Warkoczyk - ebook
Warkoczyk - ebook
Ile poświęcisz, by przetrwać? W Przełęczy Strażników rządzą twarde reguły gry
Tesa, córka owczarzy z dolin, ma wszystko – młodość, inteligencję i urodę. Otoczona miłością bliskich, z niecierpliwością oczekuje pierwszego spotkania z przyszłym mężem, synem rządcy z nadmorskiego miasta. Wiezie ze sobą znaczny posag, a także stado owiec. Na jej drodze los postawi jednak Arta Fesersana i jego zbójców.
Rozbójnicy są ludźmi gór. Twardzi i okrutni, kryją się w niedostępnych strażnicach na wschodniej granicy królestwa. Pilnują, by przez przełęcz nie przedostali się Żółci Ludzie. W zamian za to do woli grabią mieszkańców dolin. Za ich przyczyną Tesa Owczarka straci wszystko. Wyruszy w góry za Artem Synem Rybaka, by stać się jego przymusową sojuszniczką w grze o przetrwanie między nieprzychylnymi jej ludźmi, których języka nie zna, zwyczajów nie rozumie, a życiowych wyborów nie akceptuje.
Kategoria: | Fantasy |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8202-193-6 |
Rozmiar pliku: | 2,6 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Dowódca wspiął się na szczyt niewielkiego pagórka, do którego podnóża przytuliło się bogate obozowisko hodowców owiec. Wzniesienie, nawet całkiem liche, daje ludziom złudne poczucie bezpieczeństwa. „Zdobyczy szukaj zawsze tam, gdzie sokoli twój wzrok dostrzeże wybrzuszenie ciała ziemi”. Ta stara prawda rozbójników nigdy dotąd go nie zawiodła. Także tym razem ta obietnica się spełniła. I to z naddatkiem. Gdy wybrzmiał dźwięczny tętent kopyt lekkich koni, gdy opadł kurz wzbity w powietrze ich biegiem, oczom zbrojnych ukazało się półkole barwnych namiotów z wielkim paleniskiem pośrodku. Straże obóz wystawił skąpe, więc i rozprawiono się z nimi szybko. Innych mężczyzn w sile wieku nie było wcale, wokół wygasłego ogniska skupiły się w trwożne stadko młode kobiety, kilka starek i starców. Zwierzęta, owce i konie, beztrosko rozpuszczono w step, pozwalając im paść się swobodnie na rudziejących jesiennych łąkach.
Jęk tęsknoty za niestoczoną walką, dobywający się z ust jeźdźców, ustąpił szybko lubieżnemu pomrukowi aprobaty. W na powrót krystalicznym powietrzu bez słowa przyglądali się łatwemu łupowi, jaki mieli przed sobą. Oceniali urodę kobiet hodowców. Szacowali bogactwo, które wnosiły w mimowolnym wianie. I choć przybyli nastawieni na bitwę, ich twarde serca nie doświadczyły ostatecznie rozczarowania wobec widoku tak wielu kosowłosych, strojnie odzianych i absolutnie bezbronnych istot. Nie spieszyli się, sycąc oczy ich przerażeniem. Po kolei, jedna za drugą, córy ludu owczarzy traciły panowanie nad swoimi ciałami. Ręce i wargi zaczynały drżeć, spod desperacko opuszczonych powiek puszczały się łzy. Wielkie jak grochy, przejrzyste słone krople płynęły po ich twarzach. Z początku wolno i pojedynczo, potem szybciej i gęściej. Zawodziły starki, płakały dziewczęta, z zimnych spojrzeń mężczyzn odczytując okrutną wróżbę. Rozpaczały nad zapowiedzią swego losu, w oczekiwaniu nieuchronnej krzywdy. Wreszcie jednemu z konnych znudziła się bezczynność. Zwrócił pytający wzrok na przypatrującego się z dala owej scenie dowódcę. Gdy ten przyzwalająco skinął głową, wojownik zsiadł z konia i ruszył w stronę ciasnej gromadki, stłoczonej w centrum prowizorycznej osady. Szedł powoli, zuchwale rozbujanym krokiem, jak człowiek, który spędza czas w siodle, żywiąc się bólem i zniszczeniem, które wokół siebie rozsiewa. Tak siekąc mieczem z grzbietu zgrabnego wierzchowca, jak i stojąc z toporem w dłoni na własnych krzywych nogach.
W tamtym momencie nie chciał jednak mordować. W każdym razie nie od razu. Najpierw zamierzał się zabawić. Wyciągnął rękę w stronę najbliższej krasawicy… Wówczas do ataku ruszył jeden ze starców. Może zdesperowany, może szalony, a może tylko otępiały z powodu sędziwego wieku. Rzucił się do przodu z nożem w dłoni, w żałosnej próbie obrony dziewczyny, którą wybrano jako pierwszą. Nie trafił, stracił równowagę, a jego pomarszczone, pajęczo chude ciało runęło do stóp swej niedoszłej ofiary. Jeden precyzyjny cios miecza błyskawicznie uwolnił go od ciężaru kolejnych lat, które może były, a może nie były mu już pisane. Na ten widok lament podniosły dwie dziesiątki kobiecych gardeł. Dwakroć tyle rąk uzbrojonych naprędce i byle jak w kuchenne narzędzia wyciągnęło się w stronę wojownika w geście ni to obrony, ni to protestu, ni to groźby. Obietnica bezkrwawej orgii rozmyła się bez śladu w wizji nadchodzącej rzezi. Poprzedzonej rzecz jasna gwałtami, ale wynikłymi raczej z wojennego szału niż ze zdrowego męskiego pożądania kobiecego ciała. Nie chcesz się dobrowolnie ukorzyć przed zdobywcą? Ukorzysz się tak czy inaczej! A twoja hańba znajdzie kres jedynie w śmierci, którą zada ci moje ostrze.
Obozowisko hodowców było niewielkie. Słońce nawet nie zdążyło dotrzeć do najwyższego punktu nieboskłonu, gdy rzecz się dokonała. Zbrojni nie oszczędzali nikogo. Ze swego wzniesienia dowódca słyszał jęki dobijanych, śmiechy swych ludzi i pierwsze kłótnie o łupy. Przez moment nic go to nie obchodziło. Za chwilę będzie musiał tam wrócić, by sprawnie rozdzielić zdobycz i wydać komendę do odjazdu, ale jeszcze nie teraz. Stał tyłem do rzezi w obozowisku, twarzą zwrócony w stronę niezmierzonego stepu, wsparty pod boki, wsunąwszy kciuki za pas skórzanych spodni. Nagi tors spływał potem, na gładko wygolonej czaszce beztrosko tańczył słoneczny promień, oczy mu błyszczały. Z oddali przypominał posąg, nieruchomy, niewzruszony, przysadzisty i mocny, niczym wyciosany w twardej skale. Wojownik nad wojownikami. O jego wielkości świadczył cienki warkoczyk upleciony z kosmyka włosów, któremu jako jedynemu pozwolono rosnąć na czubku głowy na znak chwały. Im dłuższy warkocz, tym mniej porażek na rozbójniczej ścieżce. Dowódca, choć młody, cieszył się ozdobą najokazalszą pośród swego oddziału. Wcześnie wkroczył na drogę triumfu i nigdy nie pozwolił się z niej zepchnąć. Niepokonany.
Patrzył w step, starając się sięgnąć wzrokiem jego kresu, choć wiedział, że to niemożliwe. Rozległe łąki traw i turzyc ciągnęły się aż po horyzont. Ich giętkie źdźbła łagodnie poddawały się zimnym wiatrom, monotonnie falując i szumiąc w idealnej zgodzie z suchymi podmuchami ze wschodu. Bezgraniczna połać roślinności przypominała dowódcy ocean, a skupione w stada owce przywodziły na myśl szczyty morskich bałwanów. Widok ten budził dziwną, odległą tęsknotę w pozornie wyziębłej duszy. Ożywały wspomnienia… Wioska na piaszczystym brzegu. Dom postawiony na grubych palach, do którego wchodziło się po drewnianym pomoście, zawsze zasypanym uschłymi wodorostami i muszlami małży. Rybacka łódź ojca, pusta o poranku, gdy wypływała w morze, i pełna o zachodzie, kiedy na powrót przybijała do przystani w cichej zatoce. Ręce ojca. Mocne, stwardniałe od słonej wody dłonie mieszkańca wybrzeża. Ręce matki. Jej zapach. Połączone aromaty mleka, tranu i świeżego chleba. Pulchne, ciepłe ramiona, w których wolno było skryć się zawsze, gdy świat ukazywał zbyt przerażające oblicze. Ilekroć straszył, ganił lub ostrzegał, mały chłopiec mógł nieodmiennie liczyć na czułą opiekę matki. Aż do dnia, w którym nad brzegiem morza pojawili się jeźdźcy, by zabrać ze sobą dziecko, na zawsze pozbawiając je domu, rodziców, ryb i morza. Matczynego morza, nad którego brzeg dowódca już nigdy na dobre nie powrócił, bo i po co, skoro nie miał do kogo? Przymuszony, ruszył w głąb lądu. W góry. Dorósł, zmężniał, zapomniał. I tylko czasem, w chwilach takich jak ta, gdy stał samotnie wobec bezkresu stepu, tracił czujność. Pozwalał łąkom falować w rytmie oceanicznych pływów, a suchym wiatrom nieść zapach słonej wody. Zamknięte oczy kierował w stronę jasnej tarczy słońca i oto pod powiekami zaczynał majaczyć mu zarys niewielkiej wiosłowej łódeczki, zbliżającej się ku brzegowi. Dziecko wyrywało się matce i biegło plażą w stronę pomostu, by przywitać ojca…
— Fesersanie?
