Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Warszawa w 1794 r. - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Warszawa w 1794 r. - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 331 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Dru­kiem J. I. Kra­szew­skie­go (Dr. W. Łe­biń­ski) w Po­zna­niu.

Bro­ni­sła­wo­wi Za­le­skie­mu

jako pa­miąt­kę przy­ja­ciel­ską po­sy­ła

Au­tor.

11 mar­ca 1873.

Są w ży­ciu na­ro­dów chwi­le go­rącz­ki i pod­bu­dze­nia, któ­re, nie pa­trząc na ich skut­ki, (bo te wiel­ce róż­ne by­wa­ją) same przez się wle­wa­ją nowe siły w całą spo­łecz­ność, spo­tę­go­wu­ją jej wła­dze, spa­ja­ją i zbli­ża­ją lu­dzi i na dłu­gie lata zo­sta­wia­ją po so­bie nie tyl­ko pa­mięć prze­ży­tych dni ale jak­by woń uczuć, któ­re­mi roz­kwi­ta­ły.

Czę­sto po nich na­stę­pu­ją go­dzi­ny po­ku­ty i cier­pie­nia, znu­że­nia i wy­czer­pa­nia – a mimo to jak iskrą elek­trycz­ną dzia­ła na­wet wśród tego sta­nu przy­po­mnie­nie prze­szło­ści.

W dzie­jach na­sze­go kra­ju ta­kich chwil ja­snych na­prę­że­nia, roz­bu­dze­nia, pod­nie­sie­nia du­cha li­czy­my kil­ka w ostat­niem stu­le­ciu. Epo­ka sej­mu czte­ro­let­nie­go, po­wsta­nia ko­ściusz­kow­skie­go, krót­ki mo­ment pierw­szy wskrze­sze­nia Kró­le­stwa, rok 1812, 1830 i 1863 do nich na­le­żą. Każ­dy z tych mo­men­tów miał wła­ści­wy so­bie cha­rak­ter, ale wszyst­kie ra­zem wzię­te bra­ter­skie­mi rysy są do sie­bie po­dob­ne. Lu­dzie na­ów­czas jak­by siłą ja­kąś nie swo­ją, za­czerp­nię­tą z ta­jem­ni­cze­go źró­dła, mie­ni­li się, ro­śli, na­bie­ra­li siły, szla­chet­nie­li i w ich ży­ciu po­tem prze­ży­ty rok tak­że zo­sta­wał wie­ku­istą gwiaz­dą, ku któ­rej się wszyst­kie my­śli zwra­ca­ły.

Któż z nas nie znał tych nie­do­bit­ków prze­szło­ści, cho­dzą­cych po­tem jak obcy wśród nie swo­je­go świa­ta i ży­ją­cych jed­ną go­dzi­ną, w któ­rej się, sku­pi­ło całe ich ży­cie?

Pa­mię­tam, było to w szczę­śli­wych dniach mło­do­ści, po­zna­łem na wsi w jed­nym z spo­krew­nio­nych z nami do­mów pana ka­pi­ta­na Sy­ru­cia. Był on pono da­le­kim ja­kimś ku­zy­nem sa­mej pani domu i, z tego ty­tu­łu na­zy­wa­ny przez nią wu­jasz­kiem, prze­sia­dy­wał na Li­twie u pań­stwa B.

Byt to ro­dzaj re­zy­den­ta, ale ty­tuł krew­ne­go i sza­cu­nek, jaki dlań mie­li wszy­scy, przy­kre to po­ło­że­nie czy­nił zno­śnem. Ka­pi­tan Sy­ruć bar­dzo nie­chęt­nie po­ka­zy­wał się w to­wa­rzy­stwie, zwłasz­cza gdy w domu byli go­ście; że zaś dom ten w nich za­wsze ob­fi­to­wał, rzad­ko go moż­na było na­mó­wić do sa­lo­nu. Zaj­mo­wał parę po­ko­jów w ofi­cy­nie, miał ro­dzaj ma­łe­go swe­go go­spo­dar­stwa, chło­pa­ka do po­słu­gi, ko­nia i wó­zek i w domu nie­mal jak gość wy­glą­dał.

Ma­jąc mały ka­pi­ta­lik, nie po­trze­bo­wał wła­ści­wie żad­nej ła­ski, bo się z nie­go mógł utrzy­mać, – lecz w mia­stecz­ku nie rad był miesz­kać, lu­bił ci­szę i sa­mot­ność; tu był pa­nem swe­go cza­su i ko­chał pań­stwo B…, więc zgo­dził się na ofia­rę pary po­ko­jów w ofi­cy­nie. Nie ła­two jed­nak pono do tego przy­szło z razu i mu­sia­no po­zwo­lić mu pró­bo­wać tego ży­cia, nim się z niem oswo­ił. Ka­pi­tan bał się wszel­kie­go ro­dza­ju nie­wo­li, pod­dań­stwa, słu­żeb­no­ści, lę­kał się być re­zy­den­tem śmiesz­nym, jesz­cze bar­dziej stać się ko­muś cię­ża­rem i do­pie­ro naj­moc­niej prze­ko­naw­szy się, iż mu tu bę­dzie do­brze i lu­dziom z nim nie go­rzej – osiadł sta­le w Wierz­bow­ni.

Tak mil­czą­ce­go czło­wie­ka nie zda­rzy­ło mi się w ży­ciu spo­tkać… oszczęd­nym był w sło­wach aż do śmiesz­no­ści, a nie­kie­dy przez całe dnie le­d­wie kto od nie­go parę wy­ra­zów pół­gęb­kiem wy­rze­czo­nych po ci­chu usły­szał.

Po­wierz­chow­ność była przy­zwo­ita i miła… Na pierw­szy rzut oka po­zna­łeś sta­re­go woj­sko­we­go w do­brej wy­tre­so­wa­ne­go szko­le. W póź­nym już wie­ku trzy­mał się pro­sto, cho­dził kro­kiem mie­rzo­nym, choć nie bez pew­ne­go wdzię­ku w po­ru­sze­niach, no­sił się nad­zwy­czaj sta­ran­nie i czy­sto, pra­wie ele­ganc­ko i twarz miał po­waż­ną, ser­decz­ną a miłą i sło­dy­czy peł­ną, jaka rzad­ko na sta­rość po ży­ciu zo­sta­je. – Oprócz wy­ra­zu pew­nej wsty­dli­wo­ści i oba­wy, gdy się w licz­niej­szem gro­nie znaj­do­wał, nig­dy się nic nie ma­lo­wa­ło na ob­li­czu sta­re­go wo­ja­ka prócz tę­sk­ne­go ja­kie­goś za­my­śle­nia… Lu­bił do­syć czy­ty­wać, szcze­gól­niej rze­czy hi­sto­rycz­ne, ale czy­tał po­wo­li – z uwa­gą, dłu­go i, gdy mu się książ­ka z pierw­szych kart nie po­do­ba­ła, wo­lał już nic nie mieć do czy­ta­nia jak się do niej przy­mu­szać…

Zresz­tą żad­nych szcze­gól­nych na­mięt­no­ści i na­ło­gów nie miał – po­lo­wał cza­sem, ale się nie za­pa­lał do ło­wów, gry­wał nie tę­sk­niąc za grą, jeź­dził kon­no nie pa­sy­onu­jąc się do koni. Czło­wiek był wi­docz­nie zo­bo­jęt­nia­ły i wy­ży­ty, choć to mu ser­ca nie od­ję­ło do lu­dzi i mi­ło­ści ku nim.

Przy­wią­zy­wał się do nie­go każ­dy, co dłu­żej z nim po­był. On ze swej stro­ny nie na­rzu­cał się ni­ko­mu, nie ła­twy był do spo­ufa­le­nia, chłod­ny na po­zór, ale gdy raz do kogo przy­stał, choć sło­wa­mi mu nie oka­zy­wał przy­jaź­ni, czuć było, iż jej ser­ce miał peł­ne.

