- promocja
Wawel - ebook
Wawel - ebook
TO NIE JEST PRZEWODNIK! TO ŻYWA HISTORIA WAWELU, KTÓRA WCIĄGA JAK KRYMINAŁ!
Wawel. Bijące serce Polski, Notre Dame, Wersal i Panteon w jednym. Niemy świadek koronacji i upadków, ceremonii i pożarów, schadzek i skrytobójstw – przemówił na nowo za sprawą Kamila Janickiego. Autor historycznych bestsellerów opowiada dzieje najsłynniejszego polskiego wzgórza od czasów legendarnych po wiek XX.
„Na samym początku był potwór” – rozpoczyna swoją historyczną gawędę Kamil Janicki, a potem zajmująco opowiada o źródłach legendy o smoku wawelskim, tajemnicy najstarszych zabudowań z czasów Wiślan i Czechów, gotyckim zamku Kazimierza Wielkiego, renesansowej rezydencji Zygmunta Starego i Bony Sforzy. Prowadzi nas też przez tragiczny w skutkach pożar, po którym Zygmunt III Waza postanowił przenieść swój dwór do Warszawy. Przypomina też chude latach rozbiorów, gdy dawną siedzibę polskich królów zamieniono na pospolite żołnierskie koszary, a w wawelskich komnatach płonęły ogniska. Ostatnią część tej historii stanowią lata drugiej wojny światowej, gdy na zamku rezydował „nazistowski król Polski”, Hans Frank.
Ile kosztował tron? Czyje łoże wymagało częstych napraw? Jaki dystans musiał pokonać król, by odwiedzić królową w jej sypialni? Jak do komnat doprowadzano wodę, a jak odprowadzano ścieki? Którędy uciekał Henryk Walezy? Pod piórem Janickiego – znanego przecież głównie z porywających biografii kobiet – Wawel ożywa, stając się pełnokrwistym bohaterem wciągającej i pełnej gwałtownych zwrotów akcji historii.
Kategoria: | Historia |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-08-07811-2 |
Rozmiar pliku: | 10 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
A SAMYM POCZĄTKU był potwór. Była też podstępna zbrodnia, zabrakło za to dzielnego szewczyka, a nawet... smoka. Najstarsza wersja legendy o zasiedleniu Wawelu ma niewiele wspólnego z powtarzanymi dzisiaj ugrzecznionymi opowiastkami dla dzieci. Historię przeniósł na pergamin Wincenty zwany Kadłubkiem – kapelan książęcy, wielki erudyta, wykształcony zapewne na zachodnich uczelniach, a wreszcie biskup krakowski. Był to pierwszy rodzimy dziejopis, autor Kroniki polskiej powstałej na przełomie wieków XII i XIII.
U zarania państwa polskiego Kadłubek widział postać króla imieniem Krak. Czy też raczej imieniem Gracchus, bo biskup, zafascynowany literaturą klasyczną, nagminnie przerabiał miejscowe nazwy własne tak, aby dodać im łacińskiego polotu. W myśl mitu założycielskiego, przedstawionego na kartach Kroniki polskiej, Krak jako pierwszy przekonał uczestników słowiańskiego wiecu, że „śmieszne jest okaleczałe bydle” albo „bezgłowy człowiek”. I że poważny kraj także potrzebuje swojej głowy, a więc wodza. Członkowie zgromadzenia łatwo poznali, że przemawia do nich człowiek obdarzony „darem wypowiadania głębokich myśli”. Postanowili więc wybrać Kraka na swojego pierwszego monarchę. Nie zawiedli się. Według opowieści Kadłubka nowy król ustanowił w Polsce prawa, zagwarantował wolność i zadbał o sprawiedliwe stosunki społeczne tak, by bogaci nie mogli dłużej ciemiężyć maluczkich. Za jego sprawą kraj został ponoć „doprowadzony do świetnego rozkwitu”. Wtedy jednak świeżo zaprowadzonemu porządkowi zagroziła żarłoczna bestia.
„Był w załomach pewnej skały okrutnie srogi potwór, którego niektórzy zwać zwykli całożercą” – pisał Kadłubek. Na potrzeby opowieści stworzył całkiem nowe słowo. Zbitka holophagus, którą posłużył się w kronice, niby to wzięta z języka greckiego, nie występuje w żadnym innym średniowiecznym tekście. Łatwo jednak odgadnąć jej dokładne znaczenie. Tak jak na przykład ichtyophagus był rybożercą, tak monstrum rezydujące „w załomach skały” było, cytując jednego z badaczy legendy, „połykaczem, pochłaniającym w całości, jednym haustem swoje ofiary”.
Kadłubkowe monstrum, choć niesamowicie groźne, nie zachowywało się jak dzikie, bezrozumne zwierzę. Holophagus potrafił liczyć i pertraktować. Szybko sterroryzował Polaków, a ich króla ośmieszył, czy nawet wyzuł z faktycznej władzy. Potwór oczekiwał, że w każdym tygodniu otrzyma konkretną, „wyliczoną” ilość bydła. Jeśli ofiary nie dostarczyły haraczu na czas i we właściwej liczbie, to połykacz karał je proporcjonalnie do skali naruszenia kontraktu. Porywał i pożerał tyle osób, ile brakowało wołów.
Krak nie był w stanie, jak pisał Kadłubek, „znieść tej klęski”. Ale jako człowiek posunięty w latach nie mógł też osobiście ruszyć do boju z potworem. Najważniejsze zadanie powierzył swoim dwóm synom. W długiej przemowie zagrzewał ich do walki i napominał, że nie wolno „uchylać się od sławy, która narzuca się sama”. Zaznaczył też jednak, że królewicze nie powinni „wystawiać się zbytnio” i ryzykować, bo przecież są jego następcami.
Potomkowie Kraka natarli zbrojnie na bestię. A potem zrobili to ponownie, ponownie i ponownie. „Doświadczyli po wielokroć otwartej męskiej walki”, ale każda „próba sił” okazywała się daremna. Holophagus przepłaszał ich i żądał nowych ofiar. Wreszcie zdesperowani królewicze posunęli się do podstępu. „Zamiast bydląt podłożyli w zwykłym miejscu skóry bydlęce, wypchane zapaloną siarką” – pisał Kadłubek. Nieświadomy niczego całożerca „połknął je z wielką łapczywością”, po czym „zadusił się od buchających wewnątrz płomieni”.
W tym punkcie iście baśniowa opowieść nabiera kryminalnego posmaku. Młodszy z synów Kraka, nierad, że brat tarasuje mu drogę do tronu, wykorzystał okazję i kiedy tylko bestia wydała ostatnie tchnienie, rzucił się na konkurenta z bronią. Dokonał morderstwa, po czym zabrał ciało starszego królewicza i ze łzami wyznał ojcu, że ten poległ w walce z potworem. Krak bez wahania przyjął taką wersję. Wkrótce umarł, szczęśliwy, że wciąż ma dziedzica i że za sprawą bohaterskich czynów syna państwu nie grozi dłużej największe niebezpieczeństwo. Dopiero po zgonie władcy kainowa zbrodnia wyszła na jaw. „Młodszy Krak”, tylko tak określony w kronice, został skazany na wieczne wygnanie, tron zaś przeszedł w ręce jedynej córki i ostatniego żyjącego dziecka wielkiego monarchy – królewny Wandy. Objęła ona władzę nie tylko nad Polską, ale też nad nowym, stołecznym grodem.
„Na skale całożercy wnet założono sławne miasto. I póty nie zaprzestano obrzędów pogrzebowych , póki nie zostały zamknięte ukończeniem budowy miasta” – pisał Kadłubek. Osada, jak stwierdził, otrzymała miano „Gracchovia” od „imienia Grakcha”. Kronikarz podał jednak także wersję alternatywną: „Niektórzy nazwali miasto Krakowem od krakania kruków, które zleciały się tam do ścierwa potwora”.
POSZUKIWANIA BESTII
Krakowska legenda o walce z ludożerczą bestią nie była unikatem. W całej Europie można naliczyć ponad sto historycznych miast, na których herbach pysznią się smoki. W wielu wypadkach symbol przyjęto właśnie dlatego, że w myśl lokalnych opowieści osady były niegdyś prześladowane przez nienawistne jaszczury albo nawet założono je – jak „Gracchovię” – na legowiskach bestii.
Swoje smocze baśnie miały Paryż i Rzym. We francuskiej stolicy wielkiego węża pokonał ponoć święty biskup, zresztą nie bronią, ale czystą perswazją. Z kolei w Wiecznym Mieście smoka spętał papież, na dokładkę zaś wskrzesił jego ofiary. O walkach ze smokami opowiada Biblia, stwory te były też znane kulturze antycznej. W XI wieku zaczęły rodzić się opowieści o Świętym Jerzym i królewnie, którą uratował przed smokiem. Potem, już w epoce Wincentego Kadłubka, nowy impuls do fascynacji smokami przyniosły wyprawy krzyżowe. Krokodyle napotykane w krajach arabskich w oczywisty sposób kojarzyły się bowiem przybyszom z Europy z ludożerczymi jaszczurami znanymi z legend.
Także w Polsce nie brakuje reliktów wiary w obecność smoków. Przed wiekami po całym kraju rozsiane były punkty określane mianem migrodów. Nadal zresztą istnieje kilka miejscowości o takiej nazwie. Żmigród zaś, jak wyjaśnia znawca średniowiecznego oglądu świata profesor Jacek Banaszkiewicz, to dosłownie gród żmija, miejsce, którego charakter i lokalizacja sprawiały, że uchodziło za siedlisko ponadnaturalnej bestii.
Swoje smocze legendy i herb ze skrzydlatym jaszczurem ma Orneta na Warmii. Również Żmigród koło Dukli na Podkarpaciu szczyci się smoczą symboliką i posiada przynajmniej szczątkową opowieść o bestii. Na tym tle Kraków wypada jednak wyjątkowo. Legenda o smoku wawelskim okazała się niezwykle trwała, żywa i atrakcyjna – nie tylko dla mieszkańców grodu, ale też dla przybyszów, nawet z najodleglejszych krajów.
Następcy Wincentego Kadłubka przez stulecia ochoczo powtarzali i przerabiali mit traktujący o początkach miasta. W nowych wersjach już wprost pisano o smoku lub jaszczurze, tak aby odbiorcy nie mieli trudności z wyobrażeniem sobie groźnego przeciwnika Prapolaków. W Kronice polsko-śląskiej z końca XIII wieku legenda została powielona niemal słowo w słowo. Autor nieco późniejszej Kroniki Dzierzwy dodał do niej starotestamentowe nawiązanie. Także król Daniel miał bowiem w dorobku rozprawę ze „smokiem babilońskim”. W czternastowiecznym dziele Piotra z Byczyny Krak zastąpił synów i sam rozprawił się ze smokiem. Taki wariant rozwinął Jan Długosz. W najsłynniejszej polskiej kronice, spisanej w drugiej połowie XV wieku, nie tylko obsadził Kraka w głównej roli, ale też pozmieniał kolejność wydarzeń. Dodał poza tym barwne szczegóły, jak choćby dokładną wysokość haraczu przekazywanego potworowi – równo trzy sztuki bydła dziennie.
Krótkie łapy, potężne pazury i wyłupiaste oczyska. Najstarsze znane wyobrażenie smoka wawelskiego, zamieszczone w Kosmografii Sebastiana Münstera z 1550 roku.
W XVI wieku, za sprawą Marcina Bielskiego, mit, dotąd zawsze spisywany po łacinie, doczekał się pierwszej wersji polskojęzycznej. Antagonistą jest w niej „smok wielki w jamie”, który „ludzi kradł i pożerał, a parą smrodliwą zabijał”. Zgładził go osobiście „Grakus Książę”, nakazując, by w pozbawionym wnętrzności cielęciu umieszczono „siarkę, smołę i saletrę z ogniem”. Pod piórem Bielskiego opowieść zyskała też nowy, powtarzany do dzisiaj epilog. Potwór, uraczony palącym posiłkiem, ruszył do Wisły i „pił wodę aż się rozpękł”.
Dopiero w epoce renesansu wprowadzono również do historii nowego, niedynastycznego bohatera. Na kartach herbarza Bartosza Paprockiego, wydanego w roku 1584, można odnaleźć wzmiankę, że to nie sam król, książę czy następcy tronu, lecz szewc imieniem Skuba wymyślił podstępny sposób unicestwienia wroga. Wariant wszedł szturmem do kolejnych kronik. I trudno się dziwić. Dla zwyczajnych odbiorców przemyślny rzemieślnik był postacią znacznie bliższą od monarchy. Łatwiej się z nim było identyfikować, a nawet odczuwać dumę z lokalnego sukcesu. Poza tym Skuba brzmiał po prostu... wiarygodnie. Wydawał się jakby konieczny do domknięcia fabuły. „Gdzie ścierwo, tam szewcy, gdzie skóra, szycie i modelowanie jej, tam także oni” – komentuje jeden z badaczy tematu.
Historia smoka wawelskiego stała się dla krakowian namacalnie bliska. To chyba nie przypadek, że w średniowieczu na Wawelu ulokowano kościoły Świętego Michała i Świętego Jerzego – dwóch patronów, sławnych za sprawą heroicznych zmagań ze smokami. W trudnym do określenia momencie, ale raczej nie wcześniej niż w początkach XIV stulecia, umieszczono też monstrualną pamiątkę na murze katedry. Przed zachodnim wejściem do najważniejszej świątyni Wawelu na łańcuchach zawisły ogromne kości. Znajdują się tam do dzisiaj. Według oględzin przeprowadzonych w pierwszych latach XX wieku przez zoologa Edwarda Niezabitowskiego są to lewa kość udowa mamuta, dolna szczęka „olbrzymiego wieloryba kopalnego” i czaszka nosorożca. Dawni bywalcy wzgórza rzecz jasna interpretowali relikty inaczej. Nawet jeśli nie uważano ich za pozostałość po konkretnym smoku zabitym przez Kraka, jego synów lub szewca Skubę, to przynajmniej za dowód, że taki potwór mógł istnieć naprawdę. Osiemnastowieczny jezuita Gabriel Rzączyński wyjaśniał z pełną powagą, że te i inne „kości niezwykłego ciężaru i kształtu” to nawet w opinii znakomitych anatomów „resztki smoków, które powódź Noego wymuliła”.
Za najważniejszy dowód rzekomej bytności całożercy pod Krakowem uważano jednak samo wzgórze wawelskie. Pierwotnie całe było ono poznaczone lejami, rozpadlinami i pęknięciami. Wincenty Kadłubek mógł oglądać nie jedną, ale przynajmniej kilka jam przywodzących na myśl legowiska „przedpotopowej” bestii. Jeszcze Jan Długosz w wieku XV pisał o Wawelu: „Widzieć można do dziś dnia na tej górze wiele jaskiń, w których miał przebywać osławiony w pisemnych i ustnych podaniach smok, czyli zwierz przedziwnej wielkości, który dużo szkód mieszkańcom tutejszym miał zadawać”. Załomy skalne, początkowo trudno dostępne, stały się z czasem kryjówkami zbirów i szeroko rozumianego hultajstwa. Zapewne dlatego król Zygmunt August w 1565 roku nakazał zasypać „smocze jamy”. Nie wszystkie jednak.
W XVI wieku z legendarnym potworem wiązano już bardzo konkretny otwór u podnóża Wawelu. Marcin Kromer notował po łacinie, że ta „głęboka jaskinia wydrążona w skałach” była zwana „specum draconis”. Joachim Bielski, syn Marcina, jako pierwszy zapisał nazwę po polsku. „Jest jeszcze jego jama pod zamkiem, zowią Smocza Jama” – stwierdził na kartach Kroniki świata, wydanej drukiem w roku 1597. Na myśli miał tę samą jaskinię z wylotem położonym nad Wisłą po południowo-wschodniej stronie wzgórza, która jest obecnie udostępniana turystom. Kilka stuleci temu pieczara wyglądała oczywiście inaczej. Otwór wejściowy był znacznie mniejszy, wnętrze ciaśniejsze, pozbawione obmurowań, schodków i filarów. Jama miała poza tym dodatkowy wylot dalej na północ, w zakolu rzeki. Nie dało się natomiast pomaszerować nią prosto na szczyt wzgórza. Obecne kręcone schody na Wawel biegną wewnątrz studni z czasów zaborów. Przed wiekami musiała różnić się też sieć korytarzy. Aktualnie trasa zwiedzania obejmuje trzy połączone komory, ciągnące się na przestrzeni około 80 metrów. U schyłku XX wieku odkryto też dawniej zablokowane, a kilka razy dłuższe boczne korytarze. Podobnych rozgałęzień pierwotnie było zapewne więcej.
Legendarny król Krakus na rycinie zamieszczonej w kronice Joachima Bielskiego z 1597 roku. W prawym dolnym rogu smok pożerający ofiarę. W tle pyszni się północna fasada renesansowej rezydencji na Wawelu. Od lewej widać belwederek, dom króla, dom królowej, łaźnię najjaśniejszej pani i fragment kościoła katedralnego.
Obecność jaskini pobudzała zainteresowanie opowieścią o smoku wawelskim. Z czasem pieczara stała się wręcz swoistą wizytówką Krakowa. W dobie sarmatyzmu ochoczo pisali o niej szlacheccy poeci. Stanisław Szemiot rymował o Kraku, że „smoka z porady szewca struł pod górą, którą po dziś dzień widać w skale z dawną dziurą”. Samuel Twardowski opowiadał o „smoczej głowie” w „stołecznym Krakowie”. Z kolei Wespazjan Kochowski ułożył fraszkę, w której wyśmiewał grecki mit o Apollinie zabijającym smoka. I zrobił to, aby zaraz podkreślić, że rzeczą o wiele pewniejszą jest pradawny sukces Kraka w walce ze smokiem grasującym u podnóży polskiej stolicy. Do smoczego tematu autor powrócił też w wierszu sławiącym koronację króla Michała Korybuta Wiśniowieckiego w 1669 roku. Stwierdził w nim, że jeśli nawet bestia żyje „w podziemnej kawernie”, to na wieść o przybyciu nowego monarchy sama z siebie „zdechnie mizernie”.
Badaczka dziejów jaskini Elżbieta Firlet podkreśla, że w tym czasie legowisko całożercy stanowiło już osobliwość nie tylko na skalę kraju, ale też kontynentu. Profesor Jacek Banaszkiewicz pisze podobnie: że w dobie nowożytnej smok wawelski „trafił na salony europejskie”. W niemałym stopniu było to zasługą Sebastiana Münstera – niemieckiego humanisty, geografa i teologa, sławnego za sprawą monumentalnej Kosmografii. Książka ta była skrzyżowaniem atlasu geograficznego, encyklopedii i przewodnika po świecie. Najpełniejsza jej edycja, wydrukowana w roku 1550, liczyła ponad 1200 stron i zawierała 910 drzeworytów oraz niemal 70 map. Był to niekwestionowany międzynarodowy bestseller, jeden z największych hitów wydawniczych od czasu upowszechnienia druku. W ciągu niespełna stulecia ukazało się około czterdziestu wydań Kosmografii. Dzieło, napisane po niemiecku, ekspresowo doczekało się tłumaczeń na łacinę, francuski, włoski i czeski. W obiegu znajdowały się dziesiątki tysięcy jego egzemplarzy, docierając nie tylko do elit intelektualnych, ale też szerokiego odbiorcy; na tyle oczywiście, na ile istniał on w czasach renesansu i baroku. To fakt ważny dla historii smoka wawelskiego, bo Münster nie uchylał się na kartach swojego magnum opus przed opisywaniem niezwykłych stworzeń i zjawisk przyrody. Często wykazywał zdrowy sceptycyzm. Powątpiewał w istnienie chimer i feniksów. Ale już krakowski całożerca wydał mu się stworzeniem zupełnie realnym i na tyle fascynującym, że poświęcił mu niemal połowę całego opisu polskiej stolicy.
Geograf powtórzył mit niemal słowo w słowo za jednym z polskich kronikarzy, Marcinem Kromerem. Ozdobił też jednak tekst odpowiednią ryciną – pierwszym zachowanym wizerunkiem smoka wawelskiego w dziejach. Na drzeworycie widać wzgórze, bryłę pałacu, a na pierwszym planie pastuszka uciekającego w panice przed smokiem, który akurat wypełza z jamy, aby pożreć niczego nieświadome owce. To jaszczur na krótkich łapach, zakończonych potężnymi pazurami, pełzający przy ziemi, z wielkimi, wyłupiastymi gałkami ocznymi, uszami położonymi po sobie jak u monstrualnego psiska i z rzędem ostrych zębów. Nie tak majestatyczny jak rzeźba postawiona w latach siedemdziesiątych XX wieku przed wejściem do jamy, ale najwidoczniej działający na wyobraźnię odbiorców Kosmografii. I to do takiego stopnia, że zagraniczni goście przybywający do Krakowa coraz częściej życzyli sobie ujrzeć sławną jaskinię bestii.
W 1574 roku do smoczej jamy zapuścił się André Thevet, francuski uczony towarzyszący świeżo wybranemu na polski tron Henrykowi Walezemu. Zarówno treść lokalnej legendy, jak i opis pieczary zamieścił rok później na kartach własnej Kosmografii. Na początku wieku XVII o „straszliwej piwnicy, we wnętrzu której przebywał smok”, donosił też do Włoch nuncjusz apostolski Claudio Rangoni. Z kolei niemiecki geograf Georg Braun nie dość, że wzorem Münstera przedstawił smoczy temat czytelnikom, to jeszcze podjął próbę klasyfikacji gatunku zwierząt zwanych „Holophagus”. Jak twierdził, takie same bestie były notowane przez Rzymian już w III wieku n.e.
Przykłady zagranicznych uczonych, którzy pochylali się nad tematem smoka wawelskiego, można mnożyć. O śmiertelnym wrogu Kraka pisał Alessandro Guagnini, Włoch, choć osiadły w Krakowie. Pisali też Francuz Benoist Rigaud, Ślązak Adam Schröter czy Niemiec Andreas Cellarius. I niemal każdy z ekspertów, zarówno rodzimych, jak i obcych, wierzył, że przytacza relację opartą na faktach, nie zaś bajkę.
Z jakiegokolwiek sceptycyzmu jako pierwszy zwierzył się dopiero Marcin Kromer, tworzący w połowie XVI wieku. Pisał, że nie jest w stanie ocenić, czy smocza narracja to „wymysł”. Zachowanej jamy nie uważał zaś za dowód w sprawie, bo ta przecież „i z przyrodzenia mogła stanąć”. A więc: powstać w sposób naturalny. W XVII wieku podobna krytyka niemal się nie zdarzała. Z ostrym protestem przeciwko braniu legendy na serio wystąpił za to tworzący u samego schyłku I Rzeczpospolitej Emanuel Murray – dziennikarz, historyk, spolonizowany Francuz osiadły w Krakowie. W rękopiśmiennym przewodniku po mieście z roku 1787 przyznał, że w ogóle nie chciał oglądać jaskini, która dała kronikarzom pretekst do popuszczania wodzy fantazji. „Takie miasto do chwały swojej, żadnych bajecznych nie potrzebuje ozdób” – stwierdził.
Komentarz dobrze wpisywał się w nową epokę szkiełka, oka i naukowego rygoru. Właśnie na przełomie XVIII i XIX wieku tama wreszcie pękła. Jednocześnie z powieściami i dramatami przybliżającymi legendę masom posypały się mniej czy bardziej fachowe komentarze badaczy szukających realnego kontekstu opowieści. Adam Naruszewicz usiłował odgadnąć źródła smoczej symboliki. Karol Szajnocha szukał obcych analogii, podczas gdy Józef Wawel-Louis postawił na religijne rozwiązania tajemnicy krakowskiej bestii. Śledztwo w sprawie smoka wawelskiego, zapoczątkowane niemal ćwierć tysiąclecia temu, na dobrą sprawę trwa nadal.
U ŹRÓDEŁ LEGENDY
Dzisiaj wiadomo już z całą pewnością, że Wincenty Kadłubek zmyślał. Specjaliści różnią się jednak w ocenie tego, jak daleko posunął się w konfabulacjach. Wbrew opowieściom krakowskiego biskupa Polska wcale nie zaczęła się na Wawelu. Zresztą dziejopis dobrze zdawał sobie z tego faktu sprawę. Znał tradycje dynastii Piastów, słusznie lokujące prapoczątki rodu i państwa w Wielkopolsce. Te wydały mu się jednak niewystarczające i zbyt obce.
Kadłubek czerpał ze starszej o niemal stulecie kroniki wędrownego mnicha, umownie nazywanego Gallem. Anonimowy obcokrajowiec, tworzący w otoczeniu dworu książęcego, zdołał wymienić tylko trzech władców rządzących państwem Piastów w czasach „przedhistorycznych”, poprzedzających chrzest Mieszka I w roku 966. Przekazał ich imiona i niewiele więcej. Kadłubek nie tylko ubarwił narrację, ale też... dodał do niej kilkanaście stuleci wcześniejszej historii, pełnej chwalebnych i spektakularnych zwrotów akcji.
W jego wersji dziejów Polacy stanowili europejską potęgę, nawet zanim Krak zwieńczył skronie królewską koroną. Kontrolowali ogromną część kontynentu i z powodzeniem prowadzili wojny z Galami. Potem, już po zgładzeniu smoka, stawili czoła Aleksandrowi Wielkiemu. Za sprawą nowego podstępu pokonali potężnego Macedończyka, który, poniósłszy ogromne straty, „z garstką wojska ledwo uszedł niesławie”. Wreszcie polski król, Lestek III, rozgromił także Rzymian, a Juliusza Cezara zmusił, by oddał mu swą siostrę za żonę.
To wszystko rzecz jasna wcale się nie zdarzyło. Kadłubek miał słabość do tradycji antycznych. Poszatkował je i poprzerabiał tak, aby wpisać Kraków i Polskę w wielkie dzieje wcześniejszych epok. Niewiele się przy tym przejmował realizmem i wiarygodnością opowieści. Ze smokiem wawelskim sprawa mogła wyglądać podobnie.
Od dawna szukano potencjalnych źródeł inspiracji, którymi posłużył się oczytany biskup. Zdaniem różnych badaczy Kadłubek posiłkował się tradycją biblijną, szukał wskazówek w popularnych za jego czasów bestiariuszach albo też czerpał natchnienie z paryskiej legendy o pokonaniu smoka, żywej w mieście, w którym kronikarz być może odbył studia zagraniczne. Wysuwano pogląd, że zręczny erudyta połączył różne wzmianki i motywy w nową całość. Nie jest to jednak najpopularniejsze rozwiązanie zagadki.
Według znanej teorii autor Kroniki polskiej nie był aż tak oryginalny. Miał sięgnąć po jedno konkretne, oczywiście antyczne dzieło: tak zwany Romans o Aleksandrze, którego najstarszą wersję spisano w III wieku n.e. Był to szalenie popularny zbiór fantastycznych opowieści o wielkim Macedończyku, tłumaczony i przerabiany aż do epoki nowożytnej. Oryginał powstał po grecku, ale różne warianty funkcjonowały między innymi w językach koptyjskim, armeńskim, syryjskim, perskim i arabskim. Krążyły też, a jakże, odpisy łacińskie. Poszczególne redakcje różniły się od siebie. W kilku wschodnich wersjach namierzono zaś historię łudząco podobną do legendy o smoku wawelskim.
W Romansie o Aleksandrze również występuje smok, zamieszkały w jaskini nad rzeką i domagający się codziennego haraczu w sztukach bydła. Bestia ta pożera ofiary w całości, jednym chapnięciem, zupełnie jak Kadłubkowy, nazwany przecież z grecka, holophagus. Także upadek potwora jest niemal zbieżny z losem krakowskiej poczwary. Aleksander Wielki nakazuje zabić dwa wielkie woły, „ściągnąć z nich skóry i usunąć mięso, a skóry ich wypełnić gipsem, smołą, ołowiem i siarką i podłożyć je na tym samym miejscu” co zwyczajowe ofiary. Znacząco różni się tylko finał opowieści. Smok nie umiera od samego posiłku, choć zostaje otumaniony. Aleksander wykorzystuje sytuację: poleca rozpalić miech kowalski i rzucać do paszczy zwierza gorące spiżowe kule. Dopiero to sprawia, że bestia wydaje ostatnie tchnienie.
„Podobieństwo obydwu wątków jest uderzające i nie może ulegać wątpliwości” – podkreślał profesor Marian Plezia, który najszerzej zajął się tematem. Nie znaczy to jednak, że teoria pozbawiona jest jakichkolwiek wad. Smoczy epizod występuje w wersjach syryjskiej i koptyjskiej Romansu, brakuje go natomiast w redakcjach łacińskich z wczesnego średniowiecza, a więc w wersjach, które znano w Europie za życia biskupa Wincentego. Profesor Plezia twierdził jednak, że Kadłubek mógł zetknąć się podczas studiów z jakimś innym wariantem Romansu, który nie zachował się do naszych czasów. Kronikarz przyznawał zresztą, że była mu znana „księga listów Aleksandra, zawierająca blisko dwieście epistoł”. Dzieło takie można ostrożnie identyfikować właśnie jako zaginioną wersję Romansu. Nie da się też wykluczyć, że dziejopis usłyszał ustną opowieść, przekazaną na przykład przez któregoś z uczestników wypraw krzyżowych do Ziemi Świętej. Potem zaś wplótł legendę w bajeczne dzieje Polski.
W opinii największych sceptyków tak wyraźna inspiracja Romansem zamyka cały temat źródeł krakowskiego mitu. Nie brakuje specjalistów, którzy sądzą, że wątek całożercy został sztucznie przeszczepiony na lokalny grunt. I był tak samo obcy polskiej tradycji jak opowiastki o wojnach Lechitów z macedońską falangą i z legionami Cezara. Przeważają jednak głosy bardziej stonowane. Uważa się, że narracja o jakiejś bestii, którą należało pokonać, aby mógł powstać Kraków, była znacznie starsza; że funkcjonowała ona ustnie przed Kadłubkiem, choć w wersji prostszej, a pewnie i bardzo różnej od znanej fabuły. Biskup, jak komentował Marian Plezia, „zastał ją i tylko literacko opracował”. To by po części tłumaczyło, dlaczego legenda o smoku na stałe wrosła w polską świadomość, podczas gdy inne Kadłubkowe baśnie skreślono jako czysty wymysł.
Pierwotnej treści mitu trudno się nawet domyślać. A jednak badacze od stuleci podejmują takie próby. Wielokrotnie sugerowano, że za fasadą walki ze smokiem kryła się jakaś historyczna rywalizacja zbrojna, toczona nad górną Wisłą. Bądź co bądź, całożerca z Kroniki polskiej zachowuje się jak wrogi władca lub okupant, oczekujący haraczu. Adam Naruszewicz u schyłku XVIII stulecia pisał, że smokiem byli tak naprawdę koczowniczy Awarowie, żerujący na ludności słowiańskiej. Inni autorzy wiązali legendę z walkami międzyplemiennymi albo chociażby z pokonaniem rozbójników, którzy założyli bazę wypadową w załomach skały, na której potem powstało miasto. Jest jeszcze całkiem świeża teoria Normana Daviesa – tak buńczuczna, że wypada wątpić, czy sam autor traktował ją poważnie. W zbiorze esejów Smok wawelski nad Tamizą znany walijski historyk ogłosił, że legenda o krakowskim smoku ma celtyckie korzenie. I że jest to historia o „czarnym charakterze, wojowniczym uzurpatorze Kraku, który knuje, aby pozbawić smoka-księcia na Wawelu jego rodowych praw”. Całożerca to bowiem, w myśl wywodów profesora Daviesa, władca pierwotnie celtyckiego Krakowa, którego usunęli z tronu słowiańscy najeźdźcy. I tylko nie ma na rzecz takiej wersji zdarzeń żadnych przekonujących argumentów.
Dawniej popularny był jeszcze pogląd, że smok symbolizował pogaństwo, a jego zgładzenie oznaczało chrystianizację. W nowszej nauce zwraca się jednak raczej uwagę na mocno świecki charakter Kadłubkowej legendy. Polacy zwyciężają w niej nie za sprawą wiary czy wsparcia boskiego, ale dzięki sprytnemu fortelowi. Autorka polskiego przekładu kroniki, profesor Brygida Kürbis, widziała w tym dowód bardzo starej, niechrześcijańskiej genezy mitu.
Wreszcie funkcjonują interpretacje przyziemne, można by wręcz powiedzieć – praktyczne. Wprawdzie kości zawieszone przed wejściem do katedry wawelskiej trafiły tam zapewne długo po tym, jak Kadłubek spopularyzował legendę o Kraku, ale przecież nie były raczej pierwszym takim znaleziskiem w okolicy Krakowa. Jeśli w jaskiniach znaczących bryłę wzgórza w czasach przedhistorycznych wygrzebano potężne, trudne do zidentyfikowania kości, mogły one dać początek nawet najbardziej niestworzonym opowieściom.
We współczesnej paleontologii przewija się zresztą pogląd, w myśl którego za wielką popularnością smoków w kulturze dawnych wieków stały między innymi znaleziska szczątków dinozaurów. Akurat obszary nad Wisłą nie obfitują w kości tych prehistorycznych stworów. W erze mezozoicznej większość obszaru naszego kraju pokrywało morze, badacze trafiają więc głównie na odciski stóp potężnych gadów. W 2006 roku w Lisowicach na Śląsku – w odległości nieco ponad 100 kilometrów od Wawelu – odkopano jednak skamieniały szkielet dużego, dwunożnego drapieżnika nieznanego wcześniej gatunku. W opinii paleontologów bestia grasowała na ziemiach południowej Polski 200 milionów lat temu. Miała ważyć około tony i mierzyć do 5 metrów długości. Odkrywcy nadali jej, a jakże, oficjalne, naukowe miano Smoka Wawelskiego.
Może taki lub inny „smok” faktycznie zamieszkiwał kiedyś w krakowskich grotach. A może raczej u podnóży wzgórza znaleziono kości wielkiego bawołu, mamuta lub innego tajemniczego stworzenia. Ze względną pewnością da się stwierdzić tylko jedno. Zdaniem niemal wszystkich znawców tematu w pierwotnej legendzie o założeniu przyszłej stolicy Polski zgadza się przynajmniej miano głównego bohatera. W świetle badań językowych miasto uzyskało nazwę od imienia własnego. Musiał więc istnieć jakiś prawdziwy Krak z krwi i kości..
OSZARPANA WAPIENNA SKAŁA Wawelu nęciła ludzi od niepamiętnych czasów. Osiedlano się lub przynajmniej zatrzymywano na niej, nawet zanim homo sapiens dotarł na ziemie południowej Polski. Najstarsze szczątki człowieka, konkretnie zaś neandertalczyka, odkopane na obszarze Rzeczpospolitej mają około 115 000 lat. Kamienne narzędzia, które pozostawili pierwsi znani bywalcy Wawelu, są niewiele młodsze. Szacuje się, że te zgrzebła i pięściaki wykonano 100 000 lat temu.
Prehistoryczni myśliwi i zbieracze nie zamieszkiwali stale na wzgórzu. Kolejne wielkie zbiorowisko prostych narzędzi datuje się mniej więcej na 30 000 lat p.n.e. Przynajmniej okazjonalnie na skale musieli przebywać łowcy mamutów. Zaledwie kilka kilometrów od Wawelu natrafiono na jedno z największych nagromadzeń szkieletów tych potężnych zwierząt w całej Europie. O rzut kamieniem od obecnego kopca Kościuszki odnaleziono niemal 6000 odłamków mamucich kości, pochodzących od 86 osobników. Według polskich archeologów to ślad po swoistej rzeźni z epoki kamienia.
Bogate ślady osadnictwa na Wawelu pochodzą też z przełomu epok brązu i żelaza, około 2500 lat temu. Niezwykle skąpe są z kolei relikty czasów rzymskich – zaledwie kilka monet, pewnie zgubionych długo po tym, jak antyczne imperium upadło. Legendarny Krak nie był jednak ani tropicielem mamutów, ani watażką z czasów świetności bursztynowego szlaku. Człowiek, który dał imię miastu, musiał żyć o wiele później. Nieprzerwane, zwarte osadnictwo na Wawelu datuje się dopiero od wczesnego średniowiecza. Z VII czy VIII wieku pochodzą głównie odłamki ceramiki. Ale już na IX stulecie przypadł okres spektakularnego przyspieszenia. Zresztą nie tylko na wzgórzu czy na obszarze Krakowa, ale też w całej tej części Małopolski.
Nad górną Wisłą zaczęto na potęgę budować niezwykle okazałe i imponujące swym rozmiarem grody. Szacuje się, że w regionie wzniesiono około trzydziestu takich warowni. Większość miała po kilka hektarów powierzchni, otoczonej wałami i palisadami. Niektóre przekraczały jednak 10 hektarów. Wybudowanie tak ogromnych fortec, niemal niespotykanych w tym czasie w innych częściach ziem polskich, wymagało pracy setek robotników i wykarczowania wielkich połaci lasów. Za inicjatywą musiała stać jakaś niebagatelna siła polityczna. Przyjęło się sądzić, że było to plemię Wiślan. Czy też raczej: wybitny ród, który zdołał podporządkować sobie elity plemienne i skupić wysiłek ludności na projektach, które w lokalnej skali zdawały się dorównywać rozmachem egipskim piramidom.
Źródła pisane z epoki przechowały zaledwie okruchy wiadomości o tym, co działo się w Małopolsce w IX wieku. To i tak więcej, niż zanotowano na temat pozostałych prowincji przyszłej domeny Piastów. Zwłaszcza w sprawie Wielkopolski, gdzie w kolejnym stuleciu miała narodzić się państwowość, na razie panowało zupełne milczenie.
Miano Wiślan padło po raz pierwszy w dokumencie znanym jako Geograf Bawarski. Był to spis ludów mieszkających na wschód od państwa Franków. Jego pierwotną wersję sporządzono około roku 830 w związku z postępującym rozpadem imperium Karola Wielkiego. W kolejnych dekadach listę uzupełniano, między innymi na podstawie wiadomości przekazywanych przez frankijskich kupców przemierzających ziemie Słowian. W ten sposób na pozycji 48 w spisie znaleźli się „Uuislane”. Badacze zgodnie widzą w tym zapisie zepsutą, zlatynizowaną wersję „Wiślan”.
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------