Facebook - konwersja
Przeczytaj fragment on-line
Darmowy fragment

Wątpiąca - ebook

Format:
EPUB
Data wydania:
17 listopada 2025
39,90
3990 pkt
punktów Virtualo

Wątpiąca - ebook

Zło zaczyna się tam, gdzie kończy się prawda.

Lucjana dorasta w świecie, gdzie obowiązuje jedna zasada: po zmroku nikt nie ma prawa wyjść na zewnątrz. Nocą wędrują tam potwory – niewidoczne, lecz śmiertelne. Ci, którzy łamią zakaz, giną.

Kiedy po śmierci siostry dziewczyna wraca do rodzinnej wioski, odkrywa, że starszyzna ukrywa mroczne tajemnice. Kim naprawdę są istoty, które od wieków krążą w ciemnościach? I kto tu jest prawdziwym wrogiem – potwory czy ludzie?

Zmierzając się z kłamstwami przeszłości i rodzącym się uczuciem do tajemniczego Bernarda, Lucjana musi stawić czoła nie tylko nocy, ale też prawdzie, która może zmienić wszystko.

Powieść wydana przez WYDAWNICTWO NIE POWIEM. D.B. Foryś zajmuje się dystrybucją.

Ta publikacja spełnia wymagania dostępności zgodnie z dyrektywą EAA.

Kategoria: Fantasy
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 9788368177701
Rozmiar pliku: 2,0 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

1

BOGDANA

Siedziałam przed biurkiem, mocno ściskając książkę. Mój oddech przyśpieszył, pochłaniałam wzrokiem każdą linijkę, jakbym sama była bohaterką tej powieści i chciała poznać swoje zakończenie.

– Bogusia. – Usłyszałam cichy męski szept za oknem.

Odłożyłam lekturę i zerknęłam za siebie. Nikogo nie zobaczyłam. Delikatny wiatr poruszał liśćmi jesionu przed domem. Ostatnie promienie słońca sączyły się do środka, oświetlając moją skuloną sylwetkę. Skupiłam się na pomarańczowoczerwonej barwie na horyzoncie, przypominającej o zbliżającej się nocy.

Moje spojrzenie nadal nie powróciło do książki. Wpatrywałam się w ścieżki prowadzące do centrum naszego miasteczka. Nikt już nie przebywał na zewnątrz, wokół było spokojnie i cicho. W niektórych domach zasłony nadal pozostały odsunięte i pozwalały dostrzec krzątających się w środku ludzi. Wydawało się, że wszystko jest w jak najlepszym porządku.

Ale to tylko złudzenie.

Nie można było wychodzić z domu po zmroku.

Westchnęłam. Nie chciałam dłużej się nad tym zastanawiać.

Nie wolno mi było kwestionować postanowień starszyzny.

Starałam się ponownie skupić na lekturze. Pasemko blond włosów opadło mi delikatnie na czoło. Spojrzałam na leżącą przede mną powieść, na pożółkłe kartki i litery rozmazane przez ciepły dotyk rąk.

Usłyszałam chrzęst szkła, jakby coś ostrego wbijało się w szybę. W pokoju rozbrzmiało skrzypnięcie krzesła, gdy odchyliłam się na tyle mocno, by ujrzeć cały widok za oknem. Dźwięk wbił się w ściany, jakby chciał pozostać ze mną na dłużej. Książka wypadła mi z rąk i odbiła się od drewnianych desek parkietu.

– Ty nadal nie w łóżku?

Do pokoju weszła matka. Jej fartuch był cały w mące, a dłonie oblepiało ciasto. Zmarszczyła brwi na widok niezasłoniętego okna. Wytarła nadmiar ciasta w fartuch, jej długie jasne warkocze zakołysały się od nerwowych kroków. Z niesmakiem zasunęła zasłony, szarpiąc gruby materiał. Po chwili straciłam dopływ światła. Pogrążyłyśmy się w półmroku.

– Chyba nie muszę ci przypominać o tak prostych rzeczach?

Jej złość dało się wyczuć nawet z końca pokoju.

– Nie jest jeszcze całkiem ciemno – odparłam, chcąc zabrzmieć poważnie i srogo. Choć przez szparę pomiędzy zasłonami przebijały się delikatne promienie, niewiele dostrzegałam w tej ciemności.

Matka zbliżyła się do przeciwległej ściany. Usłyszałam znajome kliknięcie, by po chwili zmrużyć oczy od intensywności światła lampki. Pokój ponownie wypełniły kolory znajdujących się w nim przedmiotów. Wiedziałam, że nie ma sensu dyskutować z matką. Nawet jeśli nie miała racji, a do zachodu słońca pozostało jeszcze trochę czasu. Zawsze była bardzo ostrożna.

Aż za bardzo.

Wbiła we mnie zmęczony wzrok. Widziałam, że czeka na jakiś ruch z mojej strony. Na jakieś słowo. Nie odezwałam się jednak – nie chciałam znowu się z nią kłócić. Nasze rozmowy nie należały do przyjemnych. Jej długie, szpiczaste palce zniknęły w grubym błękitnym materiale spódnicy schowanej pod białym fartuchem. Ostre rysy twarzy, oblane zimnym światłem lampy. Zmęczona, ziemista skóra. Oczy – duże, w kolorze zieleni, kiedyś patrzące na mnie ze spokojem i miłością, teraz wydawały się spoglądać gniewnie i oskarżycielsko.

Wysunęła drobną stopę przed siebie, jakby czekała, aż się odezwę. Gdy opuściłam głowę, usłyszałam znajomy zgrzyt zawiasów.

Zamknęła za sobą drzwi. Dysząc ciężko, sięgnęłam po leżącą na podłodze książkę. Strony, które przed chwilą ściskałam, znowu zrobiły się zimne. Dłuższą chwilę tkwiłam w bezruchu. Skupiałam się na oddychaniu: wdech przez nos, wydech przez usta. To zawsze pomagało.

Podskoczyłam, kolejny raz słysząc pukanie w okno. Nie było pojedyncze, jak poprzednio – tym razem ktoś się do mnie dobijał.

Uznałam, że nie warto czekać, aż matka usłyszy ten hałas, więc szybko, ale delikatnie, odsunęłam zasłony, zerkając co chwilę w stronę drzwi. Nie chciałam nawet sobie wyobrażać, co by ze mną zrobiła, gdyby zobaczyła mnie w tej chwili przy oknie. Zapewne przez najbliższy tydzień spałabym w piwnicy.

Ściskając mocno fałdy materiału, spojrzałam przez szybę. Moje serce zabiło mocniej, dłoń delikatnie zadrżała. Dostrzegłam dwa małe kamienie. Leżały na parapecie, spod którego po chwili wyskoczyli Jarosław i Przemysław.

Wypuściłam z rąk materiał i odskoczyłam, zasłaniając usta. Oszaleli, oni po prostu oszaleli.

– Idioci – wymruczałam. Uchyliłam delikatnie okno. – Co wy tu robicie? – syknęłam, widząc na ich twarzach nieznośnie szerokie uśmiechy.

Mnie to nie bawiło.

– Dziś to zrobimy, pójdziemy w stronę lasu – odparł dumnie Jarosław. Jego zielone oczy skrzyły się w blasku zachodzącego słońca. Szczęka, nadal dość dziecinna, przyjmowała już powoli męski zarys. Uwidaczniało się to szczególnie, gdy zaciskał mocno zęby, tak jak teraz.

Otworzyłam oczy ze zdziwieniem. Nie brałam naszego dawnego planu na poważnie, nie sądziłam, że są do tego zdolni.

– Nie mam dziś na to ochoty. – Spojrzałam na słońce. Tak nieubłaganie nas zostawiało. Jakby nie mogło się doczekać, aż zniknie za horyzontem. Ścisnęłam w dłoni klamkę okna. Nie mogłam dzisiaj wyjść. Nie, gdy matka mnie pilnowała. – Muszę kończyć.

– My nie żartujemy – wtrącił Przemysław. – Chodź z nami, tak jak wcześniej uzgadnialiśmy. – Położył dłoń na framudze.

– Nie.

– Chyba nie zmieniłaś zdania? – Jarosław spojrzał na mnie pytająco. Czułam, jak moje dłonie wilgotnieją.

– To nie najlepszy moment. Przełożymy to? – Popatrzyłam na nich prosząco. Chciałam, żeby po prostu się zgodzili.

– Mówisz tak od tygodnia – wysyczał przez zęby Przemysław. Zerknął za siebie. Do zachodu słońca zostało ze trzydzieści minut. Wtedy nie będą mieli odwrotu. Zostaną sami z mrokiem. – Ja idę.

Nie czekał na żadne z nas, odwrócił się i ruszył przed siebie. Błądziłam wzrokiem pomiędzy odchodzącym Przemysławem a Jarosławem. Ten drugi tylko wzruszył ramionami i podążył za swoim przyjacielem. Szedł pewnie, jakby nic nie mogło im się stać.

Chociaż wszyscy – i my, i nasi przyjaciele – sądziliśmy, że po zmroku nic się nie dzieje, tylko nasza trójka zgodziła się to sprawdzić. Nie byłam jednak do końca przekonana, czy to dobry pomysł.

Moje serce zabiło mocniej. Zacisnęłam dłonie w pięści, aż paznokcie zaczęły przebijać skórę. Gdy ból stał się nie do zniesienia, odpuściłam.

– Dobra! – zawołałam do Jarosława, bo tylko on mógł mnie usłyszeć. – Zaczekajcie na mnie.

Zamknęłam na chwilę okno, delikatnie zasłoniłam granatowe zasłony i wygładziłam włosy. Dłonie miałam mokre ze strachu, widoczne na nich półksiężyce krwawiły. Serce łomotało mi intensywnie w piersi, w uszach słyszałam nieprzyjemne dzwonienie.

Muszę dać radę, to wszystko może okazać się kłamstwem.

Zamknęłam oczy.

To jest kłamstwo.

Stanęłam przy prowadzących na korytarz drzwiach. Drżącą ręką chwyciłam klamkę. Pociągnęłam ją w dół. Oblało mnie jasne światło lamp wiszących na ścianach.

– Mamo – rzuciłam, wchodząc do przestronnej kuchni. – Kładę się już. – Ruszyłam prędko w stronę lodówki. Naciągnęłam długie rękawy koszuli na palce i starłam z nich pot. – Wezmę tylko szklankę soku.

– Nie chcesz nic zjeść? – Matka uważnie mi się przyjrzała.

Wsadziłam głowę w głąb lodówki, czując bijący ze środka przyjemny chłód. Mówiła do mnie delikatnie, jakby nie chciała wracać do tego, co miało miejsce przed chwilą w moim pokoju. Żadna z nas nie potrafiła rozmawiać o problemach.

– Nie, dziękuję – wychrypiałam nieco przestraszonym głosem. Nie chciałam, żeby zauważyła mój niepokój, strach, który zaczął wtapiać się w moje ciało, przenikać je, powoli mącąc mi myśli. Sięgnęłam po sok i obiema dłońmi nalałam go do szklanki. – Jestem zmęczona.

– Mam nadzieję, że to nie grypa. – Matka podeszła do mnie i aż zadrżałam, gdy zbliżyła dłoń do mojego czoła. – Idź spać, nie będę cię budzić.

Pogłaskała mnie po policzku i uśmiechnęła się czule. Odwzajemniłam uśmiech. Chciałam zostać z nią w kuchni jeszcze choć trochę dłużej. Zmusiłam się do przełknięcia śliny.

Może to nie był dobry pomysł?

Może te zakazy i niestworzone historie naprawdę nas chronią?

Zamrugałam pośpiesznie i ruszyłam w stronę swojego pokoju. Nie mogłam sobie pozwolić na zmianę zdania. Nie po tym wszystkim, co odkryliśmy.

Choć bardzo kochałam matkę i ojca, to nadal wierzyłam, że moglibyśmy żyć lepiej. Chciałam udowodnić im, że możemy coś zmienić.

– Kocham cię, mamo – powiedziałam, trzymając dłoń na klamce.

Matka odwróciła się w stronę stołu, kładąc ręce z powrotem na cieście.

– Śpij dobrze, kochanie.

Jej głowa pochylała się i unosiła nad stołem w rytm ugniatania gęstej masy. Weszłam do swojego pokoju, nie chcąc za długo na nią patrzeć. Bałam się, że szklanka wypadnie mi za chwilę z rąk, odłożyłam ją więc pośpiesznie na stolik.

Czyli to dzisiaj.

Wszystko się wyjaśni.

Oddychając ciężko, otworzyłam szafę i wyjęłam z niej gruby brązowy sweter, jasne spodnie i jedyne zakryte buty, jakie miałam. Mogli mnie powiadomić wcześniej, nie byłam przygotowana na tę wyprawę. Zarzuciłam na siebie przyjemnie ciepłe ubranie i skierowałam się w stronę okna.

Klamka okiennicy była chłodna, nie pasowała swoją szorstką powierzchnią do mojej delikatnej skóry. Nie zastanawiałam się już dłużej nad tym, czy dołączyć do Przemysława i Jarosława, nie chciałam wzbudzać w sobie poczucia winy, słuchać rozsądku, który podpowiadał mi, że postępuję źle.

Otworzyłam okno. Słońce było ledwo widoczne, a wszystko dookoła zaczynało pogrążać się w mroku. Serce łomotało mi, jakbym przebiegła maraton, wiatr zaczął rozwiewać moje upięte włosy. Na szczęście chłopcy nadal na mnie czekali. Spojrzałam na ich przyjazne twarze.

Nie chciałam, żeby zdradziło mnie obijanie się framugi o ścianę, więc unieruchomiłam skrzydło okna małą doniczką. To powinno wystarczyć do mojego powrotu.

Stanęłam na łóżku i wyskoczyłam szybko na zewnątrz, chwyciwszy się chłodnego kamienia zdobiącego parapet.

Twardy i zimny piach.

Wszystko wydawało się takie normalne.

Nie odwracałam się w stronę domu. Od razu pewnie ruszyliśmy przed siebie.

– Miałem nadzieję, że zmienisz zdanie. – Przemysław zaśmiał się delikatnie.

– Przekonałeś mnie tym swoim głupim uśmieszkiem. – Zachichotałam. – Chyba musimy się śpieszyć – dodałam i wyminęłam ich obu.

Przed nami znajdował się las, w dzień zachęcający do zanurzenia się w jasnej zieleni, tak pięknej, że mogłabym się w nią wpatrywać całymi dniami. Delikatny wiatr kołysał wtedy liśćmi. Dość często patrzyłam na tę ścianę drzew, nie zastanawiając się, jakie może skrywać tajemnice.

Teraz dostrzegłam tylko smutek. Korony bujały się chaotycznie, jakby same nie były pewne, co ma zaraz nadejść. Liście były ciemne i szerokie, zawijały się do środka, jakby się przed czymś ukrywały. Ciemność rozchodząca się pomiędzy pniami sprawiała, że to miejsce wyglądało jak jakaś mroczna kraina. Inna od naszej, nieokiełznana, tajemnicza. Oblał mnie zimny pot, a ręce znów zaczęły drżeć.

Mój zapał szybko się ulotnił.

Zatrzymałam się i spojrzałam na rozciągający się przed nami las.

Poczułam, jak Jarosław łapie mnie za ramię i delikatnie popycha do przodu. To on najbardziej z nas wszystkich chciał udowodnić, że zasady, które wpajano nam od małego, były tylko kłamstwem.

Niczym więcej.

Szliśmy dumnie w stronę drzew, ramię w ramię. Nasze kroki były powolne, zmysły wyczulone, badające każdy dźwięk, każdy szelest liści i krzewów. Wiedzieliśmy, że czai się tam inne zło, prawdziwsze od strasznych opowieści – zwierzęta mogące wyrządzić nam dużą krzywdę. Na szczęście nie musieliśmy jednak wchodzić do lasu, niepotrzebne nam było błądzenie w ciemności. Już teraz udowodniliśmy, że potwory nie istnieją.

Nie ma istot przenikających nasze ciała, mordujących nas od środka, zabijających jednym dotykiem. Nie wierzyliśmy w ich istnienie. Ale potrzebowaliśmy dowodu, żeby żyć inaczej.

Żeby żyć lepiej.

Zatrzymałam się.

Przeszył mnie strach, delikatna nić, która zaczęła podróżować po moim ciele, rozchodzić się po nim tak, że ledwo stałam na nogach. Jarosław złapał mnie za rękę, poczuł moją gęsią skórkę oraz wilgotną od potu dłoń. Nic jednak nie powiedział, nawet się nie zaśmiał. Puścił mnie i pogładził po ramieniu tak delikatnie, jakby zrobił to wiatr. Bałam się na niego spojrzeć.

Nagle wszyscy się zatrzymaliśmy. Czekałam, aż coś się stanie. Aż kłamstwo, które nam wmówiono, okaże się prawdą. Nie wiem, jak długo to trwało, miałam wrażenie, że stoimy tam pół nocy. Gwiazdy, które widziałam pierwszy raz w życiu, ale o których czytałam w wielu opowieściach, zalśniły na bezchmurnym niebie. Ich światło tylko utwierdziło nas w tym, co już dawno przeczuwaliśmy.

Noc jest cudowna, niestwarzająca zagrożenia.

Jest dobra.

– To chyba nam wystarczy? – Zerknęłam z uśmiechem na przyjaciół.

Najpierw skierowałam wzrok na Jarosława, potem przeniosłam go na Przemysława. Chciałam dostrzec jego roziskrzone oczy, zarumienione od zimna policzki i zadartą do góry głowę, spojrzenie, którym lustrował niebo nad nami.

Jednak zobaczyłam coś innego.

To był koszmar.

Moje serce zamarło, zabrakło mi powietrza. Jarosław puścił szybko moją dłoń. Z jego piersi wydobył się piskliwy wrzask.

Przemysław nie żył.

Zabiło go coś, czego nie dostrzegliśmy, chociaż znajdowało się tak blisko. O ile można to nazwać zabójstwem. Ciało Przemka otuliło światło, jego usta otworzyły się w bezgłośnym krzyku. W jego oczach zobaczyłam strach i przez chwilę, jedną krótką sekundę, widziałam to coś.

Oblicze chłopaka, wcześniej niewidoczne dla nas w ciemnościach, nagle zalśniło w świetle. Spowijała go dziwna materia z powłoką jak mgła, delikatna, unosząca się nad ziemią. Najbardziej przeraziła mnie jej twarz – koślawe, znajdujące się na różnej wysokości oczy patrzyły na mnie, przerażone i smutne. Wypełnione tak ogromną pustką, że nie dałam rady się ruszyć. Za Przemysławem ciągnęła się powłoka, spowita jakby opadającym na ziemię płaszczem. Pochłonęła naszego przyjaciela, jakby razem tworzyli jedność.

Po chwili znowu okrył nas mrok.

Czułam, że to coś mnie wołało, przyciągało do siebie.

Jakby chciało, żebym dotknęła tę obcą, nienaturalną formę.

Już wyciągałam dłoń, chciałam poczuć tę delikatność, sprawić, żeby ta pustka czymś się wypełniła, gdy Jarosław mnie od niej odciągnął. Ruszył pędem przed siebie, ledwo łapiąc oddech.

Trzymał moją dłoń i krzyczał w stronę domów.

– POMOCY!

POMOCY. Tylko to jedno słowo rozbrzmiewało w mojej głowie. Zmusiłam nogi do współpracy.

Dopiero gdy znaleźliśmy się kilkadziesiąt metrów od miejsca, w którym Przemysław został zabity, dotarło do mnie, co się stało. Spojrzałam na dłoń Jarosława splecioną z moją i poczułam, jak po policzkach spływają mi łzy. Płuca wypełnił przygniatający ciężar chłodnego powietrza. Zaczęłam głośno oddychać.

Oni tu byli.

– To wszystko prawda – wyszeptałam.

– Zamknij się i biegnij! – krzyknął desperacko Jarosław. – Biegnij!

Jakby rozkazywanie mi mogło w czymś pomóc.

Spojrzałam na niego, potem na leżące przed nami miasteczko. W żadnym z domów nie paliło się światło. Bałam się, że nikt nam już nie pomoże.

Nikt nie może nam pomóc.

Opuściła mnie jedyna nadzieja, jaka mi pozostała. Oswobodziłam się z nieprzyjemnie mocnego i miażdżącego uścisku Jarosława. Chłopak zatrzymał się i spojrzał na mnie. Miał opuchnięte oczy, jego usta były szeroko otwarte. Mocno dyszał.

Dostrzegłam w nim strach i wiedziałam, że on widzi we mnie to samo. Uśmiechnął się, ponownie wyciągając do mnie dłoń.

– Nie… – zaczął, ale szybko opuścił rękę.

Spowijała go delikatna poświata. Wiedziałam, co się za chwilę stanie.

– Nie – powtórzyłam za nim i odsunęłam się od niego.

Nie mogłam patrzeć, jak ginie, nie mogłam ponownie zatracić się w tym świetle. Ruszyłam biegiem w stronę domów, nie oglądając się za siebie i nie zastanawiając, co się właściwie przed chwilą stało.

– Mamo! – wrzasnęłam ile sił w płucach. – Mamo!

To była jedyna osoba, która mogła mnie usłyszeć. Jedyna, która co wieczór nasłuchiwała, czy ja i moi dwaj bracia nie miewamy koszmarów, czy nie krzątamy się po domu o niebezpiecznej godzinie.

Powinnam była jej słuchać.

– Mamo! – wychrypiałam, nadal biegnąc.

Łzy przysłaniały mi widok, ale otarłam je rękawem. Już widziałam okno mojego pokoju. Uchylone i czekające na mnie. Po chwili w domu zaświeciło się światło, a ja poczułam nadzieję – miałam szansę na uratowanie.

– Mamo!!! – krzyknęłam tak głośno, jak tylko pozwoliły mi płuca.

Ku swojemu zdziwieniu dostrzegłam, jak drzwi od domu się otwierają. Matka stanęła w nich w grubym szlafroku, ze łzami w oczach, delikatnie wyciągając do mnie dłoń.

Jej wzrok. To na nim się skupiłam, biegnąc. Skręciłam lekko w prawo, byłam tuż przed nią. Jeszcze kawałek i jej dotknę. Będę bezpieczna.

Poczułam to.

Ciepło rozeszło się po moim ciele. Przystanęłam. Coś się we mnie wlewało, przejmowało nade mną kontrolę. Tłamsiło mnie i oplatało z każdej strony. Jak zwierzę, które morduje swoją ofiarę.

Otworzyłam usta, ale nie mogłam wydusić z siebie żadnego słowa. Powoli traciłam zmysły. Obraz rozmazywał mi się przed oczami. Widziałam tylko, jak drzwi do domu się zamykają. Jak gasną wokół mnie światła, a moja wyciągnięta dłoń nie chce ze mną współpracować, nie chce opaść.

Ogarnęła mnie ciemność i niesamowite ciepło, palące każdy skrawek mojego ciała.2

LUCIANA

– Mamo! – krzyknęłam w stronę otwartych drzwi.

Nie mogłam tyle na nich czekać. Musiałam wracać do siebie. Pogrzeb miał się odbyć dopiero jutro, a ja nie chciałam w nim uczestniczyć, nie chciałam zostawać tu tak długo. Męczyło mnie to wszystko. To zamknięcie, owijanie wszystkiego tajemnicą, jak pająki oplatające siecią swoje zdobycze.

Dusiło mnie to.

Oni nas tu mordowali. Powoli, starannie, zawsze wszystko planowali. To miasteczko było toksyczne. Nie miałam wątpliwości, że działo się tu coś złego.

Położyłam torbę na ziemi i usiadłam na ganku. Powiew wiatru uniósł moje włosy, żeby po chwili pozwolić im opaść na ramiona. Byłam inna od Bogdany, i to nie tylko pod względem charakteru. Ona miała jasne kosmyki i zielone oczy, ja urodę ojca – ciemne, kasztanowe włosy, skręcające się delikatnie na końcach, i brązowe oczy. Moja cera była usiana piegami, co nie za bardzo mi się podobało. Mój chłopak był jednak nimi zachwycony.

Objęłam się ramionami i pogładziłam delikatną strukturę swetra. Był nowy, idealny na chłodniejsze wieczory. Matce nie przypadł do gustu ze względu na intensywny zielony kolor, ale nie sądziłam, żeby noszenie teraz czarnych rzeczy pomogło mi pogodzić się ze stratą siostry.

Nic i tak nie przywróci jej życia.

Drzwi za mną zaskrzypiały. Od razu zerwałam się na równe nogi. W progu zobaczyłam ojca, ale to z mamą wolałam porozmawiać. Nie była zadowolona z mojego przyjazdu, nigdy się nie dogadywałyśmy – zwłaszcza jeżeli chodziło o moją przyszłość i decyzje z nią związane – dlatego od wyprowadzki jeszcze nigdy tu nie przyjechałam.

Nie odwiedzałam ich nawet w święta.

Wyjechałam od razu po szkole, gdy przypadkiem poznałam Hektora. Pochodził z sąsiedniej wioski. Jako młody chłopak uciekł od rodziców i przez chwilę pomieszkiwał u naszych sąsiadów. Nie wiedział, jak dotrzeć pod górę, do elektrowni, w której chciał się starać o pracę, więc został u nas trochę dłużej. Nie znał tych terenów, a nie pasowało mu podróżowanie bez jakiegokolwiek planu.

Mało osób w wiosce utrzymywało z nim kontakt, ale ja lgnęłam do niego, zauroczona jego poglądami i podejściem do życia. Zakochałam się w nim i pomogłam mu stworzyć mapę, która mogła zaprowadzić nas pod górę. Na początku nie był chętny do zabrania mnie ze sobą. Bolała go utrata rodziny, wolał, żebym ja nie musiała przez to przechodzić. Po paru tygodniach zmienił jednak zdanie. Rodzice wiedzieli o moich planach, matka nie chciała się zgodzić na mój wyjazd. Ale ja nie miałam przyszłości w wiosce. Zresztą nie chciałam tu zostawać bez Hektora. Wkrótce potem wyprowadziliśmy się razem. Porzuciłam całe dotychczasowe życie, szykując się na coś nowego.

Zamieszkaliśmy w jednej z czterech elektrowni. Był to dla mnie całkiem inny świat, nie panowały tam aż tak surowe zasady jak w wioskach. Pracownicy elektrowni, do których na razie nie należeliśmy, mieli dyżury na dwóch zmianach. Pierwsza zmiana spędzała całą noc w elektrowni i kończyła pracę po wschodzie, druga zaś zaczynała o godzinie dziewiątej lub dziesiątej, a wieczorem mogła wrócić do chat mieszkalnych znajdujących się u podnóża góry. My również mieliśmy do dyspozycji mały domek w lesie. Wszystko było dostosowane do rytmu wschodów i zachodów słońca.

Elektrownia znajdowała się w jaskini, która w dzień chroniła nas przed intensywnym słońcem, a w nocy przed wiatrem. Budynek, w którym spędzaliśmy większość dnia, krył w swoim wnętrzu sporo pokoi. Był pozbawiony okien, dzięki czemu nie dopływało do nas żadne światło z zewnątrz. Wszystko w elektrowni wykonane było z betonu: korytarze, pokoje, ściany.

Czasami miałam ochotę wyjść po zmroku do lasu, zobaczyć, co czai się w odmętach nocy, sprawdzić, czym są te tajemnicze istoty, przed którymi wszyscy nas przestrzegają. W odróżnieniu od siostry nie byłam tak święcie przekonana, że ich nie ma. Ten mrok, to zamknięcie przed nimi… Może nie było to do końca dobre, ale historie o tym, co działo się z ludźmi, gdy spotkali te potwory na swojej drodze, mroziły krew w żyłach.

Próbowałam parę razy wyjść na zewnątrz, ale strach paraliżował moje ciało, gdy tylko zbliżałam się do progu. Potrafiłam stać tak przez godzinę lub nawet dłużej. Hektor znalazł mnie raz, wpatrującą się w mosiężną klamkę zamkniętych drzwi elektrowni. Były wysokie na trzy, może cztery metry, ciężkie i grube. Zbudowane z kamienia, w którym wyryto historię powstania naszej osady. To mity i legendy jeszcze z dawnych czasów, gdy nie było mnie na świecie. To przez te rysunki tak się wahałam. Teraz rzadko się do tego wraca, nikt nie wierzy w ziemię obiecaną i dary składane przez naszych przodków bóstwom, aby złagodzić ich złość. Dostosowaliśmy się do tego, co nas otacza.

Nie jestem jak Bogdana.

Nigdy nie byłam aż tak odważna, by zwątpić do końca, choć okazałam się na tyle zdeterminowana, żeby cokolwiek zmienić i wyrwać się z osady. To w niej najbardziej nas pilnowali. Mimo wszystko w elektrowni mieliśmy większą swobodę. Nawet gdybym postanowiła wymknąć się w nocy i wyjść na zewnątrz, to mało kto by mnie do tego zniechęcał. Może próbowano by mnie przekonać, że to głupi pomysł, ale nie zatrzymano by mnie siłą w środku. Wiedziałam za to, że tu, w moim rodzinnym domu, było inaczej. Bogdana musiała to zaplanować. Nawet nie chciałam sobie wyobrażać, gdzie by ją zamknięto, gdyby matka dowiedziała się, co chciała zrobić.

– Nie pożegna się ze mną? – zapytałam ojca.

– Nie powinnaś być taka krytyczna, nawet nie wiesz, jak ta strata ją boli – odparł chłodno.

Skrzywiłam się na jego słowa. Stał przede mną, ale nie za blisko. Osłaniał go cień werandy. Miał na sobie koszulę w ciemnogranatową kratę, idealnie pasującą do jego znoszonych czarnych spodni. Ojciec pracował na polu, harując, żeby inni mieli co jeść. W nocy bywał przez to przemęczony, ale dawniej i tak każdego dnia starał się poświęcać mnie i siostrze choć trochę czasu.

Westchnęłam. Widziałam, na co skierował wzrok – przyglądał się moim spakowanym torbom. Kiedyś mieliśmy bardzo dobry kontakt, chodziłam z nim na pole, przyglądałam się, jak pszenica i kukurydza rosną i pną się do góry. Zastanawiałam się wtedy, dlaczego spotyka nas ten los, dlaczego jesteśmy mordowani przez te tajemnicze istoty. Czemu one wybrały nasz świat.

– Chyba nie wyjedziesz przed pogrzebem? – Sięgnął po moje spakowane rzeczy, podniósł je jednym sprawnym ruchem i wrzucił do domu. – Zrób to dla braci, nie dla matki.

Jego wzrok był przemęczony. Ojciec miał na głowie cały dom i pracę, w której nie mógł brać wolnego. Wiedziałam, że właśnie idzie do innych mężczyzn – zaczęły się zbiory i nawet śmierć jego córki tego nie zmieniła. Patrząc tak na niego, chciałam podejść, przytulić się, poczuć jego ziemisty zapach.

Ale to zły pomysł. Nic nie naprawi tego, co zniszczyłam. Stałam więc w tym samym miejscu, ze spuszczonym wzrokiem, jak niegrzeczne dziecko.

– Byłoby milej, gdyby spróbowała się do mnie odezwać – powiedziałam.

– To ty nas opuściłaś – odparł. – Twoja matka straciła najpierw ciebie, a teraz i twoją siostrę. Jesteś dorosła, nie zmuszę cię do zmiany zdania, ale proszę tylko o jedno: zostań do pogrzebu.

Nic nie odpowiedziałam, ale też nie odmówiłam. Przyglądał mi się przez krótką chwilę, by potem ruszyć przed siebie. Zwiesił głowę, ręce schował do kieszeni spodni. Wiedział, że zostanę dla niego.

Wyjęłam telefon i odblokowałam przyciskiem mały ekran. Każdy z nas miał przy sobie takie urządzenie. Podobno w dawnych czasach można było porozumiewać się nim głosowo. Ciężko uwierzyć, że mój głos mógłby być przesłany do innej części doliny. Obecnie telefon mógł tylko wysyłać i odbierać wiadomości od innych mieszkańców wioski oraz pracowników elektrowni. Na ekranie wyświetliła się lista kontaktów.

Wybrałam imię Hektora i wysłałam do niego wiadomość.

„Nie uda mi się dzisiaj wrócić. Pogrzeb został przełożony”.

Zerknęłam za siebie. Ojciec zniknął mi z pola widzenia. Dostrzegałam tylko małe dzieci bawiące się na środku wioski i kobiety wieszające pranie. Pełna harmonia i spokój.

Gdyby nie ta tragedia, nic by się tu nie zmieniło.

Wiedziałam, że matka nie wyjdzie z domu. Nie należała do osób, które leniuchują całe dnie, więc wysprząta pewnie całą chatę, ale nawet nie przekroczy progu. Nie spojrzy na innych ludzi w wiosce. Nienawidziła współczucia.

Tak jak ja.

Poczułam delikatną wibrację i sięgnęłam po komórkę.

„Na pewno nie chcesz, żebym do ciebie przyjechał?”

Wydawało się to idealną propozycją, ale wiedziałam, że nie wszyscy mnie tu tolerują, a co dopiero Hektora. Należeliśmy do ludzi, którzy chcieli przedostać się poza górę. Do miejsca, którego – zgodnie z regułami dawnych mieszkańców – nie można było odwiedzać. Dlatego matka była na mnie wściekła. Od małego uczono mnie, że są pewne zasady, których należy przestrzegać – między innymi zakaz opuszczania terenów wiosek. Wokół gór było ich sześć. Tylko kupcy podróżowali pomiędzy nimi. Innym na to nie pozwalano.

Hektor należał do kupieckiej rodziny, dlatego wiedział, jak dostać się z jednej do drugiej osady. Jego ojciec handlował rybami i mięsem. Dość często polował w lasach i zabierał syna ze sobą. Podczas pewnej wyprawy Hektor spakował więcej prowiantu i ubrań niż zazwyczaj. Poczekali na pierwsze promienie słońca i wyszli nad ranem. Gdy jego ojciec skupił się na zwierzynie, Hektor się wymknął. Miał przy sobie mapę i wiedział, w jakich miejscach można schronić się przed zmrokiem. Planował tę ucieczkę od dawna. Nikomu nie powiedział o swoim pomyśle. Jego rodzice dowiedzieli się, że jest cały, dopiero kilka tygodni później. Nie odezwali się do niego, mieli żal, że opuścił ich w taki sposób. Hektor pisał do nich listy, próbował nawiązać kontakt, ale na próżno. Nie chcieli go już znać. Kiedy mi o tym opowiadał, widziałam, że gryzły go wyrzuty sumienia, że mu ich brakowało. Mimo że miał bardzo wyrozumiałą rodzinę, zranił ich bardziej niż ja swoją. Rozmawiał ze mną o tym tylko jednego wieczoru i widziałam po nim, że to, co zrobił, bardzo go boli. Z czasem przyznał, że powinien był zachować się w inny sposób. Powinien był porozmawiać z nimi przed wyprowadzką.

Teren, na którym znajdowały się wioski, był ogromny – ciągnął się setkami kilometrów. Dlatego większość ludzi miałaby trudności z przedostaniem się pod górę. Cała podróż zajęła nam prawie dwa tygodnie.

Mieszkaliśmy przy rozciągających się wzdłuż kontynentu górach. Elektrownia była wyposażona w część wypoczynkową i roboczą. Ja najczęściej przesiadywałam w naszym pokoju. Do innych pomieszczeń nie zaglądałam zbyt często, bo z naszej dwójki tylko Hektor szkolił się na pracownika elektrowni.

Pewnego dnia, podczas spaceru po budynku, natknęłam się na mały pokój wypełniony książkami. Zaintrygował mnie. Pachniał starością, kurzem i skórą. Poczułam się jak w mojej dawnej szkole i zapragnęłam spędzić w nim trochę więcej czasu. Niektóre z książek były napisane odręcznie, różnymi charakterami pisma. Pokój był ciasny i źle oświetlony, przymocowana do sufitu lampa dawała niezbyt jasne żółte światło. Musiałam przenieść tam naszą lampkę nocną, żeby nie siedzieć w półmroku.

Jedna z książek, które najbardziej mnie zaciekawiły, była gruba, obszyta ciemnym brązowym materiałem. Na okładce widniały słowa, których nie rozumiałam. Jej treść została napisana w obcym języku, ale dzięki znajdującym się w środku obrazkom wiedziałam, że mówi o powstaniu świata. Była to historia podzielenia nas na wioski. Ukazane zostały tam też dziwne, lśniące cienie, połyskujące jak światło w mroku. Ta książka okazała się tajemnicą, której nie potrafiłam rozszyfrować. To był pierwszy i ostatni raz, kiedy znalazłam tekst napisany innym językiem niż ten, którym posługiwaliśmy się na co dzień.

Któregoś dnia dołączył do mnie Hektor. Wspólnie badaliśmy stare księgi, czytaliśmy o tym, jak to się stało, że zasiedliliśmy teren pod górą, jak powoli usprawniliśmy handel, jak wioski się rozrosły. Oczywiście wszędzie znajdowała się informacja, że noc jest dla nas niebezpieczna. Brakowało jednak szczegółów dotyczących tego, co działo się z nami w czasie kontaktu z tajemniczymi istotami. Wszędzie powtarzano tylko, że za dnia możemy korzystać z dóbr natury, cieszyć się życiem, pracować na siebie i na swoje rodziny, ale po zmroku musimy bezpiecznie schronić się w domu. Tylko tyle. Książek o naszej historii nie było za dużo, niektóre rozdziały pozostały niedokończone, a opowieści o zasiedleniu każdej wioski różniły się od siebie.

„Lepiej, jak zostanę tu sama”, odpisałam Hektorowi.

– Będziesz tu siedzieć cały dzień? – usłyszałam za sobą cichy chłopięcy głos.

Obróciłam się i uśmiechnęłam do Kajtka. Tarmosił rączką materiał swojej czarnej koszuli. Wstałam i oparłam się o balustradę.

– A masz dla mnie lepszą propozycję? – zapytałam młodszego braciszka.

Jego brązowe włosy zostały zaczesane na jeden bok. Na czole pojawiły się kropelki potu świadczące o tym, że wcześniej musiał bawić się z kolegami. Uśmiechnął się delikatnie i spojrzał na las.

Nawet o tej porze wyglądał ponuro. Ciemne, gęste drzewa rzucały długi cień. Stały sztywno, mocno przytwierdzone do podłoża. Kiedy byłam młodsza, starsze dzieciaki opowiadały nam, że w samym środku lasu znajduje się wielka polana, na której przez cały dzień śpią tajemnicze istoty.

Wzdrygnęłam się, patrząc na tę ciemną czeluść, która swoją tajemnicą zachęcała do wejścia i zbadania jej olbrzymich terenów.

Wiatr zakołysał drzewami. Gdyby nie było tu ze mną Kajetana, z chęcią wybrałabym się na spacer, tak jak kiedyś. Wizja zanurzenia się w mrocznym lesie zdawała się kusząca. Do czasu, aż przypomniałam sobie, co zrobiła Bogdana.

I jak za to zapłaciła.

– Chodź mnie pohuśtać. – Kajetan uśmiechnął się do mnie i pobiegł w stronę huśtawki za domem.

To na nią patrzył, gdy sądziłam, że zerka na las. To dzięki niej zabłysły jego oczy.

Ulżyło mi. Jako czteroletni chłopiec nie zamierzał robić niczego zakazanego. Jeszcze nie.

Podeszłam do brata i potarmosiłam jego pieczołowicie ułożoną fryzurę. Skrzywił się delikatnie i ponownie spróbował wygładzić włosy.

– Chodź – powiedziałam zachęcająco.

Drewniana huśtawka nadal stała w tym samym miejscu co dawniej. Kołysała się delikatnie, popychana przez wiatr. Kajtek biegł do niej, nie przejmując się, że przez to ciągłe podskakiwanie jego fryzura została całkowicie zniszczona. Usadowił się na huśtawce i czekał na moje przyjście. Odpychał się, ale ledwo dawał radę dotknąć swoimi krótkimi nogami ziemi.

– Szybciej! – krzyknął w moją stronę.

– Już, już. – Uśmiechnęłam się i stanęłam za nim.

Popchnęłam go delikatnie. Jego nogi się wyprostowały, a rączki mocniej objęły łańcuchy.

– Mocniej? – zapytałam, choć znałam odpowiedź.

– Tak, mocniej! – krzyknął podekscytowany.

Zerknęłam z uśmiechem na rodzinny dom. Huśtałam Kajtka, wsłuchując się w jego cichy śmiech, ale mój wzrok skupił się na jednym z okien. Kiedyś ujrzałabym w nim Bogdanę, siedzącą nad książkami, bawiącą się szmacianymi lalkami. Teraz zasłony całkowicie przysłaniały wnętrze pokoju.

Ale to nie pokój zmarłej siostry mnie zainteresował. Moją uwagę przykuło coś innego. Kartka pozostawiona na ziemi tuż pod jej parapetem. Przygnieciona dużym kamieniem.

– Chcę wyżej! – krzyczał mój brat.

– Już, już – szeptałam do niego, nie mogąc oderwać wzroku od kartki.4

Leżały tam. Trzy zamknięte drewniane trumny. Na ich wierzchu znajdowały się róże. Płatki powoli opadały na ziemię, łodygi nie miały kolców. Przylegały do desek, jakby chciały je przeniknąć.

Wpatrywałam się w kanciaste skrzynie, ale nie dałam rady się do nich zbliżyć. Bałam się poczuć pod palcami to zimne drewno.

Ich tu nie ma. Nadal ciężko było mi w to uwierzyć.

Przestąpiłam z nogi na nogę. Czarna sukienka zawirowała wokół moich ud. Gruby materiał kołysał się na wpadającym z zewnątrz wietrze, falując z przodu, jakby chciał popchnąć mnie ku zmarłej siostrze. Stałam jednak nadal w tym samym miejscu, czując wokół siebie narastającą duszność. Choć przez panujący wokół półmrok nie można było tego dostrzec, dzień był piękny. Słońce otulało świat swoim żarem, na niebie nie było żadnej chmury.

Idealny dzień na pożegnanie.

Wiedziałam, że potrwa to jeszcze z godzinę. Ludzie się schodzili i dotykali każdej z trumien. W ten sposób mieliśmy zachować pamięć o zmarłych. Kłopot z tym pogrzebem polegał na tym, że nadal nikt nie wyjaśnił nam, gdzie znajdują się ciała mojej siostry i jej przyjaciół. A to właśnie ciała chciałabym zobaczyć. Tylko one poświadczyłyby, że ich już z nami nie ma.

Dużo by to wyjaśniło.

Wszyscy moglibyśmy się dowiedzieć, w jaki sposób te potwory nas zabijają. Jak sprawiają, że giniemy owiani ciemnością. Nie mając żadnego dowodu, niczego nie zmienimy ani nie udowodnimy. Jak można w coś uwierzyć, jeśli się tego nigdy nie widziało?

Nawet teraz nie znaleziono żadnego potwierdzenia. Żadnych potworów. Żadnych ciał. Trumny były puste. Nadal w głowie pobrzmiewała mi opowieść matki o tym, jak zginął wujek. Nigdy wcześniej o tym nie wspominała, nie protestowała również, kiedy ciągle spałam przy zapalonym świetle. I chociaż mogła to być prawda, to miałam wrażenie, że nie opowiedziała mi wszystkiego, że coś jednak ukryła. Poczułam przepływającą przez ciało irytację, więc skierowałam myśli na inny tor.

Rozejrzałam się po stodole, szukając wzrokiem ojca. Ujrzałam go pochylającego się nad trumną Bogusi. Jego duże dłonie delikatnie głaskały drewno. Robił to powoli, jakby chciał się z nią pożegnać. Po chwili opuścił głowę i pochylił się jeszcze bardziej. Inni ludzie zdążyli się już rozejść, dając mu więcej miejsca i prywatności. Chociaż byłam w miarę blisko, nie widziałam wyrazu jego twarzy. Ubiorem zupełnie nie wyróżniał się z tłumu. Idealnie wyprasowana koszula włożona w spodnie zlewała się z nimi w jednolitą czerń.

Tak bardzo to do niego nie pasowało. Ta powaga, spokój i mrok okalający zarówno jego samego, jak i całe to miejsce.

Dopiero po chwili dostrzegłam przy nodze ojca Kajtka. Włosy miał równo zaczesane, jedną dłonią trzymał się nogawki taty. Wyglądał, jakby nie był pewny, co tu się tak naprawdę dzieje. Miał tylko cztery lata. Rozglądał się niecierpliwie dookoła, aż w końcu zawiesił na mnie wzrok. Delikatnie się do niego uśmiechnęłam. Puścił spodnie ojca i zadowolony pomachał w moją stronę.

Ruszyłam do niego. Unosząc materiał sukienki, spojrzałam na swoje buty. Zupełnie nie pasowały do reszty stroju. Nie były delikatne, jak życzyłaby sobie matka, tylko zabudowane i ciężkie.

– Chcesz stąd iść? – zapytał Kajetan, gdy tylko stanęłam obok trumny siostry. Jego brązowe oczy były zamglone i smutne. Nawet nie miałam pewności, czy matka powiedziała mu prawdę o tym, jak zginęła Bogdana.

Był jeszcze dzieckiem.

Ojciec od razu spojrzał w moją stronę. Jego dłonie oderwały się od trumny, jakby ujrzał ducha. Gdy oprzytomniał, wyprostował się i mocno zacisnął szczękę. Musiał być twardy. W końcu był głową rodziny.

– Gdzie jest mama? – zapytałam, nie odpowiedziawszy Kajtkowi.

Pogłaskałam go jedynie po brązowych włosach. Nie mogłam z nim wyjść, nie teraz. Chociaż bardzo pragnęłam opuścić to miejsce, nie chciałam zdenerwować ojca.

– Przygotowuje poczęstunek z matkami Przemysława i Jarosława – odparł.

Uśmiechnął się do mnie, jego rysy złagodniały, a oczy delikatnie się zmrużyły. Ruszył w stronę wyjścia, jakby nie chciał rozmawiać przy innych ludziach. Mieszkańcy wioski ciągle wchodzili i wychodzili ze stodoły. To była ostatnia okazja, żeby pożegnać się ze zmarłymi, zanim wszystkie trzy trumny zostaną zakopane.

Mało wiedziałam o tych dwóch chłopakach, którzy zginęli razem z moją siostrą. Słyszałam tylko, że chodzili z Bogusią do jednej klasy. Może jeden z nich był jej chłopakiem? To mogłoby tłumaczyć, dlaczego tak chętnie wyszła z nimi tamtego wieczoru w ciemną noc.

Kajtek wsunął drobną rączkę w moją dłoń. Nie patrzył na mnie, przyglądał się swoim krótkim paluszkom. Nie ruszył za ojcem, pewnie liczył, że ja będę bardziej chętna na zabawę.

– Nie jesteś głodny? – zapytałam, pochylając się nad nim. Kajtek skrzywił się na dźwięk moich słów.

– Nie – odparł marudnie i zaczął się rozglądać.

Zapomniałam, jaka humorzasta była Bogdana w jego wieku. Wiem, że nie liczył na posiłek, ale na przyjemnie spędzone popołudnie.

– Może zrobimy tak… – Uklęknęłam koło niego. – Potowarzyszysz mi podczas jedzenia, a potem razem porobimy coś ciekawego.

Oparłam brodę o dłonie i spojrzałam na sufit. Deski gdzieniegdzie poodpadały i w dachu ziały dziury. Promienie światła wdzierały się do środka, rozpraszając mrok. Kiedy dawniej bawiłam się w tej starej stodole, nigdy nie zwracałam uwagi na ubytki w dachu.

– Znam świetne miejsce. Można tam spotkać dzikie króliki – wyszeptałam w jego stronę.

Poczułam, jak Kajtek ciągnie mnie za rękaw sukienki. Zaśmiał się delikatnie, a ja ponownie na niego spojrzałam. Po zadumanej minie nie został nawet ślad. Oczy mu rozbłysły, źrenice się rozszerzyły, a uśmiech powiększył. Dostrzegłam nawet dołeczek na jego lewym policzku. Tak szybko można było sprawić mu radość…

– Chodź jeść – ponaglił mnie i wyszedł ze stodoły.

– Już idę.

Wiele osób mi się przyglądało. Wiedziałam, że nie spodziewali się mojego przybycia. Byłam dla nich uciekinierką, która nie chciała się dostosować do zasad. Opuściłam ich wioskę, opuściłam swoją rodzinę. A teraz, gdy było źle, wróciłam tylko na chwilę. Nawet osoby, które chodziły ze mną do szkoły, unikały mojego wzroku. Nikt z dawnych przyjaciół nie podszedł, nikt się ze mną nie przywitał, nie wspominając o złożeniu mi kondolencji.

Nie bałam się ich oceniania. Mimo że opuściłam rodzinę, to i tak nie wyobrażałam sobie zostawić ich w tak dramatycznej sytuacji. Odwróciłam się i ostatni raz zerknęłam na trumnę siostry.

Wydawała się taka pusta.

Leżąca na niej róża, w przeciwieństwie do dwóch pozostałych, zrzuciła już wszystkie płatki. Dotknęłam jednego z nich. Był delikatny i miękki, a jego czerwień – wyrazista i głęboka. Róża umarła, chociaż nadal była z nami. Ścisnęłam płatek dwoma palcami, jednak po chwili pozwoliłam mu opaść z powrotem na trumnę. Był pomięty, zmienił barwę na ciemnoczerwoną.

Teraz bardziej pasował kolorem do głębokiego brązu drewna.

Odwróciłam się i skierowałam na zewnątrz. Promienie słońca przebijały się do środka stodoły, a duchota z każdym krokiem stawała się coraz dotkliwsza. Przystanęłam, szukając wzrokiem Kajtka. Biegł w stronę rozstawionych stołów.

Stały tam trzy kobiety ubrane całe na biało. Ich włosy, splecione w grube warkocze, kołysały się na wietrze. Młodsze dziewczyny wsadzały pomiędzy miski przeróżne kwiatki lub gałązki przyniesione z pobliskiej łąki – jedynego miejsca, po którym można było bezpiecznie spacerować. Na każdej młodej twarzy dostrzegałam delikatny uśmiech. Chociaż było to pożegnanie trójki nastolatków, te dziewczyny zapewne postrzegały dzisiejszą uroczystość bardziej jako okazję do rozmów z chłopcami.

Zwyczaje związane z pochówkiem zmarłych różniły się w poszczególnych wioskach. Hektor zdziwił się, gdy opowiedziałam mu o naszej tradycji. Na uroczystości tylko matka i żona zmarłego były ubrane na biało, to one zajmowały się również organizacją pogrzebu. Cała reszta musiała mieć na sobie czarne ubranie. Dzisiaj to trzy matki pochowanych dzieci były odpowiedzialne za uroczystość. To one decydowały, jak będzie ona wyglądała i o której się zakończy. Zazwyczaj wszystko odbywało się w miłej atmosferze, żeby uczcić życie zmarłego.

Ale rzadko chowano w naszej wiosce dzieci.

Jedna z kobiet w bieli odwróciła się i wzięła Kajtka na ręce. Długi blond warkocz zakołysał się za nią i oplótł jej szyję.

Była to moja matka.

Wyglądała promiennie mimo swojego wieku. Kiedy wychodziła na zewnątrz, jej twarz zawsze się rumieniła. Tego jej zazdrościłam, tej pięknej porcelanowej cery, długich, gęstych blond włosów i błękitnych oczu. Zawsze wyglądała na spokojną, ułożoną i wyspaną. Zatrzymałam się i zaczęłam się przyglądać matce. Chociaż byłam jej córką i miałam specjalne miejsce przy stole, w jej obecności czułam się skrępowana. Jakbym robiła coś nie tak.

Już zrobiłam coś nie tak.

Uciekłam od nich.

Wygładziłam swoją czarną sukienkę. Podobało mi się, że tak idealnie leżała w talii i podkreślała szerokie biodra. Wszystkie ubrania, które zostawiłam w domu, nadal na mnie pasowały. Nie chciałam zabierać wszystkiego ze sobą do elektrowni, wiedziałam, że to jeszcze bardziej zdołowałoby matkę. A tak miała pewność, że nie opuściłam ich na dobre, że nadal mogłam do nich wrócić.

Usłyszałam donośny męski śmiech. Odwróciłam się w stronę stodoły. Stojący za mną stary dąb rzucał cień na pobliski plac. Drzewo zakołysało grubymi gałęziami. Chociaż panował tu gwar i wszędzie można było dostrzec rozmawiających ludzi, to czułam, że atmosfera się zagęszcza.

Rozejrzałam się w poszukiwaniu ojca. Mnóstwo mężczyzn było ubranych bardzo podobnie, jakby każdy miał na sobie ten sam zestaw. Oddaliłam się od matki i Kajtka i skierowałam w prawo, omijając duży budynek. I wtedy dostrzegłam kogoś, kto tu nie pasował.

Promienie słońca już tam nie docierały. Cała trójka, bo tylu ich na razie zauważyłam, schroniła się w cieniu rzucanym przez deski stodoły. Na początku biegały wokół nich jakieś dzieci zerkające w ich stronę, jednak szybko wróciły na plac, do swoich matek. Miałam wrażenie, że tylko ja dłużej się im przypatrywałam. Że tylko mnie to zdziwiło.

– Luciana! – usłyszałam za sobą głos Kajtka.

Nie odwróciłam się jednak, musiałam sprawdzić, kim byli obcy. Z pewnością nie mieszkali w naszej wiosce.

Ostrożnie zbliżyłam się do tajemniczych postaci. Piach pod moimi stopami zgrzytał, ale dzieci coraz bardziej hałasowały, zagłuszając moje kroki. Zatrzymałam się niecałe dwa metry od nieznajomych. Nie rozpoznałam żadnego z nich. Była ich trójka – dwóch mężczyzn i kobieta. Wszyscy byli opaleni na złoto. Mężczyźni włożyli identyczne granatowe koszule i krótkie dżinsy, wyższy miał rude włosy i długą brodę. Cała trójka pochylała się ku ubranym na czarno mężczyznom z naszej wioski.

Wśród nich znajdował się mój ojciec.

– Tata? – zapytałam głośno.

Nieznajomy mężczyzna, stojący najbliżej, odwrócił się szybko, zasłaniając resztę swoimi atletycznymi ramionami. Od razu zachwyciły mnie jego szare oczy. Miał je głęboko osadzone, wpatrywał się we mnie z zaciekawieniem i spokojem. Przechylił głowę, lustrując moje ciało. Rude włosy opadły mu na ramię, dotykając opalonej skóry. Mięśnie spięły się, uwydatniając muskularną budowę ciała. Nie spodobało mi się, że na jego ustach dostrzegłam figlarny uśmiech.

– Piękne macie tu kobiety – powiedział chropowatym głosem.

– Luciana, wracaj do matki. – Ojciec wyszedł przed szereg. Próbował zasłonić swojego towarzysza, ale tamten był wyższy od niego o głowę.

– Kim są ci ludzie? – zapytałam.

Przyglądałam się całej trójce. Mój wzrok w pierwszej kolejności padł na kobietę o złotorudych włosach. Jej wąskie oczy miały barwę zboża. Była ubrana w obcisłe brązowe spodnie i koszulę w kolorze gnijącego jabłka. To wszystko idealnie pasowało do jej urody, wyróżniała się na tle mężczyzn. Widać było, że jako jedyna nie jest zadowolona z mojej obecności. Zacisnęła mocno usta i zmrużyła oczy, jakbym świeciła jej latarką prosto w twarz.

Odwróciłam od niej wzrok, nie wiedząc, jak się zachować. Poczułam, jak po moich plecach spływa kropelka potu. Chociaż cały dzień było duszno, dopiero w tej chwili zabrakło mi powietrza. Miałam wrażenie, że obecność tych nieznajomych mnie przytłacza.

– Ciebie to nie dotyczy… – zaczął ojciec.

– Och, ale przecież to dotyczy każdego z nas – wtrącił się ponownie najwyższy z mężczyzn. Ciekawe, skąd znał mojego ojca. Pozostała dwójka zlustrowała mnie oskarżycielsko, jakbym wychodziła poza szereg.

Nie robiąc sobie nic z obecności taty, rudowłosy podszedł do mnie. Wyciągnął przed siebie dużą dłoń i zbliżył ją do mojej twarzy. Jego dotyk wywołał dreszcz na skórze. Szybkim ruchem odgarnął mi kosmyk rozpuszczonych włosów i wsunął je za ucho.

– Tak wyglądasz lepiej – szepnął.

– Aureliusz – odezwała się po raz pierwszy kobieta. Miała delikatny głos. Uniosła opaloną rękę, odgarnęła grzywkę na bok i z gracją stanęła koło nas. – Z każdym rokiem robisz się coraz paskudniejszy.

Wypowiadając te słowa, popchnęła go do tyłu, jednocześnie odsuwając ode mnie.

– Skąd jesteście? – zapytałam ją.

Nawet na mnie nie spojrzała, tylko wybuchła śmiechem, jakbym była jakimś natrętnym dzieckiem. Kiedy odchyliła głowę, włosy sięgnęły jej aż do pośladków. Traktowała mnie z wyższością, chociaż ona i jej towarzysze wyglądali na starszych ode mnie zaledwie o kilka lat.

– Wracaj do matki – powiedziała szorstko i wraz z innymi odeszła kawałek dalej.

Został tylko ojciec.

Wpatrywał się we mnie, na jego twarzy dostrzegłam wypieki. Wiedziałam, że były spowodowane moim zachowaniem. Nie powinnam się tak o wszystko dopytywać.

Pomiędzy nami uniósł się kurz, gdy dzieci się oddaliły, a ich śmiech ucichł. Dało się usłyszeć tylko gdakanie kur. Niedaleko znajdowała się farma, na której hodowaliśmy wszystkie zwierzęta. Kiedyś korzystano w tym celu również ze stodoły, lecz z czasem zaczęła ona niszczeć. Przeniesiono więc zwierzęta w inne miejsce.

Dużo się tu pozmieniało. Miałam wrażenie, że błądzę, przechadzając się po wiosce. Dzieci dorastały, osoby, z którymi chodziłam do szkoły, zakładały rodziny. Życie toczyło się dalej, a ja już nie brałam w nim udziału.

– Powinnaś była mnie posłuchać – powiedział szorstko ojciec. – Nie wszystko musi zawsze iść po twojej myśli.

– Dlatego dobrze, że tu nie zostałam – odparłam, patrząc na niego. – Nie znoszę tych waszych tajemnic.

Oczy mu spochmurniały, a na twarzy dostrzegłam grymas niezadowolenia. Szybko się odwrócił. Najwyraźniej nie chciał, żebym zauważyła tę zmianę. Zerknęłam na jego stojących kilkanaście metrów dalej towarzyszy. Szeptali między sobą, nie odwracając od nas wzroku.

– Powtórzę to ostatni raz: wracaj do matki – powiedział szorstko ojciec, kierując się w ich stronę.

Wyprostował plecy i naprężył je. Wiedziałam, że był zdenerwowany. Mocno zaciskał dłonie w pięści, jakby miało mu to pomóc. Robił tak często w domu, gdy kłócił się z matką.

To by było na tyle, jeśli chodzi o jego wyjaśnienia.

Jak ja tego nienawidzę. Oskarżycielskie spojrzenie, niewypowiedziane słowa i robienie ze mnie dziecka.

Co tu się dzieje?

Ruszyłam w stronę matki. Tego się właśnie bałam. Znowu czułam się, jakbym została pominięta. Jakbym się nie liczyła.

Jeszcze tylko parę godzin.

Jeszcze tylko chwila i znów będę u siebie.
mniej..

BESTSELLERY

Menu

Zamknij