Wąż i tęcza - ebook
Wąż i tęcza - ebook
W kwietniu 1982 roku Wade Davis, antropolog z Harvardu, wsiada do nocnego pociągu do Bostonu i otwiera kopertę. Wyciąga z niej plik pieniędzy, bilet lotniczy na Haiti i wyblakłą fotografię przedstawiającą ubogiego rolnika. To Clairvius Narcisse, człowiek-zombie, uznany za zmarłego i pogrzebany w latach sześćdziesiątych, lecz na powrót żyjący w haitańskiej społeczności.
Davis wyrusza na Haiti, by rozpocząć naukowe śledztwo, którego celem jest odkrycie toksyny zmieniającej człowieka w zombie. Po zagłębieniu się w kulturę vodoun, będącą haitańską odmianą religii voodoo, i doświadczeniu mistycznych obrzędów wpada na trop dwóch trucizn pozyskiwanych z ryb i płazów. Pierwsza wywołuje stan zbliżony do śmierci klinicznej, druga odwraca ten proces, jednak trwale uszkadza mózg, pozbawiając daną osobę własnej woli i indywidualnej tożsamości. Co jednak najbardziej fascynujące – z obu chętnie korzystają władze wioski.
Wąż i tęcza to nie tylko zdumiewająca historia o procesie zombifikacji, ale przede wszystkim o podróży w najbardziej pierwotne zakątki ludzkiej duchowości. Autor doskonale kreśli fenomen krwawych rytuałów vodoun, które stają się punktem wyjścia do zrozumienia doświadczonej brutalnym kolonializmem historii Haiti.
„Davis zawsze jest pomiędzy: pomiędzy językami antropologii, reportażu i powieści przygodowej. Ale przede wszystkim pomiędzy światami: magii i racjonalności. Mało kto umie pisać o magii, roślinach i nauce tak przejrzyście jak on.” Mateusz Marczewski
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8191-537-3 |
Rozmiar pliku: | 1,5 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Jenny Nordberg _Chłopczyce z Kabulu. Za kulisami buntu obyczajowego w Afganistanie_ (wyd. 3)
Paweł Smoleński _Wnuki Jozuego_ (wyd. 2)
Barbara Demick _Zjadanie Buddy. Życie tybetańskiego miasteczka w cieniu Chin_
Maciej Wasielewski, Marcin Michalski _81 : 1. Opowieści z Wysp Owczych_ (wyd. 3)
Andrzej Brzeziecki, Małgorzata Nocuń _Armenia. Karawany śmierci_ (wyd. 2 zmienione)
Barbara Demick _W oblężeniu. Życie pod ostrzałem na sarajewskiej ulicy_ (wyd. 3)
Wojciech Górecki _Planeta Kaukaz_ (wyd. 4)
Szymon Drobniak _Czarne lato. Australia płonie_
Paweł Smoleński _Oczy zasypane piaskiem_ (wyd. 2)
Ewa Winnicka _Angole_ (wyd. 3)
Remigiusz Ryziński _Hiacynt._ PRL _wobec homoseksualistów_
Maja Hawranek, Szymon Opryszek _Wyhoduj sobie wolność. Reportaże z Urugwaju_ (wyd. 2)
Marcin Kącki _Maestro. Historia milczenia_ (wyd. 2)
Jacek Hołub _Niegrzeczne. Historie dzieci z _ADHD_, autyzmem i zespołem Aspergera_ (wyd. 2 poprawione)
Linda Polman _Karawana kryzysu. Za kulisami przemysłu pomocy humanitarnej_ (wyd. 3)
Aneta Pawłowska-Krać _Głośnik w głowie. O leczeniu psychiatrycznym w Polsce_
Paweł Smoleński _Syrop z piołunu. Wygnani w akcji „Wisła”_ (wyd. 2)
Bartek Sabela _Wszystkie ziarna piasku_ (wyd. 2 zmienione)
Anna Bikont _Cena. W poszukiwaniu żydowskich dzieci po wojnie_
Magdalena Kicińska _Pani Stefa_ (wyd. 2)
Anna Sawińska _Przesłonięty uśmiech. O kobietach w Korei Południowej_
Mariusz Surosz _Ach, te Czeszki!_ (wyd. 2)
Tomáš Forró _Apartament w hotelu Wojna. Reportaż z Donbasu_ (wyd. 2)
Sonia Faleiro _Porządne dziewczyny. Zbrodnia i hańba w Indiach_
Swietłana Aleksijewicz _Wojna nie ma w sobie nic z kobiety_ (wyd. 5)
Ilona Wiśniewska _Białe. Zimna wyspa Spitsbergen_ (wyd. 4)
Adam Robiński _Pałace na wodzie. Tropem polskich bobrów_
Marek Szymaniak _Urobieni. Reportaże o pracy_ (wyd. 2)
Ilona Wiśniewska _Migot. Z krańca Grenlandii_
Ed Vulliamy _Wojna umarła, niech żyje wojna. Bośniackie rozrachunki_ (wyd. 3)
Wojciech Górecki _Abchazja_ (wyd. 3)
Katarzyna Surmiak-Domańska _Mokradełko_ (wyd. 2)
Piotr Bernardyn _Hongkong. Powiedz, że kochasz Chiny_
Tomasz Grzywaczewski _Granice marzeń. O państwach nieuznawanych_ (wyd. 2)
Aneta Prymaka-Oniszk _Bieżeństwo 1915. Zapomniani uchodźcy_ (wyd. 3)
W serii ukażą się m.in.:
Igor T. Miecik _14:57 do Czyty. Reportaże z Rosji_ (wyd. 2)
Jacek Hugo-Bader _W rajskiej dolinie wśród zielska_ (wyd. 4)UWAGI NA TEMAT ORTOGRAFII
Sposób zapisywania nazwy tradycyjnej haitańskiej religii od pewnego czasu jest tematem debat akademickich. Słowo „voodoo” wywodzi się z języka fon w Dahomeju (obecnie Benin). Tłumaczy się je jako „bóg” lub „duch”. Niestety, wskutek przesadnie sensacyjnych i wypaczonych przedstawień w kulturze masowej, zwłaszcza w hollywoodzkich filmach, kojarzy się ono głównie z czarną magią. Antropolodzy starali się obnażyć ten stereotyp i go unikać, dlatego posługiwali się wieloma innymi słowami, na przykład „wudu”, „voudoun” lub „vodoun”. Poszedłem ich śladem, gdyż – jak próbowałem pokazać w swojej książce – bogata haitańska tradycja zasługuje na szacunek i w ogóle nie ma nic wspólnego z „voodoo” z naszej wyobraźni. Wybrałem termin „vodoun”, bo wydaje mi się najdokładniejszy fonetycznie. Chcę jednak zastrzec, że mieszkańcy haitańskiej prowincji nie używają słowa „vodoun” na określenie swojej religii. W ich świecie człowiek albo „służy _loa_” – czyli duchom – albo nie. „Vodoun” to specyficzne wydarzenie, rytuał tańca, podczas którego duchy przybywają, by dosiąść i opętać wiernych.
W całej książce będę też posługiwał się określeniem „społeczeństwo vodoun”. Zdecydowałem się na to w imię wygody; pragnąłem także podkreślić w ten sposób swoją perspektywę – człowieka z zewnątrz – odmienną od perspektywy wyznawcy otoczonego przez duchy.
Istnieją również różne warianty pisowni słowa „zombie”. Słownik _Webster’s_ woli „zombie”. Mój oksfordzki słownik języka angielskiego w ogóle nie zawiera takiego hasła – Haiti fascynuje raczej Amerykanów niż Brytyjczyków, zwłaszcza od czasu, gdy Stany Zjednoczone prowadziły okupację tego kraju. W literaturze spotyka się różne rozwiązania. William Seabrook (1929) i Maya Deren (1953, wyd. polskie 2000) piszą „zombie”, natomiast Alfred Métraux (1972), Aldous Huxley (1966) i James Leyburn (1941) wybrali wariant „zombi”. Métraux to bodaj największy autorytet w zakresie vodoun, uważam jednak, że Deren miała bliższy, bardziej bezpośredni kontakt z wyznawcami tej religii.
Bardziej interesujące jest pochodzenie tego słowa. Prawdopodobnie jego pierwowzorem jest kongijskie „nzambi”, które z grubsza rzecz biorąc, oznacza „ducha zmarłej osoby”. To kolejny przykład afrykańskich korzeni religii i kultury vodoun.1 JAGUAR
Człowieka, który wysłał mnie na poszukiwania haitańskiej trucizny zmieniającej ludzi w zombie, poznałem w mokry i ponury zimowy dzień pod koniec lutego 1974 roku. Siedzieliśmy z moim współlokatorem Davidem w kawiarni przy Harvard Square. David był chłopakiem z gór amerykańskiego Zachodu, synem ranczerów. Na Harvardzie uchodził za nieokrzesanego i niespokojnego, ale jakoś go tolerowano. Ja dorastałem na deszczowym wybrzeżu Kolumbii Brytyjskiej. Obaj przyjechaliśmy na Wschodnie Wybrzeże, żeby studiować antropologię, lecz od dwóch lat nasze studia sprowadzały się głównie do czytania tekstów na temat Indian; mieliśmy już dość, pragnęliśmy czegoś więcej.
Siedziałem przygarbiony nad kubkiem kawy i zauważyłem, że David intensywnie wpatruje się w ogromną mapę świata, która pokrywała jedną ze ścian kawiarni. Zerknął na mnie, znowu spojrzał na mapę, potem znowu na mnie, ale tym razem na twarzy miał uśmiech rozciągający się niemal od ucha do ucha. Uniósł rękę i trafił palcem w skrawek ziemi, który wchodził w Zatokę Hudsona, daleko za kołem podbiegunowym. Popatrzyłem na Davida, po czym również uniosłem rękę. Mój palec wylądował pośrodku górnej Amazonii.
Kilka dni później David opuścił Cambridge i jeszcze w tym samym miesiącu zamieszkał w osadzie Inuitów na brzegu Inletu (zatoczki wchodzącej głęboko w ląd) Rankina. Upłynęło wiele czasu, nim ponownie zobaczyłem swojego kumpla.
Ja zaś, skoro zdecydowałem się jechać do Amazonii, musiałem zacząć od wizyty u profesora Richarda Evana Schultesa. Na Harvardzie uchodził on wówczas za postać niemal mityczną. Podobnie jak wielu studentów – również tych spoza wydziału antropologii – darzyłem go szacunkiem graniczącym z czcią. Schultes był ostatnim wielkim badaczem roślin, reprezentantem starej wiktoriańskiej tradycji, bohaterem żyjącym w epoce, która bynajmniej nie sprzyjała bohaterom. Przeszedł do legendy choćby dlatego, że pewnego razu wziął urlop na cały semestr, by zbierać rośliny lecznicze w północnozachodniej Amazonii, po czym zniknął tam na całe dwanaście lat.
Tamtego popołudnia, wkrótce po epizodzie z mapą, wślizgnąłem się do Muzeum Botanicznego Harvardu i wdrapałem się na trzecie piętro. W pierwszej chwili spartańskie wnętrze nieco mnie rozczarowało: starannie opisane gablotki z okazami zielnikowymi sprawiały wrażenie nieco nudnych, sekretarki wydały mi się odrobinę zbyt dostojne. Potem jednak odkryłem laboratorium. Pracownie biologów są przeważnie zupełnie sterylne: wszędzie tylko probówki i lampy, płyny konserwujące cuchną tak mocno, że niejeden świeży kwiat mógłby zwiędnąć od tego zapachu. Moim oczom ukazało się jednak zupełnie niezwykłe pomieszczenie. Na jednej ze ścian wisiały amazońskie maski wykorzystywane w rytuałach tanecznych, niżej mogłem podziwiać kolekcję dmuchawek i włóczni. W przeszklonych dębowych gablotkach znajdowały się elegancko wystawione najpowszechniejsze rośliny o działaniu narkotycznym pochodzące z całego świata. Drugą ścianę zakrywała tkanina z kory drzewnej. Pełno tu było również probówek z olejkami eterycznymi, dostrzegłem próbki kauczuku z kauczukowca brazylijskiego, toksyny pozyskane z ryb, pnącza zawierające substancje psychodeliczne, mahoniowe figurki, maty z włókien, sznury, a do tego dziesiątki ręcznie wykonanych szklanych słojów, w których umieszczono zapeklowane owoce z rejonu Pacyfiku wyglądające niczym gwiazdy. Potem zauważyłem fotografie. Na jednej z nich Schultes stał w rzędzie z grupą Indian. Jego pierś zdobiły misternie wykonane malunki, wąskie biodra miał przepasane spódniczką z trawy, na ramiona zarzucił pled z kory. Inne zdjęcie przedstawiało go leżącego na potężnej skale z piaskowca, przyczajonego niczym drapieżnik, i patrzącego na rozpościerające się przed nim morze drzew. Kolejna fotografia: Schultes klęczy na tle grzmiącego wodospadu odziany w koszulę i spodnie khaki, za pasem ma pistolet i uważnie studiuje rysunek naskalny. Zdjęcia te wydawały się pochodzić ze snu; zdawały się nie pasować do dostojnego uczonego, który właśnie po cichu wszedł do laboratorium i stanął naprzeciw mnie.
– Tak? – spytał z wyraźnym bostońskim akcentem.
Znalazłem się twarzą w twarz z żywą legendą i nagle zapomniałem języka w gębie. Zdenerwowany wyrzuciłem z siebie na jednym oddechu, że nazywam się Davis, pochodzę z Kolumbii Brytyjskiej, zaoszczędziłem trochę pieniędzy dzięki pracy przy wyrębie drzew i chcę pojechać do Amazonii, żeby zbierać rośliny. Niewiele wiedziałem o Amazonii, na roślinach znałem się jeszcze słabiej. Spodziewałem się, że Schultes zacznie mnie przepytywać, on jednak omiótł wzrokiem laboratorium, po dłuższej chwili spojrzał na mnie zza szkieł swoich starych okularów i powiedział:
– A więc chce pan pojechać do Ameryki Południowej i zbierać rośliny. Kiedy zamierza pan wyruszyć?
Nasze ostatnie spotkanie przed wyjazdem odbyło się dwa tygodnie później. Przez ten czas profesor Schultes narysował mi kilka map i wytyczył trasy paru możliwych wypraw. Poza tym udzielił mi zaledwie dwóch rad: przede wszystkim, żebym nie zabierał ciężkich butów. Węży zobaczę raczej niewiele, a te, które napotkam, zazwyczaj gryzą w szyję, nie w nogi. Hełm korkowy będzie mi natomiast niezbędny. Ponadto z entuzjazmem powiedział, żebym koniecznie spróbował ayahuaski, napoju przygotowywanego z pnącza o wyjątkowo silnym działaniu halucynogennym.
Wychodząc z laboratorium Schultesa, wiedziałem, że odtąd jestem zdany głównie na siebie. Dwa tygodnie później wyjechałem do Kolumbii. Co prawda, nie wyposażyłem się w hełm korkowy, dostałem za to dwa listy polecające, które miałem przedstawić w ogrodzie botanicznym w Medellín. Pieniędzy mogło mi starczyć na rok – musiałem tylko uważać z wydatkami. Nie układałem żadnych planów ani nie zdawałem sobie sprawy, że decyzja podjęta ot tak, w kawiarni przy Harvard Square, zaważy na całym moim życiu.
------------------------------------------------------------------------
*
Trzy miesiące po wyjeździe z Bostonu siedziałem w nędznej stołówce gdzieś w północnej Kolumbii w towarzystwie ekscentrycznego geografa, starego przyjaciela profesora Schultesa. Tydzień wcześniej zaproponował mi, żebym przyłączył się do niego i pewnego brytyjskiego dziennikarza. Zamierzali przejść „parę mil” po bagnach w północno-zachodniej części kraju. Dziennikarz, Sebastian Snow, był angielskim arystokratą, który dopiero co dotarł tu na piechotę z Ziemi Ognistej na krańcu Ameryki Południowej i pragnął powędrować dalej, aż na Alaskę. Okazało się, że owe „parę mil” biegnie głównie przez przesmyk Darién; cała trasa liczyła czterysta kilometrów i ciągnęła się bezdrożami przez lasy deszczowe Kolumbii i Panamy. Dwa lata wcześniej pluton armii brytyjskiej, dowodzony przez przyjaciela Sebastiana z czasów szkolnych, przemierzył przesmyk. Chociaż żołnierze mieli radio, pozwalające wezwać pomoc, i tak ponieśli po drodze straty: dwóch z nich zmarło, aczkolwiek faktu tego nie podano do wiadomości publicznej. Teraz nieustraszony dziennikarz postanowił dowieść, że niewielka grupa podróżników, którzy nie będą musieli targać niewygodnego sprzętu wojskowego, zdoła osiągnąć to, co nie udało się przyjacielowi Snowa, i bezpiecznie przebyć całą trasę.
Było to w szczycie pory deszczowej, co oznaczało najgorsze możliwe warunki pogodowe. Miałem już wówczas pewne doświadczenie z chodzeniem po lasach wiecznie zielonych, więc gdy Snow się dowiedział, że jestem poddanym królowej brytyjskiej, uznał, iż z pewnością zechcę mu towarzyszyć. Właśnie dlatego geograf uczestniczący w wyprawie zaproponował mi funkcję przewodnika i tłumacza. Trochę mnie to zdziwiło, gdyż moja stopa nigdy wcześniej nie postała na przesmyku Darién, przyjąłem jednak ofertę. Niezbyt dużo myślałem o czekających mnie wyzwaniach aż do wieczoru poprzedzającego wymarsz, kiedy to na ulicy w ostatnim miasteczku na skraju lasu deszczowego podeszła do mnie stara kobieta i nieproszona postanowiła mnie ostrzec. „Masz jasne włosy – powiedziała – złotą skórę i oczy koloru morza”. Nie zdążyłem nacieszyć się tymi komplementami, zaraz bowiem dodała, że niestety, zanim dotrę do Panamy, moja skóra zżółknie. Co gorsza, tego samego wieczoru geograf, który znał tutejsze tereny o wiele lepiej niż ja, w dziwnych okolicznościach zrezygnował z udziału w wyprawie.
Pierwsze dni były wyjątkowo okropne. Musieliśmy przemierzyć rozległe bagna na wschód od Rio Atrato, która akurat wylała, więc zdarzało się, że szliśmy kilka kilometrów zanurzeni w wodzie sięgającej nam do piersi. Gdy wreszcie pokonaliśmy rzekę, sytuacja nieco się poprawiła i bez większych trudności szliśmy od jednej wioski Indian Chocó lub Kuna do drugiej. Pozyskiwaliśmy usługi nowych miejscowych przewodników, kupowaliśmy prowiant. Prawdziwe kłopoty zaczęły się dopiero po dotarciu do miasteczka Yaviza. Ta nędzna dziura, udająca stolicę prowincji Darién, była w istocie jednym wielkim ściekiem, do którego trafiały rozmaite wyrzutki z obu sąsiadujących krajów.
W tamtych czasach panamska Guardia Civil miała oficjalny nakaz nękania cudzoziemców, my zaś byliśmy pierwszymi od dawna gringos w Yavizie. Na posterunku położonym dwa dni drogi od granicy, po jej zachodniej stronie, obłudny strażnik ukradł nasz jedyny kompas. Teraz zostaliśmy oskarżeni o szmuglowanie marihuany. Był to totalny absurd, dał jednak mundurowym pretekst do skonfiskowania całego naszego sprzętu. Sebastian zareagował dość gwałtownie i próbował udowodnić trafność zasady, w którą wierzył całym sercem, że wystarczy krzyczeć dostatecznie głośno po angielsku, a prędzej czy później „cudzoziemcy” zrozumieją, co chce się im powiedzieć, ale funkcjonariuszom niespecjalnie się to spodobało. Sprawy przybrały jeszcze gorszy obrót, gdy sierżant dokonujący rewizji znalazł pieniądze Sebastiana. Sposób bycia komendanta natychmiast się zmienił. Z szerokim uśmiechem oznajmił, że powinniśmy udać się do miasta, tam poszukać sobie jakichś przyjemnych rozrywek i wieczorem ponownie go odwiedzić.
Mieliśmy za sobą dwa tygodnie marszu. Liczyliśmy na kilka dni odpoczynku w Yavizie, przyszło nam jednak zmienić plany za sprawą ostrzeżenia, które przekazano mi tego samego popołudnia. Kiedy tylko opuściliśmy posterunek, powiosłowałem łodzią w górę rzeki do australijskiej misji, o której wcześniej usłyszeliśmy. Miałem nadzieję pożyczyć tam kompas i może jakieś mapy, gdyż następny odcinek naszej trasy wiódł przez zupełnie niezamieszkały las. Jeden z misjonarzy przywitał mnie na przystani, jakbyśmy byli dobrymi znajomymi, po czym rzeczowo wyjaśnił, że według kilku Kunów przebywających na terenie misji ludzie komendanta zamierzają zastawić w lesie pułapkę i zabić nas dla pieniędzy. Misjonarz mieszkał w tym regionie od lat i potraktował plotkę poważnie, zalecił więc, abyśmy wyruszyli jak najszybciej. Natychmiast wróciłem do więzienia, dyskretnie odzyskałem trochę najważniejszego ekwipunku – całą resztę musiałem niestety porzucić – po czym oznajmiłem komendantowi, że spędzimy następnych kilka dni na terenie misji i gdy tylko nabierzemy sił, wyruszymy w górę rzeki.
Zamiast tego uzbrojeni w dwie strzelby pożyczone od misjonarzy i prowadzeni przez trzech przewodników z plemienia Kuna opuściliśmy Yavizę nazajutrz przed świtem.
Od razu zaczęły się problemy. Kierowaliśmy się w dół – nie w górę – rzeki, ale na wypadek, gdybyśmy byli śledzeni przez ludzi komendanta, Kunowie postanowili poprowadzić nas najpierw strumieniem płynącym po kamieniach, po wejściu do lasu zaś celowo wybrali drogę tak okrężną, jak to tylko było możliwe. Sebastian potknął się i poważnie skręcił kostkę. Pierwszej nocy przekonaliśmy się, co to znaczy spać na ziemi w lesie w szczycie pory deszczowej. Trzej Kunowie i ja leżeliśmy ściśnięci, bezskutecznie próbując się ogrzać; jeden z nas na zmianę zajmował miejsce w środku między pozostałymi. Po południu drugiego dnia nabrałem podejrzeń, że nasi przewodnicy nieźle orientują się w terenach nadrzecznych, natomiast w lesie nie radzą sobie najlepiej. Po trzech dniach moje przypuszczenia się potwierdziły: Kunowie byli kompletnie zdezorientowani.
Zmierzaliśmy do obozu dla robotników w Santa Fe, znajdującego się na wschodniej granicy Drogi Panamerykańskiej. Marsz powinien był nam zająć góra dwa dni, zajął aż siedem.
Kiedy człowiek się gubi, liczba dni nie ma jednak znaczenia – ważniejsza jest straszliwa niepewność trawiąca go w każdej sekundzie. Dzięki strzelbom mieliśmy jedzenie, lecz nigdy go nam nie wystarczało, natomiast deszcze padające popołudniami i w nocy sprawiały, że nie mogliśmy porządnie odpocząć. Mimo to każdego dnia musieliśmy przez wiele godzin wędrować po lesie. Gdy zaś straci się cały ekwipunek zapewniający ochronę przed naturą, las deszczowy staje się doprawdy straszliwym miejscem. Kontuzja Sebastiana nadal była dość bolesna i choć szedł dzielnie, spowalniał nasz marsz. Gorąco i nieustanna bliskość żywych stworzeń coraz bardziej nam doskwierały, niewyobrażalnie piękne istoty, które widzieliśmy dokoła, robiły się okrutnie dokuczliwe, i nawet cienie roślin przybierających niezliczone formy i kształty traktowaliśmy jako zagrożenie. Wieczorami siedziałem całe godziny, nie mogłem zasnąć, a ulewny deszcz zmieniał ziemię w błoto. Czułem się jak kryształek cukru na języku jakiegoś zwierzęcia i niecierpliwie czekałem, aż wreszcie całkiem się rozpuszczę.
Najgorsza chwila nadeszła rankiem siódmego dnia. Po godzinie drogi od miejsca, w którym spędziliśmy noc, spotkaliśmy pierwszego od wymarszu z Yavizy człowieka, samotnego i nieco szalonego drwala, który wykarczował kawałek lasu i zaczął tam uprawiać ogród. Spytaliśmy go o drogę do Santa Fe. Spojrzał na nas zaskoczony i nie mogąc powstrzymać śmiechu, wskazał ledwo widoczną ścieżkę. „W szybkim tempie – powiedział – może uda wam się tam dotrzeć za dwa tygodnie”. Informacja była tak fatalna, że po prostu nie dopuściliśmy jej do świadomości. Nie mieliśmy już jedzenia, byliśmy wyczerpani psychicznie i fizycznie, amunicji niezbędnej do polowania starczyłoby nam najwyżej na dwa lub trzy dni. Musieliśmy jednak iść dalej, więc nie zamieniliśmy ze sobą ani jednego słowa i po prostu ruszyliśmy. Szedłem pierwszy, niosąc jedną ze strzelb, następnie Sebastian i wreszcie trzej Kunowie. Utrzymywaliśmy dość dobre tempo, dopóki las znów nas nie otoczył, dopóki nie zwabił nas na wąską, halucynogenną dróżkę. Przedzieraliśmy się nią kompletnie pozbawieni woli, pozbawieni pragnień. Nagle w ten otępiały trans wskoczył czarny jaguar. Przystanął niespełna dwadzieścia metrów ode mnie, po czym odwrócił się, zrobił kilka kroków w kierunku Santa Fe i niczym cień w mgnieniu oka zniknął w zaroślach. Nie widział go nikt oprócz mnie. Był dla mnie ucieleśnieniem życia i jak sądzę, dobrym omenem. Okazało się, że od Santa Fe dzieliły nas dwa dni drogi, nie dwa tygodnie. Wieczorem odnaleźliśmy ścieżkę, która poprowadziła nas ku Drodze Panamerykańskiej. Wszystkie te długie dni wędrówki stanowiły nie lada sprawdzian naszej silnej woli i gdy wreszcie znaleźliśmy się w pełnym słońcu po tak długim czasie spędzonym w cieniu drzew, Sebastian spojrzał na mnie, położył dłonie na mojej bladej piersi i rzekł tylko, że Bóg działa w sposób niezbadany. Tamtego wieczoru rozbiliśmy obóz nad czystym strumieniem. Najpierw upiekliśmy dzikiego indyka, ustrzelonego przez jednego z Kunów, potem zasnęliśmy pod niebem pełnym gwiazd. Pierwszy raz od wymarszu z Yavizy nie padał deszcz.
Nazajutrz obudziłem się wcześnie, uznałem bowiem, że dotrę do Santa Fe jeszcze tego samego dnia. Skoro wreszcie udało mi się napełnić brzuch, brzemię niepewności zniknęło. Radowałem się swobodą, którą zapewniał marsz po otwartej drodze, czułem euforię, jakiej nigdy jeszcze nie zaznałem. Szedłem coraz szybciej i po jakimś czasie zostawiłem swoich towarzyszy w tyle. Z początku droga była zaledwie ścieżką, hipnotyzująco wijącą się po zboczu, lecz po kilku kilometrach zaczęła się pomału wznosić aż do grzbietu wzgórza. Nagle ujrzałem tereny Drogi Panamerykańskiej, wykarczowany, wyrównany korytarz szeroki na setki metrów, biegnący aż po horyzont. Niczym jeleń na skraju polany cofnąłem się odruchowo, bo przez moment ten ogrom otwartej przestrzeni wywołał u mnie zawrót głowy. Po chwili ruszyłem dalej, bardzo ostrożnie. Moje zmysły nigdy jeszcze nie były tak wyostrzone; czułem każdy swój ruch, każde uderzenie serca. Za mną nikogo, przede mną nikogo; las, który niedawno gęsto mnie otaczał, był teraz jak odległe ściany kanionu. Nigdy potem nie zaznałem podobnej wolności. Miałem dwadzieścia lat i znalazłem się w sercu wymarzonej krainy.
------------------------------------------------------------------------
*
Tamtej wiosny przed wyjazdem z Bostonu na frontyspisie dziennika zanotowałem radę dla samego siebie: „Jeśli chcesz zrozumieć, musisz narazić się na trudy i samotność”. Wyglądało na to, że znalazłem się na właściwej drodze. Długo rozmyślałem o przypadkowym spotkaniu z jaguarem – potwierdziło ono, jak łaskawa bywa niekiedy natura. Po wędrówce przez przesmyk Darién zacząłem traktować zadania postawione mi przez profesora Schultesa jako koany, specyficzne, tajemnicze wyzwania, zdolne zaprowadzić mnie w krainy, których dawniej nie umiałbym sobie wyobrazić. Podejmowałem te wyzwania chętnie, niemal bez wahania, niczym roślina wchłaniająca wodę, więc z czasem pokonanie przesmyku Darién stało się po prostu jednym z wielu epizodów składających się na moją naukę rzemiosła etnobotanicznego. Zjeździłem kawał zachodniej części Ameryki Południowej. W 1977 roku zrobiłem dyplom z antropologii, następne dwa lata spędziłem w północnej Kanadzie, z dala od tropików, po czym wróciłem na Harvard, by podjąć studia podyplomowe u profesora Schultesa.
Nie był on jednak wyłącznie inspiratorem przygód. Udzielał nam rad i wskazówek, świecił przykładem, dzięki czemu nasze wyprawy miały odpowiednią formę i treść, etnobiologia stanowiła zaś metaforę, za sprawą której prowadzone przez nas badania mogły się stać użyteczne. Schultes spędził trzynaście lat w Amazonii, ponieważ uważał, że wiedza Indian na temat roślin leczniczych przyczyni się do opracowania nowych, niezwykle cennych lekarstw dla całej ludzkości. Przed czterdziestoma pięcioma laty był jednym z nielicznych badaczy roślin, którzy zwrócili uwagę na szczególne właściwości kurary, trucizny wykorzystywanej do zatruwania strzał do łuków i dmuchawek. Kiedy małpa siedząca na wysokiej gałęzi drzewa zostaje trafiona zatrutą strzałą, natychmiast traci kontrolę nad mięśniami i osuwa się na ziemię – przyczyną śmierci często jest nie upadek, lecz toksyna. Analizy chemiczne indiańskich toksyn dały nam d-tubokurarynę, silny środek zwiotczający mięśnie. Przez pewien czas stosowano go w zasadzie przy każdej operacji razem z innymi lekami znieczulającymi. Ale opisanie kilku gatunków kulczyby, z których pozyskuje się kurarę, to zaledwie drobny ułamek osiągnięć Schultesa. W samej tylko Amazonii zidentyfikował on tysiąc osiemset roślin mających potencjał leczniczy. Wiedział, że istnieje ich o wiele więcej i że należy ich szukać również w innych częściach świata, wysyłał nas zatem na łowy. Właśnie dlatego trafiła mi się wyprawa najważniejsza w całej mojej karierze.
------------------------------------------------------------------------
*
Pewnego poniedziałkowego popołudnia na początku 1982 roku odebrałem telefon i w słuchawce usłyszałem głos sekretarki Schultesa. W tamtym semestrze prowadziłem razem z profesorem zajęcia, sądziłem więc, że chce ze mną porozmawiać o postępach naszych studentów. Zaprosił mnie do swojego gabinetu. Gdy wszedłem, żaluzje były opuszczone. Schultes przywitał mnie, ani razu nie podniósłszy wzroku znad papierów leżących na biurku.
– Mam coś dla pana. Może być ciekawe – oznajmił i podał mi nowojorski adres doktora Nathana S. Kline’a, psychiatry, pioniera psychofarmakologii, czyli nauki badającej oddziaływanie leków na mózg.
To właśnie Kline wraz z garstką innych uczonych w latach pięćdziesiątych rzucił wyzwanie freudowskiej ortodoksji i ogłosił, że część zaburzeń umysłowych ma charakter biologiczny, toteż można im zaradzić za pomocą środków farmakologicznych, nie psychoanalizy. Jego badania przyczyniły się do odkrycia rezerpiny, ważnego leku uspokajającego, który pozyskiwano z rauwolfii żmijowej, rośliny od tysiącleci stosowanej w ajurwedzie. Dzięki Kline’owi liczba pacjentów w amerykańskich szpitalach psychiatrycznych spadła z pół miliona w latach pięćdziesiątych do obecnego poziomu, wynoszącego około stu dwudziestu tysięcy. Była jednak druga strona medalu: Kline w niektórych kręgach uchodził za postać bardzo kontrowersyjną. Pewien dziennikarz naukowy określił bezdomne kobiety żyjące na ulicach Nowego Jorku mianem „córek Kline’a”.
Zadzwonił telefon i Schultes wstał, żeby odebrać. Gdy skończył rozmowę, spytał, czy dam radę w ciągu następnych dwóch tygodni wyruszyć na Haiti.3 HIPOTEZA KALABARSKA
Lubię pociągi, w Ameryce Południowej podróżuję nimi przy każdej nadarzającej się okazji. Siadam na otwartym pomoście na końcu wagonu i delektuję się zniewalającą mieszanką tropikalnych woni. W porównaniu z tamtejszymi rozklekotanymi pociągami, pełnymi życia, przesiąkniętymi zapachem potu, mokrej wełny i najprzeróżniejszych kwiatów, pociągi w Stanach Zjednoczonych są niestety sterylne i duszne, powietrze wewnątrz nich smakuje jak używane. Mimo to zawsze daję się uwieść stukotowi kół, gdy pejzaż za oknem pędzi, pulsuje światłem i kolorem jak w najwspanialszych dziecięcych fantazjach.
Opuszczając Nowy Jork, czułem dziwną ulgę, aczkolwiek nie za sprawą pociągu. Przyjrzałem się własnemu odbiciu w szybie i zdumiało mnie, ile niewypowiedzianych myśli i emocji krąży w mojej głowie. „Pogranicze śmierci” – określenie użyte przez Lehmanna nie dawało mi spokoju, zawracało mnie z krawędzi snu. Tak właśnie upływała mi samotna podróż w pustym przedziale. Noc mijała, odmierzałem czas, wsłuchując się w szuranie stóp konduktora, który co jakiś czas przechodził korytarzem.
Kline i Lehmann. Analizowałem ich słowa, szukałem ukrytych podtekstów czy wskazówek, za każdym razem jednak wracałem do nagich faktów. Niewiele się dowiedziałem, ale miałem jakiś punkt wyjścia. Ponadto, na szczęście, dzięki otrzymanym informacjom mogłem utrzymać swoją wyobraźnię w ryzach.
Jeśli truciznę faktycznie rozsypywano na progu domu ofiary, oznaczałoby to, że najważniejsze związki chemiczne wchodzące w jej skład działają, gdy podaje się ją przez skórę – w tym przypadku przez skórę stóp. Opisy bezwolnych zombie sugerowały, że toksyna wywołuje długotrwały stan psychozy, pierwsza dawka może zaś spowodować całkowite zamroczenie, mylone ze śmiercią. Substancja najprawdopodobniej miała pochodzenie organiczne, więc pozyskiwano ją z rośliny lub ze zwierzęcia występującego obecnie na Haiti. Poza tym toksyna musiała być nieprawdopodobnie silna.
Niewiele wiedziałem na temat jadów zwierzęcych, zacząłem więc myśleć o trujących i psychoaktywnych roślinach, które poznałem podczas sześcioletniej współpracy z Muzeum Botanicznym Harvardu. Wyliczałem w głowie rośliny zdolne zabić człowieka lub zaprowadzić go do krainy odmiennych stanów świadomości. Wkrótce wpadłem na potencjalny trop. Istniała pewna roślina, której ani razu nie odważyłem się spróbować podczas wszystkich swoich badań i podróży. Miała silne właściwości halucynogenne i uchodziła za tak niebezpieczną, że nawet Schultes, nieustraszony eksperymentator, nie przetestował jej na sobie. Teoretycznie spełniała kryteria i dawałoby się z niej pozyskać toksynę zamieniającą ludzi w zombie. Ponoć cieszyła się ogromną popularnością wśród trucicieli, przestępców i osób praktykujących czarną magię na całym świecie. Mówię tu o roślinach z rodzaju bielunia lub datury, nazywanych świętymi kwiatami Gwiazdy Polarnej.
Moje zmęczone myśli zaczęły się rozsypywać na kawałki, jedna z nich zaprowadziła mnie w odległą zimną noc spędzoną w wysokich Andach Peruwiańskich. Zakurzona ścieżka mijała napęczniałą kwitnącą agawę i biegła w górę ku otwartemu tarasowi, otoczonemu z trzech stron przez ceglane ściany wiejskiej zagrody. Pod jedną z tych ścian siedział pacjent, samotny, dziwnie poważny. Rok wcześniej był zamożnym rybakiem, potem jednak zmieniły się prądy morskie, napłynęły ciepłe wody tropikalne i ryby na całym wybrzeżu wymarły. Katastrofa naturalna okazała się wstępem do kolejnych życiowych tragedii rybaka, jak gdyby działało tu jakieś okrutne prawo fizyki. Dzieci zachorowały, żona uciekła z kochankiem. Pewnego dnia nieszczęśnik opuścił swoją wioskę. Gdy powrócił miesiąc później, nagi i zupełnie oszalały, wyglądał jak śmierć.
_Reszta tekstu dostępna w regularnej sprzedaży._WYDAWNICTWO CZARNE sp. z o.o.
czarne.com.pl
Wydawnictwo Czarne
@wydawnictwoczarne
Sekretariat i dział sprzedaży:
ul. Węgierska 25A, 38-300 Gorlice
tel. +48 18 353 58 93
Redakcja: Wołowiec 11, 38-307 Sękowa
Dział promocji:
al. Jana Pawła II 45A lok. 56
01-008 Warszawa
Opracowanie publikacji: d2d.pl
ul. Sienkiewicza 9/14, 30-033 Kraków
tel. +48 12 432 08 52, e-mail: [email protected]
Wołowiec 2022
Wydanie I