- W empik go
Wcierki rtęciowe i obcęgi - ebook
Wcierki rtęciowe i obcęgi - ebook
Zofia Karaś w porywający i pełen humoru sposób opisuje swoje zmagania z praktyki lekarskiej prowadzonej na początku XX wieku. Przenosi nas do świata pełnego zabobonów, chorób wenerycznych, zabójczych zastrzyków, a także biedy i zbierającej bogate żniwo śmierci.
Z książki dowiemy się m.in., czym było oberwanie i jak należało je leczyć, jakie były najczęściej wykorzystywane metody przerywania ciąży, a także jak chłopi stosowali czopki.
Historia medycyny polskiej od kuchni. Wciągająca, czasem zabawna, czasem przyprawiająca o ciarki na plecach. Warto przekonać się, jak wyglądało lecznictwo polskie w dwudziestoleciu międzywojennym.
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-958520-4-6 |
Rozmiar pliku: | 3,5 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Brak czasu nie pozwolił mi na napisanie obszernego pamiętnika. Materiału znalazłoby się zbyt wiele. Rzucam tylko luźne wspomnienia z faktów, które mi się żywiej utrwaliły w pamięci, i refleksje, które mi się nasunęły.
Sądzę, że to, co podałam, wystarczy jako zobrazowanie poziomu lecznictwa prowincjonalnego i zestawienie lecznictwa prywatnego i społecznego. Chodziło mi o podkreślenie rzeczy dla mnie oczywistych, a – jak stale stwierdzałam – zupełnie niezrozumiałych dla laików i zbyt mało docenianych przez lekarzy.
Medycyna dzisiejsza opiera się nie tylko na słuchawce, termometrze i dobrej woli poszczególnych lekarzy, lecz w dużo większym stopniu na szeregu badań pomocniczych, wymagających kosztownych urządzeń, współpracy specjalistów, obserwacji chorego i leczeniu zakładowym, warunkującym ciągłość obserwacji i możliwość wykonywania zabiegów.
Cała ta aparatura jest zbyt skomplikowana, by ją mógł posiadać prywatny lekarz, i zbyt kosztowna, by ją mógł opłacić pacjent, zwłaszcza chłop. Bo chłop jest prywatnym pacjentem lekarza prowincjonalnego.
Wszyscy wiedzą, że medycyna, nawet wyposażona we wszystkie nowoczesne środki, nie wszystko może. Tym mniej może lekarz tych środków pozbawiony. Prawie nic.
Lekarz prowincjonalny, odcięty od szpitali i pracowni pomocniczych przeszkodami komunikacyjnymi i ograniczonymi środkami chorego, zmuszony do pracy we wszystkich specjalnościach, do czego nie posiada ani odpowiedniego wykształcenia, ani wszystkich potrzebnych środków, nie może pracować na poziomie współczesnej medycyny.
Jeżeli uwzględnimy jeszcze nędzę chłopa, która zmusza go do zwlekania z leczeniem tak długo, aż nie da się nic zrobić. Jeżeli uwzględnimy trudności komunikacyjne znane wszystkim przebywającym na prowincji, a powodujące często, że do chorego przyjeżdża się za późno lub nie przyjeżdża się w ogóle, że kto mógłby być uratowany w szpitalu, umiera w domu. Jeżeli uwzględnimy, że ze szczupłego arsenału środków, jakimi rozporządza lekarz praktyk, odpada na wsi najważniejszy z nich – obserwacja – konieczny zwykle do postawienia rozpoznania, a prawie zawsze dla prowadzenia leczenia, że – jednym słowem – w praktyce prowincjonalnej odpada zupełnie leczenie obłożnie chorych, bo ich nie stać na wielokrotny przyjazd lekarza, że z powodu braku środków transportowych lekarz musi wykonywać w chałupie i dwoma rękoma zabiegi wymagające sześciu rąk i stołu operacyjnego, mamy wszystko, co sprowadza do zera pracę lekarza zdanego wyłącznie na własne siły i środki chorego, a nieopartego o instytucję Ubezpieczalni.
Tylko w lecznictwie społecznym, czy to będzie Ubezpieczalnia, czy inna forma lecznictwa zorganizowanego kosztem zbiorowym, a więc rozporządzającego dużym kapitałem, możliwe jest – przez skupienie potrzebnych środków i podział pracy lekarzy specjalistów wynagradzanych ryczałtowo – udzielanie świadczeń na wysokim poziomie przy niskich stosunkowo kosztach. Możliwe jest udzielanie świadczeń, na jakie prywatny pacjent nie mógłby sobie pozwolić, przez zdjęcie ciężaru kosztów z jednostki i rozłożenie go na większy zespół, zespół ubezpieczonych.
Ubezpieczenie chorego zmniejsza ponadto znaczenie prowincjonalnych warunków terenowych. Ubezpieczony zgłasza się do lekarza wcześniej, bo go to nie kosztuje. W początkach choroby. Wśród ubezpieczonych nie ma przypadków zaniedbanych, do których się przyjeżdża za późno. Jest mniej obłożnie chorych. Ubezpieczonego, gdy sprawa przekracza możliwości lekarza prowincjonalnego, można odesłać z chałupy do szpitala, ze średniowiecza do XX wieku. Można odesłać do badań specjalnych na koszt Ubezpieczalni.
W praktyce prywatnej odsyłanie spotka się z oporem chorego, powodowanym brakiem zrozumienia i brakiem środków. W praktyce prywatnej odsyłanie nie leży w interesie lekarza. W praktyce prywatnej między leczącego i leczonego wkracza potężny czynnik – pieniądz, który wprowadza sprzeczność interesów lekarza i chorego, pieniądz na wsi zbyt skąpy, by mógł wystarczyć na lekarza i leczenie – wystarcza najwyżej na jedno.
Z praktyką prywatną łączy się nieuchronnie walka konkurencyjna lekarzy, której skutki ponosi pacjent. Że rozpoznanie i leczenie jest wypadkową tych wszystkich czynników, niemającą wiele wspólnego z medycyną, jest jasne.
Praktyka prywatna na wsi daje lekarzowi zerowe możliwości. Tragiczne jest, że z tego zera lekarz żyć musi. Musi sprzedawać wartości fikcyjne chłopu, który nie ma na chleb. Istotne zaspakajanie potrzeb chorego równałoby się pracy deficytowej poprzez walkę z warunkami i pacjentem. Dlatego po krótkim czasie każdy lekarz przestaje walczyć. Schodzi na drogę pracy fikcyjnej i przekształca się w znachora. W wypadkach krańcowych wyrasta najłatwiej na podłożu warunków praktyki prowincjonalnej typ lekarza-szarlatana. Poświęcam mu kilka rozdziałów.
W Ubezpieczalni odpada zależność leczenia i lekarza od środków chorego. Odpada walka konkurencyjna lekarzy. Dlatego pomijam zupełnie usterki Ubezpieczalni. Nie dlatego, żeby ich nie było. Są. Są wszystkim zbyt dobrze znane. Jest przeciążenie lekarza pracą, przekraczającą nieraz ludzkie możliwości, co siłą faktu obniża jej poziom. Jest ograniczenie świadczeń dla członków rodzin. Nie ma prawie możliwości wysyłania do sanatoriów gruźliczych. Jest nadmiar papieru, nadmiar formalistyki. To fakty.
Ale faktem, który należy położyć na drugiej szali, jest to, co widzimy, zestawiając możliwości leczenia się chłopa i robotnika, to jest klas ekonomicznie jednakowo postawionych. Robotnik jako ubezpieczony ma, chociaż ograniczoną zakresem świadczeń, możność leczenia się, chłop nie ma jej w ogóle. Nie da mu jej zwiększenie ilości lekarzy, jak chce ustawa. Lekarz niedoświadczony rzucony będzie bezpośrednio po skończeniu studiów w najcięższe warunki, będzie zerem, jeżeli mu się innych warunków nie stworzy. Będzie to mnożenie zer.
Sądzę, że właściwym rozwiązaniem problemu dla wsi może być tylko uspołecznienie lecznictwa połączone ze stworzeniem dużej ilości prymitywnych przynajmniej szpitali z możliwością współpracy z placówkami wyżej postawionymi. Sądzę, że jest to wykonalne tymi samymi środkami, jakie chłop wydaje na leczenie niecelowe, i z uwzględnieniem interesów lekarzy.
Co do strony zewnętrznej – posługiwałam się do pewnego stopnia językiem i stylem używanym przez tutejszych chłopów, tym samym, którym z nimi rozmawiam. Kto chce, może usiąść z czerwonym ołówkiem i błędy podkreślać. Inni zgorszą się użytymi przeze mnie wyrażeniami. To trudno. Nie chciałam naśladować Zegadłowicza, proszę mi wierzyć. To ZUS winien. Żądał prawdziwych faktów, niezmyślonych. Więc opisuję zdarzenia, które faktycznie miały miejsce, i niektóre rozmowy przytaczam dosłownie.„Jak to na chorą kasę człowieka traktują!”
Powszedni dzień. Godzina dziesiąta przed południem. Czeka czterdziestu ubezpieczonych. W pora-dni przeciwjaglicznej było sześćdziesiąt osiem osób. To zwykły program przedpołudnia. Dobrze, że nie ma żadnego wyjazdu ani wypadku, bo i to czasem się zdarza. Może się zdarzyć, że wyjadę o szóstej rano, a wrócę w południe. Niech sto osiem osób poczeka. Do wieczora się to załatwi. Od trzeciej po południu zaczną się schodzić już inni: fornale z folwarku, urzędnicy państwowi, prywatni pacjenci. Zajadą nowe furmanki.
Może zdarzy się w międzyczasie wypadek: przy rżnięciu desek na tartaku jak zwykle. Podsunie ktoś rękę pod cyrkularkę i trzeba będzie szyć albo kobieta poroni i trzeba będzie macicę skrobać. Do dwunastej w nocy może wszystko będzie gotowe. Obiad poczeka do jutra, kolacja również. W nocy może do porodu zawołają, gdzieś daleko, do trzeciej wsi na wysoką górę, gdzie można, jak mówią, wszystkie wnętrzności wytrząść, jadąc furmanką. A lekarz, skoro się raz podjął, musi dojechać żywy na miejsce. Żywy i przytomny. Zabrać wszystko, co potrzeba, o niczym nie zapomnieć. Wygotować narzędzia. Wykonać ciężką operację. Bez odpowiedniej asysty. W niewygodnej pozycji. W ciasnej izbie, gdzie nie ma na czym narzędzi położyć. Przy złym świetle. W zaduchu, od którego się słabo robi. Odpowiada za wynik operacji.
Mówią, że matematyka jest nauką ścisłą, bo dwa i dwa jest cztery. Ale w Ubezpieczalni jest inaczej. Jeden równa się pięć. Jeden ubezpieczony to pięciu zwykłych pacjentów.
Na przykład pani S.:
– Nie wiem, czym się zaziębiła, bo już od trzech miesięcy nie mam swojego czasu. Pewnie dlatego, że przeszłam przez wodę.
Przez wodę przechodzą zwykle panny. A po dziewięciu miesiącach jest dziecko. Z wody, nie z czego innego.
Więc pani S. rozbiera się do badania. Zdejmuje jedną spódnicę, drugą, trzecią, czwartą. Wszystkie nosi dla ochrony przed zimnem. Za to majtek nie ma. Nie śpieszy się wcale. Co ją to obchodzi, że trzydziestu dziewięciu chorych czeka. Że czeka dziecko z wysoką gorączką. Że ci, co dojeżdżają, spóźnią się na pociąg i pójdą pieszo dwadzieścia kilometrów z gorączką albo z bólami albo poczekają na stacji do wieczora. Że nie zdążą na dworzec kolejowy ci, których trzeba by może natychmiast do szpitala odesłać.
Pani S. ma brzuch ściśnięty brudną szmatą. To musi być. Żeby się nie „otrzęsła” albo nie „oberwała”. Mozoli się długo z węzełkami szmaty. Rozwiązała. Spod szmaty wyskoczyła na mnie duża pchła.
Właścicielka pchły siada na stopniu pod krzesłem ginekologicznym.
– Tu do góry mam wyjść – krzyczy – o rety! I tu nogi położyć! Żebym była wiedziała, tobym nigdy nie przyszła.
Wyjaśniam jej, że macicy przez gardło badać nie umiem, i układam ją na krześle przemocą, bo broni się jak lew. W tej walce otrzymuję kilka kopniaków. Widzę, że jeszcze naiwna i nieuświadomiona. Matka sześciorga dzieci.
Stwierdziłam trzymiesięczną ciążę. Pacjentka ubiera się w tym samym porządku, szmata na brzuch, spódnica, spódnica, spódnica... Przy szóstej otwieram z wolna drzwi.
– Jeszcze proszę mi zęba wyrwać – przypomina sobie pani S. – A na te, co się psują, proszę o kartkę do dentysty. Aha, byłabym zapomniała, mężowi jakieś proszki na ból głowy. A dziecku, co ma dwa lata, lekarstwa na kaszel, młodsze dziecko, co ma pół roku, już mi dwa tygodnie czyści!
– Może pani tu przyjedzie jutro z tymi dziećmi, przecież nie mogę nikogo leczyć bez badania – tłumaczę.
– Gdzie bym ta mogła przyjechać, konie zajęte, bo orzą, a na rękach tyle zdale dziecka nie przyniesę. Trzeba iść dobre trzy godziny z Krzeszowa i jeszcze bez takie góry.
Więc trudno. Wypytuję o objawy i przepisuję lekarstwo dla starszego dziecka. Dla młodszego uregulowanie karmienia i pouczenie o karmieniu na przyszłość. Rozmowa trwa kwadrans. Równocześnie mówię i piszę, żeby matka mogła przeczytać jeszcze raz w domu. I tak wszystko przekręci. A po drugie czytać nie bardzo umie.
Pacjentka odchodzi. W drzwiach odwraca się raz jeszcze.
– A może by Pani dała coś dla krowy.
– Krowa nie należy do Kasy Chorych – odpowiadam spokojnie. Jeszcze mnie szlag nie trafił.
Nieraz to naprawdę w jednym człowieku siedzą wszystkie choroby: w oku jaglica, na skórze świerzb, w brzuchu jakieś boleści. I naprawdę jeszcze mąż chory i dziecko. Dobrze, kiedy krowie jeszcze nic nie brakuje. Ale czasem się tylko coś przywidziało. Zakłuło w piersiach, zabolało w boku, drapało w gardle. Więc niech się doktor pomęczy z pół godziny. Niech zagląda do wszystkich dziurek i szuka choroby po kątach. Przecież się płaci do chorej kasy co miesiąc.
Najwięcej czasu zajmuje pani M., bo szukanie choroby, której nie ma, trwa najdłużej. M. jest wytrwała: przychodzi codziennie. Co jej to szkodzi: mieszka naprzeciwko doktora. Nawet w nocy jej przyjść nietrudno.
Jest pewien subiekt ze sklepu bławatnego. Elegancki, dystyngowany. Czeka dwie i pół godziny na swoją kolejkę:
– Plecy mnie swędzą – skarży się boleśnie.
– Niech się pan podrapie – odpowiadam, zużywając ostatnią porcję cierpliwości.
Są tacy, których nic nie boli i nie swędzi. Ale składkę do Ubezpieczalni zapłacili, więc nie mogą odżałować. „Może by pani dała coś na pluskwy” – mówią. Okazuje się, że pluskwy też nie należą do Ubezpieczalni. Ani krowa, ani pluskwy, ani żadne inne zwierzę domowe. A z dziećmi ubezpieczonych to różnie bywa. Dziecko czasem jest własne, a czasem sąsiada. Lekarstwa wzięte z Ubezpieczalni sprzedaje się dobremu sąsiadowi po cenach zniżonych.
Po przyjęciu dwudziestu kilku ubezpieczonych przestaję odbierać wrażenia. Wszystko zlewa się w jednostajny szum wchodzących i wychodzących pacjentów. Wierzę w mój instynkt: kiedy wejdzie ubezpieczony naprawdę chory, obudzę się.
Automatycznie zadaję pytania i słucham odpowiedzi, i całym wysiłkiem woli uważam tylko na to, żeby nie zapytać mężczyzny, kiedy była ostatnia menstruacja. Ale nie, weszła kobieta. Rozkosznie uśmiechnięta pani W. Zaziębiła się i nie ma swojego czasu.
– Na krzesło – mówię jak automat. I nagle przytomność wraca, budzi się zmysł wzroku i węchu i coś jak przypływ morza o brzegi uderza o świadomość. To kropla, która przepełniła dzban. Pytam krótko, lecz ściśle i trafnie:
– To pani z taką obes... d... do badania przychodzi? Umyć się i przyjść jutro.
Spojrzenie zdetronizowanej bogini i grom oburzenia padają jednocześnie:
– Na tę chorą kasę to tak człowieka traktują!
To samo mówi „Kurier” krakowski. Widocznie prawda.