- promocja
- W empik go
Wars i Sawa - ebook
Wars i Sawa - ebook
„Kompleksowy przewodnik po współczesnej Warszawie. Dzięki tej lekturze w przystępny sposób dowiesz się, gdzie w stolicy czają się biesy, gdzie jadają plugawe kulty, gdzie czatują okultystyczne fankluby i gdzie w mordę nie dostać. Pozycja obowiązkowa” – Zbigniew „Nominum” Szatkowski, klawiszowiec Votum
„«Warsa i Sawę» przeczytałem z dużym zainteresowaniem. Pomysł jest bardzo ciekawy – świetnie, że ktoś zabrał się w ten sposób za tworzenie nowego, fantastycznego folkloru dla Warszawy. Miłośnikom fantastyki o wartkiej akcji książka na pewno się spodoba. Wielkim atutem autora jest też lekkie, niewymuszone poczucie humoru i znajomość topografii Warszawy” – Rafał Bielski, redaktor naczelny miesięcznika „Skarpa Warszawska”
O Autorze:
ADAM PODLEWSKI – gawędziarz konwentowy, historyk, laureat kilku konkursów literackich, m.in. Falkon, Brwikon. Autor opowiadań publikowanych w kilku antologiach i czasopismach oraz kryminału historycznego „Honor i Zbrodnia”. Współzałożyciel Warszawskiego Towarzystwa Fantastycznego „Wykrot”. Redaktor naczelny 2Fantomu: Fantastycznego Dwumiesięcznika”.
Kategoria: | Fantasy |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-63842-41-3 |
Rozmiar pliku: | 2,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Na głupie pytanie: „gdzie znaleźć dyskretnych detektywów-okultystów”, można odpowiedzieć tylko w sposób równie głupi: „w internecie”. Tak właśnie zrobiła Pani Prezydent Stolicy po wykorzystaniu znanych jej rozsądnych sposobów. Zaprosiła do gabinetu najbardziej zaufanego asystenta i to zapytanie wklepali razem w wyszukiwarkę. Zignorowali pierwsze osiem adresów (wśród których znajdowały się witryny pornograficzne oraz wykonane niechlujnie strony okulistów), po czym trafili na tajemniczą firmę „Wars i Sawa”. Niestandardowe usługi detektywistyczne. Asystent przygotował bezpieczną linię, po czym wręczył pryncypałce telefon.
– Jeśli zdradzicie mediom zapis naszej rozmowy, wlepię wam taki podatek gruntowy, że sprzedacie nerki własnych dzieci – powitała rozmówcę Pani Prezydent.
– Mieszkam za miastem – odparł zachrypnięty, męski głos. – A proszę mi przypomnieć, z kim mam przyjemność?
Pani Prezydent, nie czekając na zgodę detektywa, oznajmiła, jakie są warunki spotkania. Miała szczęście, ponieważ Zygmunt na początku chciał przerwać połączenie. Przed południem rzadko z kimkolwiek rozmawiał, a telefon o dziewiątej stanowił dla niego złamanie wręcz religijnego tabu. Zanim sięgnął do czerwonego guzika, rozpoznał głos Pani Prezydent i… fala zaciekawienia przebiła się przez mur niewyspania. Podana na końcu monologu suma do reszty zdobyła uwagę detektywa.
– Kawiarnia „Siedzący Struś” – oznajmiła Prezydent. – Punkt dwunasta, inaczej nici z kontraktu.
Zygmunt potwierdził, rozłączył się, uśmiechnął, po czym się przeraził. Właśnie odkrył, że władze jego miasta wydawały pieniądze na szemrane usługi okultystyczne. Prowadząc ten biznes, wiedział aż za dobrze, jak wielu oszustów tylko czekało na państwowe i samorządowe kontrakty. Niestety obywatelska dusza detektywa znów szybko zapadła w drzemkę, a bezwzględne ciało rozpoczęło przygotowania do ubicia interesu.
* * *
Zadzwonił po Agnieszkę. Ta oczywiście nie spała, nie wiedzieć czemu traktując wciąż piątek jako część tygodnia pracy, a nie weekendu. Kończyła właśnie poranne zajęcia i mogła dotrzeć do kawiarni na czas. Spotkali się przy lokalu na kilka minut przed wyznaczonym terminem, powitali się i wymienili uprzejme uwagi.