Musi być ostrożniejszy. Nie wolno dopuścić do tego, by ktokolwiek zbliżył się do niego niepostrzeżenie. Należy zawsze być świadomym tego, co się dzieje wokół. Zawsze!
Obrócił się gwałtownie. Z kamienną twarzą, bez jednego słowa. Jedynie nieznaczne uniesienie brwi dało przybyłemu mężczyźnie sygnał, że może mówić dalej.
— Dowódco, miałeś rację. W największym namiocie znaleźliśmy narzeczoną.
Triumfujący uśmiech złagodził na moment rysy słuchającego. Ruszył w drogę powrotną w ślad za przybocznym.
***
Gdy dotarli do schronienia dziewczyny, pilnujący jej ludzie odeszli. Ich młody herszt gestem ręki w pół kroku zatrzymał swego towarzysza, wskazując miejsce, w którym powinien pozostać. Stratos, przyboczny, ma czekać na tyle daleko, by nie widzieć środka namiotu, i na tyle blisko, by być w zasięgu wzroku i rozkazów dowódcy, gdyby ten z jakiegoś powodu potrzebował asysty. Choć w tej sytuacji raczej nie będzie chciał pomocy…
Ciężki kobierzec ochraniał wnętrze przed atakami zimnego wiatru i wzrokiem ludzi. Dowódca uchylił go nieco, wpuszczając na chwilę do środka jasną wstęgę światła. Zanim wszedł, dokładnie wytarł skrwawione dłonie w przemyślnie zdobioną jedwabną tkaninę. Nim podszedł do narzeczonej, pozwolił oczom przyzwyczaić się do półmroku. Dziewczyna stała nieruchomo. Nie płakała. Starała się wyglądać godnie, wyprostowana jak struna, z głową uniesioną nienaturalnie wysoko. O zdenerwowaniu świadczyły jedynie do białości zaciśnięte usta i pięści. W jednej z nich dzierżyła nożyce do cięcia owiec, skierowane ostrzem w stronę własnego brzucha.
— Tknij mnie, a użyję ich! — odezwała się w miękkim, śpiewnym języku swego ludu.
— Nie zrobisz tego — odparł wolno. — Za bardzo chcesz żyć. Widzę to w twoich oczach.
Wypowiadanie słów w tym narzeczu sprawiało mu zawsze pewien problem. Znał mowę hodowców, rozumiał ją bardzo dobrze, jednak wolał się nią nie posługiwać, miał bowiem wrażenie, że w jego ustach brzmi nieprzyjemnie chropowato. Zresztą niezależnie od języka i tak wolał raczej działać, niż mówić. Zbliżył się więc do dziewczyny. Miał rację — owczarka pragnęła przetrwać. Nie protestowała, gdy uwalniał ją od ciężaru nożyc, paradnych sukien i dziewictwa. Obróciła tylko w bok głowę, udatnie ozdobioną koroną ułożoną z ciemnego warkocza, i mocno zacisnęła powieki. Nie chciała patrzeć na zbójcę, który odbierał jej to, co powinna wnieść w ślubnym wianie wraz z zastępem służek, ze skrzyniami pełnymi skarbów i stadem owiec. Posag czekać miał na narzeczonego. Jego portret przed zmierzchem przywiezie z miasta ojciec. Teraz pewnie siedzi w gospodzie otoczony krewnymi pana młodego, je, pije, cieszy się perspektywą korzyści, jakie przyniesie mu sojusz ze znamienitym rodem. Z hodowcy stanie się kupcem! Podlewa piwem baranią pieczeń i nic nie wie o tym, że oto traci wszystko, w czym pokładał nadzieję na pomyślną przyszłość. Weselny orszak wycięty w pień, owce spędzone w jedno miejsce, przygotowane do drogi, cudnej urody kobierce przytraczane do końskich boków, córka zgwałcona. Leży na boku, nogi podkuliła tak mocno, że brodą niemal dotyka kolan. Poszarpana korona warkocza przypomina teraz bardziej wronie gniazdo niż ozdobę. Rozerwana halka nie strzeże przed wzrokiem dowódcy szczegółów jej posiniaczonego ciała. Wziął ją mocno, brutalnie, celowo zadając wiele bólu, choć przecież nie broniła się, nie walczyła, świadoma przewagi, jaką nad nią miał. Leży więc córka owczarzy bez ruchu na lewym boku. Jej niewidzący wzrok błądzi po pysznych kwiatowych haftach poduch, którymi zaścielona jest podłoga namiotu. Leży tak, skrzywdzona. Chciałaby płakać, ale nie potrafi. W ciszy żegna się z życiem. Ze wszystkim, czego doświadczyła, i z tym, czego doświadczyć mogłaby w przyszłości. Z pozostawioną w rodzinnej osadzie matką i będącym w podróży ojcem. Z dalekimi siostrami i braćmi, z bliskimi owcami i stepem, ze słońcem i deszczem, gorącem i zimnem, śpiewem i tańcem. Z podniecającą wizją podróży na południe, gdzie pośród łagodnego klimatu czeka przyszły mąż. Podobno młody i przystojny. Z weselem i narodzinami dzieci. Nie będzie południowego gościńca ani zaślubin, ani małżonka, ani radosnego bólu kolejnych porodów! Wszystko zniszczone, podeptane, przekreślone. Czas na śmierć.
Jednak śmierć nie nadeszła. Zamiast niej do twarzy dziewczyny zbliżyła się ręka oprawcy. Silnie chwyciła ją za podbródek, zmuszając, by obróciła głowę w odpowiednią stronę. Ponieważ on życzył sobie, by córka hodowców spojrzała na skarby, jakie odnalazł w przepastnej malowanej skrzyni. Przekazał jej naręcze pełnych obietnic ubrań. Ofiarował łaskę czystej, płóciennej bielizny. Wygodę podróżnej kurtki i spodni z miękkiej jagnięcej skóry. Ciepło wysokich sznurowanych butów. Miękkość obszytego futrem kożuszka.
— Zbieraj się — rzucił mężczyzna z dziwnym, szczekliwym akcentem i wyszedł z namiotu, by wydać swoim ludziom rozkaz odjazdu.
Dziewczyna ubrała się szybko mimo bólu szarpiącego jej ciało. Wyuczone palce bez udziału woli i rozumu odnalazły haftki, sznurki i otwory czekające na kościane guziki. Wciągnęła wysokie boty. Płaszcz zapięła dokładnie w momencie, w którym przednią ścianę jej schronienia rozerwało cięcie ostrego miecza. Po co męczyć się z odchylaniem zasłony, skoro można zniszczyć przeszkodę jednym ruchem ręki? Do wnętrza weszło kilku mężczyzn. Metodycznie przetrząsali namiot, poszukując kosztowności. Było ich wiele w posagu córki hodowców. Ludzie dowódcy pozornie nie zwracali uwagi na młodą kobietę, ale ona wiedziała, że korci ich, by zrobić z nią to samo, co uczynił wcześniej ich herszt. Chwyciła więc tylko w rękę grzebień z pięknie rzeźbionej wołowej kości, jedwabny mieszek ze spinkami do włosów zawiesiła na szyi i wybiegła przez wyrąbany mieczem otwór w jasny dzień smaganego wiatrem stepu.
Jeźdźcy szykowali się do drogi. Ten czyścił broń, tamten poprawiał siodło, inny poił zgrabnego, szybkonogiego konia. Kilku odjechało już wcześniej, by pognać przed sobą stado owiec. „Jakże to tak? Przecież owce biegną wolniej od wierzchowców? Nie nadążą za wami. Połamią nogi!”, myślała córka hodowców. „A jeśli zwolnicie, dogoni was mój ojciec. Zwoła zbrojnych z miasta, odpłaci za krzywdy. Uwolni mnie!” Przez chwilę żyła tą myślą, lecz oto dostrzegła dowódcę, który zbliżał się do grupki swoich ludzi. Niektórzy dosiadali już wierzchowców, lecz w reakcji na słowa wykrzyczane w krótkich, szorstkich dźwiękach mowy, której dziewczyna nie rozumiała, zeskoczyli na ziemię, rozkulbaczyli konie i najwyraźniej szykowali się do popasu. Owczarzówna liczyła: jedenastu, piętnastu, dziewiętnastu zaprawionych w boju morderców. Pod wieczór jej ojciec przybędzie do obozowiska z zaledwie piętnastoma towarzyszami. Sytymi, opitymi piwem i słabo uzbrojonymi. Nie obronią się! Zginą tu jak zginęli dzielni strażnicy, mądrzy staruszkowie i wesołe, młode dziewczęta, które zostawiono jej do towarzystwa na czas przedślubnych negocjacji. Legną na wznak pośród więdnącego stepu, by martwymi oczami wpatrywać się w zimny błękit nieba, aż pojawią się ścierwojady, gotowe rozwlec ich ciała. Na granicy wzroku owczarzówny już zaczęły się zbierać pierwsze czarne ptaki. Ich długie dzioby i ostre pazury tylko czekały na odpowiedni moment…
Nie!
Dziewczyna rozejrzała się w panice, szukając wolnego wierzchowca. Nie była dobrym jeźdźcem, nie najlepiej kojarzyła kierunek, który powinna obrać, by trafić na trakt prowadzący do miasta nad brzegiem południowego morza, ale w jej znękanej głowie zrodziła się nagle szalona myśl: „Uciec! Popędzić ile sił w końskich nogach i ostrzec swoich, zanim wpadną w zastawioną na nich pułapkę!” Już wypatrzyła swobodną klaczkę, która wyglądała na łagodną, o kształtnej głowie z subtelnymi różowymi chrapami i oczami okolonymi firaną długich rzęs. Zwierzę jakby wyczuwało jej intencje, podniosło bowiem wielką głowę i spojrzało na nią ciekawie, niby w oczekiwaniu… Owczarka nie zdążyła zrealizować zamiaru. Czyjeś silne ramię wyrwało ją w górę, bezbronną niczym szmaciana lalka, i wciągnęło na siodło własnego konia. Dowódca usadził ją przed sobą i ostro ruszył z kopyta. Tak ostro, że dziewczyna mimowolnie krzyknęła ze strachu i bólu, gdy twardy łęk wbił się w uszkodzone krocze. W następnej chwili zamarła z przerażenia, czując, jak tężeją mięśnie ręki, którą mężczyzna obejmuje jej kibić. Drżała w oczekiwaniu kary za nierozumny okrzyk, którym zwróciła na siebie uwagę wszystkich jeźdźców. Patrzył na nią także stary wojak, jednooki, o poznaczonej licznymi bliznami twarzy. Podczas gdy inni obarczali swoje konie dodatkowym ciężarem kubków, talerzy, świeczników i innych przedmiotów z metalu, starzec pakował do sakw kilka najpiękniejszych kobierców i cztery haftowane złotem poduszki. Stare ciała wyjątkowo cenią sobie miękką wygodę poduch… Dowódca podjechał do niego i odebrał jedną z nich. Umościł ją z przodu siodła, zabezpieczając swą pasażerkę przed kolejnymi nieprzyjemnościami. Oddział, uszczuplony o ludzi czekających na owczarzy, skierował się na wschód. Herszt uderzeniem bata pogonił podwójnie obciążonego konia i wysforował się.
***
Jechali szybko, w milczeniu, ani na chwilę nie zbaczając z obranego kierunku. Po drodze minęli mniejszy oddział, poganiający stado owiec. Zwierzęta, stanowiące ślubne wiano córki hodowców, beczały głośno, protestując przeciw zbyt ciężkiej pracy, do jakiej okrzyki i kopnięcia zbójców zmuszały ich krótkie nogi.
— Zamęczą je! — wyrwało się owczarzównie.
— Co mówisz? — chrapliwy głos przytrzymującego ją mężczyzny przebił się przez porywy wiatru tuż nad prawym uchem dziewczyny. Jeździec wstrzymał konia.
— Zamęczą owce, jeśli będą nadal zmuszać je do szybkiego biegu. One nie są do tego przyzwyczajone. Niektóre są brzemienne… — Córka hodowców obróciła się w siodle, rzucając mu szybkie spojrzenie. Za moment spuściła oczy, speszona zimnem bijącym z oczu, twarzy i całej sylwetki towarzysza. Po co się w ogóle odzywała? Owcom nie pomoże, a sobie tylko zaszkodzi. Zadrżała, wspomniawszy krzywdę, jaką jej zadał młody dowódca. Żywym ogniem zapłonęły pokrywające ciało niezliczone sińce i zadrapania. Ból pulsował w rozbitych wargach, zgniecionych piersiach, rozerwanym łonie. Przed oczami dziewczyny na powrót pojawił się obraz zabitych służek, grabionego obozowiska, poniszczonych namiotów. A co z ojcem? Co z towarzyszącymi mu mężczyznami? Nic dobrego ich nie spotka z rąk tych na wpół dzikich wojowników. Dlaczego kogoś, kto postępuje tak z ludźmi, miałyby obchodzić owce? Te całkowicie bezbronne, łagodne, miękkie stworzenia o delikatnych pyszczkach, marzące tylko o bezpieczeństwie zagrody, świeżej trawie i narodzinach kolejnego jagnięcia. A jednak. Dowódca oddziału morderców zawrócił, by szybkim kłusem zbliżyć się do jednego z eskortujących stado zbirów. Przekrzykując coraz silniej wiejący wiatr, rzucił w jego stronę kilka słów w szorstkim narzeczu i zaśmiał się, słysząc odpowiedź tamtego. Palcami wolnej dłoni uczynił szybki gest podrzynania gardła i pokłusował z powrotem w ślad za niknącym w dali oddziałem. Poganiacze owiec zwolnili, dostosowując tempo jazdy do sił, jakie pozostały zmęczonym zwierzętom. Córka hodowców skuliła się mocniej w siodle. Zyskała bowiem potwierdzenie okrutnego losu, jaki dla jej ojca zaplanował uwożący ją ze sobą zbir. Towarzysze, których zbójcy pozostawili w obozie hodowców, zgładzą tych, co powrócą z miasta. Nie pozostanie nikt, kto mógłby podnieść alarm i uwolnić ją. Owczarzówna nie krzyczała, nie płakała. Zwiesiła głowę, spuściła wzrok i zobojętniała na to, co się wokół niej działo. W tym stanie całkowitej rezygnacji pozostała aż do zachodu słońca, gdy zatrzymali się na popas pośród stepu. Przemocą ściągnięta z końskiego grzbietu, zwinęła się w kłębek w miejscu, które jej wskazano, i zapadła w kamienny sen, odmawiając wcześniej strawy i napoju. Spała do rana, nie niepokojona przez nikogo. Człowieka, zwierzę ani ducha.
***
Obudziły ją pierwsze promienie ostrego słońca, usiłującego wedrzeć się pod mocno zaciśnięte powieki. Usiadła pospiesznie, odrzucając kożuch, którym ją w nocy okryto. Przez moment trwała nieruchomo, rozglądając się jedynie wokół i próbując zrozumieć, gdzie jest i jak się tu znalazła. Szukała znajomych twarzy pośród leżących pokotem obcych, groźnych mężczyzn. Oprzytomniała, kiedy jej wzrok zatrzymał się na obliczu tego, który spał najbliżej. Dowódca leżał na plecach, z jednym ramieniem złożonym na brzuchu, drugim zaś zgiętym i dziecinnym gestem wsuniętym pod głowę. „Ręka mu całkiem zdrętwieje”, stwierdziła córka owczarzy, po czym niemo ofuknęła się za nieprzytomną głupotę. Co ją obchodzi wygoda tego bandyty! Gwałt, morderstwa i zniszczenie. Wszystko to natychmiast jej się przypomniało i ponownie zawirowało w głowie, gdy tylko spróbowała wstać. Mimowolnie jęknęła półgłosem. Obolałe ciało powoli szykowało się na powitanie nowego dnia. Spojrzała raz jeszcze na dowódcę. Nadal spał. „Ach, gdybym tak miała nóż! Wbiłabym ci go w pierś aż po rękojeść. Wdarłabym się do twojego snu i cicho zemściła. Nie wiedziałbyś nawet, że jesteś martwy!” Wiedziona pragnieniem spełnienia swej groźby, owczarzówna zaczęła gorączkowo przeszukiwać posłanie, które umościł sobie herszt rozbójników. Zanim jednak znalazła nóż, obok niej pojawił się przyboczny. Podchodził widać poważnie do obowiązków stróża bezpieczeństwa swojego zwierzchnika. A może po prostu na niego przypadła poranna warta? W każdym razie z wykrzywionej niechęcią twarzy i szykującej się do ataku postawy córka hodowców odczytała, że mężczyzna przejrzał jej plany i gotów był bronić swego dowódcy.
Zadał jej pytanie podniesionym głosem, ale mogła tylko bezradnie pokręcić głową, gdyż nie rozumiała ani słowa z potoku gniewnych dźwięków, jakie z siebie wydawał. Nie znała jego mowy.
— Sikać — powiedziała więc tylko w swoim języku. — Muszę iść na stronę.
Mówiła prawdę. Mimo że niczego nie jadła i nie piła od wczorajszego poranka, czuła, że pęcherz jej za moment pęknie, o ile nie zapewni sobie chwili samotności w ustronnym miejscu. Tylko że dookoła brak ustronnych miejsc. Wszędzie, aż po widnokrąg, faluje step. Niskie turzyce kładą się pod naporem wschodnich powiewów. Nie ma drzew, krzewów ani pagórków. Płasko. Westchnęła ciężko i, nie zważając na coraz prędsze i bardziej natarczywe pokrzykiwania przybocznego, powtórzyła uparcie:
— Siku.
— Idziemy — ktoś położył ciężką rękę na ramieniu córki hodowców.
Zamieszanie obudziło dowódcę. Stał teraz za plecami dziewczyny, miażdżąc jej bark w uścisku silnej dłoni. Wydał krótki, szczekliwy rozkaz swojemu człowiekowi, na co tamten natychmiast zamilkł, skłonił głowę, obrócił się na pięcie i odszedł, by uwolnić spętane na noc konie.
Owczarzówna powlokła się za hersztem zbójeckiej bandy, pozostawiając za sobą budzące się powoli obozowisko.
— Tutaj — powiedział mężczyzna, przystając w miejscu ani odrobinę nieróżniącym się od innych.
— Dobrze. Ale… odwróć się.
Wzruszył ramionami i spojrzał na nią kpiąco, nie zamierzając spełnić prośby.
Zrezygnowana owczarzówna kucnęła, by ulżyć pęcherzowi. Dowódca morderców obserwował ją zimnym, obojętnym wzrokiem.
— A teraz uczesz włosy.
Wstała wolno i odruchowo dotknęła głowy. Miała wrażenie, że się przesłyszała.
— Uczesz włosy — powiedział ponownie. — Są bardzo potargane.
„Przeszkadzają ci moje nieuczesane włosy?”, pomyślała dziewczyna. „A to, że masz na sobie zakrwawione spodnie, to ci nie przeszkadza? A brudna płócienna kurta? A czerń pod paznokciami? A nierówny cień zarostu na twarzy? Wszystko to nic? Drobiazgi wobec tego, że ja mam potargane włosy? Morderca, złodziej i gwałciciel. Znawca niewieściej urody!”
Bliska obłędu owczarzówna wyswobodziła palce z gęstego kołtuna, w który zmieniła się misternie ułożona wczoraj fryzura. Jej ręka półświadomie zsunęła się w dół, z potylicy zawędrowała na szyję i do przodu, by ostatecznie znaleźć swój cel na zawieszonym na szyi woreczku. Przez jego cienki, przyjemny materiał wyczuwała kształty przedmiotów, jakie kryły się za miękką barierą jedwabiu. Sięgnęła do środka, by wydobyć stamtąd kościany grzebień, mocny rzemyk i kilka ozdobnych spinek z giętego metalu. Ugładziła ciemne pukle, w jednej chwili pozwalając im opaść na plecy połyskującą w porannym słońcu kaskadą, by za moment zamknąć ich obfitość w lewej dłoni. Prawą sięgnęła do rzemienia. Chciała ujarzmić włosy nisko upiętym kucykiem.
— Zapleć je w warkocz. — Dowódca wciąż stał obok, pozornie skupiony na tym, co dzieje się w obozowisku. Naprawdę jednak uważnie obserwował ruchy córki hodowców.
— Nie potrafię — odpowiedziała, bezradnie rozkładając ręce.
Mężczyzna był zaskoczony. Zdziwienie ustąpiło rozbawieniu, kiedy dziewczyna tłumaczyła:
— Nigdy nie musiałam sama układać sobie fryzury. Zawsze robiła to za mnie matka. Albo służka. Jedna z tych, które wczoraj zabiliście…
Herszt zbójców parsknął śmiechem.
— Obróć się, córo owczarza. Sam zaplotę twój warkocz.
Sprawnie rozdzielił falujące włosy dziewczyny na trzy równe pasma. Szybko je ze sobą przeplótł. Prawe, lewe, środkowe. Prawe, lewe, środkowe. I tak wiele razy, nim ostatecznie zniewolił je podwójnym węzłem rzemienia.
— No — powiedział z dumą, zadowolony z efektu.
Mocno chwycił swoją brankę za ramię i odprowadził z powrotem w stronę towarzyszy. Ludzie krzątali się koło obozowiska, koni i śniadania. Szykowali się do dalszej drogi i nie zwracali uwagi ani na to, co robi ich dowódca, ani należąca do niego kobieta. Wszyscy — poza jednookim starcem. Ten przypatrywał się uważnie im obojgu. Wolno przeżuwając kolejne kęsy suszonego mięsa, z dezaprobatą poruszał gęsto naznaczoną bliznami głową. Wyraźnie nie podobało mu się to, co widzi.
***
— Nie dość ci naszych kobiet, synu?
Dowódca obrócił głowę, spoglądając kpiąco w jedyne oko swego rozmówcy. Stary wojak chwilę temu zrównał swojego konia z karym wierzchowcem, niosącym na grzbiecie dwoje ludzi. Dziewczyna siedziała z przodu, przytrzymując się rękami wyłożonego poduszką łęku siodła, mężczyzna eskortował ją z tyłu, skupiony na cichej rozmowie ze starcem. Swobodnie omawiali wydarzenia wczorajszego dnia. Nie krępowali się, wiedząc, że córka owczarzy ich nie rozumie.
Sędziwy wojownik chwalił mądrość młodego dowódcy:
— Sprytnieś to rozegrał. Dobrze, że nie posłuchałeś rady Stratosa. Uderzenie na ufortyfikowaną wioskę to zbyt duże ryzyko. Bezbronny obóz narzeczeński… to co innego.
— Swoją drogą dziwne obyczaje mają ci hodowcy. Żeby pozostawiać bez opieki swój majątek i swoje kobiety!
— Ryzyko zwykle nieduże, a nagroda może być znaczna. Chodzi im o to, by wynegocjować jak najlepsze warunki kontraktu małżeńskiego, zanim oddadzą oblubienicę rodzinie pana młodego. W końcu nie każda jest tak ładna jak ta tutaj…
Starzec rzucił szybkie spojrzenie na twarz milczącej dziewczyny. Udała, że nie zauważa jego wzroku. Wpatrywała się w monotonnie płaski krajobraz, jaki się przed nimi rozpościerał.
— No cóż — kontynuował jednooki — tym razem owczarze mieli pecha, a my szczęście. Stado, świeże konie, kobierce, metale. Urodziłeś się pod mądrą i sprzyjającą gwiazdą, Synu Rybaka!
— Zesłała mi świetnego nauczyciela. — Młody mężczyzna nieznacznie skłonił głowę przed starszym.
— A jednak w tej jednej sprawie nie posłuchałeś moich nauk. Nie podobają ci się nasze kobiety? — Staruch uparcie wrócił do tematu.
— Nie. Wiesz, że nie.
— Zbyt są dla ciebie wyzwolone?
— Zbyt męskie. Za twarde.
— Ta tutaj jest miękka. — Jednooki wychylił się w siodle i chwycił raptownie ramię dziewczyny. Wystraszył ją tym i skrzywdził, zaciskając palce na posiniaczonej części ciała. Krzyknęła przestraszona i zaraz skuliła się w sobie, zagryzając wargi i usiłując powstrzymać płacz.
— Zostaw ją, Borf. Ma dosyć. Tak jej wczoraj dogodziłem, że jeszcze ze dwa księżyce będzie lizać cipę! — Dowódca zarechotał obrzydliwie, mrugając porozumiewawczo w stronę swego rozmówcy. Temu jednak wyraźnie nie było do śmiechu.
— Ona nie przetrwa u nas. Jest za miękka!
— Zobaczymy. Najwyżej zdechnie. I co z tego?
— Wcześniej narobi ci kłopotu!
— Jak?
— To branka! Rozumiem, że mogą nie odpowiadać ci nasze wolne górskie kobiety. Ale na boga wojny, synu, dlaczego nie kupisz sobie niewolnicy? Stać cię na nią!
— Po co mam kupować coś, co mogę sobie wziąć, Borf? No po co? — Wypowiadając te słowa, dowódca pociągnął córkę owczarzy za warkocz w taki sposób, że musiała odchylić głowę do tyłu i spojrzeć w jego rozbawione oczy. Nie rozumiała słów mężczyzn. Ale zdawała sobie sprawę, że mówią o niej. Ton rozmowy nie wróżył niczego dobrego. Dwie słone łzy potoczyły się w dół po jej policzkach.
— Nie udawaj, że nie pojmujesz, o co mi chodzi, Art! — Stary wojownik był wyraźnie zirytowany. — Nie masz prawa mieć branki — rzucił jeszcze i spiął konia.
— Sam jestem brańcem, Borfie Bezoki. Twoim brańcem! — krzyknął za oddalającym się towarzyszem dowódca.
— To nie to samo, Art, i ty o tym bardzo dobrze wiesz, Synu Rybaka.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki