Warszawskie dziewczyny, kanały i gołębiarze - ebook
Warszawskie dziewczyny, kanały i gołębiarze - ebook
Książka składa się z fragmentów dziennika Stefana Rassalskiego z okresu od wybuchu Powstania Warszawskiego i kilkunastu reportaży literackich. Powstały one w okresie kilku do kilkunastu miesięcy od wydarzeń, które opisują. Tworzone były na podstawie notatek, zapamiętanych rozmów i sytuacji oraz osobistych refleksji z okresu walk powstańczych.
Reportaże pokazują kilkadziesiąt epizodów z walk powstańczych w rejonie Śródmieścia Południowego. Kreślą sylwetki wielu walczących warszawianek i warszawiaków oraz żołnierzy i dywersantów niemieckich. Pokazują akty bohaterstwa, ale też nieprzemyślanej brawury. Ukazują dramatyczną, choć w owym czasie „normalną”, sytuację życiową powstańców i ludności cywilnej. Obserwujemy radość z chwilowych sukcesów, ale też momenty rozterek i zwątpienia w sens walki. Poznajemy sylwetki wielu powstańców, od typowych warszawskich cwaniaków, co to przed niczym „nie pękają”, do doświadczonych i znających granice ryzyka żołnierzy.
Kategoria: | Historia |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-11-15533-6 |
Rozmiar pliku: | 4,6 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Ojciec, pogrążony w rozpaczy po tak świeżej stracie ukochanej żony, znalazł się w obliczu śmiertelnego zagrożenia życia nie tylko własnego, ale przede wszystkim jedynego syna, który był dla niego największym skarbem. Możliwość zapewnienia nam bezpieczeństwa była czysto teoretyczna, przez cały bowiem okres Powstania przebywaliśmy w rejonie pierwszej linii walk. W każdej chwili mogliśmy zginąć: od kuli, odłamka, w pożarze, pod gruzami walącego się domu. I ludzie ginęli. Setkami. Tysiącami.
A my przeżyliśmy, bez najmniejszego draśnięcia, nie tylko Powstanie, ale i prawie półroczną tułaczkę po Polsce, często w koszmarnych warunkach. I gdyby nie okresy dokuczliwego głodu, można by powiedzieć, że przez całą wojnę mieliśmy wyjątkowe szczęście. Spłonął nasz dom wraz z dobytkiem, ale my ocaleliśmy. Pozostaliśmy żywi i zdrowi.
Ojciec pracował w Wojskowej Służbie Ochrony Powstania (WSOP) jako fotoreporter. Wykonywał też wiele innych zadań. W bezpośredniej walce nie mógł brać udziału, ponieważ był inwalidą (od 17. roku życia chodził o lasce).
Do dzisiaj trudno mi sobie wyobrazić, ile wysiłku kosztowało Go, mimo kalectwa, pchanie – często jedną ręką – wózka ze mną i z naszymi rzeczami przez kilometry zasypanych gruzem ulic, zaśnieżonych lub rozmiękłych po deszczu dróg. Pokonywał te kilometry na obolałych, opuchniętych nogach, ale dał radę.
Najgorsze jednak było dla Niego to, że przez większą część dnia, a i często nocy, nie wiedział, co się ze mną dzieje. A mógł się spodziewać najgorszego. Zostawiał mnie bowiem pod opieką różnych osób – czasem znajomych, a czasem przypadkowych. Przekazywał mnie tym ludziom w jednym miejscu, a odnajdywał w zupełnie innym. Cóż to był za potworny stres – ta ciągła niepewność i nieustanne zamartwianie się o mnie! Dlatego, mimo iż otaczała nas cała masa ludzi, napisałem, że byliśmy tylko dwaj: Ojciec i ja.
Ta książka to hołd składany mojemu dzielnemu Ojcu. Obejmuje ona kilkanaście napisanych przez Niego tekstów, nazwijmy je reportażami literackimi, fragmenty Jego dziennika z okresu od wybuchu Powstania Warszawskiego do dnia naszego powrotu do domu oraz wykonane przezeń fotografie i zdjęcia prac plastycznych.
Powstańcy na barykadzie przegradzającej ul. Marszałkowską, fot. Stefan Rassalski „Ster”, wrzesień 1944 roku, zdjęcie ze zbiorów Muzeum Powstania Warszawskiego
Największą, według mnie, wartością tych tekstów jest ich autentyzm. Powstały one bowiem w ciągu kilku do kilkunastu miesięcy od wydarzeń, które opisują, na podstawie notatek Ojca, zapamiętanych przez Niego rozmów i sytuacji oraz osobistych refleksji z czasu walk powstańczych.
Nie są to zatem wspomnienia spisane po upływie kilkudziesięciu lat, choć nie twierdzę, że takie relacje są wyłącznie literaturą. Ale… Poznałem wiele osób, z którymi Ojciec współdziałał w Powstaniu. Spotykali się nieraz towarzysko w naszym mieszkaniu i chociaż Powstanie nie było wtedy głównym tematem rozmów, to jednak zawsze nawiązywano do tamtych szczególnych 63 dni.
Słuchałem tych opowieści jako dziecko, jako nastolatek, wreszcie jako dorosły mężczyzna. I zauważałem, jak te same historie, opowiadane w kilkuletnich odstępach, ulegają zmianom. Jak zmieniają się fakty, osoby, konteksty sytuacyjne. Coraz częściej dochodziło do przyjacielskich sprzeczek, świadczących o tym, że czas w nieuchronny sposób zaciera i nadaje inny sens najdramatyczniejszym nawet wspomnieniom.
Wszystkie teksty zostały napisane ponad 70 lat temu i są (z wyjątkiem jednego) publikowane po raz pierwszy. Rozdział „Exodus”, zamykający książkę, to alegoryczna opowieść o wędrówce ojca z kilkuletnim synkiem przez zniszczoną i opuszczoną przez mieszkańców Warszawę. Celem tej smutnej peregrynacji jest grób matki, na którym chłopiec chce złożyć kwiatek. Opowiadanie to, napisane w ramach akcji „Pisarze warszawscy na odbudowę stolicy”, ukazało się w setnym numerze tygodnika „Stolica” w październiku 1948 roku.
Reportaże przedstawiają kilkadziesiąt epizodów z walk powstańczych w rejonie Śródmieścia Południowego. Przedstawiają sylwetki walczących warszawianek i warszawiaków oraz żołnierzy i dywersantów niemieckich. Pokazują akty bohaterstwa, ale też szalonej brawury. Oddają dramatyczną, choć w owym czasie normalną sytuację życiową uczestników walk i ludności cywilnej. Przybliżają różne postaci powstańców – od typowych warszawskich cwaniaków, co to przed niczym „nie pękają”, po doświadczonych żołnierzy, znających granice ryzyka. Odtwarzają radość z chwilowych sukcesów, ale także momenty rozterek i zwątpienia w sens walki.
Uzupełnieniem tekstów są fragmenty dziennika, który Ojciec prowadził przez kilkadziesiąt lat. Wybrane zapiski dotyczą okresu od wybuchu Powstania do jego kapitulacji, a następnie obejmują prawie półroczną naszą tułaczkę przez wiele miejsc w Polsce, aż do chwili, gdy szczęśliwie wróciliśmy do Warszawy. Fragmenty dziennika tworzą osobny rozdział w książce.
Ojcowskie notatki, z konieczności nieprowadzone codziennie, rzucają również pewne światło na to, co się działo poza Warszawą. Czy Polacy w ogóle wiedzieli o Powstaniu? Czy przeżywali to tragiczne wydarzenie, czy też było im najzupełniej obojętne?
Ta książka jest niewielkim przyczynkiem do historii Powstania Warszawskiego. W żadnej mierze nie pretenduje do ukazania tzw. całej prawdy o Powstaniu. Zresztą jeśli przez ponad 70 lat historycy nie doszli do porozumienia, czy decyzja o wybuchu Powstania była racjonalna, czy też podjęta wbrew logice ówczesnej sytuacji militarnej i politycznej, to szukanie tej „całej prawdy” wydaje się zajęciem jałowym.
Prawdą jest niewątpliwie, że Powstanie wybuchło, trwało 63 dni, zakończyło się klęską militarną, pochłonęło setki tysięcy ofiar i doprowadziło do całkowitego zniszczenia wielkich połaci Warszawy. Było jednak czymś wyjątkowym w dziejach walk Polaków o wolność. I dlatego wszystkim uczestnikom tego heroicznego zrywu jesteśmy winni teraz i w przyszłości pamięć oraz cześć.
* * *
Pragnę wyrazić gorące podziękowania wydawnictwu Bellona, a szczególnie pani Joannie Proczce, oraz Muzeum Powstania Warszawskiego: Dyrekcji oraz paniom Joannie Lang i Joannie Jastrzębskiej-Woźniak, za udzieloną pomoc i trud związany z wydaniem tej książki.
Bożydar RassalskiWarszawa była już piekłem i po spirali schodziła w jego siódmy krąg, na samo dno. Ale o tym nikt jeszcze nie wiedział.
Szedłem przez ogród Politechniki szukać VI Zgrupowania. Podwórkami, przez wykute już w murze otwory, dobrnąłem do Śniadeckich i w głębi oficyny znalazłem Komendę. W dwóch mrocznych pokojach panował nieopisany chaos, ale przecież usprawiedliwiony sytuacją trzeciej godziny Powstania. Tłoczyli się oficerowie i łącznicy, przyjmowali meldunki i wydawali rozkazy.
Porucznik poszedł ze mną do pułkownika, któremu miałem przekazać uzbrojenie i cały oddział ludzi z obrony cywilnej.
– Dobrze – rzekł pułkownik. – Porucznik Kloc przejmie wszystko. Gdzie pana można znaleźć?
– Wartownik przy furtce doprowadzi go od Noakowskiego.
Nie czekałem długo. Za godzinę zjawił się porucznik.
Spotkaliśmy się przy fontannie o wpół do dziesiątej. Był cudny wieczór, chłodny po upalnym dniu. Tak cicho i pięknie, zupełnie jak nie na wojnie. I to ogromne poczucie wolności, mimo że przestrzeń skurczyła się gwałtownie, a wolność była tylko pod ochroną barykady, muru i nocy.
Porucznik w nieoficjalny sposób, bo ustnie, przekazał mi decyzję zgrupowania.
– Proszę zdać wszystko, co pan zadeklarował. Oddział zostanie włączony do kompanii „Politechnika”, a pan z dwoma chłopcami będzie do dyspozycji sztabu jako jednostka WSOP .
Pstryknąłem zapaloną zapałką i z krzaków wynurzył się Piat.
– To pan i rakiety ma! – roześmiał się porucznik.
– Piat, zbierz tu wszystkich.
Za chwilę z mroku wyłoniła się grupa chłopców i ustawiła w bezładnej gromadzie. Porucznik uśmiechnął się ironicznie. Nachyliłem się do niego i szepnąłem mu do ucha:
– W musztrze to oni wyszkoleni nie są, nie umieją nawet salutować, nie mają też pojęcia o regulaminach wojskowych, bo to nie żołnierze, tylko diabły, panie poruczniku.
– Piat i Sten – powiedziałem. – Zostaniecie ze mną, a reszta przejdzie pod rozkazy porucznika. Kolega Romanowski przekaże porucznikowi magazyny.
Chłopcy spojrzeli na mnie z żalem, więc szybko podałem porucznikowi rękę i skierowałem się do Gmachu Fizyki. Za mną człapał Piat z ogromnym karabinem, a za nim ze zwieszoną głową wlókł się Sten, trzymając w jednej ręce kolta, a w drugiej granat.
Barykada z worków przegradzająca ul. Jaworzyńską, fot. Stefan Rassalski „Ster”, 2 sierpnia 1944 roku, zdjęcie ze zbiorów Muzeum Powstania Warszawskiego
Zza węgła wypalonej we wrześniu hali maszyn pukał od czasu do czasu karabin w kierunku 6 Sierpnia. Pojedyncze strzały słychać też było z przeciwnej strony, ale poza tym panował spokój. Żadnego ruchu, niemal całkowita pustka.
Mijała piąta godzina Powstania. Tak łatwo poszło. Politechnikę zajęliśmy bez walki. Najpierw był tylko ostrzał szpitala niemieckiego i Kraftfahrparku na Chałubińskiego, potem trochę strzałów w kierunku Polnej, Pola Mokotowskiego, Koszykowej i… spokój. Zamknięte bramy, małe barykady dla gniazd oporu, stanowiska dla strzelców we wszystkich domach, w oknach, na dachach – taki ogromny teren cały nasz. Nikt nie zginął, nikt nawet nie został ranny. Sprawnie poszło. Ciekawe, jak jest gdzie indziej, ale chyba jeszcze lepiej, bo my tu przecież z trzech stron jesteśmy otoczeni przez Niemców, oddzieleni od nich jedynie żelaznymi prętami ogrodzenia.
Wszedłem do Gmachu Fizyki. W bunkrze IV pracowni układał się do snu mój synek, wielce zadowolony ze zmiany sytuacji. Tylu ludzi, taki gwar, bardzo się z tego cieszył. Ogromnie podniecony, zasnął dopiero pod koniec długiej, nudnej bajki.
Obok, w betonowych podziemiach, rodziny profesorskie rajcowały na temat, który był przecież jedynym dzisiaj tematem. Ledwo się pojawiłem, ujął mnie pod rękę asystent profesora Wolfkego, Toniszewski, i odciągnął na bok. Ku mojemu zdumieniu poprosił, żebym zaprowadził go do jego gabinetu i na strych gmachu, dokąd nie chciał go przepuścić wartownik, aby mógł stamtąd zabrać ukrytą broń.
– Jaką broń? Skąd ona tam?
– Zamelinowałem ją kiedyś i teraz chciałbym zabrać – odparł.
– Panie inżynierze, jak tak można? Przecież niedawno przysięgał pan profesorowi, że nie ma tu żadnej broni. To mogło mieć katastrofalne skutki.
– No tak, przyznaję. Ale trudno, musiałem.
– To nie jest ładnie… – ciągnąłem – ale rozumiem pana, bo w tych sprawach nie zawsze można dotrzymać słowa, sam je łamałem ze sto razy. Najgorsze jednak, że… tej broni już tam nie ma. Na strychu znalazłem ją zupełnie przypadkowo jakiś czas temu, to zaś, co trzymał pan w biurku, wyjąłem dzisiaj, bo na wszelki wypadek je zrewidowałem. To raz. A po drugie, całą broń przekazałem VI Zgrupowaniu. Niech się pan tam zgłosi, z pewnością pana uzbroją.
Toniszewski zaklął:
– Cholera! A to ci klops!
– Proszę się nie martwić. Dostanie pan broń, jest pan przecież kapitanem. Gdzie ma pan przydział?
– Nic z tego! – jęknął. – Nie mam przydziału ani w VI Zgrupowaniu, ani w żadnym innym.
Osłupiałem.
– Jak to? Nie rozumiem.
– Ale niech mi pan powie – poprosił – tak pod słowem honoru, co pan zabrał z biurka i co ze strychu?
– Nie muszę tego ukrywać. Ze strychu wziąłem parabellum z paczką naboi, a z biurka parszywego nagana.
– Hm… – ciągnął. – A gdyby to nie było wszystko, czy mógłbym zabrać to, co zostało?
– Chyba nie.
– Dlaczego?
– Bo nie ma pan żadnego przydziału…
Odprowadził mnie jeszcze kilka kroków i wyznał:
– Widzi pan, ja jestem oficerem Armii Ludowej. Chyba teraz rozumie pan, dlaczego ukrywałem przed wami broń?
– Tak, teraz rozumiem, ale można to było zrobić inaczej. Nie musieliśmy tu tworzyć dwóch partyzantek i nawzajem się okradać. Czy to pan zwędził te dwa peemy ze strychu?
– Ja! – przyznał ze śmiechem.
– A niechże pana!
Toniszewski nadal się śmiał.
– Pan też mnie nieźle oskubał.
– No więc co pan teraz ma?
– Jak to: co? Właśnie te dwa peemy.
– Cholery można z panem dostać! Podziel się pan chociaż.
– Wolałbym nie – odparł ze śmiechem. – Jest nas sześciu i nie mamy ani jednej pukawki. Moi chłopcy czekają na placu Trzech Krzyży. Chcemy jeszcze dziś przedostać się na Starówkę.
– No dobrze. Ale jak pan to stąd wyniesie? Po drodze będą pana rewidować ze sto razy.
Toniszewski się zasępił.
– W tym problem.
Poszedł z Piatem na strych i wkrótce wrócili z dwoma nowiuśkimi pistoletami maszynowymi. Widocznie z żalem i wyrzutem spojrzałem na Toniszewskiego, bo poklepał mnie po ramieniu i mrugnął znacząco, że niby teraz między nami kwita. Ubrany przez nas w panterkę i hełm, ruszył pod eskortą Piata na plac Trzech Krzyży.
Po godzinie Piat wrócił, cały rozpromieniony.
– Panie komendancie, toż my tu skiśniemy, a tam się naparzają, że rany boskie! Ten kapitan to w dechę chłop, pozwolił mi nawet wygarnąć kilka razy.
Opowieść Piata przerwał Guerquin, odprowadzając mnie w głąb korytarza.
– Słuchaj… – zaczął szeptem. – Nie wiem, co robić. Muszę się ciebie poradzić, ale daj mi słowo, że nikomu nie piśniesz.
– Nie pisnę, mów.
– Otóż u mnie w domu jest Siwek . Kapujesz?
– Co takiego?
– No jest u mnie w mieszkaniu. Zamknąłem go w łazience i skoczyłem po ciebie, bo nie wiem, co począć. Nie mogę go wydać, bo go rozstrzelają, a on przecież nie jest draniem. Z czego się śmiejesz?
– Z tej łazienki. Dlaczego akurat przechowujesz go w wannie?
Powstańcy w rejonie Politechniki Warszawskiej, fot Stefan Rassalski „Ster”, sierpień 1944 roku, zdjęcie ze zbiorów Muzeum Powstania Warszawskiego
Bohdan z ogromną powagą opowiedział mi całą historię. A było tak:
– Siwek wrócił z miasta o trzeciej lekko zawiany. Żona zrobiła mu awanturę, że czeka z obiadem, a on się włóczy po knajpach. Potem trzasnęła drzwiami i wyszła, a on położył się spać i obudził dopiero, jak rąbnął granat. Skoczył do okna i zaczął machać białą chustką. Zorientował się w sytuacji, kiedy Niemcy ostrzelali to okno. Wtedy wpadł do mnie i błagał na kolanach, żeby go ratować. No to zatrzymałem go u siebie, ale pod wieczór on – cholera – zaczął się wyrywać. Przekonywał, że przemknie przez ulicę, pokiwa chustką i Niemcy go przyjmą. A tymczasem po mieszkaniach chodzą żandarmi i pytają, czy nie ma gdzie ukrytych Niemców. Przestraszony, zamknąłem go w łazience i kazałem tam czekać. I co mam teraz robić? Wprawdzie to szkop, ale przyzwoity człowiek i przez dwa lata nikomu nie zrobił krzywdy. Wprost przeciwnie, wiele pomagał.
– Tak… – zastanawiałem się. – Przyzwoity szkop, ale narażasz siebie.
– No tak, a gdybyś ty…
– To i ja mam się narażać?
– Może tak trzeba. Wiem, że on się domyślał, co się działo na Politechnice, i chociaż kochał łapówki nad życie, nikogo nie sypnął. Gdyby to zrobił, już dawno by nas nie było.
– Ale wiedział też, że wtedy dostałby w łeb…
– Wiedział, nie wiedział, w każdym razie nie sypnął – zauważył Guerquin.
– Ja ci powiem, Bohdan. Wydać go teraz to niebezpieczne. Nie ma jeszcze zorganizowanej władzy i każdy, kto go dostanie w ręce, może go rozwalić. Jutro to załatwimy, a teraz go pilnuj, bo jak ci nawieje, będzie z tobą źle.
– Diabli nadali! – warknął Bohdan. – Nie mam co robić, tylko szwaba pilnować.
– Trudno, zaparz mu ziółka, okryj pierzyną i oka z niego nie spuszczaj.
– Daj spokój, cholera mnie bierze. A może tak zamknąć go gdzieś w piwnicy?
– Rób, co chcesz, ale pilnuj go, bo szkoda Siwka. Ostatecznie dużo mu zawdzięczamy. Mamy wobec niego dług wdzięczności za te parę lat.
– Nie kpij. Miałbyś sumienie wydać człowieka na rozstrzelanie? No powiedz!
– Nie, nie miałbym. I bardzo bym chciał nigdy nie decydować o tym, czy kogoś rozwalić, czy nie.
* * *
Pierwsza noc bezpieczna. Co za paradoks! Właśnie gdy trwa walka, gdy o sto metrów z każdej strony stoi gotowy do ataku wielokrotnie silniejszy wróg, właśnie wtedy rodzi się poczucie bezpieczeństwa.
No tak, bo jest walka, a nie czekanie na to, czy przyjdą w nocy, czy nie. Można się nawet położyć i spać spokojnie, ponieważ warty czuwają i nikt nie wejdzie bez walki. Ale o spaniu nie ma mowy.
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.