Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Wczesną jesienią w Złotych Piaskach - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
27 stycznia 2020
Ebook
14,99 zł
Audiobook
24,99 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Wczesną jesienią w Złotych Piaskach - ebook

Gorący piasek i szum morskich fal towarzyszą bohaterom spędzającym czas w bułgarskim kurorcie. Są lata 60. Nad Morzem Czarnym rozkwita turystyka. Życie urlopowiczów toczy się w nadbrzeżnych kawiarniach, kasynach i hotelowych pokojach. Wczasowicze zjechali się głównie z Europy Zachodniej, choć wśród gości znajdziemy także małżeństwo Polaków. Wakacyjny klimat nie jest jednak w stanie zagłuszyć bolesnych wspomnień sprzed lat...

„Wczesną jesienią w Złotych Piaskach" to powieść, w której losy młodej Szwedki splatają się z polskim małżeństwem. Kurortowy klimat opowieści przełamują tragiczne wspomnienia z czasów II wojny światowej.

Kategoria: Proza
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-87-262-8827-8
Rozmiar pliku: 359 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

I

Od samego rana Missis zarządziła dzień angielski.

Źle znosiła tutejszą kuchnię i był to jeden z jej odwetów za cojesienny dwumiesięczny pobyt z dziećmi nad Morzem Czarnym. Przeniesiona z chłodnego domu swoich szwedzkich chlebodawców w Skelleftea, gdzie już w pierwszych dniach września paliły się na kominku sosnowe szczapy, w bułgarski skwar i bułgarskie niezrozumienie dla upodobań ludzi z Północy, tęskniła za dobrze zaparzoną herbatą, jajkami na boczku zamiast kwaśnego mleka na pierwsze śniadanie — i w nieskończoność przedłużała lekcje angielskiej gramatyki, którymi gnębiła swoich wychowanków. W hotelu „Ambasador” było jeszcze troje równie nieszczęśliwych szwedzkich dzieci — Ulbrasenowie, którzy także posiadali kopalnię miedzi na Północy, mieli ten sam zwyczaj wysyłania tu swoich dzieci na jesienne miesiące. Ale ich Missis była młoda i ładna, angielski dzień Ulbrasenów kończył się więc wcześniej. Missis Victoria nie opuszczała nigdy fajfów w kasynie.

Balkony piątki nieszczęśliwych szwedzkich dzieci, gnębionych przez ich angielskie bony, które nigdzie w całej Bułgarii nie mogły się napić dobrej, gorącej herbaty, sąsiadowały ze sobą i podczas dni angielskich słyszało się tam przerzucane z balkonu na balkon z okrutną dziecięcą satysfakcją najordynarniejsze słówka, jakie istniały w słowniku. Angielskim oczywiście.

Był to odwet wychowanków na odwet ich bon — cały dzień naszpikowany był wzajemnymi złośliwościami, nawet słońce, cudowny i szczerozłoty bułgarski pieniądz, toczący się przez bezchmurne niebo, nie było w stanie złagodzić tego wiecznego buntu.

Maritie w nim nie uczestniczyła.

Miała swój własny temat, jak motyw muzyczny w dziełach klasyków. Studiowała muzykę w Sztokholmie i tamże za dwadzieścia trzy dni i — spojrzała na zegarek — piętnaście godzin pan Sandelund, adwokat rodziny Thalbergów, oficjalnie uzna jej pełnoletność, obejmując równocześnie z jej pełnomocnictwa zarząd spadku po Tage Thalbergu, którym dotąd zarządzał ojczym razem z majątkiem jej matki.

Wyobrażała sobie ich oczy; godzinami, leżąc na plaży i tańcząc w barze, wyobrażała sobie ich oczy, kiedy się o tym dowiedzą. Oczywiście pamiętali, kiedy przypada data jej urodzin — choć matce przychodziło to z coraz większą trudnością — ale nie spodziewali się, na pewno się nie spodziewali, że będzie do tego zdolna. Nie podejrzewali jej nigdy o żadne działanie, nawet czas, który tu spędzała, wyemancypowana zupełnie spod opiekuńczych zakusów Missis, nie budził ich niepokoju. Wiedziała o tym, była wściekła na siebie, że nie może ich niczym zadziwić.

Tysiące ludzi przyjeżdżało tu, żeby się bawić. Jej dni płynęły monotonnie, podobne do siebie jak dwa ziarnka piasku. Przedpołudnia spędzała na plaży, wieczory w barze hotelowym, gdszie szła tańczyć z kim popadło; nie dowiadywała się nigdy niczego bliższego o swoich partnerach, nawet jeśli wychodziła z nimi, żeby się całować na trawniku wokół hotelu, co zresztą kończyło się zwykle tak samo — zawsze chcieli od razu więcej i nie mogli zrozumieć, że ona nie chce więcej, wracała do baru nawet bez wypieków na twarzy, a partnerzy usiłowali zachować przekonanie, że gdyby znali ten potworny język, którym mówiła, albo gdyby umieli choć kilka słów po angielsku, porażka zamieniłaby się w sukces.

— Merde! Merde! — wrzeszczeli Ulbrasenowie. Pomyliło im się, poprzedniego roku byli tu z boną Francuzką.

— Shitty shit — odwrzasnął Eryk. — Zas...e g...o!

Wstała z łóżka i zamknęła drzwi swego pokoju, wiodące na balkon. Godziny poobiednie były najtrudniejsze do przetrzymania. Missis, zażywszy tabletkę ułatwiającą trawienie, kładła się z tamponami waty w uszach i nie wolno jej było przeszkadzać aż do piątej. W tym czasie Eryk i Bibi mieli także leżeć w swoim pokoju, powinni przybrać na wadze — tak nakazał lekarz przed wyjazdem, ale zanosiło się na to, że wychudną na szczapy od nadmiernej energii, którą wkładali w bezustanny wrzask i bieganinę od wczesnego rana do nocy.

Drzwi na balkon — jak było do przewidzenia — nie na długo pozostały zamknięte. Eryk otworzył je z trzaskiem, aż zadźwięczało szkło.

— Maritie! Idzie twój Murzyn!

Murzyn należał do Norweżki z drugiego piętra, przywiozła go ze sobą z Konga, gdzie po opuszczeniu wielu stanowisk przez Belgów pracowała w szpitalu. Był lekarzem, jak ona. Przybyli do Złotych Piasków w podróży poślubnej, widocznie bała się wywieźć go od razu w swoje fiordy. Budzili sensację — ona jasnowłosa i w szczególnie skandynawski sposób koścista, on jak wyrzeźbiony z połyskliwego, czarnego marmuru, gładki i muskularny zarazem, ubrany w swoją skórę jak w kostium.

— Zobacz, jaki ładny Murzyn! — krzyknęła Bibi pierwszego dnia, kiedy zjawił się w „Ambasadorze”. Miała osiem lat, ale zwracała zawsze uwagę na mężczyzn, nikt w rodzinie nie miał nadziei, że przejdzie jej to z wiekiem. — Jaki ładny Murzyn! — powtórzyła, szarpiąc Maritie za rękaw.

Dr Mathias Mobose stał przy ladzie w recepcji, czekając na klucz od pokoju. Miał na sobie jasnopopielate ubranie i białą koszulę, porozpinaną pod brodą. Ze spokojną godnością starał się nie widzieć skierowanych ku sobie spojrzeń. Jego biała żona, czekająca u wylotu schodów, także była pełna tego manifestacyjnego, prawie aż bolesnego spokoju.

Wtedy jeszcze była pełna spokoju, dopiero za dwa dni, na wspólnej wycieczce statkiem do Bałczyku, jaką zorganizowano dla gości „Ambasadora”, Maritie zaczęła wpatrywać się w czarnego doktora. Przez cały czas podróży stała przy nim oparta o burtę i nie zdejmowała z jego twarzy ciężkiego, upartego spojrzenia. Miała zwyczaj atakowania w ten sposób ludzi, którzy zwrócili jej uwagę, a których uwagi ona nie zwróciła — stawała opodal i zaczynała patrzeć. Nie było w jej spojrzeniu cienia chęci zaczepki, kokieterii czy poufałości, nie można jej było nic zarzucić, po prostu patrzyła i nie ona była winna, że już po kilkunastu minutach nikt nie potrafił tego znieść.

Dr Mathias Mobose zaczął się niepokoić wcześniej niż inni. Zamienił się z żoną miejscami przy burcie, ale Maritie, nawet dotykając biodrem kościstego boku Norweżki, nie przestawała wpatrywać się w niego, choć wymagało to już teraz nieco wysiłku. Kiedy odwrócił się twarzą ku morzu, musiała przechylić się przez burtę, aż zaniepokojona Missis chwyciła ją za rękę, żeby nie wypadła. W Bałczyku podczas zwiedzania parku i pałacu rumuńskiej królowej nie odstępowała go na krok. Norweżkę ogarnął popłoch. Gdyby nie obawa przed śmiesznością, rzuciłaby się do ucieczki, ale oznaczałoby to przyznanie się do zagrożenia. Nie miała zamiaru kapitulować przed tą śmieszną smarkatą, włóczącą się za nimi jak cień po żwirowanych alejkach parku. Chwyciła męża pod ramię, musiała bardzo się starać, żeby nie poczuł, jak drży jej ręka.

Za Maritie uformował się zwykły rodzinny pochód: Bibi, za nią Eryk, na końcu zdyszana, ocierająca z twarzy pot Missis, daremnie usiłująca narzucić wychowankom własny program zwiedzania.

Od tego dnia czarny mąż Norweżki został nazwany „Murzynem Maritie”, choć w ciągu następnego tygodnia sytuacja nie uległa zmianie. Teraz, kiedy Eryk wciąż wrzeszczał, wywołując ją na balkon, Maritie wstała leniwie z łóżka i bardziej dla sprawienia przyjemności jemu niż sobie spojrzała w dół.

Kongijczyk biegł po kamiennych schodach, prowadzących z nadmorskiego bulwaru do hotelu. Biegł, skacząc po dwa stopnie, malinowy płaszcz kąpielowy, nie przytrzymany paskiem, powiewał na wietrze, tworząc plamę jaskrawego tła dla jego ciemnego ciała. Głowę miał uniesioną ku górze, kiwał dłonią ku balkonowi na drugim piętrze, gdzie zapewne stała jego żona, która tak samo jak Maritie musiała widzieć lot malinowego płaszcza wokół biegnących nóg i skąd rozlegał się cichy śmiech, jak gruchanie czekającej gołębicy.

Będę musiała jej to zrobić — pomyślała Maritie sennie, bez zaciętości, bez nadziei na satysfakcję. Już prawie zapomniała, że postanowiła to zrobić, ten cichy, głęboki śmiech, dochodzący z góry, przypomniał jej o tym, odczuła to prawie jak obowiązek, który przyjęła na siebie, nie jak pragnienie.

— On ma więcej zębów niż my? — spytała Bibi. Przewieszona przez poręcz balkonu odprowadzała Kongijczyka spojrzeniem aż do drzwi hotelu. — Na pewno dwa razy tyle.

— Nie gadaj głupstw! — powiedziała Maritie, wycofując się do swego pokoju. Zapaliła papierosa i wyciągnęła się znowu na łóżku z popielniczką na brzuchu.

— Dwa razy tyle! Na pewno dwa razy tyle! — śpiewała Bibi, podskakując na balkonie.

— Uspokój się! — krzyknęła Missis ze swego pokoju. Mimo waty w uszach musiała wszystko słyszeć. — Jest taki sam jak my. Nie ma ani jednego zęba więcej.

— Nie jest taki jak my! — odwrzasnęła Bibi, nie przestając tańczyć. — Nie jest taki jak my!

Ona to ma po n i m — pomyślała Maritie, pewna, że i Missis myśli o tym samym. W wielu sprawach nie zgadzała się z Missis, ale łączyło je jedno: o cudzoziemskim mężu matki mówiły „on” i umiały tropić jego ślady we wszystkim, co czyniły lub czego nie czyniły dzieci.

— Zobaczysz, że cię spiorę! — krzyknęła do Bibi i byłaby to na pewno jedyna rzecz, która sprawiłaby jej teraz przyjemność.

Ale mała nagle się uspokoiła. Wsadziła przez uchylone drzwi swój chudy pyszczek.

— Ja to sprawdzę — szepnęła.

— Co sprawdzisz?

— Ile on ma zębów.

— Skończ już z tym, dobrze?

— Sprawdzę. Wtedy się przekonasz!

Zamknęła drzwi i przez dłuższy czas nie było słychać ani jej, ani Eryka. Zapadła nagle cisza świadczyć mogła tylko o tym, że pokazują sobie języki z Ulbrasenami, którzy także ucichli.

Maritie odstawiła popielniczkę i położyła się na brzuchu.

Ich oczy! Wyraz ich oczu, kiedy się o tym dowiedzą! To była wspaniała rzecz — móc zrobić im coś takiego. Matka powie, że traci do niej serce, coraz bardziej traci do niej serce, nie miała go aż tyle, żeby przy każdej okazji mieć jeszcze coś do tracenia — a on? Tego była najbardziej ciekawa. Jak zachowa się on? Co powie? Jak przyjmie ten policzek?

Leżała uśmiechając się do swoich myśli, kiedy zadźwięczał telefon. Długo nie podnosiła słuchawki, żeby ten ktoś, kto dzwonił, został przyłapany na radości,gdy wreszcie ją podniesie.

— Halo! — powiedziała słabym głosem, jakby potrzebowała pomocy i właśnie miała nadzieję, że nadchodzi.

— Halo! — odpowiedział jej naprawdę rozjaśniony radością głos. Była w nim jednak i nieśmiałość, której nie udało się pokonać. — Nie zejdziesz na drinka?

Dzwonił Joachim, z którym przyjaźniła się od tygodnia — to on był o tym przekonany, nie ona. Przyjechał z rodzicami z Dusseldorfu szarym mercedesem; wóz był jednym z najładniejszych na parkingu „Ambasadora”, Joachim za bardzo pragnął, żeby to przyznała i dlatego odmawiała mu tej przyjemności.

— Nie zejdziesz na drinka? — powtórzył, a nieśmiałość w jego głosie stawała się coraz bardziej lepka.

— Nie — powiedziała. — Za wcześnie.

— Dlaczego za wcześnie?

— Bo za wcześnie. Nie lubię drinka o tej porze.

— A... — Joachim zawiesił głos i słyszała przez chwilę w słuchawce tylko jego oddech. — Mógłbym przyjść na górę?

— Do mnie?

— Do ciebie — wykrztusił.

Rozmawiali po angielsku, ona z zupełną swobodą, on powoli i wyraźnie, oddzielając słowa przydługimi pauzami.

— Po co? — roześmiała się, siadając na łóżku.

Milczał przez długą chwilę.

— Daję ci słowo, że zachowam się przyzwoicie.

— Nie wyobrażaj sobie tylko, że potrzebne mi twoje słowo. — podejrzewała przez cały czas, że ojciec Joachima handluje nierogacizną, chłopak za bardzo się starał, żeby uchodzić za dżentelmena. Powiedziała mu to kiedyś, okraszając przytyk opowieścią o prawdziwym lordzie, którego poznała ubiegłego lata w Ostendzie, a który zachowywał się zupełnie skandalicznie i wszyscy uwielbiali go za to. Joachim wysłuchał opowiastki z otwartymi ustami, nie była pewna, czy zrozumiał. — Niepotrzebne mi twoje słowo — powtórzyła. — Wypchaj się nim!

— Więc mogę przyjść? — zapytał pokornie.

— Proszę.

— Missis śpi?

— Co ma do tego Missis? — krzyknęła, a on od razu odłożył słuchawkę.

Zjawił się po chwili, zdyszany lekko z pośpiechu czy onieśmielenia; miał na sobie niebieski golf marki „Bry” do białych spodni — i wyglądał tak schludnie i przyzwoicie, aż chciało się go wyrzucić za drzwi. Zastanowiła się nad tą możliwością, ale w końcu wskazała mu miejsce w fotelu.

— Usiądź, jak już jesteś.

Zabrzmiało to łaskawie i Joachim skorzystał skwapliwie z zaproszenia. Nosy Bibi i Eryka rozpłaszczyły się na szybie balkonowych drzwi.

— Zapalisz? — Joachim wyciągnął z kieszeni spodni paczkę papierosów.

— Przed chwilą skończyłam.

— A mnie pozwolisz?

— Pal, co się pytasz? — podała mu popielniczkę i przyjrzała się swoim stopom w białych sandałach. — Przelakieruję sobie paznokcie u nóg, nie pogniewasz się?

Uniósł się trochę w fotelu.

— Ależ o co?

Wyjęła z szufladki pod lustrem aceton i lakier, podciągnęła kolana pod brodę, skórę na udach miała jasnozłotą, brakowało jej cierpliwości, żeby leżeć nieruchomo na plaży i opalić się na brąz.

— Bo moja mama, na przykład, powiedziałaby, że to lekceważenie gościa. A Missis, że to w ogóle shocking.

— Ja uważam, że to cudowne — wyszeptał Joachim.

— Ale nie musisz się tak gapić. Spódnicę mam wąską, zresztą na plaży i tak pokazuję więcej.

Joachim chrząknął.

— Właśnie.

— Co właśnie?

— Właśnie myślę to samo.

Boże, cóż to za głupi szczeniak! — pomyślała, wrzucając do popielniczki zbrudzony lakierem tampon waty. — Cały świat jest pełen takich głupich, oblizujących się szczeniaków. — Podciągnęła wyżej spódnicę.

— Masz, popatrz sobie! Tutaj to jednak nie to samo co na plaży.

Drzwi nie wytrzymały ciężaru Bibi i Eryka — otworzyły się z trzaskiem i dzieci, zaśmiewając się, wpadły do pokoju.

— Co to ma znaczyć? — spytała Maritie, nie odrywając wzroku od paznokci prawej nogi.

— To ona mnie popchnęła — krzyknął Eryk, zerkając na Joachima ze złośliwą satysfakcją.

Młody człowiek sięgnął do kieszeni białych spodni, wyjął portmonetkę.

— Do cukierni na dole przywieźli świeże ciastka — powiedział.

— Widziałeś? — spytała Bibi podejrzliwie.

— Widziałem.

— A bakławę widziałeś?

— Widziałem — zająknął się Joachim.

Eryk wyciągnął rękę.

— Dolara! — zawołał.

Joachim wyszukał w portmonetce dwie pięćdziesięciocentowe monety i podał je Erykowi, ale Maritie trzepnęła go po ręce.

— A co ty sobie myślisz? Obiecałeś zachowywać się przyzwoicie.

— Co w tym złego? Mam dosyć pieniędzy.

— Przestań to wciąż powtarzać, bo ci znowu coś opowiem.

— Co mi opowiesz? — przestraszył się Joachim.

— Opowiastkę o lordzie. O tym samym. Był zupełnie bez forsy, ale to miało swój styl.

Joachim zamilkł, oddychał tylko głośno, jakby miał polipa.

— Zarobiłem tego dolara! — wrzasnął Eryk rozżalonym głosem. — Zarobiłem go! — bakława była przysmakiem wszystkich dzieci w hotelu, przepadały za tym francuskim ciastem z orzechami, migdałami i pomarańczową skórką. — Zarobiłem go — powtórzył płaczliwie.

— Bibi! — Maritie podciągnęła prawą stopę jak mogła najwyżej i przyjrzała się z bliska polakierowanym paznokciom. — Wytłumacz swojemu młodszemu bratu, że w ten sposób nie zarabia się pieniędzy.

Bibi wypchała językiem prawy policzek i medytowała przez długą chwilę.

— Ale on je zarobił — powiedziała wreszcie. — I ja też.

— Niech was diabli wezmą! — Maritie zakręciła buteleczkę z lakierem i poszukała w szufladzie portmonetki. — Macie tu dolara i dajcie mi święty spokój.

— Hurra! — krzyknął Eryk, objął Maritie i pocałował ją w ucho. — Nie będziemy ci przeszkadzać aż do wieczora.

Spojrzała na Joachima.

— Możecie mi przeszkadzać, ile razy przyjdzie wam na to ochota.

Kiedy trzasnęły drzwi, Missis krzyknęła ze swego pokoju:

— Dokąd oni poszli?

— Na ciastka do cukierni. Przywieźli świeże — odkrzyknęła Maritie.

— Znowu nie będą jedli kolacji.

— Niech jedzą to, na co mają ochotę.

— To nie jest żadna metoda.

— Świat byłby szczęśliwszy bez metod — odpowiedziała Maritie, ale już tylko na swój własny użytek, nawet Joachim nie był przewidziany na adresata tych słów.

— A co ty robisz? — zawołała Missis.

— Nudzę się! — odkrzyknęła.

Joachim roześmiał się cicho, uznał to za świetny dowcip, a Missis umilkła uspokojona. Maritie miała ochotę kopnąć w ścianę, stłuc jakieś naczynie, zacząć krzyczeć przechyliwszy się przez poręcz balkonu.

Joachim wciąż się śmiał, kołysał się na krześle, klepał się po udach, wycierał wierzchem dłoni załzawione oczy. Maritie rzuciła mu złe spojrzenie.

— I z czego ty się właściwie śmiejesz? Oni uważają, że tylko wtedy wszystko jest w porządku, kiedy się nudzimy.

Spoważniał w jednej chwili. Zgasił papierosa, oparł dłonie o kolana.

— Oni? — powtórzył.

— Oni. Oni wszyscy.

— Mój ojciec powiedział — przymknął oczy i na chwilę nie było w jego twarzy tej szczególnej niepewności, która nie opuszczała go przez cały czas. — Mój ojciec uważa, że to minie, że okoliczności zmuszą nas do decyzji, że to czasem przychodzi w ciągu jednego dnia. Teraz po prostu nie mamy okazji.

— Okazji do czego? — zapytała powoli.

Zawiesił głos.

— Do wykazania się, do udowodnienia — bo ja wiem — na co nas stać. Mój ojciec w moim wieku...

— Nie chcę tego słuchać — powiedziała Maritie.

Umilkł spłoszony, ale po chwili zdecydował się jednak powiedzieć to, co powiedzieć zamierzał:

— Mój ojciec był na Kaukazie. I dalej.

— Gdzie dalej? — zapytała, wychodząc na balkon.

— Nie wiem dokładnie — gdzieś dalej. I było go na to stać. Wiesz coś niecoś o wojnie?

— Wiem — powiedziała przez ramię. Słońce leżało na całej powierzchni morza jak złota, lśniąca blacha. — Nie braliśmy w niej udziału

Joachim wstał także, wyszedł za nią na balkon.

— Pozwoliliśmy wam na to.

Odwróciła gwałtownie głowę.

— Co to znaczy „pozwoliliśmy”? Nie było cię wtedy na świecie.

— Ciebie też nie było, a mówisz „nie braliśmy w niej udziału”.

— Mam chyba prawo uczestniczenia w czymś najlepszym i najmądrzejszym, co się przytrafiło memu narodowi. Masz dla siebie coś takiego?

— Tak — powiedział, nie odpowiadając na jej pytanie — zarobiliście na tej wojnie kupę forsy.

Miała ochotę go wyrzucić, ale oznaczałoby to, że brak jej argumentów. Kopnęła nogą balustradę balkonu, wysoki dźwięk rozniósł się wzdłuż całej zespawanej ze sobą fasady „Ambasadora”. Trójka Ulbrasenów, której się to bardzo podobało, zaczęła ją naśladować.

— Mój dziadek — powiedziała, nie oglądając się za siebie — był przewodniczącym szwedzkiego Czerwonego Krzyża. Jeździł do wszystkich krajów, gdzie ludzie potrzebowali pomocy. Wiem, ile kosztowała.

— Ale wasze kopalnie i wasze fabryki nie przestały pracować ani na jeden dzień.

— Więc ludzie mieli zostać bez pracy? — krzyknęła.

— Widzisz — powiedział i przez chwilę nie był ani głupi, ani śmieszny. — Widzisz! To wszystko nie jest takie proste. Nie ma ucieczki.

— Z kim ty rozmawiasz? — zawołała Missis ze swego pokoju. — Jest ktoś u ciebie?

— To tylko Joachim — odpowiedziała Maritie.

Uspokojenie Missis było równie obraźliwe, jak odpowiedź, której jej udzieliła. Patrzyła teraz z satysfakcją na twarz swego gościa w nadziei, że wreszcie coś do niego dotarło. Ale nie mogła z niej nic wyczytać. Oczy miał spuszczone, tylko mięsień na prawym policzku drgał mu pod napiętą skórą.

— Maritie — powiedział po chwili — nie powinniśmy byli o tym mówić.

— To ty zacząłeś.

— Przepraszam. Nie masz ochoty się przejechać?

— Dokąd?

— Dokąd zechcesz.

Zaśmiała się.

— Stary dał ci kluczyk od wozu?

— Da mi, jeśli zechcę. Jeśli ty zechcesz.

— Nie, nie chcę — powiedziała.

— Może pójdziemy się wykąpać?

Przeciągnęła się, przyjrzała się znowu uważnie paznokciom u stóp, potem łydkom i kolanom.

— Nie kąpię się po południu. I tak jestem za chuda.

— Nie jesteś za chuda — Joachim przełknął ślinę. — Jesteś w sam raz.

— Co to znaczy: w sam raz?

— Jesteś wystarczająco okrągła tam, gdzie trzeba.

— O! Zauważyłeś to? No to zmiataj! Dosyć się już nagapiłeś na mnie. Strip-tease kosztowałby cię pięć dolarów.

— Ale to nie był strip-tease. I tobie zapłaciłbym więcej.

— Zmiataj, mówię ci! — miał dużo pieniędzy i wciąż mówił o tym, że ma dużo pieniędzy, aż nie można było zwalczyć ochoty, żeby mu udowodnić, jak niewiele znaczą. — Obiecałeś zachowywać się przyzwoicie.

— A nie zachowuję się?

— Bredzisz i wciąż na ten sam temat. Mam tego po dziurki w nosie. Nie możesz przyczepić się do kogoś innego?

— Nie. Nie mogę.

— Wypchaj się. I jazda! Muszę włożyć spodnie.

— Co będziesz robić?

— Pójdę się przejść.

— Sama?

— Wiesz, że lubię chodzić sama.

— Wiem. To straszne.

— Nikt mi nie trzeszczy nad głową. Jeśli chcę usłyszeć czyjś głos, zaczepiam sprzedawców albo poganiaczy osłów.

— I tak nie rozumiesz, co do ciebie mówią.

— Ale przynajmniej mogę mieć nadzieję, że mówią coś pięknego, mądrego albo dobrego. O zwierzętach, o kwiatach, o dzieciach.

— Przecież w gruncie rzeczy nie cierpisz dzieci.

— Tylko tych, które już są. I które znam.

Drzwi otworzyły się gwałtownie.

— Nie ma ciastek! — obwieścił Eryk z oskarżającą pretensją. Joachim poczerwieniał.

— Sam widziałem, jak przywieźli. Nie myślicie chyba... — zaczął się tłumaczyć, ale Bibi nie zwracała na niego uwagi. Podała Maritie złożoną ćwiartkę papieru.

— Depesza! — wołała. — Od mamy! Zobacz, czy od mamy?

Maritie przebiegła oczyma kilka linijek tekstu.

— Tak — powiedziała. — Przylatuje pojutrze samolotem.

— Z tatusiem?

— Tak — rzuciła telegram na stół. — Razem z nim. Mamy wyjechać po nich na lotnisko.

— Skąd weźmiesz wóz? — spytał Joachim od razu.

— Wynajmę. Wiesz, że można wynająć.

Oblizał suche wargi.

— Przecież możesz wziąć mój.

— Nie lubię mercedesów, zawsze mi się wydaje, że śmierdzą ropą.

— Na pewno nie śmierdzą.

— Ale wydaje mi się, a to jeszcze gorsze, niż gdyby naprawdę śmierdziały. No, zmiataj, bo wciągam portki.

— Co robisz wieczorem?

— Zobaczy się.

— Może byś poszła do „Taboru”? Tam tańczą Cyganie.

— Widziałam to już dziesięć razy. Wymyśl coś innego.

— A jeśli wymyślę, pójdziesz?

— Nie wiem.

— Maritie! Nie można się z tobą dogadać.

— To po co usiłujesz? Zjeżdżaj, mówię ci, bo wciągam portki.

Wypchnęła go za drzwi, przekręciła klucz w zamku tak, żeby to słyszał, i przez długi czas stała bezczynnie pośrodku pokoju.

— O której przyjeżdżają? — zapytała Bibi.

Ruszyła się z miejsca.

— Nie wiem, dowiem się. Zanieś Missis telegram, musi pójść z wami do fryzjera.

— Ja nie idę! — zawołał Eryk.

— Wiesz, że on lubi, żebyś był krótko ostrzyżony.

— Kto?

— On. Przecież mówię.

— Może nie zauważy?

— Zauważy. Lubi wokół siebie podgolone karki. — Maritie nawinęła na palec pasmo swoich długich włosów. — A my zawsze nosiliśmy włosy do ramion. I także od wieków.

— Dlaczego mówisz: my? — zapytała Bibi. — Nigdy tego nie rozumiem.

— Zrozumiesz, masz jeszcze czas. A na razie idź i pokaż telegram Missis.

— Przecież śpi.

— Nie śpi. Nie może zasnąć, bo wciąż słucha, co robimy.

Kiedy dzieci wyszły, wciągnęła spodnie i golf, sczesała włosy na twarz i natapirowawszy je na czubku głowy zaczesała je znowu do tyłu, spadające na ramiona końce podwinęła do góry i spryskała je lakierem. Przez chwilę przyglądała się sobie w lustrze, bez zadowolenia, surowo. Wyjęła z szuflady tusz i poprawiła rzęsy, pędzelkiem przedłużyła powiekę ku skroniom. Przechyliła głowę i znowu przyjrzała się swemu odbiciu z uważną surowością. Nie lubiła siebie. Zazdrościła wszystkim, którym własna istota przysparzała szczęśliwych rozczuleń, sama za jej przyczyną doznawała najwyższej udręki. Nie lubiła siebie, nie była nigdy z siebie zadowolona, ale powierzchowność budziła w niej najmniej zastrzeżeń. Oblizała wargi, przygryzła je zębami, usta nosiło się tego lata bez szminki, bezczelnie nagie, obnażone do czystej warstwy naskórka.

Z pokoju Missis dochodziły podniesione głosy, wyszła na korytarz i zamknęła cicho drzwi. Korytarz był najbardziej interesującym miejscem z całego hotelu. Spotykało się tu z oceną własnej osobowości w ciągu jednego zetknięcia, poprzez jedną wymianę spojrzeń. Na Maritie działało to krzepiąco. Nikt nie chciał wiedzieć, jaka jest — wystarczyło, jak wygląda.

Na pierwszym podeście minęła dwóch wysokich Norwegów, wyglądali jak zbytnio wyrośnięte, źle uformowane koguty. Zamruczeli coś cicho na jej widok, od trzech dni usiłowali ją zaczepić, w kawiarni podczas śniadania, na obiedzie w restauracji, wieczorem w barze. Wciąż wyobrażała ich sobie w brytfannie, kościstych i niezgrabnych, chyba także łykowatych. Minęła ich szybko, nie podnosząc głowy, żeby nie poczuć woni sosu, jaki wydziela pieczony drób.

Przy dwóch stolikach w hallu grano w brydża. Przy jednym Austriacy, przy drugim trzech Norwegów i Belg, pan Henri Balou, właściciel wytwórni płyt. Według miejscowego notowania na parkingu „Ambasadora” miał drugi samochód, najnowszy model citroëna, ale to nie ujmowało mu lat, choć bardzo się o to starał.

— Halo! — zawołał do Maritie.

— Halo! — odpowiedziała, nie podchodząc do stolika.

— Nie masz ochoty pokibicować?

— Nie. Idę na spacer.

— Poczekaj, zaraz skończymy.

— Idę sama — powiedziała.

Oddała klucz w recepcji. Dyżur miał Todi, student z Warny, grający w nocy na gitarze w „Koszarate”. Nie mogła zrozumieć, w jaki sposób godzi te wszystkie zajęcia. Zwłaszcza, że podejrzewała go o jeszcze jedno, najbardziej intratne. Czekała przez chwilę, żeby podniósł na nią oczy znad rachunków.

— Jak leci? — zapytał.

Wzruszyła ramionami.

— Jakoś.

— Dlaczego nie przychodzisz do „Koszarate”?

— Za daleko. Nie lubię wracać w nocy sama. Zawsze się ktoś czepia.

— Powinnaś znaleźć sobie kogoś na stałe.

— Nie chcę. Po co?

— Mógłbym cię odprowadzić, gdybyś została do zamknięcia lokalu.

Wspięła się na palce i przechyliła przez ladę.

— A nie będziesz dziś pracował?

Cofnął się, wzrok mu znieruchomiał — ale jeszcze nie był pewien, czy naprawdę powiedziała to, czego nie powinna była powiedzieć.

— Przecież mówię, że odprowadzę cię, kiedy skończymy grać.

— A nie masz na widoku jakiejś starszej pani? Przyjeżdżają tu tylko po to.

— Idź do diabła! — powiedział cicho. — Idź do diabła!

— Właśnie idę. Daj mi papierosy i zapałki.

— Camele? — zapytał nie patrząc na nią.

— Słonca. I dwie gumy — odliczyła pieniądze, które on zgarnął do szuflady. — Todi! — znowu wspięła się na palce i przechyliła przez ladę. — Pożyczę ci trochę forsy, jeśli potrzebujesz.

— Dziękuję — warknął.

— No to niech cię te baby zjedzą!

— Maritie! — zawołał pan Henri Balou, którego nawet najnowszy model citroëna nie był w stanie odmłodzić. — Zaraz kończymy, poczekaj!

— Idę sama! — odkrzyknęła.

Wieczór miał zapach miodu. Topionego w kociołku nad trzaskającymi płomieniem bukowymi szczapami. Lekki wiatr przemywał falą plażę, prawie już pustą o tej porze. Słońce wisiało nad wzgórzami, tutaj wybierało na spoczynek ziemię — uspokajał ją ten widok, kiedy była mała, płakała zawsze widząc słońce tonące w czerwonym fiordzie.

Zbiegła w dół po kamiennych stopniach, obrośniętych pełzającym po ziemi bluszczem i ziołami, wydającymi po upalnym dniu ten miodem przesycony zapach. Schyliła się, żeby zerwać mały popielaty liść, miał gorzki smak, ale było w nim coś rzeźwiącego. Oddalało to potrzebę palenia, a nie chciała palić na deptaku, w tym przynajmniej objawiało się zwycięstwo Missis nad jej pogardą dla przyjętych obyczajów.

Na deptaku było rojno, jak zawsze o tej porze. Tłum płynął w dwie strony — uparci plażowicze, którzy dopiero teraz zdecydowali się na rozstanie z morzem, owinięci w płaszcze kąpielowe, z pasiastymi ręcznikami przerzuconymi przez plecy, podążali ku hotelom na wzgórzach, ci — dla których popołudnie było już zapowiedzią wieczoru, płynęli kolorową falą ku barom „Internationalu” i „Astorii”, ożywieni nadzieją przeżyć innych niż wczorajsze.

Wmieszała się w ten korowód i depcząc po piętach jakiejś Niemce, uwieszonej u ramienia swego towarzysza, posuwała się przed siebie. Przed pawilonem handlowym obok poczty wrzała podnieconymi głosami długa i kręta kolejka. Za zamkniętymi oszklonymi drzwiami ekspedientki miotały się wśród pudeł przyjętego towaru. Ludzie mają wciąż więcej pieniędzy, niż mogą wydać — pomyślała. Przez chwilę miała ochotę stanąć w kolejce bez dowiadywania się, co przywieźli do sklepu — niekiedy znajdowała pociechę i jakieś uzasadnienie życia w kupowaniu, w gromadzeniu rzeczy — ale zdecydowała się nagle, żeby stanąć gdzie indziej, w równie gwarnej, choć karnie uformowanej wzdłuż metalowej bariery ciżbie, oczekującej nadejścia autobusu do Warny.

Młody człowiek w białym ubraniu, stojący za nią, dotykał kolanem jej uda, choć nie było aż takiego tłoku, żeby nie mógł znaleźć innego miejsca dla swoich długich kończyn. Oddech miał przesycony czosnkiem. To podobno podnieca — pomyślała Maritie, choć nie czuła żadnego podniecenia. Nie mogła sobie przypomnieć, gdzie go już widziała, ale widziała go na pewno — bała się, że będzie ją to męczyć przez cały wieczór.

Nadjechał autobus, zdyscyplinowany dotąd ogonek złamał się i zwichrzył w jednej chwili, rozkrzyczany tłum rzucił się szturmem do wejścia — Maritie nie mogła zrozumieć, jak w tym wszystkim twarde kolano młodego człowieka za nią mogło się wciąż trzymać jej uda. Trzech mężczyzn w zatłuszczonych kombinezonach, ze skórzanymi torbami pod pachą, najprawdopodobniej palacze z jakiegoś hotelu, sforsowało tłum i odtrąciwszy jakieś piszczące damy, które były już na stopniach, wdarło się do wnętrza autobusu, zajmując siedzące miejsca. Młody człowiek wsparł Maritie całym ciałem i pomógł jej uchwycić się poręczy. Znalazła się wreszcie w środku, gdzie wciąż było wiele wolnych miejsc, odetchnęła, poprawiła włosy, przeszła przez cały autobus i wysiadła przednimi drzwiami.

— Nie jedzie pani do Warny? — krzyknął za nią zdumiony.

Wzruszyła ramionami.

— Nie. Po co?

Wrzuciła dwadzieścia stotinek do automatu i patrząc, jak sączy się kawa w papierowy kubek — przypomniała sobie: kelner z „Jałty”! Tak, na pewno kelner z „Jałty”. Była tam dwa razy na kolacji, żeby posłuchać, jak śpiewają Rosjanie, którzy tam mieszkali. Próbowała śpiewać razem z nimi, ale znała tylko jedną piosenkę, „Podmoskiewskie wieczory”, którą miała na longplayu „Karatów”. Kelner z „Jałty”! Parząc sobie usta kawą, zerknęła ku autobusowi, który jeszcze nie odjechał. Młody człowiek w białym ubraniu stał na stopniach i patrzył na nią nie ochłonąwszy ze zdumienia. Podniosła rękę i pokiwała mu dłonią.

Kawa była gorąca, usiadła na ławce i dmuchała w kubek, to zajęło jej trochę czasu. Dwa wagoniki oślej kolejki, kursującej po deptaku, wypełnione do ostatniego miejsca nie tylko dziećmi, przetoczyły się dwukrotnie przed ławką, zanim wrzuciła kubek do kosza na śmieci, i podniosła się z miejsca.

To niestety koniec bezpłatnego fragmentu. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: