s. 60–61. Por. A. Mączak, Jedyna i nieporównywalna? Kwestia odrębności Rzeczypospolitej w Europie XVI–XVII wieku, „Kwartalnik Historyczny”, t. 100 (1993), s. 123 i n.
Różne spojrzenia na dziedzictwo sarmatyzmu i szlachectwa: A. Fiut, Neosarmatyzm?, „Kwartalnik Artystyczny”, t. 21 (2013), s. 65 i n.; M. Napiórkowski, Mit sarmackiego mitu Z szablą i kielichem, czyli życie po sarmacku, red. J. Tazbir, S. Zagorski, Oficyna Wydawnicza Stopka, Łomża 2015, s. 253 i n.; L. Wiśniewska, Sarmatyzm w nowych odsłonach. Sarmacki mit w świetle wybranych przykładów literatury współczesnej Sarmacka pamięć. Wokół bitwy pod Wiedniem, Muzeum Pałacu Króla Jana III w Wilanowie, Warszawa 2014, s. 198 i n.
Ustawa z dnia 17 marca 1921 roku. Konstytucja Rzeczypospolitej Polskiej, Dz.U. 1921 nr 44 poz. 267, art. 96; Konstytucja 1935 r. a t.zw. tytuły rodowe, nadbitka z „Narodu i Państwa”, Drukarnia Polska, Kraków 1936, s. 3 i n.
J. Maciszewski, Szlachta polska i jej państwo, dz. cyt., s. 26.
J. Maciszewski, Szlachta polska i jej państwo, Wiedza Powszechna, Warszawa 1986, s. 39 i n.; J. Matuszewski, Główszczyzna chłopska i szlachecka tegoż, Pisma wybrane, t. 2, Wydawnictwo Uniwersytetu Łódzkiego, Łódź 2000, s. 133 i n.; A. Bogucki, Etymologie polskich nazw rycerstwa Pielgrzymi, pogrobowcy, prebendarze, red. B. Śliwiński, Muzeum Zamkowe, Malbork 2009, s. 36; tenże, Uwagi o włodykach w średniowiecznej Polsce, „Czasopismo Prawno-Historyczne”, t. 50 (1998), s. 31 i n.
T. Czarnecki, Szlachta. Studia o pochodzeniu historycznego terminu prawnego, Wydawnictwo Naukowe Instytutu Kulturologii i Lingwistyki Antropocentrycznej UW, Warszawa 2014, zwł. s. 131 i n.; A. Bogucki, Etymologie polskich nazw rycerstwa, dz. cyt., s. 17–44; J. Matuszewski, Polskie nazwisko szlacheckie, Łódzkie Towarzystwo Naukowe, Łódź 1975, s. 11; S.B. Linde, Słownik języka polskiego, t. 5: R–T, Drukarnia XX. Pijarów Warszawa 1812, s. 547–548.
A. Bebłowski, Herby i heraldyka. Krótki informator, Ministerstwo Obrony Narodowej, Warszawa 2000, s. 8–11, 31–33; J. Łojko, Średniowieczne herby polskie, Krajowa Agencja Wydawnicza, Poznań 1985, zwł. s. 13–17; J. Szymański, Heraldyka tegoż, Nauki pomocnicze historii, Wydawnictwo Naukowe PWN, Warszawa 2006, s. 638 i n.; W. Semkowicz, Zawołania jako hasła bojowe, „Miesięcznik Heraldyczny”, t. 1 (1908), s. 8–9; J. Maciszewski, Szlachta polska i jej państwo, dz. cyt., s. 44 i n.; A. Zajączkowski, Szlachta polska. Kultura i struktura, Semper, Warszawa 1993, s. 19; J. Wroniszewski, Studya heraldyczne Antoniego Małeckiego a polskie badania nad heraldyką rycerską, „Studia z Dziejów Średniowiecza”, t. 20 (2016), s.323 i n.
J. Maciszewski, Szlachta polska i jej państwo, dz. cyt., s. 44 i n.; A. Bebłowski, Herby i heraldyka, dz. cyt., s. 31–32; J. Szymański, Heraldyka, dz. cyt., s. 647; A. Wyczański, Szlachta polska w XVI wieku, Wydawnictwo Naukowe PWN, Warszawa 2001, s. 32–33; J. Kłoczowski, Młodsza Europa, Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 2003, s. 146. Rozdrobnienie polityczne i jego konsekwencje: J. Baszkiewicz, Powstanie zjednoczonego państwa polskiego na przełomie XIII i XIV wieku, Książka i Wiedza, Warszawa 1954; R. Heck, Piastowie śląscy a Królestwo Polskie w XIV–XV w. Piastowie w dziejach Polski, red. R. Heck, Ossolineum, Wrocław 1975, s. 69 i n.; K. Janicki, Dlaczego Piastowie stracili władzę w Polsce po śmierci Kazimierza Wielkiego? Chwile przełomu. 25 wydarzeń, które zmieniły dzieje Polski, Bellona, Warszawa 2021, s. 75 i n. (tam dalsza literatura). Małżeństwa i potomstwo Kazimierza Wielkiego: J. Śliwiński, Mariaże Kazimierza Wielkiego. Studium z zakresu obyczajowości i etyki dworu królewskiego w Polsce XIV wieku, Wyższa Szkoła Pedagogiczna w Olsztynie, Olsztyn 1987. Ujęcie popularnonaukowe: K. Janicki, Damy polskiego imperium, Znak, Kraków 2017.
J. Matuszewski, Przywileje i polityka podatkowa Ludwika Węgierskiego w Polsce, Uniwersytet Łódzki, Łódź 1983; J. Dąbrowski, Ostatnie lata Ludwika Wielkiego 1370–1382, Universitas, Kraków 2009; tenże, Elżbieta Łokietkówna 1305–1380, Universitas, Kraków 2007; D. Bagi, Wpływ i znaczenie szlachty polskiej i węgierskiej pod koniec XIV wieku. Próba porównania przywileju budzińskiego z 1355 r. z przywilejem koszyckim z 1374 r. w świetle potwierdzenia złotej bulli z roku 1351 Polska i Węgry w kulturze i cywilizacji europejskiej, Międzynarodowe Centrum Kultury, Kraków 1997.
A. Zajączkowski, Szlachta polska, dz. cyt., s. 22; J. Maciszewski, Szlachta polska i jej państwo, dz. cyt., s. 56; A. Brückner, Dzieje kultury polskiej, t. 1, Krakowska Spółka Wydawnicza, Kraków 1930, s. 20; M. Kowalski, Księstwa Rzeczpospolitej. Państwo magnackie jako region polityczny, Instytut Geografii i Przestrzennego Zagospodarowania im. Stanisława Leszczyckiego, Warszawa 2013, s. 76 i n.
J. Kurtyka, Kilka słów o kryzysie legitymizacyjnym z lat 1399–1402 i o kryzysie polemiki naukowej, „Średniowiecze Polskie i Powszechne”, t. 5 (2009), s. 269 i n.; R. Bubczyk, Charakterystyka współrządów Jadwigi Andegaweńskiej i Władysława II Jagiełły w Polsce, „Annales Universitatis Mariae Curie-Skłodowska. Historia”, t. 52/53 (1997/1998), 29 i n.; D. Wróbel, Elity polityczne Królestwa Polskiego wobec problemu krzyżackiego w czasach Władysława Jagiełły, Wydawnictwo UMCS, Lublin 2016; W. Zawitkowska, Walka polityczno-prawna o następstwo tronu po Władysławie Jagielle w latach 1424–1434, Wydawnictwo Uniwersytetu Rzeszowskiego, Rzeszów 2015; K. Janicki, Damy Władysława Jagiełły, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2021 (tam dalsza literatura).