– Jeśli to jest profesjonalny strój pogromcy duchów, to wolę, abyś przychodziła po cywilnemu – ocenił szczerze Zygmunt.
Agnieszka była uroczą, drobną blondynką o niewinnej twarzy i maniakalnie optymistycznym uśmiechu. Jak zwykle wystroiła się wiosennie, mimo że wiosna jeszcze do Warszawy nie wróciła (i temu Zygmunt się nie dziwił). Czerwony polar i kwietna sukienka nie do końca odpowiadały imidżowi, który detektyw starał się dla firmy tworzyć. Zygmunt sam był ubrany w płaszcz prochowiec, uprasowane spodnie oraz przysmaloną na krawędzi kamizelkę. Na Sherlocka Holmesa nie wyglądał, ale przynajmniej wyróżniał się z tłumu porządnie nudnych ludzi.
– Daj spokój. Nie będę chodziła na wykłady w jakichś wiktoriańskich fiszbinach. Zleceniodawcy powinni cenić w nas nie wygląd, ale profesjonalizm.
– Ale jeśli nie możemy im zapewnić profesjonalizmu, spróbujmy tworzyć choć dziarskie pozory – mruknął Zygmunt.
– Wchodzimy, Zysiu? – zapytała pani detektyw do spraw specjalnych.
Weszli i zajęli zarezerwowany stolik. Pani Prezydent i asystent już czekali. Ta dwójka kamuflowała się tak dobrze, że Zygmunt wziął ich za odpoczywający podczas przerwy personel lokalu. Urzędniczka natychmiast przysiadła się do detektywów i wyciągnęła z torby radyjko tranzystorowe. Nastawiła na częstotliwość pewnej religijnej rozgłośni, bardzo nielubianej przez władze jej partii.
– To przeciw podsłuchom – wyjaśniła przy akompaniamencie transmitowanego nabożeństwa. – A teraz słuchajcie, bo to, co powiem, jest tak głupie, że po raz kolejny nie powtórzę. – Miała rację, było głupie.
– Przepraszam, muszę ustalić podstawowe fakty – powiedział Zygmunt, ściskając w dłoni ołówek. Na stole leżał notes, ale detektyw nie zapisał jeszcze ani jednego słowa. – Twierdzi pani, że czynniki paranormalne powstrzymują panią przed budową trzeciej nitki warszawskiego metra? – Pani Prezydent skinęła głową. – Czy, o ile zdobędziemy na to dowody, zamierza je pani przedstawić w najbliższej kampanii wyborczej?
– Nie! – wykrzyknęła Prezydent. Chciała uderzyć pięścią w stół, ale trafiła na palce asystenta. – Chcę się dowiedzieć, co to za diabelstwo! Cztery wypadki w przeciągu dwóch miesięcy. Niedoczekanie, media zaraz zwęszą, że nie ubezpieczyliśmy sprzętu.
– Załatwimy tę sprawę – zapewniła Agnieszka cukierkowym głosem. – Moce piekielne się nas nie imają. Trafiła pani na profesjonalistów.
* * *
Na miejsce budowy pojechali niebieskim samochodem Agnieszki. Zygmunt wiele razy pomstował na wesoły kolor oraz niezbyt groźny wygląd wehikułu, ale jego partnerka była nieugięta. Pochodzące ze wschodniej Azji auto – pewnego europejskiego koncernu – mało paliło i parkowało w miejscach, które o zdatność postojową mało kto podejrzewał. Zresztą Zygmunt nie miał wielkiego wpływu na politykę finansową firmy. Spółka „Wars i Sawa” utrzymywała się jedynie w niewielkim stopniu z jego stypendium, w większym – z kieszeni rodziców i chłopaka Agnieszki. Detektyw dostarczał głównie własne umiejętności oraz wizerunek.
Dotarli do wykopów przed pierwszą. Odgrodzony fragment Grochowa przyciągnął chyba wszystkie maszyny ziemne niezaangażowane w powstrzymywanie inwazji bagien na Stadion Narodowy ani w rycie gliny przy budowie obwodnicy. Koparki, dźwigi i betoniarki trwały chwilowo w pełnym powagi spoczynku, ale – jak zapewniała Pani Prezydent – wyłącznie ze względu na panującą na budowie klątwę.
– Inspektorzy budowlani. Europejska Agencja Rozwoju Inżynierii Podziemnej – oznajmił Zygmunt, pokazując brygadziście legitymację uniwersytecką. – Przysyła nas Pani Prezydent.
– Aha… to zapraszam! – Na twarzy starszego budowlańca zagościł wyraz niebiańskiego spokoju. Być może inżynier uznał, że kontrolerzy unijni to gatunek tak wytrzymały, że aż niemożliwy do wytępienia, więc w przeklętych wykopach bezpieczny. – Czy życzą sobie państwo gumiaki? Bo hełmy, to trzeba…
Detektywi weszli do magazynowego kontenera, gdzie przywdziali odzież ochronną. Zygmunt już klął na przedwiosenną pogodę i niewiarygodnie agresywne błoto warszawskiego Grochowa. Jego spodnie zakwitły kamuflażem szarych plam, a płaszcz dostał wysypki w tym samym kolorze. Agnieszka zabrudziła się równie poważnie, ale połączenie sukienki z gumofilcami nadawało jej wygląd Alicji z Krainy Późnego Gierka. Dziewczyna dyskretnie założyła na kolana ochraniacze motocyklowe. Na szczęście kraj sukienki zasłaniał ten kompromitujący zawodowców element wyposażenia. Dostali kaski z latarkami czołowymi, choć akurat podręczne halogeny, race oraz pałeczki fluorescencyjne Zygmunt nosił ze sobą zawsze (również na zajęcia do Instytutu Filologii Klasycznej, co kilka razy spowodowało nieprzyjemne incydenty). Pokierowani przez brygadzistę, ruszyli do windy.
Na dole nie spotkali robotników. Tylko dwóch kopaczy spoglądało na detektywów z góry, to jest z poziomu gruntu. Bali się. Zygmunt od razu rozpoznał szczerą miłość polskiego budowlańca do fajrantów, ale w cichym zachowaniu personelu widać było coś więcej niż lenistwo. Kiedy wyszli z kabiny na dnie dziesięciometrowego rowu, detektyw natychmiast wyciągnął z torby kuszę. Złożył ją kilkoma sprawnymi ruchami, po czym osadził w łożu poświęcony bełt. Wiedział, że broń miotająca wygląda profesjonalnie, oldskulowo i retro, ale akurat tym razem nie był zadowolony z imidżu zawodowca. W spotkaniu z czynnikiem nadprzyrodzonym wolałby mieć do dyspozycji automatyczny pistolet ze święconymi kulami. Niestety klamka pozostawała towarem nielegalnym, ale zdatna do bezgłośnego zabicia człowieka z odległości stu metrów kusza – ponoć nie (w rzeczywistości wymagała pozwolenia, a Agnieszka o tym wiedziała; nie chciała jednak obciążać Zygmunta kolejnym problemem). Przynajmniej tak było według Agnieszki. Studiowała prawo i (chyba) znała się na rzeczy. Prawniczka in spe dzierżyła dumnie paralizator oraz krucyfiks – wyposażenie typowe dla początkujących łowców potworów.
– Po prostu tam wejdziemy? – zapytała Agnieszka, a jej wspólnik skinął głową. – O jejku, jejku, co by powiedział Błażej, gdyby wiedział…
– Aha… – przypomniał sobie detektyw – wycisz komórkę. Ostatnim razem skompromitowałaś nas w środowisku i w co najmniej jednej sferze astralnej. Idę przodem.
Blondynka pokornie wyciszyła aparat, a Zygmunt zapalił latarkę. Tunel nie wyglądał zachęcająco. Po oświetleniu podłoża pokazywał swoją wilgoć i brud. Budowę – jeszcze przed zetknięciem się z tajemniczą klątwą – prowadzono tak niechlujnie, że groziła intruzom śmiercią nawet bez interwencji sił nieczystych. Korytarz schodził delikatnie w dół, niknął w mroku i błocie i pachniał zgnilizną. Detektyw musiał zdać się na partnerkę. To Agnieszka przejawiała bez porównania silniejszą wrażliwość astralną. Zygmunt uśmiechnął się do wspomnień. Po jednej z sesji RPG, jeszcze w liceum, musieli sprzątać sufit pokoju z ektoplazmy i spalić dywan, zanim rodzice przyszłej łowczyni zauważyliby wypalone eterycznym ogniem znaki okultystyczne.
– Czuję ziemię – oznajmiła blondynka. – Dużo.
– Mam pewną teorię wyjaśniającą zjawisko – mruknął Zygmunt, rozchlapując nogą błoto.
– Nie! Chodzi mi o żywioł – dodała dziewczyna. – Tu się skrzy. To silne miejsce i faktycznie mogło ściągnąć jakichś amatorów łatwo dostępnej mocy. Chociaż… – zamilkła na chwilę, idąc jednak za towarzyszem. – ON tu jest! – oznajmiła w końcu.
Odruchem, wyuczonym przez lata oglądania filmów sensacyjnych, detektyw sięgnął kciukiem, aby odciągnąć kurek. Przypomniał sobie jednak, że trzyma kuszę, więc tylko groźnie podniósł nieporęczną broń. Tunel milczał, a odgłosy dochodziły do łowców jedynie od strony wyjścia. Zygmunt czuł dziwaczne podmuchy powietrza, przypominające delikatny, ale pewny siebie oddech. Sam odetchnął głęboko, próbując uspokoić nerwy. Musiał zaufać talentowi partnerki, zamiast pobudzać wykarmioną tandetnymi horrorami wyobraźnię.
– To nie tu – powiedziała Agnieszka. – Równolegle do wykopu idzie drugi korytarz. Trochę głębiej i na północny zachód.
– Techniczna pętla przedwojennego tunelu wschodniego – ocenił Zygmunt. – Boże! Kopią metro nad nieczynną drogą. To się zawali i bez pomocy duchów.
– Żywiołak ziemi – powiedziała blondynka, wpatrzona nieobecnym wzrokiem w ścianę wykopu. – Albo i coś większego. Jest bardzo silny. Właśnie się obudził…
– Jest wściekły? – zapytał detektyw.
– Tak sądzę – odparła. – Robole zwalili mu na głowę sześciotonową koparkę.
Ostrożnie podeszli do wyrwy w posadzce, a Zygmunt zaświecił w dół. Projektowany kanał metra niemal przecinał pierwotny tunel techniczny Dworca Wschodniego z lat dwudziestych minionego stulecia. To tłumaczyło chyba wszystkie wypadki, ale nie oznaczało końca kłopotów. Wręcz przeciwnie, jeśli intuicja nie zawodziła łowczyni, to robotnicy obudzili pradawne zło. Był to dogodny temat do eksploatacji w kampanii wyborczej, ale nie na tym detektywi musieli się skupić.
Łowca miał w chlebaku dziesięć metrów linki oraz o połowę krótszą drabinkę. Ta druga starczyła. Ostrożnie zszedł do niższego tunelu i przytrzymał sznury. Chyba niepotrzebnie, ponieważ Agnieszka należała do najzwinniejszych studentek prawa, które Zygmunt znał. Nawet strój rodem ze szczęśliwie minionej epoki nie przeszkodził jej znaleźć się na dole w kilkanaście sekund. Ruszyli dalej, aż do szerokiej szczeliny w posadzce, która prowadziła do komory jeszcze niżej.
Świecili latarkami bez obaw, a w każdym razie obawiali się nie z powodu oświetlenia. Rozciągając zasady biologii ewolucyjnej na świat nadprzyrodzony, Zygmunt wnioskował, że potwory żyjące w ziemi dysponują dziesiątkami sposobów, aby wykryć intruzów, ale wzrok nie należy do ich atutów. Rozumowanie było słuszne, choć w niewielkim stopniu poprawiało samopoczucie łowcy. Agnieszka kroczyła dziarsko i bez strachu, ponieważ darzyła przyjaciela irracjonalnym zaufaniem. Była wręcz pewna, że chuderlawy student filologii klasycznej obroni ją w każdej sytuacji. Krótko mówiąc, mimo budzącego zainteresowanie Mensy wysokiego ilorazu inteligencji, nie należała do istot roztropnych.
Rozpadlina odsłaniała tunel, ale nie taki, do jakich łowcy byli przyzwyczajeni. Dziwaczny kształt, zapach i aura żywiołu ziemi (włosy Agnieszki niemal skrzyły) wskazywały, że kręconego korytarza nie wykopały ludzkie maszyny. Po średnicy przewodu, która przekraczała pięć metrów, Zygmunt oszacował wielkość ziemnego stwora. Po tym niewesołym rozumowaniu, spuścił cięciwę z kuszy. Pojedynczym bełtem nie mógł zaszkodzić monstrum, sobie jak najbardziej.
– Chyba tam nie zejdziemy… – z nadzieją mruknęła łowczyni.
– Musimy wiedzieć, z czym mamy do czynienia – odparł Zygmunt. – Idź do drabinki. Ja go wywabię, cyknę fotkę, a potem spadamy. Odpowiada? – Pokręciła przecząco głową. Ufała w zdolności towarzysza, ale nie aż tak. – No jakoś musimy go sprawdzić… – dodał już mniej pewnie detektyw.
Złośliwość losu stanowi najsilniejszą zasadę rządzącą wszechświatem. Agnieszka nie zdążyła ostrzec towarzysza, zanim pierwszy wstrząs posłał ich na ziemię. Dziewczyna puściła latarkę, która wpadła do korytarza pod nimi. Właściwie łowczyni miała podążyć za przedmiotem, ale Zygmunt chwycił ją za ramię. Zastygli na krawędzi rozpadliny, przez kilkanaście sekund ciesząc się niewiedzą. Dopiero potem zrozumieli, że potworny huk, dobiegający z dołu, nie mógł być odgłosem zbliżającego się pociągu.
– Spadamy! – syknął detektyw. W złą godzinę. Spadli.
Podłoga pękła, a dwójka łowców ruszyła na spotkanie nieznanego. Uderzenie w ziemię (zwłaszcza po pięciu metrach lotu) nie należało do przyjemnych, a prawdę pisząc, było paskudne. Na szczęście grunt, w który wbiły się nogi detektywów, był miękki, a jakimś cudem żaden fragment sklepienia nie wylądował na ich karkach. Z trudem wyciągnęli stopy z błota i ruszyli tunelem na zachód.
Huk nad nimi wzmagał się z każdą sekundą. Zygmunt zrozumiał, że obecność stwora maskowały do tej pory odgłosy z niedalekiego tunelu drugiej linii metra. Biegli dobre kilka minut, aby wreszcie wpaść w jakąś szczelinę, na szczęście płytką. Zygmunt padł na ziemię, Agnieszka na Zygmunta, a fala błota na nieszczęsną dwójkę. Łowca nie mógł się zdecydować, czy rozpaczać z powodu śmiertelnego zagrożenia, czy stanu swojej ulubionej kamizelki.
– Ciii… – szepnął towarzyszce do ucha. – Agnes, musimy coś zrobić. Jesteś cała? – odpowiedziało mu potwierdzające mruknięcie. – Możesz biec? – mruknięcie zaprzeczyło, ale nie dość stanowczo, aby łowca uwierzył. – Nie słyszę go. Zaraz zapalę latarkę i jeśli będzie bezpiecznie, ruszymy do punktu zawału. Tam jakoś wejdziemy na górę. Mam jeszcze dziesięć metrów liny.
Zygmunt wstał ostrożnie, podparł przyjaciółkę tak, że podnieśli się niemal do krawędzi szczeliny. Łowca wyjrzał w ciemność tunelu, podniósł halogen i nacisnął włącznik. Widok zaskoczył go niepomiernie, ponieważ tam, gdzie spodziewał się zastać pustkę, zobaczył jasnoszarą tarczę o średnicy przekraczającej metr. Na jej środku wisiał ciemny dysk, kurczący się od rozmiarów samochodowego koła do przekroju rury gazowej. Detektyw świecił halogenem w środek tej czerni. Dopiero wibrujący w kościach wrzask Agnieszki uzmysłowił mu, że ma do czynienia z okiem.
Działając odruchem miłośnika fantastyki i gier fabularnych, sięgnął do kieszeni po przenośne kropidło. Wrzucił kroplę wody święconej w spojówkę monstrualnego szkodnika. Jak się sekundę później okazało, Agnieszka krzyczała głośno, ale nie mogła się równać z gigantycznym żywiołakiem ziemi. Oko zniknęło, a na ziemię powaliła Zygmunta fala wibrującego dźwięku i drgania gruntu. Potwór cofał się, wręcz uciekał od nienawistnego światła i sacrum, ale akurat dla łowców nie była to najlepsza wiadomość. Nagły ruch wielkiego cielska i pchniecie groteskowymi mackami do reszty naruszyły delikatną strukturę tunelu. Opuszczenie kryjówki należało do zachowań ze wszech miar rozsądnych.
Zygmunt chwycił Agnieszkę za ramię, wygramolił się ze szczeliny i wciągnął towarzyszkę. Widząc w świetle latarki walące się przed nim grudy ziemi, ruszył na zachód, w głąb korytarza – dalej od potwora, ale i znanego im wyjścia. Szczegóły tego biegu zatarły się mu w pamięci. Wiedział tylko, że w pewnej chwili poczuł podmuch powietrza z góry, chwycił gruby kabel (na szczęście martwy) i wciągnął się z Agnieszką kilka metrów wzwyż. Potem został prawie zabity przez ruszający z Centralnego pociąg osobowy, zgubił się w labiryncie bocznych komnat tunelu średnicowego, po czym wreszcie wszedł na jakiś zamknięty peron. Dwójka żuli, która zmieniła nieczynną odnogę w przytulne schronienie, natychmiast zauważyła postaci wychodzące z ciemności. Dopiero patrząc na ich przerażone twarze, Zygmunt zdał sobie sprawę, jak musieli być nieziemsko brudni.
– Potwory! – zawył trzeźwiejszy z lumpów. Obaj ruszyli biegiem ku zagraconej klatce schodowej.
Pokryci błotem, mokrzy, poobijani, ale bardzo szczęśliwi z przebiegu eskapady, łowcy padli na ławkę. Tam wybuchnęli śmiechem, który wydają z siebie tylko ludzie, którzy właśnie wrócili spoza granicy szaleństwa. Pięć minut później znalazła ich Straż Ochrony Kolei. Detektywi musieli nosić wyraźne znamię niedawnych przygód, bo na widok intruzów dzielni sokiści również uciekli z krzykiem.
* * *
Resztę piątku, a także część nocy z piątku na sobotę łowcy poświęcili na likwidację skutków podziemnej wyprawy. Hełmy zgubili, sukienkę Agnieszki oraz płaszcz Zygmunta musieli spalić, a plamy oleju (złapane w tunelu średnicowym) zmywali około godziny. Na szczęście szara kamizelka łowcy nadawała się jeszcze do prania chemicznego (wymagała kilku dezynfekcji). W mieszkaniu detektywa znajdowało się oficjalne biuro „Warsa i Sawy”, więc właśnie tam dokonywali regeneracji. Po zdjęciu zniszczonych ubrań i zmyciu ciepłą wodą pierwszej warstwy brudu, mogli ocenić obrażenia. Były na tyle poważne, że trzeba było wezwać Celestynę.
Musimy zrozumieć pewną przyziemną okoliczność. Detektywi paranormalni nie mogli korzystać ze standardowej oferty Narodowego Funduszu Zdrowia. Dziwaczna natura większości obrażeń szybko zwróciłaby uwagę czynników oficjalnych, to jest Ministerstwa Zdrowia, Ministerstwa Spraw Wewnętrznych oraz Kościoła katolickiego. Starsza siostra Agnieszki i niedoszła dziewczyna Zygmunta w jednej osobie była studentką czwartego roku medycyny. Nie podzielała entuzjazmu krewnej ani wobec powołania nadprzyrodzonego łowiectwa, ani samego łowcy, który wpadł na pomysł tego interesu. Przy okazji miała pewną zaletę, czyniącą z niej idealną pomocnicę – była fundamentalistyczną materialistką. Oprócz deklarowanej fanatycznie niewiary w Boga, nie uznawała żadnych fenomenów nieopisanych przez współczesną naukę. Była zaimpregnowana na doświadczenie do tego stopnia, że po pamiętnej sesji RPG pomogła zmyć ektoplazmę z sufitu, nie zadając ani jednego pytania. „Nie wierzę w to, co robię” stało się nieoficjalną dewizą jej pracy.
– Nie wierzę w to, co robię! – mruknęła Celestyna. Pochylała się właśnie nad leżącym na brzuchu Zygmuntem i zszywała ranę na łopatce. – Wyglądasz, jakbyś o włos uniknął zderzenia z pociągiem.
– Istnieje logiczne wytłumaczenie tego faktu – zauważył łowca. – Ja naprawdę o włos uniknąłem zderzenia z pociągiem.
– Wymówki… – prychnęła samozwańcza medyczka. – A to skręcenie kostki, to pewnie ślad po upadku z wysokości co najmniej trzech metrów. W cokolwiek się bawicie, nie jest to stabilna strategia ewolucyjna.
Większość ciosów, które los skierował ku Agnieszce, przejęły ochraniacze motocyklowe, mokra ziemia oraz pierś Zygmunta, więc wykpiła się tylko kilkoma siniakami i wybitym kciukiem. Siedziała na kanapie, pocieszona całusami siostry oraz silną dawką wyszabrowanych z Akademii Medycznej znieczulaczy. Patrzyła na operację, nie mogąc wyjść z podziwu dla przezorności wspólnika. Zygmunt, zanim poddał się zabiegom Celestyny, rozłożył na kanapie i podłodze gazety. To na nie kapała krew i spływały strumienie aseptyków. Teraz jęczał tylko z powodu tortur ciała, a nie z obawy o zakupiony właśnie mebel.
– No! Dzisiaj śpij na brzuchu. Niech ci jutro Agnieszka zmieni opatrunek. Zostawiam gaziki na biurku… – Po czym zmierzyła siostrę surowym wzrokiem. – Chyba nie spędzisz tu nocy? I czy w ogóle Błażej wie, gdzie jesteś?
– Nie mówiłam mu o tunelach… – odparła prostodusznie łowczyni, po czym zrozumiała intencje Celestyny. – Co, Błażej byłby zazdrosny? Wie, że ciężko pracujemy.
– Ja bym nie podejrzewała, że ten pierdoła może nastawać na twoją cześć – medyczka właśnie skończyła czyścić szwy Zygmunta – ale historie, które zapewne opowiadasz Błażejowi, są jeszcze mniej prawdopodobne.
– Prześpij się tu z nami. Będzie przyzwoiciej – zaproponował łowca, pełnym nadziei głosem, lecz został z godnością zignorowany.
– To co dalej? – zapytała Celestyna. – Nie chcę słuchać tych bzdurnych szczegółów, ale ze stanu waszej garderoby wnoszę, że coś się nie udało. Co zrobicie teraz?
– Teraz do akcji wkracza Zygi! Będzie myślał – z mocą oznajmiła Agnieszka.
– Cóż, czyli gorzej już być nie mogło – zauważyła jej siostra.
* * *
Do biblioteki ruszyli w sobotę, skoro świt. Dla Zygmunta dzień zaczynał się o jedenastej, ale z powodu powagi sprawy zrobił wyjątek i wstał o dziewiątej. Godzinę później siedział już na trzecim piętrze Biblioteki Uniwersytetu Warszawskiego i kartkował nielegalnie wyniesione z Pracowni Starodruków księgi. Jego wspólniczka pilnowała komputera i skanera, aby skopiować wskazane przez partnera fragmenty starych woluminów. Agnieszka przyuczała się do zawodów prawniczych. Nie przyswoiła ani greki, ani arabskiego, a łacinę liznęła bardzo powierzchownie. Za to znała doskonale wszelkie kruczki prawne, które pozwoliłyby uniknąć im odpowiedzialności za zabranie starych druków z zamkniętej pracowni. Wars i Sawa stanowili uzupełniający się zespół.
– Dużo tego – zauważyła Agnieszka. – Jesteś pewien, że to książka o podziemnych potworach? Nie jestem najlepsza z łaciny, ale tytuł „De Glacie Vivo” sugeruje coś związanego z lodem…
– Wiem. Skanuj, nie gadaj! – mruknął Zygmunt, wyraźnie rozeźlony tym, że Celestyna nie została. – To znaczy, przepraszam. Informacje o żywiołakach wody i lodu zbieram do mojej Księgi Wiedzy. Skoro już trafiliśmy na takie teksty przypadkiem, grzechem by było marnować okazję.
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.