W Wierz­bow­ni na­uczy­li się już sto­so­wać tak do jego oby­cza­jów, że mu jak naj­więk­szą zo­sta­wia­no swo­bo­dę. Ka­pi­tan przy­cho­dził, gdy chciał, od­cho­dził, gdy mu się po­do­ba­ło, wy­jeż­dżał, wra­cał a cza­sem ty­go­dnia­mi ca­łe­mi, choć był w domu, nie po­ka­zy­wał się we dwo­rze. Miał w cią­gu roku kil­ka ta­kich na­pa­dów ja­kiemś me­lan­cho­lii, w cią­gu któ­rej od lu­dzi ucie­kał…

W po­ufa­łem zu­peł­nie gro­nie i gdy go nie wy­cią­ga­no na sło­wo, bo to był naj­gor­szy spo­sób do­py­ta­nia u nie­go cze­go­kol­wiek, gdy sam się po­wo­li roz­ga­dał, opo­wia­dał w spo­sób bar­dzo miły przy­go­dy ze swo­je­go ży­cia i służ­by. Znał lu­dzi bar­dzo wie­lu, w przy­jaź­ni był z naj­zna­ko­mit­szy­mi i ze sto­sun­ków z nimi po­zo­sta­ły wspo­mnie­nia da­le­ko żyw­sze niż in­nym. Chwy­tał znać stro­nę ży­cia i fi­zy­ogno­mii praw­dziw­szą i głę­biej umiał wnik­nąć w cha­rak­te­ry. Ale te zwie­rze­nia się jego pół­gło­sem były rzad­kie, ostroż­ne, bo­jaź­li­we i lada naj­drob­niej­sza prze­szko­da, dys­har­mo­nij­na nuta, nie­zręcz­nie wtrą­co­ne sło­wo… usta mu za­my­ka­ło.

To też gdy ka­pi­tan mó­wić za­czął, mil­cza­ło wszyst­ko… bano się ode­tchnąć i słu­dzy na­uczy­li się cho­dzić na pal­cach.

Za­miesz­kaw­szy w Wierz­bow­ni, przy­wią­zał się tu i do star­szych i do dzie­ci. Szcze­gól­niej też je lu­bił… i nas, co­śmy na­ów­czas do­ra­sta­li.

Mło­dzież była dlań jak­by przed­mio­tem cie­ka­wych stu­dy­ów, przed­się­bra­nych wi­docz­nie z pew­nym ce­lem i my­ślą, bo szcze­gól­ną zwra­cał uwa­gę na uczu­cia jej, na sło­wa, któ­re ob­ja­wić mo­gły ży­ją­cą pa­mięć prze­szło­ści kra­ju i obo­wiąz­ków dla nie­go.

Z wy­jąt­kiem tych nad­zwy­czaj­nych chwil roz­bu­dze­nia, rzad­kiej roz­mo­wy i uśmie­chu Sy­ruć pro­wa­dził ży­cie sa­mot­ne, za­mknię­te, spo­koj­ne i zwró­co­ne wię­cej ku prze­szło­ści niż ku te­raź­niej­szo­ści…

Mała gro­mad­ka lu­dzi zwa­bia­ła go cza­sem do dwo­ru, od tłu­mu szcze­gól­niej wrzaw­li­we­go ucie­kał. W dniach imie­nin, w za­pu­sty, w wi­gi­lią, po­że­gnaw­szy go­spo­da­rzów, wy­jeż­dżał gdzieś w oko­li­cę i nie wra­cał, aż gdy się uspo­ko­iło.

Do­być z nie­go coś, gdy nie miał ocho­ty opo­wia­da­nia, było nie­po­do­bień­stwem…

Na za­py­ta­nia od­po­wia­dał ru­sza­niem ra­mion, skła­da­niem ust dziw­nem a na­ostat­ku po­spiesz­ną uciecz­ką z pla­cu.

Ja mia­łem do nie­go do­syć szczę­ścia, ale nig­dym go o nic nie py­tał, mimo go­rą­cej cie­ka­wo­ści… Cha­dza­li­śmy ra­zem na prze­chadz­ki w mil­cze­niu, zbie­ra­li kwiat­ki, któ­re lu­bił, pa­trze­li­śmy sie­dząc w le­sie na oba­lo­nych kło­dach w zie­lo­ne gąsz­cze, z po za któ­rych za­cho­dzą­ce nie­bo ja­skra­wo prze­bły­ski­wa­ło, i wra­ca­li­śmy do dwo­ru cza­sem do­pie­ro po dwóch go­dzi­nach me­dy­ta­cyi, roz­ma­wia­jąc nie­co ży­wiej.

Ka­pi­tan mó­wił (gdy mu się na to ze­bra­ło) z pew­nym słów do­bo­rem, z wol­na, na­my­śla­jąc się, ci­cho i śle­dząc, ja­kie czy­nił wra­że­nie. Nie lu­bił, by mu prze­ry­wa­no.

Jak w in­nych rze­czach tak do kie­lisz­ka Sy­ruć nie miał po­cią­gu na­mięt­ne­go, nie od­ma­wiał ani wód­ki przed obia­dem, ani wina do­bre­go nie wie­le, – pi­ja­ty­ką zaś brzy­dził się nie­wy­mow­nie. Jed­nak­że gdy wie­czo­rem w ma­łem kół­ku po­da­no bu­tel­kę sta­re­go wę­grzy­na i małe do niej na­parst­ki a lu­bow­ni­cy tego na­po­ju, con amo­re, po­wo­li są­czy­li go roz­ko­szu­jąc się, Sy­ruć chęt­nie do­trzy­mał pla­cu i… na­ów­czas usta mu się roz­wią­zy­wa­ły, przy­cho­dzi­ła na­wet we­so­łość i dow­cip. – A na­za­jutrz po­wra­cał do swe­go mru­kow­stwa i, jak­by się wsty­dził wczo­raj­sze­go wy­wnę­trze­nia, smut­ny był i po­nu­ry. Już mu tego przy­po­mi­nać się nie go­dzi­ło.

Wszyst­kie jego wspo­mnie­nia zwy­kle do jed­nej od­no­si­ły się epo­ki – resz­ta ży­cia już jak­by nie ist­nia­ła, za­by­tą była i osło­nię­tą – je­śli mó­wił to tyl­ko o ko­ściusz­kow­skiej… Wie­dzie­li­śmy, że rok ten 1794 prze­żył po­mię­dzy War­sza­wą a obo­zem – dla nie­go była to go­dzi­na ja­sna, je­dy­na go­dzi­na, w któ­rej wy­czer­pał wszyst­ko, co ży­cie dać może. – Z rze­zią Pra­gi skoń­czył się dlań ten ży­wot a roz­po­czę­ło roz­my­śla­nie i po­ku­ta… Rok ten umiał na pa­mięć dzień po dniu, go­dzi­na po go­dzi­nie…

Ale też oprócz lo­sów żoł­nie­rza i kra­ju, w tym roku pono roz­strzy­gnę­ły się losy jego ser­ca i szczę­ścia na­dzie­je.

Przez dość dłu­gi prze­ciąg cza­su wi­dy­wa­łem Sy­ru­cia co kil­ka mie­się­cy. Nie zmie­nił się nic a nic, nie sta­rzał, za­wiądł tak, że już się zda­wał jak­ky pięk­ną mu­mią, za­su­szo­ną na za­wsze. Ja mia­łem czas skoń­czyć szko­ły i roz­po­cząć uni­wer­sy­tet… by­li­śmy z nim te­raz w naj­lep­szej przy­jaź­ni. W r. 1829 ja­dąc do Wil­na, na parę dni wstą­pi­łem do Wierz­bow­ni…. Kil­ka osób zna­la­zło się tam wła­śnie, lecz z naj­po­ufal­sze­go kół­ka na­sze­go…. Dru­gie­go wie­czo­ra… go­spo­darz ka­zał przy­nieść po wie­cze­rzy bu­tel­kę omszo­ne­go wę­grzy­na…. roz­po­czę­ła się przy niej nie­zmier­nie oży­wio­na ga­węd­ka.

Sy­ruć był tego dnia w uspo­so­bie­niu, w ja­kiem go nig­dy nie wi­dzia­łem jesz­cze, uśmie­chał się, faj­kę po faj­ce na­kła­dał i dow­ci­po­wał, a miał wła­ści­wy so­bie spo­sób pod­żar­to­wy­wa­nia, z ci­cha strze­lał jak z za pło­tu kon­cep­tem i milk­nął. – Sam się nig­dy nie roz­śmiał, owszem przy­bie­rał minę czło­wie­ka jak­by zi­fra­so­wa­ne­go nie­zmier­nie.

Przy­tom­ni żar­to­wa­li so­bie z za­ko­cha­ne­go pana Paw­ła, pan Sy­ruć na­wet do­po­ma­gał.

– A! co mi to dziw­ne­go, że wy so­bie ze mnie żar­tu­je­cie, pa­nie ka­pi­ta­nie – za­wo­łał Pa­weł – taki su­cha­rek, co się nig­dy w ży­ciu nie uśmiech­nął do ko­bie­ty i w oczy jej nie spoj­rzał, któ­re­mu tez żad­na ko­bie­ta nie uśmiech­nę­ła się nig­dy, co nie zna mi­ło­ści tyl­ko ze słu­chu…. Sy­ruć usta wy­dał.

– Tak pan są­dzi? spy­tał.

– Nie in­a­czej. Za­milkł ka­pi­tan i po­pił.

Do­pie­ro po pół­no­cy ode­zwa­ło się w nim, że mu za­da­no – jak­by czło­wie­kiem nie był, i win­ni­śmy temu roz­draż­nie­niu nad­zwy­czaj­ne­mu, iż nam swo­ją opo­wie­dział hi­sto­ryą pod naj­moc­niej­szem za­pew­nie­niem za­cho­wa­nia jej w ta­jem­ni­cy…. Ale – ale ka­pi­tan Sy­ruć daw­no już nie żyje….

Mia­łem póź­niej zręcz­ność z in­nych źró­deł do­peł­nić to, co mi o so­bie opo­wie­dział – i z tego stwo­rzy­ło się na­stęp­ne opo­wia­da­nie… naj­zu­peł­niej hi­sto­rycz­ne.

"Uro­dzi­łem się, mó­wił ka­pi­tan, w pa­mięt­nym roku pierw­sze­go po­dzia­łu Pol­ski…. Mogę po­wie­dzieć, żem od ko­leb­ki żył tym ję­kiem, któ­ry gwałt po­peł­nio­ny wy­wo­łał. Być może, iż w in­nych ko­łach oswo­jo­no się wpręd­ce z nie­szczę­śli­wą dolą kra­ju, w ubo­gich szla­chec­kich dwor­kach na Li­twie pa­mięć tego na­jaz­du i nie­cne­go sej­mu Po­niń­skie­go, któ­ry upraw­nił za­bo­ry, – żyła cią­gle obu­dza­jąc obu­rze­nie, ża­łość, pra­gnie­nie od­we­tu…. Ro­dzi­ce moi mie­li ma­leń­ką wio­secz­kę w Lidz­kiem, na któ­rą nas dwo­je, sio­stra i ja, i do­syć dłu­gów było w do­dat­ku. Szczę­ściem dla mnie, z prze­szło­ści zo­sta­ło nam ko­li­ga­cyi i krew­nych ma­jęt­nych wie­lu, a w owych cza­sach obo­wiąz­ki krwi zu­peł­nie in­a­czej były po­ję­te. Dzi­siaj pę­kły te wę­zły nie ob­cho­dzą­ce ni­ko­go, na­ów­czas nie wa­żył­by się naj­zim­niej­szy czło­wiek obo­jęt­no­ści oka­zać dla uboż­sze­go krew­nia­ka.

W tym świe­cie na­szym szla­chec­kim, któ­re­mu tyle wad i przy­war za­rzu­cić moż­na, po­ję­cie so­li­dar­no­ści ca­łe­go cia­ła było jesz­cze sil­ne i nie­za­chwia­ne. Sta­no­wi­ło ono po­tę­gę. – Cała szlach­ta była jed­ną ro­dzi­ną moc­no zwią­za­ną ty­sią­cem wę­złów krwi i po­łą­czeń. – Śmia­ło po­wie­dzieć moż­na, iż nie było dwóch ro­dzin szla­chec­kich, któ­re­by się z bar­dzo da­le­kie­go mię­dzy sobą, po­wi­no­wac­twa wy­wieść nie mo­gły. Dla tego szlach­cic, ja­dąc bo­daj od Bał­ty do Gnie­zna, nie po­trze­bo­wał nig­dzie go­spo­dy, za­jeż­dżał wprost do dwo­ru do pana bra­ta, a gdzie nie zna­lazł szlach­ci­ca, za­wra­cał do klasz­to­ru lub na pro­bo­stwo. I było rze­czą nie­sły­cha­ną, by mu się gdzie drzwi za­mknę­ły. Przez lat dwa­dzie­ścia moż­na było krew­nych nie wi­dy­wać, pra­wie ich nie znać; gdy przy­szła po­trze­ba się do nich ode­zwać, szlach­cic za­przę­gał do ka­ła­maż­ki ko­by­łę i ru­szał wprost do pa­ła­cu, pe­wien, że się go tam nie za­prą. Po­sa­dzo­no go tam w sza­rym koń­cu czę­sto, to praw­da, lecz go krew­ny wy­ści­skał i zro­bił, co mógł, aby po­czci­wa krew nie prze­pa­da­ła.

Oj­ciec mój ro­dził się z Nie­sio­łow­skiej a ro­dzi­na to była moż­na i se­na­tor­ska… Wie­dzie­li­śmy, iż mie­dzy ży­ją­cym pa­nem wo­je­wo­dą a nami jest bliz­ki krwi stó­su­nek, i choć nig­dy­śmy go w ży­ciu nie wi­dzie­li, gdy czas był już z domu mnie gdzieś dać dla na­uki, oj­ciec wpraw­dzie je­chać się za­wa­hał do Wil­na – ale list do pana Wo­je­wo­dy na­pi­sał, szcze­rze i otwar­cie mu ze­zna­jąc, iż mi wy­cho­wa­nia, ja­kie­go­by pra­gnął, dać nie może, za­tem do ła­ski jego się uda­je.

Cze­ka­li­śmy od­po­wie­dzi, na któ­rej in­ten­cyą nie­boszcz­ka mat­ka mo­dli­ła się co­dzień…

Zwle­kło się kil­ka ty­go­dni, co na owe' cza­sy wca­le dziw­nem nie było, bo i pocz­ty cho­dzi­ły opie­sza­le i lu­dzie pi­sać nie bar­dzo lu­bi­li. Oka­za­ło się też, że list ojca w Wil­nie pana wo­je­wo­dy nie za­stał.

Na­osta­tek z wiel­ką pie­czę­cią przy­szła wy­glą­da­na od­po­wiedź. Pa­mię­tam do­brze – iż oj­ciec ją na sto­le po­ło­żył, nie bar­dzo spie­sząc z roz­pie­czę­to­wa­niem, a mat­ka od­ma­wia­ła po ci­chu Zdro­waś­ki.

Gdy do czy­ta­nia przy­szło, oka­za­ła się da­le­ko lep­szą, niż­by­śmy spo­dzie­wać się mo­gli. List był ser­decz­ny, czu­ły, po­czci­wy, wo­je­wo­da cie­szył się, że mło­dy Sy­ruć z sy­nem jego pra­wie tego sa­me­go wie­ku wy­cho­wy­wać się może…

Ra­dość była w domu wiel­ka ale i kło­pot nie mniej­szy, bo do Wil­na wy­pra­wu­jąc na­le­ża­ło dać przy­zwo­itą wy­pra­wę. Kraw­cy, szewc, szwacz­ki mia­ły wie­le do ro­bo­ty. Gdy wszyst­ko było go­to­we, po­bło­go­sła­wio­ny przez mat­kę, spła­kaw­szy się gorz­ko, sia­dłem z oj­cem do brycz­ki i po­je­cha­li­śmy do Wil­na. Biło mi ser­ce ze stra­chu… łza­mi za­cho­dzi­ły oczy… nie wie­lem wi­dział i sły­szał, co się koło mnie dzia­ło, gdy oj­ciec wpro­wa­dził aa po­ko­je pana wo­je­wo­dy – lecz wszyst­ko to prze­szło wpręd­ce, gdym głos po­sły­szał ła­god­ny sta­re­go Nie­sio­łow­skie­go i po­czuł w mo­jej dło­ni rękę przy­ja­ciel­ską jego syna, któ­ry mnie wi­tał jak nie­zna­ne­go bra­ta.

Nie wiem, czy byli dum­ny­mi dla dru­gich, to pew­na, że dla mnie oka­za­li się naj­lep­szy­mi w świe­cie. W domu tym zna­la­złem ro­dzi­ciel­ską tro­skli­wość i ser­decz­ność. Oj­ciec mój upła­kał się z ra­do­ści i wdzięcz­no­ści. Na mnie nie zro­bi­ło to może ta­kie­go wra­że­nia jak na nim, bo jako dziec­ko świat so­bie wy­sta­wia­łem w ja­snych bar­wach, on znał go le­piej i zdzi­wił się znaj­du­jąc lep­szym, niż ma­rzył.. Dom też Nie­sio­łow­skie­go był pew­nie wy­jąt­kiem szczę­śli­wym.

Pań­sko szla­chec­kie dwo­ry ty­le­kroć już opi­sy­wa­no, że je z tych tra­dy­cyi zna­ją wszy­scy; wo­je­wo­dy też do wie­lu in­nych był po­dob­ny. Pol­ski ży­wioł zmię­sza­ny z fran­cuz­kim w nim pa­no­wał; pierw­szy mu da­wał szla­chet­ne pod­sta­wy, dru­gi ogła­dę i for­my eu­ro­pej­skie. Wo­je­wo­da no­sił się jesz­cze po pol­sku, ale mó­wił po fran­cuz­ku wy­bor­nie i ma­nie­ry miał lu­dzi wyż­sze­go to­wa­rzy­stwa. Sama pani głów­nie fran­cusz­czy­znę tu szcze­pi­ła i trzy­ma­ła. Dla tego i syn wy­cho­wy­wa­ny był przez Fran­cu­za na wpół z Po­la­kiem;

Te­goż dnia wzię­to mnie na eg­za­min i oka­za­ło się, że moja pi­jar­ska fran­cusz­czy­zna tak była śmiesz­na, iż ja z grun­tu wy­ko­rze­nić po­trze­bo­wa­no a nową na jej miej­scu za­sa­dzić.

Wy­cho­wy­wa­łem się tedy z pa­nem Ju­lia­nem, do­go­niw­szy go w na­uce i jak on spo­so­biąc do sta­nu woj­sko­we­go. Ta tyl­ko była róż­ni­ca mię­dzy nami, iż on miał jesz­cze od­być po­dróż po Eu­ro­pie i za­trzy­mać się dłuż­szy czas w Stras­bur­gu a ja z woli ojca na­tych­miast wstą­pić po­wi­nie­nem był do woj­ska. Pan Ju­lian, z któ­rym by­li­śmy w naj­czul­szej przy­jaź­ni, cią­gnął mnie bar­dzo do tej po­dró­ży z sobą, pi­sał pono po­ta­jem­nie do mo­je­go ojca, aby na nią ze­zwo­lił, prze­cież ojcu się zda­ło po­dzię­ko­wać a mnie ka­zać je­chać do War­sza­wy.

Z li­stem re­ko­men­da­cyj­nym od wo­je­wo­dy do­sta­łem się do puł­ku Dzia­łyń­skie­go, sto­ją­ce­go na­ów­czas w sto­li­cy. Przy­by­łem tu w naj­smut­niej­szą go­dzi­nę, gdy po­chlub­nej ale da­rem­nej wal­ce król miał przy­stą­pić do Tar­go­wi­cy…

Nie mó­głem po­rów­nać ów­cze­sne­go sto­li­cy sta­nu do świet­nej po­wierz­chow­no­ści jej w cza­sie sej­mu czte­ro­let­nie­go, ale ude­rzył mnie nad­zwy­czaj­ny smu­tek i po­mię­sza­nie na wszyst­kich twa­rzach… roz­pacz, na­rze­ka­nia i gwał­tow­ne roz­dar­cie na­ro­du na dwa naj­za­ja­dlej nie­przy­ja­zne so­bie obo­zy.

Co było w War­sza­wie pa­try­otów naj­go­ręt­szych do­tych­czas – na wieść o przy­stą­pie­niu kró­la do Tar­go­wi­cy ucho­dzi­ło z prze­kleń­stwy i gnie­wem za gra­ni­cę. Stron­nic­two niby re­pu­bli­kań­skie, któ­re na po­zór daw­nej wol­no­ści i praw bro­nić mia­ło, z za­ja­dło­ścią chwy­ta­ło wła­dzę, uży­wa­jąc jej na prze­śla­do­wa­nie naj­okrut­niej­sze. Mo­ska­le, od któ­rych przez lat kil­ka Pol­ska była od­wy­kła, z szy­der­stwem, butą, na­igra­wa­niem, od­gróż­ka­mi za­cią­ga­li zno­wu do sto­li­cy. Ad­he­ren­ci ich, po­ubie­ra­ni w mun­du­ry ro­syj­skie, okry­ci or­de­ra­mi, oto­cze­ni stra­ża­mi ob­ce­mi, pysz­ni­li się na uli­cach.

Po­nie­waż woj­sko roz­pusz­czać w czę­ści, re­or­ga­ni­zo­wać i zmniej­szać mia­no, trud­no się na­wet było do­stać do nie­go i ja ra­czej wśli­zną­łem się do służ­by, niż do niej zo­sta­łem przy­ję­ty. Sta­ło się to po ci­chu, za wiel­ką for­są i z nie­ma­łe­mi trud­no­ścia­mi.

– Nig­dy może zwy­cięz­ka rze­czy­wi­ście par­tya nie ob­cho­dzi­ła się okrut­niej ze zła­ma­ny­mi na pla­cu boju współ­ziom­ka­mi, – jak Tar­go­wi­cza­nie z kra­jem, nad któ­rym z ła­ski wojsk ro­syj­skich za­pa­no­wa­li – po­cząw­szy od kró­la, któ­re­go po­jo­no żół­cią i wy­dar­to mu wszel­ką wła­dzę, aż do ostat­nie­go żoł­nie­rza dano uczuć wszyst­kim, że Kos­sa­kow­scy i Po­toc­ki mają za sobą po­par­cie ce­sa­rzo­wej Ka­ta­rzy­ny.

Mnie, com się mało mógł wów­czas za­sta­no­wić i są­dzić, ude­rza­ło na­wet nie­li­to­ści­we to ob­cho­dze­nie się z kra­jem.

W imię… wol­no­ści naj­strasz­niej­szy w świe­cie za­pa­no­wał de­spo­tyzm.

Nie zdzi­wi się nikt, gdy się przy­znam, że dwu­dzie­sto­let­ni na­ów­czas, w pierw­szych chwi­lach po przy­by­ciu do War­sza­wy, uszczę­śli­wio­ny mun­du­rem, wi­do­kiem sto­li­cy, no­we­mi tylą, przed­mio­ta­mi i ludź­mi mało zwra­ca­łem uwa­gi, za mało czu­łem, co mnie ota­cza­ło. Stop­nio­wo po­tem ogar­nia­ła mnie trwo­ga i bo­leść..

Go dzień obi­ja­ły mi się o uszy na­rze­ka­nia na pa­nu­ją­cych na­ów­czas Tar­go­wi­czan i ob­cho­dze­nie się ich z kra­jem. Na­wet dzie­cin­ny umysł ude­rzy­ła w koń­cu ta sprzecz­ność de­spo­ty­zmu bez­wględ­ne­go, któ­ry swo­bo­dy re­pu­bli­kań­skie miał krze­wić.

Str­wo­żo­ny król zu­peł­nie bez­wład­ny sie­dział na zam­ku, na li­sty im­per­ty­nenc­kie Szczę­sne­go od­po­wia­da­jąc peł­ne­mi wzglę­dów sty­li­za­cy­ami swej kan­ce­la­ryi. – Od­da­wa­li mu ho­no­ry je­ne­ra­ło­wie ro­syj­scy – ale Tar­go­wi­cza­nie wca­le się nie kry­li z za­mia­ra­mi bo­daj de­tro­ni­za­cyi…

Ten mię­so­pust ośle­płych pa­nów re­pu­bli­ka­nów trwał tyle tyl­ko, ile było… po­trze­ba Ro­syi, aby na so­bie nie­przy­ja­znych lu­dziach po­mści­ła się za sejm czte­ro­let­ni… Nie na­zy­wa­no in­a­czej sej­mu tego jak spi­skiem, kon­sty­tu­cyi za­ma­chem i re­wo­lu­cyą,…

Na­stą­pił ów okrop­ny sejm, na któ­ry kró­la pra­wie prze­mo­cą mu­sia­no wy­cią­gnąć z War­sza­wy. But­ni Tar­go­wi­cza­nie zna­leź­li się wzię­ty­mi w mat­nia.

Krót­ka chwi­la pa­no­wa­nia ich prze­szła, Mo­skwa dała uczuć, że ona tu jed­na roz­ka­zu­je i roz­rzą­dza. – Jak pio­run padł na zdraj­ców wy­rok no­we­go roz­bio­ru kra­ju, któ­re­go ośle­pli do ostat­ka nie przy­pusz­cza­li.

Było coś okrop­ne­go na­wet dla naj­obo­jęt­niej­szych, naj­mniej ro­zu­mie­ją­cych, co się dzia­ło w tym sej­mie gro­dzień­skim – któ­ry Pol­skę do­bi­jał… ale pra­wie, w tej­że chwi­li, gdy na se­syi nie­mej pod­pi­sa­no wy­rok na Pol­skę, roz­bu­dzi­ło się uczu­cie po­wszech­ne zgro­zy, obu­rze­nia, roz­pa­czy tak gwał­tow­nej, iż nie moż­na było wąt­pić, że za sobą bo­daj nie­wcze­sny wy­buch po­cią­gnie.

Ka­ta­stro­fa ta przy­cho­dzi­ła nad­to świe­żo po wspo­mnie­niach czte­ro­let­nie­go sej­mu, pa­da­ła na go­rą­ce jesz­cze, nie­osty­głe na­dzie­je, a to­wa­rzy­szy­ło jej obej­ście się Mo­ska­li z kra­jem tak okrut­ne, iż wszyst­ko, co żyło, jak­by jed­nym gło­sem za­wo­ła­ło – Le­piej gi­nąć niż ścier­pieć ta­kie upodle­nie i nie­wo­lę!

Nig­dzie może wy­pad­ki te nie uczy­ni­ły ta­kie­go wra­że­nia jak u nas w woj­sku… Mó­wio­no ó roz­pusz­cze­niu go, o uszczu­ple­niu, o ro­ze­sła­niu po kra­ju, o gwał­tow­nem wcie­le­niu do wojsk ro­syj­skich…

Po­mi­mo nad­zwy­czaj­nej pil­no­ści władz ro­syj­skich – spi­sek się zro­dził ze dniem roz­bio­ru pra­wie… We wszyst­kich jed­na myśl się po­wta­rza­ła – po­wsta­nie… woj­na… Nikt sił nie ra­cho­wał, była ko­niecz­ność ra­to­wa­nia ho­no­ru na­ro­do­we­go je­śli nie oj­czy­zny. Po­trze­ba było we krwi zmyć hań­bę tych lu­dzi, co pod­pi­sa­li wy­ro­ki na wła­sny kraj…

Jak drgnie­nie elek­trycz­ne prze­bie­gło wszyst­kich…

"Mia­łem na­ów­czas lat dwa­dzie­ścia dwa, nie mó­głem więc być przy­pusz­czo­nym ani do na­rad, ani do ta­jem­ni­cy żad­nej, ale du­sza i ser­cem na­le­ża­łem do sto­wa­rzy­sze­nia wszyst­kich mo­ich ko­le­gów, ocze­ku­ją­cych tyl­ko zna­ku do wal­ki. – Nie wiem, czy dla Mo­ska­li wi­docz­ne były ja­kie przy­go­to­wa­nia, dla nas zaś były one jaw­ne­mi…

W po­ło­wie mar­ca już w Mo­ska­lach kon­sy­stu­ją­cych w War­sza­wie znać było ja­kaś trwo­gę i nad­zwy­czaj­ne środ­ki ostroż­no­ści, przed­się­wzię­te dla utrzy­ma­nia po­rząd­ku w sto­li­cy…

Miesz­cza­nie cho­dzi­li chmur­ni, jak­by się nie zna­jąc i nie po­zna­jąc w uli­cy a rzu­ca­jąc ku so­bie ja­kie­miś po­ro­zu­mie­wa­ją­ce­mi się oczy­ma – mię­dzy woj­sko­wy­mi a nimi zna­la­zły się nie­spo­dzia­ne zna­jo­mo­ści i przy­jaźń nie by­wa­ła…

Sta­łem na­ów­czas kwa­te­rą przy Mio­do­wej uli­cy w domu Ka­ra­sia, gdzie mi krew­ni Mań­kie­wi­cze dali po­ko­ik na gó­rze. – Sta­ry Mań­kie­wicz zje­chał był tu dla le­cze­nia się na oczy, to­wa­rzy­szy­ła mu żona, a że cho­ro­ba była upar­ta, już rok tu prze­byw­szy i na­wyk­nąw­szy do mia­sta, nie my­śle­li go opusz­czać. Mań – kie­wicz, sta­ry szlach­cic ale człek z gło­wą i nie­po­spo­li­te­mi da­ra­mi umy­słu… żył bar­dzo oszczęd­nie, po li­tew­sku, ży­wił też i mnie z do­bre­go ser­ca a ba­wił się tem, że o wszyst­kiem, co się dzia­ło, wie­dzieć mu­siał. Ostroż­nym był bar­dzo, żeby się nie na­ra­zić Mo­ska­lom, prze­cież oba­wę o sie­bie zwy­cię­żał pa­try­otyzm go­rą­cy i umysł żywy a nie­spo­koj­ny.

Sta­ry cho­dził z zie­lo­ną, um­brel­ką nad sła­be­mi oczy­ma, o kiju, bo był bar­dzo oty­ły, ale w domu usie­dzieć nie mógł i od cza­su, jak tu przy­był, tyle po­ro­bił zna­jo­mo­ści, iż o no­wi­ny nie było mu trud­no. A umiał ich do­by­wać z każ­de­go tak zręcz­nie, iż sam śmie­jąc się za­pew­niał: – Mój moci bo­dzie­ju! jak we­zmę na kon­fe­sa­tę, po­wie mi na­wet to, cze­go nie wie. I tak jest – tłu­ma­czył się za­raz – tak jest, bo nie je­den raz po­wie­dział mi czło­wiek rzecz taką, któ­ra dla nie­go była nie­zro­zu­mia­ła a dla mnie wie­le zna­czą­cą.

Mań­kie­wicz na­jął był so­bie cały ten dom (nie pa­łac tego imie­nia) a to dla tego, jak po­wia­dał, że nie mógł znieść miesz­ka­nia z ludź­mi, któ­rych­by nie znał i któ­rzy­by mu mo­gli chcieć koł­ki cio­sać na gło­wie. – Na­jąw­szy po­roz­da­wał i po­wy­naj­mo­wał miesz­ka­nia, któ­rych mu nie było po­trze­ba – ale już się tu pa­nem czuł. Ta­kim spo­so­bem mnie się do­stał po­ko­ik, bo sta­ry Mań­kie­wicz przy­pa­dał mi dzia­du­niem i bar­dzo ra­nie lu­bił. Mań­kie­wi­czo­wie dzie­ci nie mie­li… przy so­bie, je­dy­na ich cór­ka za­męż­na miesz­ka­ła na Li­twie.

Nie było gor­liw­sze­go zbie­ra­cza wia­do­mo­ści, wia­do­mo­stek i plo­tek i pam­fle­tów i bro­szur nad sta­re­go Mań­kie­wi­cza. Oczy so­bie do­psu­wał, wpi­su­jąc, co tyl­ko do­stał, do wiel­kiej książ­ki, któ­rą za­wsze pod po­dusz­ką trzy­mał. W cza­sie Tar­go­wi­cy, cza­su sej­mu i te­raz, co­kol­wiek się uka­za­ło w Wied­niu lub wy­szło z po­ta­jem­nych dru­karń w War­sza­wie, wszyst­ko to mieć mu­siał…. Ską­py był tro­chę, ale na taki świ­stek nig­dy nie ża­ło­wał. Za Księ­gi ro­dza­ju Tar­go­wic­kie za­pła­cił du­ka­ta, a choć od­po­wiedź na nie nie wie­le była war­ta, ta­la­ra i za tę dał dla kom­ple­tu. A że pa­mięć miał nad­zwy­czaj­ną, wszyst­ko to po­tem re­cy­to­wał jak pa­cierz.

Obok tego go­rącz­ko­we­go zaj­mo­wa­nia się spra­wa­mi kra­ju, o któ­re­go lo­sach nig­dy nie roz­pa­czał, Man­kie – wież miał oba­wę Mo­ska­la rów­nie pra­wie sil­na jak pa­try­otyzm. – Nie spodlił się nig­dy przez nią, lecz do­syć dlań było wi­do­ku mun­du­ru zda­le­ka po­strze­żo­ne­go, aże­by za­milkł, a w domu mu­siał się po­za­my­kać i opa­trzeć pod łóż­ka­mi, nim wo­dze pu­ścił sło­wu­___ Przy­tem je­ne­ra­łom, ofi­ce­rom a na­wet fol­dwe­blom mo­skiew­skim spo­tkaw­szy ich w uli­cy ustę­po­wał z dro­gi i kła­niał się bar­dzo grzecz­nie.

Gdy się cza­sem żona z nie­go śmia­ła, od­po­wia­dał ci­cho: – Taki sys­tem mój, mo­cia bdzi­ko, taki sys­tem, dja­błu świecz­ka… a tak! dja­błu świecz­ka….

Za to w du­szy nie­na­wi­dził ich tem wię­cej, im 'ni­żej kła­niać się był zmu­szo­ny.

Jak dziś pa­mię­tam, było to wie­czo­rem dnia siedm­na­ste­go czy ośm­na­ste­go mar­ca….. Czas był szka­rad­ny, sma­gał wi­cher z mo­krym śnie­giem… na uli­cę ani było wyjść, wró­ci­łem za­wcza­su do domu. – Mań­kie­wicz mi był dał do prze­czy­ta­nia bro­szu­rę, któ­rą so­bie z rak do rąk po­ta­jem­nie po­da­wa­no – Nil de­spe­ran­dum, nu­dzi­łem się nad nią przy ło­jo­wej świecz­ce, gdy mnie na dół za­wo­ła­no na wie­cze­rza…. Ja­da­li­śmy na­ów­czas po li­tew­sku za­wsze wie­cze­rzą z dwóch po­traw zło­żo­ną, bo Mań­kie­wicz smacz­no jeść lu­bił a ba­bu­nia Mań­kie­wi­czo­wa umia­ła do­sko­na­le kuch­nią za­rzą­dzać. Pół­mi­sek wo­nie­ją­cych zra­zów stał już na sto­le, bok w bok z ka­szą ze sło­ni­ną… a sta­ry sie­dząc pal­ca­mi bęb­nił po sto­li­ku i nie jadł. Za­my­ślo­ny był dziw­nie. Jej­mość też, z za­ło­żo­ne­mi na pier­siach rę­ka­mi, za­du­ma­na, gło­wą tyl­ko rzu­ca­ła, jak­by się bi­jąc z my­śla­mi. Wszedł­szy za­raz po­strze­głem, że coś jest nie­zwy­czaj­ne­go.

Od obia­du nie wi­dzie­li­śmy się.

– Có­żeś asin­dziej na mie­ście sły­szał? hę? za­py­tał Mań­kie­wicz.

– Na mie­ście? rze­kłem – a no nic no­we­go!

– A wi­dzial­żeś ko­goś? po­czął ba­dać sta­ry, zwol­na już jed­nak przy­su­wa­jąc zra­zy.

– Wi­dzia­łem się z kil­ku to­wa­rzy­sza­mi.

– I nie mó­wi­li nic? Spoj­rzał na żonę….

– No­we­go tak da­le­ce nie sły­sza­łem.

Mań­kie­wi­czo­wie po­pa­trza­li na mnie jak­by ba­da­jąc, czy nie taję się; za­czę­li­śmy jeść.

Zna­no z tego dzia­du­nia Mań­kie­wi­cza, że plot­ki lu­bił, a w mie­ście nie zby­wa nig­dy na lu­dziach, co je no­szą, zwłasz­cza gdy się spo­dzie­wa­ją, przy tej zręcz­no­ści na­pić lub zjeść. Zra­zy już były roz­po­czę­te, gdy chło­pak oznaj­mił pana szam­be­la­na.

Pod tem na­zwi­skiem zna­ny nam był sta­ru­szek, jesz­cze za Au­gu­sta III. mia­no­wa­ny, dziś zu­bo­ża­ły, ży­ją­cy nie wie­dzieć z cze­go w mie­ście i od­gry­wa­ją­cy rolę pa­so­ży­ta. Wci­snąć się on do wszyst­kich do­mów, gdzie go tyl­ko ja­ko­kol­wiek przyj­mo­wa­no, za­ba­wiał dyk­te­ryj­ka­mi, nad­zwy­czaj ła­ko­mie za­ja­dał, po­dej­mo­wał się spra­wun­ków, po­sy­łek, przyj­mo­wał na­wet małe po­dar­ki i wi­nien był cały swój byt ta­kie­mu wy­słu­gi­wa­niu się mię­dzy ludź­mi. Wszyst­ko wi­nien bę­dąc Sa­som, nie­na­wi­dził Mo­ska­li, przy­pi­su­jąc ich in­try­gom od­su­nię­cie od tro­nu dy­na­styi sa­skiej.

Sta­ry szam­be­lan no­sił się na­tu­ral­nie po fran­cuz­ku i mimo wie­ku był ga­lant dla ko­biet, ga­dał nie bar­dzo do rze­czy, ale ła­two, wie­le i tak, że się nie­zna­jo­me­mu czło­wie­ko­wi zra­zu mógł wca­le do­brze wy­dać.

Przyj­ście szam­bu­sia o tej go­dzi­nie, choć w domu był po­ufa­łym go­ściem, mia­ło swo­je zna­cze­nie. Wstrzy­mał się w pro­gu niby str­wo­żo­ny tem, że za­stał wie­cze­rzą… lecz już Mań­kie­wicz krze­sło dla nie­go do sto­li­ka cią­gnął i o ta­lerz wo­łał. Szam­be­lan prze­pra­sza­jąc za­jął miej­sce. Oglą­dał się bar­dzo ostroż­nie.

– A cóż! za­py­tał Mań­kie­wicz.

– Naj­praw­dziw­sza praw­da – zni­żo­nym gło­sem rzekł szam­buś, – niech co chcą ga­da­ją, ale tak jest! tak je t! Ma­da­liń­ski po­szedł na Mła­wę ku gra­ni­cy

. pru­skiej… to nie ule­ga naj­mniej­szej wąt­pli­wo­ści. – Alea jac­ta est!

Mań­kie­wicz w ręce pla­snął i chwy­cił się za gło­wę, ja a żem się po­rwał ze stoł­ka.

– Siedź! na Boga ukrzy­żo­wa­ne­go! ode­zwał się sta­ry, ci­cho, war­to­gło­wie, ani mru mru!! Mo­ska­le te­raz ścia­ny świ­dru­ją, żeby co po­sły­szeć… twa­rzą ani sło­wem zdra­dzać się nie go­dzi.

Szam­be­lan mó­wił da­lej.

– Koło kwa­te­ry Igel­ströma for­mal­ny sej­mik, ko­za­cy la­ta­ją, bie­gną, wra­ca­ją…. w oknach świa­tła, kil­ka ka­ret przed do­mem. W zam­ku toż samo… Już wie­dzą… my­ślę, że woj­ska wy­sy­ła­ją.

– Toż do­pie­ro w War­sza­wie mieć bę­dzie­my czem żyć – rzekł Mań­kie­wicz – boć kie­dy przed dwu­dzie­stu dnia­mi, gdy jesz­cze nie, było nic a już aresz­to­wa­li Wę­gier­skie­go, Dzia­łyń­skie­go i Sier­piń­skie­go, cóż do­pie­ro te­raz bę­dzie. Po­win­ni­śmy się jak my­szy tu­lić po no­rach, ja i z domu nie wy­cho­dzę…

Szam­be­lan za­ja­dał zra­zy pil­nie.

– Nie ma wąt­pli­wo­ści, po­czął z gębą peł­ną sosu, że trze­ba być nad­zwy­czaj ostroż­nym… szpie­gów jak maku… Za miesz­cza­na­mi cho­dzą, za woj­sko­wy­mi, za każ­dym, co im się zda po­dej­rza­nym.

– Asin­dziej mi się pil­nuj, na rany Chry­stu­so­we, za­wo­łał Mań­kie­wicz, bo ucho­waj Boże słów­ko nie­ostroż­ne pi­śniesz… a ucze­pią się do cie­bie, to mi jesz­cze bie­dy na dom na­cią­gniesz… go­to­wi i do mnie się chwy­cić…. A no! dja­beł nie śpi!!

– To pew­na, po­ta­ki­wał szam­buś, że w domu Igel­ströma, w losz­kach sie­dzi już kil­ka, dru­dzy mó­wią kil­ka­na­ście osób… je­den Po­toc­ki na­wet.

– Prze­pra­szam dziad­ka – ode­zwa­łem się, – ja wca­le pa­plać nie my­ślę, sło­wa nie po­wiem, ale to wcze­śnie za­po­wie­dzieć mu­szę, że je­śli – przyj­dzie do cze­go, nie będę ostat­nim.

Mań­kie­wicz ugryzł się w ku­łak i dał mi znak mil­cze­nia.

– Ci­cho! ode­zwa­ła się sama jej­mość. Szam­buś po­pa­trzył z uko­sa. – Za­mil­kłem. Oprócz tej no­wi­ny o Ma­da­liń­skim przy­by­ły miał wie­le in­nych do opo­wia­da­nia po ci­chu a jed­ne od dru­gich były strasz­niej­sze.

– I to nie ule­ga wąt­pli­wo­ści, do­dał, że się przy­spo­sa­bia­ją w mie­ście ja­kieś okrop­no­ści… Mo­ska­le od­gra­ża­ją się, że w pień wy­tną nas. Mają ar­se­nał opa­no­wać, woj­sko roz­bro­ić.

Uśmiech­ną­łem się.

– Czyż­by­śmy się tak dali bez opo­ru im wziąć? za­py­ta­łem.

– A milcz­że, za­kli­nam! – stu­ka­jąc o stół ręką, prze­rwał sta­ry – chło­pak cho­dzi, słu­cha może po­de­drzwia­mi a ty głos pod­no­sisz jak­by na­umyśl­nie. – Po­wie dys­kur­sy­we stró­żo­wi, stróż łaj­dak szpieg… to nie ule­ga wąt­pli­wo­ści. Z oczów mu pa­trzy źle… a dom zgu­bić ła­two, mogą; nas wszyst­kich wy­wieść na Sy­bir.

Prze­stra­szo­ny za­mil­kłem da­jąc so­bie sło­wo, że ust nie otwo­rzę. Szam­be­lan wciąż szep­tał, lecz z nad­zwy­czaj­ną ostroż­no­ścią i, gdy chło­pak wcho­dził, na­tych­miast roz­mo­wę zmie­niał, zwra­ca­jąc ją na na­bo­żeń­stwo u Ka­pu­cy­nów.

Wie­czór prze­szedł na ko­men­to­wa­niu tych wia­do­mo­ści i kon­jek­tu­rach naj­roz­ma­it­szych… sta­rzy, zo­ba­czyw­szy mnie mil­czą­cym, roz­ga­da­li się sze­ro­ko, tak żem się do­wie­dział nie­spo­dzia­nie wie­lu szcze­gó­łów dla mnie cie­ka­wych, o któ­rych wprzó­dy wy­obra­że­nia nie mia­łem.

Szam­be­lan i sta­ry wta­jem­ni­cze­ni byli do­sko­na­le w ro­bo­ty emi­gra­cyj­ne Ko­ściusz­ki, Po­toc­kich i Koł­łą­ta­ja, wie­dzie­li o byt­no­ści Za­jącz­ka w War­sza­wie, któ­re­go Igel­ström z rąk wy­pu­ścił, o spi­sku sze­rzą­cym się po ca­łym ob­sza­rze daw­nej Pol­ski.

Mań­kie­wicz był tego zda­nia, iż trze­ba mu było dać doj­rzeć do­brze i że Ma­da­liń­ski wy­rwał się za­wcze­śnie, tak że prze­pad­nie i cała pra­ca w łeb weź­mie, bo lu­dzie nie­przy­go­to­wa­ni.

Szam­buś nie po­dzie­lał tego zda­nia.

– N a miły Bóg, albo te­raz lub nig­dy, – rzekł koń­cząc ka­szę, któ­rą mu go­spo­dy­ni na­kła­da­ła bez mi­ło­sier­dzia na ta­lerz… woj­sko całe już wie, co ma czy­nić. Oby­wa­tel­stwu dano znać przez lu­dzi za­ufa­nych; póź­niej, gdy­by roz­bro­ili reszt­ki żoł­nie­rza, po­wsta­nie już­by się nie mia­ło o co oprzeć.

U nas zresz­tą, jak tyl­ko czas dać do roz­my­słu, speł­znie wszyst­ko na ni­czem.

Ro­ze­szli­śmy się póź­no a Mań­kie­wicz jesz­cze na do­bra­noc po­wtó­rzył mi, że­bym się miał na bacz­no­ści, bo na pułk Dzia­łyń­skich Mo­ska­le szcze­gól­niej mie­li oko…

Jak świt by­łem w na­szych ko­sza­rach…

Tu już po twa­rzach po­zna­łem, że wia­do­mość o Ma­da­liń­skim nie była fał­szy­wą… Ofi­ce­ro­wie cho­dzi­li nie­spo­koj­ni, szep­ta­no mię­dzy sobą, na­ra­dza­no się z żoł­nie­rza­mi, dzia­ło się coś ta­jem­ni­cze­go i wi­docz­nie nad­zwy­czaj­ne rze­czy go­to­wa­ły. Jako je­den z naj­młod­szych nie na­bi­ja­łem się, aby na­le­żeć do na­rad, bo­bym nie bar­dzo wie­dział, co i ra­dzić – lecz z roz­mów prze­ko­na­łem się, że mi ufa­ją, i ra­chu­ją na mnie.

Ko­sza­ry oto­czo­ne były szpie­ga­mi… mu­sie­li­śmy się mieć na nad­zwy­czaj­nej bacz­no­ści, aby nie zdra­dzić, że­śmy już coś wie­dzie­li i przy­spo­so­bi­li do cze­goś.

W uli­cach tego dnia ude­rzał wi­dok szcze­gól­ny, lu­dzie si­li­li się jaw­nie na to, aby nie oka­zać po so­bie, iż wy­szli z kar­bów po­wsze­dnie­go ży­cia, a ru­chy ich, wej­rze­nia, chód… wszyst­ko zdra­dza­ło, iż coś nie­zwy­kłe­go się sta­ło i opa­no­wa­ło umy­sły… Oko­ło Igel­ströma ruch był wca­le nie ta­jo­ny, ad­ju­tan­ci la­ta­li, po­słań­cy cho­dzi­li do zam­ku, od kró­la przy­jeż­dża­li je­ne­ra­ło­wie, het­man przy­był i sie­dział go­dzi­nę… Z ra­tu­sza ścią­ga­no urzęd­ni­ków.

Z każ­dym dniem rósł ten nie­po­kój Mo­ska­li, któ­rzy jed­nak dla nie­po­zna­ki prze­cho­dzi­li przez mia­sto z mu­zy­ką, mu­stro­wa­li się, kon­no plą­sa­li po uli­cach…

W kil­ka dni po­tem za­czę­to prze­bą­ki­wać o no­wych aresz­to­wa­niach, mó­wio­no na­wet o ta­kich, któ­re do skut­ku nie przy­szły. Ja­kieś imio­na wprzó­dy nie zna­nych lu­dzi krą­ży­ły z ust do ust mie­dzy nami, Alo­ego, ks. Ma­je­ra, Ka­po­sta­sa, Ki­liń­skie­go…

Mań­kie­wicz wi­docz­nie przy mnie się nie chciał roz­ga­dy­wać, bo się bał mo­jej go­rycz­ki mło­dzień­czej… marł ze stra­chu ra­zem i z cie­ka­wo­ści, co też to bę­dzie.

Tak do­ży­li­śmy do ostat­nich dni mar­ca… z każ­dym dniem ostrzej­sza po­li­cya, do­zór, szpie­gi czy­ni­ły ży­cie nie­zno­śnem.

Po­mi­mo tych nad­zwy­czaj­nych ostroż­no­ści, aby się War­sza­wa nie do­wie­dzia­ła ani o lo­sie Ma­da­liń­skie­go ani o tem, co się w kra­ju dzia­ło, mimo że każ­de­go przy­jeż­dża­ją­ce­go prze­trzą­sa­no na ro­gat­kach i bra­no na kon­fe­sa­ty… że po miej­scach pu­blicz­nych nikt się ust otwo­rzyć nie ośmie­lił – akt po­wsta­nia kra­kow­skie­go dnia 24 mar­ca w kil­ka dni póź­niej już był wia­do­mym w War­sza­wie…

Kto­by nie wie­dział o tem, mógł się do­my­śleć po twa­rzach miesz­kań­ców. roz­pro­mie­nia­ły ob­li­cza… roz­ja­śni­ły się czo­ła…

Mań­kie­wicz cały dzień cho­dził po po­ko­ju po­grą­żo­ny w my­ślach. Nie wie­dząc, czy już do­stał ję­zy­ka, z rana przy­bie­głem do nie­go z ko­szar i na ucho mu szep­ną­łem.

– Je­ne­rał Ko­ściusz­ko w Kra­ko­wie! po­wsta­nie na­ro­du ogło­szo­ne… Lud z ko­sa­mi, miesz­cza­nie, ży­dzi, tłu­mem się gar­ną do woj­ska!

– Cyt! mil­czał­byś – ode­zwał się sta­ry – wiem, ale po­trzy­maj ję­zyk za zę­ba­mi! wszyst­ko wiem… kto ci po­wie­dział?

– Całe mia­sto, woj­sko, lud wie­dział, wszy­scy…

– I cóż? spy­tał sta­ry…

– Niech pan przez okno po­pa­trzy… to na czo­łach prze­czy­ta, co my­ślą,…

– A tak! to ro­zum­nie! to ślicz­nie – po­czął gde­rać sta­ru­szek… na­pisz­cie so­bie na czo­le wiel­kie­mi li­te­ra­mi, żeby Mo­ska­le wy­czy­ta­li, co my­śli­cie, i wie­dzie­li, co ro­bić…

– Cóż oni nam zro­bią – rze­kłem – ich garść a nas bę­dzie kro­cie…

Ści­snął mnie za rękę…

Już mi trud­no było na miej­scu usie­dzieć, po­bie­głem do ko­szar.

Trze­ba było wi­dzieć nie­cier­pli­wość żoł­nie­rzy i ofi­ce­rów. le­d­wie w miej­scu spo­koj­nie mo­gli usie­dzieć…

Wie­czo­rem w te­atrze za­po­wie­dzia­no: Kra­ko­wia­ków i Gó­ra­li…

Sztu­ce do­syć było jed­ne­go na­zwi­ska" Kra­ko­wia­ków".. aże­by tłu­my ścią­gnę­ła. Do­wie­dzie­li­śmy się tez, Że Igel­ström prze­czy­taw­szy afi­sze na­tych­miast po­słał, aby sztu­kę za­ka­zać, i że mar­sza­łek Mo­szyń­ski na proś­bę Bo­gu­sław­skie­go po­je­chał sam do je­ne­ra­ła przed­sta­wić mu, iż sztu­ka była naj­nie­win­niej­szą w świe­cie a za­kaz nie­po­trzeb­nie­by draż­nił…

Afi­sze po­zdzie­ra­ne rano, zno­wu się po­ka­za­ły po po­łu­dniu, kto tyl­ko miał grosz w kie­sze­ni; biegł do te­atru. Sala była prze­peł­nio­ną, na­pcha­ną, na­bi­tą a – jak­by na szy­der­stwo, w or­kie­strze umiesz­czo­no mu­zy­kę woj­sko­wą ro­syj­ską, któ­ra przy­gry­wać mia­ła.

Wpraw­dzie z wyż­sze­go świa­ta mało kto na te­atrze był dnia tego, ale miesz­czan, kup­ców, mło­dzie­ży, woj­sko­wych tłu­my. Gdy mu­zy­ka ro­syj­ska za­gra­ła Kra­ko­wia­ka a pary po­ubie­ra­ne po kra­kow­sku uka­za­ły się na sce­nie i tań­czą­cy przy­śpie­wy­wać za­czę­li, te­atr mało nie ru­nął od okla­sków. Unie­sie­nie nad­zwy­czaj­ne ob­ję­ło wszyst­kich, śmia­li się i pła­ka­li. Ak­to­ro­wie, po­wta­rza­jąc naj­nie­win­niej­sze zwrot­ki pio­sen­ki, umie­li im nadać ta­kie zna­cze­nie, iż ci Kra­ko­wia­cy przed­sta­wia­li nam nie to, czem byli na sce­nie, ale ów lud kra­kow­ski, co w tej chwi­li z Ko­ściusz­ką szedł pod Ra­cła­wi­ce… Samo imię Kra­ko­wa było jak­by ha­słem ta­jem­ni­czem, lu­dzie so­bie nie­zna­ni zu­peł­nie po­wta­rza­li je po ci­chu ści­ska­jąc się za ręce.

Wi­docz­nem było, że jed­nem uczu­ciem drga­ły te wszyst­kie pier­si. Uśmiech mi­gał na ustach, łzy sta­ły na oczach, dło­nie pa­li­ły się.

Spoj­rza­łem po sali, cała była jed­na­ką, za­pał ogar­niał loże, par­ter, pa­ra­dyż… ści­śnię­ty tłum.. Gdzie­nieg­dzie tyl­ko twarz bla­da ob­ce­go wi­docz­nie czło­wie­ka, str­wo­żo­na, po­mię­sza­na wy­da­wa­ła, że zro­zu­miał nie­my ję­zyk tych, co go ota­cza­li.

Słów­kiem nikt się nie zdra­dził – lecz naj­mniej bacz­ny po­strze­gacz wy­czy­tał­by ze źre­nic tych lu­dzi, czem pierś była prze­peł­nio­na. Po­słusz­na mu­zy­ka ro­syj­ska gra­ła od ucha i tak wy­śmie­ni­cie, jak­by wie­dzia­ła, co dziś kra­ko­wia­ki zna­czy­ły.

Przed kil­ku dnia­mi wprzó­dy i ja zo­sta­łem wta­jem­ni­czo­ny w przy­go­to­wa­nia. Nie wie­dzia­łem wpraw­dzie śni go­dzi­ny, ani ter­mi­nu, ale że się w War­sza­wie coś go­to­wa­ło, mia­łem wia­do­mość, bo mnie kil­ka razy uży­to do od­nie­sie­nia kil­ku słów, nie bar­dzo zro­zu­mia­łych, maj­stro­wi Ki­liń­skie­mu, temu sa­me­mu wła­śnie, któ­re­go po­dej­rzy­wa­jąc Igel­ström wo­łał do sie­bie i roz­mó­wiw­szy się z nim pu­ścił wol­no.

Sto­jąc w te­atrze na par­te­rze, o kil­ka kro­ków od sie­bie po­strze­głem mo­je­go pana maj­stra, któ­ry oczy ocie­ra….

Pięk­nej po­sta­wy męż­czy­zna, twa­rzy bar­dzo uro­dzi­wej, miał ra­czej szla­chec­ką fi­zy­ogno­mią niż rze­mieśl­ni­ka. – Wąs za­wie­si­sty, pod­go­lo­na gło­wa, wy­raz męz­twa i ener­gii zwra­ca­ły nań oczy mi­mo­wol­nie…. Spoj­rze­li­śmy na sie­bie, Ki­liń­ski dał mi znak, jak­by po te­atrze chciał mó­wić ze mną. Całe to przed­sta­wie­nie upo­iło nas, wy­cho­dząc zna­leź­li­śmy się ra­zem. Do­pó­ki tłum wy­pły­wa­ją­cy z te­atru nas ota­czał, nie mó­wi­li­śmy do sie­bie nic, do­pie­ro na Sta­rem mie­ście, gdzie już pu­ściej było, Ki­liń­ski za­trzy­mał się.

– Mój po­rucz­ni­ku, rzekł, już to wam Dzia­łyńsz­czy­kom wie­rzę jak sa­me­mu so­bie… nie ma co w ba­weł­nę dla cie­bie ob­wi­jać. Czas pła­ci, czas tra­ci. Może lada mo­ment przyjść taki, że i my im kra­ko­wia­ka za­gra­my… cha! cha…. Trze­ba, by wszyst­ko było w po­go­to­wiu, a te… moci pa­nie – pil­nu­ją nas, że się ru­szyć nie moż­na…. Cią­głej trze­ba ko­mu­ni­ka­cyi mię­dzy nami… a tu szpie­gi nam na pię­ty na­stę­pu­ją..

– Więc cóż, sza­now­ny oby­wa­te­lu? o co idzie? rze­kłem – ju­trom go­tów do usług.

– To ja wiem, od­parł Ki­liń­ski, ale idzie o to, aże­by nie prze­wą­cha­li i żeby ich zmy­lić…. Je­śli z was któ­re­go po­chwy­cą, choć­by aca­na do­bro­dzie­ja, szko­da – rąk i pa­ła­szów nie bę­dzie za wie­le… za­du­mał się pan Ki­liń­ski – i roz­śmiał.

– Tyl­ko mi, ko­cha­ny po­rucz­ni­ku, nie myśl, do­dał, żeby pło­cho z tego ko­rzy­stać, iż cię mu­szę po­znać z pięk­ną dziew­czy­ną.

Na te sło­wa osłu­pia­łem.

– Cóż to ma zna­czyć? spy­ta­łem.

– A tak! nie ma rady, choć­byś dwa razy na dzień na umi­zgi cho­dził, Mo­ska­le się tem nie… zgor­szą ani za­dzi­wią, a jak do mnie raz przyj­dziesz…. do kozy nas wpa­ku­ją.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: