Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Wczoraj - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
30 lipca 2018
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Wczoraj - ebook

To brzmi jak przepis na thriller doskonały: intrygująca zagadka kryminalna, mroczne sekrety i rzeczywistość niczym żywcem wyjęta z powieści science-fiction... O ten debiut zabijali się brytyjscy wydawcy!

Claire to monoska. Podobnie jak trzy czwarte Brytyjczyków jej pamięć krótkotrwała obejmuje zaledwie jeden dzień. Awans społeczny zawdzięcza małżeństwu z Markiem, duosem, którego pamięć sięga dwa dni wstecz. Mark jest znanym pisarzem, właśnie stawia też pierwsze kroki w polityce. Są razem szczęśliwi, a przynajmniej to właśnie Claire zapisała w swoim dzienniku. Do czasu, gdy nurt rzeki Cam wyrzuca na brzeg kobiece ciało. W policyjnym śledztwie wszystkie tropy prowadzą do Marka...

Kategoria: Horror i thriller
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-280-5967-2
Rozmiar pliku: 2,3 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Przedmieścia Cambridge, dwa lata przed morderstwem

Pozwól, że zdradzę ci kilka strasznych tajemnic. Na początek spójrz na zdjęcie.

Oto ja. Tak wyglądałam dawno temu. Miałam płaskie piersi i odstające uszy. Jeśli wytężysz wzrok, dostrzeżesz nadzieję w moim spojrzeniu i ogień w duszy. Miałam je. Kiedyś. Dziś po nadziei i płomieniach nie ma śladu. Ugasiły je lata zamknięcia w zakładzie.

A tu druga fotografia. Widzę, że się wzdrygasz. To zrozumiałe – w końcu jesteś na niej ty. Zdjęcie policyjne, zrobione całkiem niedawno. Nie sprawiasz wrażenia złej osoby. Twoje blond włosy spływają kaskadą na ramiona, wielkie cycki przyciągają wzrok. Ale wiesz co? Zmienię się, przeobrażę tak, że będę wyglądała identycznie jak ty. Rozjaśnię sobie włosy i powiększę piersi. Żeby były takie jak twoje.

Czy mi się wydaje, czy zmarszczyłaś czoło? Nie rozumiesz, prawda? Zastanawiasz się, dlaczego miałabym chcieć wyglądać jak ty.

Pozwól, że wyjaśnię. Pamiętam wszystko. Naprawdę. Jestem jedyną osobą na świecie, która pamięta swoją przeszłość. Całą. Wspomnienie jest w większości niezwykle żywe i szczegółowe. Nie żartuję. To właśnie czyni mnie cholernie wyjątkową.

Nie wierzysz mi, prawda?

Oczywiście, rozumiem cię. Jesteś jedną z pięciu miliardów monosów, którzy pamiętają jedynie to, co miało miejsce wczoraj. Codziennie rano budzisz się z głową wypełnioną faktami, starannie dobranym zestawem informacji o sobie i innych. Wstajesz z łóżka i wleczesz się do kuchni, gdzie na lśniącym blacie leży iDiary, urządzenie będące twoim mizernym łącznikiem z przeszłością. Desperacko wczytujesz się w godne politowania szczegóły, które wynotowałaś wieczorem poprzedniego dnia. Dodajesz je do wspomnień o tym, co wydarzyło się wczoraj – i do poznanych suchych, gołych faktów o sobie.

Do kitu, co nie?

No, ale już zdążyłaś się przyzwyczaić. Bo robisz to, odkąd skończyłaś osiemnaście lat – wtedy wyłączył się ten twój nieszczęsny móżdżek. Nic dziwnego, że zazdrościsz duosom, dysponującym nieco tylko lepszą pamięcią krótkotrwałą. W gruncie rzeczy wszyscy jesteście tacy sami.

Tak samo żałośni.

Skoro już poznajesz prawdziwą mnie, to pozwól, że dorzucę pewną prostą prawdę.

Otóż kiedy wszystko pamiętasz, wówczas masz również dostęp do wspomnień o tym, co wyrządzili ci inni (nawet jeżeli oni sami o tym zapomnieli). Wszystko, łącznie z najdrobniejszymi, najbardziej makabrycznymi szczegółami. Jeśli mocno cię skrzywdzili, rodzi się w tobie pragnienie odwetu; jeśli zrobili to bardzo, bardzo mocno. Dajmy na to, że wylądowałaś przez nich w wariatkowie i spędziłaś tam siedemnaście lat. Wtedy, gdy zapadnie noc – kiedy zblednie uśmiech księżyca i zamilkną sowy – będziesz marzyła o wyrównaniu rachunków.

Kiedy wszystko pamiętasz, wszystko uchodzi na sucho. Na przykład zemsta.

Cholernie wygodne, co nie?

Właśnie dlatego mnie, Sophii Alyssie Ayling, wszystko się upiecze.

Zemsta będzie przyjemnością. Zwłaszcza w obliczu tego, co mi zrobiłaś. Tych okrutnych drobnostek, których byłaś winna, przez lata. Pamiętam każdą z nich. Chodzi o sumę zapamiętanych żali; to ona decyduje o sile mojej nienawiści. O, tak. Akt zemsty będzie łatwy.

Ponieważ nikt nie zapamięta tego, co ci zrobię.

Nikt. Poza mną.

Szczęście to proces. Nieszczęście to stan.

Dziennik Marka Henry’ego EvansaRozdział pierwszy Claire

W mojej kuchni jęczy mężczyzna. Blokuje mi dostęp do marmurowego blatu, na którym leży mój iDiary i miga diodą na fioletowo. Mrużę oczy. Mężczyzna trzyma się za lewą dłoń i krzywi z bólu. Z jego palca wskazującego kapie krew. Dostrzegam kawałki rozbitego ceramicznego dzbanka do herbaty.

– Co się stało? – pytam.

– Wyślizgnął mi się – odpowiada ze zbolałą miną.

– Pokaż. – Podchodzę, uważając, żeby nie nadepnąć na odłamki.

Złota obrączka na palcu lewej dłoni mężczyzny posyła mi jasny błysk i naraz powracają do mnie najważniejsze fakty dotyczące mojego męża. Nazwisko: Mark Henry Evans. Wiek: czterdzieści pięć lat. Zawód: powieściopisarz, który liczy, że zostanie kolejnym deputowanym do Izby Gmin z okręgu South Cambridgeshire. Pobraliśmy się o godzinie 12:30 30 września 1995 roku w kaplicy Trinity College. Na naszym ślubie było dziewięć osób. Rodzice Marka nie przyjechali. Przyrzekłam przed kapelanem Waltersem, że codziennie rano będę sobie powtarzała, że kocham Marka. Ślub kosztował sześćset siedemdziesiąt osiem funtów i dwadzieścia dziewięć pensów. Ostatni raz uprawialiśmy seks o godzinie 22:34 11 stycznia 2013 roku. Mark skończył w sześć i pół minuty.

Jeszcze nie wiem, czy wszystkie te fakty, które zgromadziłam o moim mężu, powinny mnie zasmucać, martwić, czy drażnić.

– Próbowałem go złapać – wyjaśnia Mark – ale odbił się od zmywarki.

Przyglądam się ranie na jego palcu wskazującym. Rozcięcie ma mniej więcej dwa centymetry długości. Przenoszę spojrzenie na twarz Marka, na głębokie bruzdy nad brwiami. Zmarszczki, które rozchodzą się promieniście z kącików jego oczu, świadczą o wzburzeniu. Ma wykrzywione usta. Przypominam sobie, że wiercił się w nocy, jakby śniło mu się, że coś go goni.

– Brzydko to wygląda – stwierdzam. – Pójdę po plaster.

Odwracam się i ruszam schodami na górę. Fakt: apteczka znajduje się w szafce wiszącej obok lustra w łazience. Zastygam, widząc swoje odbicie. Oczy, które dziś na mnie patrzą, wyglądają inaczej niż wczoraj – tamte były udręczone. Dziś mam bardziej przejrzyste źrenice. Ale za to zapuchnięte policzki. Skóra pod oczami jest obrzmiała.

Wczoraj zasnęłam we łzach. Większość dnia spędziłam w łóżku.

Ciekawe dlaczego. Wpatruję się w obraz swojego rozdętego ciała i siłą woli próbuję zmusić odpowiednie fakty do wskoczenia na miejsce. Nic z tego. Przyczyny wczorajszego przygnębienia znajdują się poza moim zasięgiem, są jak skrzydła nieuchwytnego motyla. Pamiętam tylko, że ukryłam się przed światem, szlochałam w poduszkę i nie chciałam nic jeść. Krzywię się pokonana; twarz w lustrze odpowiada identycznym grymasem. Powodem wczorajszego smutku musiało być coś, co stało się przedwczoraj. Tylko co?

Nie pamiętam, co się działo dwa dni temu. Bo nie mogę. Przypominam sobie jedynie wydarzenia wczorajszego dnia.

Mąż cię potrzebuje, mówię do siebie i wzdycham. Wyjmuję apteczkę z szafki i wracam na dół. Mark siedzi przy stole w kuchni i prawą dłonią obejmuje skaleczony palec. Nadal ma ściągnięte usta, jakby przeżywał katusze.

– Daj, opatrzę – mówię, otwierając apteczkę.

Mark wzdryga się, kiedy przystępuję do wycierania krwi wacikiem. Rozcięcie jest dużo głębsze, niż sądziłam.

– Powinnam najpierw zdezynfekować. – Wyjmuję buteleczkę antyseptyku i otwieram ją.

– Nie zawracaj sobie głowy.

– Wolałabym, żeby nie wdało ci się zakażenie.

– To tylko draśnięcie.

Ignoruję go. Nabieram na wacik kilka dużych kropel, przemywam ranę – Mark znów się krzywi – po czym zaklejam ją plastrem. Mark otwiera usta, żeby coś powiedzieć, ale po chwili zamyka je i marszczy czoło.

Na koniec całuję go w zraniony palec, a następnie wstaję od stołu i sięgam po leżący na blacie iDiary. Przykładam prawy kciuk do czytnika linii papilarnych i fioletowa dioda, którą aktywowało powiadomienie: „PRZEJDŹ DO NAUKI WPISU Z WCZORAJ”, przestaje migać. Przechodzę do ostatniego wpisu i czytam to, co zanotowałam wczoraj wieczorem:

11:12. Czułam się paskudnie po przebudzeniu. Noszę na barkach ciężar wiedzy. Przez godzinę płakałam w łóżku. O 12:25 znalazłam Marka; spał w gabinecie. Wręczyłam mu prezent, mimo że urodziny ma dopiero za tydzień. Znów zalałam się łzami i wróciłam do łóżka. Zaniedbałam obowiązki domowe, nawet pracę w ogrodzie. Nie zjadłam ani lunchu, ani kolacji. Mark co jakiś czas przychodził i wyraźnie zmartwiony zapewniał mnie, że jutro wszystko wróci do normy. Ma rację. Rano zniknie wczorajszy koszmar. O 21:15 wstałam z łóżka, żeby zjeść banana, łyknąć zestaw tabletek i wypić dwie duże whisky. A potem znowu się położyłam.

Trafny, choć zwięzły opis tego, co się wczoraj wydarzyło. Nie wyjaśnia jednak, dlaczego płakałam, tylko sugeruje, że przyczyną wczorajszej rozpaczy było coś, co miało miejsce dwa dni temu. Coś koszmarnego. Przewijam do przedostatniego wpisu:

Burza do 9:47. Potem wyprowadziłam Pokrzywę na spacer. O 13:30 samotny lunch w oranżerii: zjadłam pieczeń wołową z ziemniakami. Mark wolał zjeść w gabinecie, żeby nie przerywać pisania. O 16:50 pojechałam na Grange Road na długie pogaduszki z Emily przy herbacie i racuszkach. Wieczorem cisza i spokój. Mark zamknął się w gabinecie i pisał. Odgrzałam sobie w mikrofalówce to, co zostało z obiadu, i usiadłam przed telewizorem.

Jestem rozczarowana, a nawet zdeprymowana wpisem. Liczyłam, że rzuci nieco światła na powód wczorajszego smutku. Jest jednak lapidarny, na granicy zrozumiałości. Czytam go ponownie, ale nadal nic nie wnosi. Mark może wiedzieć, co się wydarzyło dwa dni temu. W przeciwieństwie do mnie jest duosem, pamięta zarówno wczoraj, jak i przedwczoraj. To go wyróżnia – i sprawia, że Mark czuje się lepszy ode mnie.

– Pamiętam, że przepłakałam prawie całe wczoraj – odzywam się. Widzę, że Mark wciąż ma marsową minę. – Ale nie wiem dlaczego.

Nasze spojrzenia się spotykają. W źrenicach Marka pojawia się błysk, ciemny poblask, którego nie rozumiem. Złość? Żal? A może strach?

Przerywa kontakt wzrokowy, przez kilka chwil wpatruje się w storczyk i w końcu odpowiada:

– Wieczorem dwa dni temu zapomniałaś wziąć proszki. Dlatego wczoraj twój stan się pogorszył.

Pewnie ma rację. Fakt: od 7 kwietnia 2013 roku przyjmuję dwa rodzaje leków, oba przepisane przez doktora Helmuta Jonga ze szpitala Addenbrooke’a: Lexapro i Pristiq – codziennie dwie tabletki pierwszego i jedną drugiego. Sięgam po stojące na blacie opakowanie, przeczesując umysł w poszukiwaniu szczegółów. Fakt: o 14:27 1 czerwca 2015 roku poszłam do apteki, żeby zrealizować receptę od doktora Jonga. Sześćdziesiąt sztuk Lexapro i trzydzieści Pristiq – zapas na miesiąc.

Przeliczam tabletki znajdujące się w szarym pudełku. Powinno być ich odpowiednio pięćdziesiąt i dwadzieścia pięć. Wynik: pięćdziesiąt dwa i dwadzieścia sześć.

– Rzeczywiście – przyznaję, wzdychając. – Zapomniałam wziąć leki.

Mark stęka i podnosi się z krzesła. Zauważam, że nieznacznie rozluźnił ramiona.

– Posprzątam – mówi.

Z szufelką i zmiotką w dłoni zabiera się do pracy, a ja w tym czasie podchodzę do lodówki i wyjmuję butelkę mleka. Burczy mi w brzuchu. Wsypuję płatki do miseczki. Biorę łyżkę, siadam przy blacie w kuchni i włączam radio. Słychać najpierw szum, potem dżingiel internetowej porównywarki cen ubezpieczeń samochodów. Mark zmiótł odłamki z podłogi i uznał, że mimo wszystko ma ochotę napić się herbaty. Wyjął kubek z szafki i wrzucił do niego torebkę earl greya.

„Dzień dobry, Anglio Wschodnia – wita się ze słuchaczami spiker. – Oto wiadomości o ósmej. Królowa wydała sankcję królewską do ustawy parlamentarnej, która ma zachęcić obywateli do zawierania większej liczby mieszanych małżeństw. Przypomnijmy, że jak wynika ze spisu powszechnego z dwa tysiące jedenastego roku, monosi stanowią obecnie siedemdziesiąt, duosi zaś trzydzieści procent populacji kraju. Od lat na przeszkodzie tego rodzaju związkom stoją głęboko zakorzenione uprzedzenia kulturowe. W dwa tysiące czternastym roku zarejestrowano w Wielkiej Brytanii zaledwie trzysta osiemdziesiąt dziewięć mieszanych małżeństw”.

Zerkam na Marka. Miesza cukier, który wsypał do herbaty, i lekko, ale naprawdę bardzo delikatnie, uśmiecha się pod nosem. Wiem, skąd ten wyraz zadowolenia. Wiadomość na pewno dobrze wróży jego kampanii wyborczej. Fakt: przed dwudziestoma laty miał odwagę poślubić monoskę Claire Bushey pomimo silnego sprzeciwu swojej rodziny. Sam jest duosem wyczulonym na potrzeby, nadzieje oraz lęki brytyjskiej monomasy. W końcu ożenił się z jedną z jej przedstawicielek.

„Z niedawnych badań wynika, że prawdopodobieństwo, iż ze związku monosa i duosa urodzi się dziecko będące duosem, wynosi siedemdziesiąt pięć procent”.

Dzieci. Fakt: chciałabym urodzić dziecko. Moje serce rwie się do malucha, którego mogłabym kochać i którym mogłabym się opiekować. Ale jak mam to zrobić, skoro seks w moim małżeństwie nie istnieje?

„Rząd stoi na stanowisku, iż większa reprezentacja duosów w strukturze społecznej Wielkiej Brytanii wpłynie dodatnio na konkurencyjność i wydajność krajowej gospodarki – ciągnie spiker – dlatego popiera projekt Ustawy o małżeństwach mieszanych, gwarantującej ulgi podatkowe dla osób decydujących się na tego rodzaju związek. Ustawa powinna wejść w życie piętnastego lutego dwa tysiące szesnastego roku”.

Gdyby tylko wiedzieli. Liczą się fakty. Zmuszam się, by je poznawać i zapamiętywać bez względu na to, czy mi się podobają, czy nie.

Fakt: związek monosa z duosem nie pozwala temu pierwszemu zapomnieć o ograniczeniach pamięci. Prowadzi to do nieustannego poczucia niższości (dlatego, jak podejrzewam, od lat przyjmuję przeciwdepresanty). A jednak boję się nawet pomyśleć, że mogłabym odejść od mężczyzny, który zlekceważył największe społeczne tabu, aby się ze mną ożenić – ponieważ gdybym to zrobiła, pozbawiłabym się perspektyw. Fakt: Mark otrzymał zaliczkę w wysokości trzystu pięćdziesięciu tysięcy funtów na poczet Nad grobem, najpoczytniejszej ze swych książek. Mieszkamy w okazałym domu w Newnham z widokiem na rzekę Cam. Mamy sześć pokoi, oranżerię i ogród o powierzchni pół hektara. Dwa razy w roku latamy pierwszą klasą na Karaiby. Gdybym wyszła za monosa, do dziś kelnerowałabym w Varsity Blues.

Spiker zaczyna trajkotać o wyniku wczorajszego starcia na boisku piłkarskim pomiędzy reprezentacjami Anglii i Niemiec.

Wzdycham, wkładam porcję płatków do ust, chrupię i czuję, jak ich kleista słodycz oblepia mi język. Moje życie to sielanka – ale tylko z pozoru. Tak wynika z faktów. Gdybym tylko miała dziecko. Z upływem czasu ta pustka się powiększa; mam trzydzieści dziewięć lat. I gdybym tylko potrafiła pamiętać tak jak Mark. Pamięć nas dzieli, jest jak przepaść nie do pokonania.

Spiker wspomina coś o Cambridge. Nadstawiam uszu.

„Dziś o świcie na terenie rezerwatu przyrody niedaleko Newnham wyłowiono z rzeki Cam zwłoki kobiety w średnim wieku”…

Słowa spikera zagłusza dźwięk pękającej porcelany. Podnoszę głowę znad płatków i widzę, że Mark upuścił kubek, który leży teraz w kilku częściach na podłodze pośrodku parującej kałuży earl greya. Sflaczała torebka z herbatą wylądowała na jego nodze.

„Rzecznik policji hrabstwa Cambridgeshire poinformował, że okoliczności śmierci kobiety uznano za podejrzane oraz wszczęto śledztwo w tej sprawie – płynie z radia. – A teraz kilka słów o pogodzie. Meteorologowie zapowiadają wietrzny dzień”…

Wyłączam odbiornik. Cisza, jaka zalega, wydaje się jeszcze bardziej niepokojąca.

– Co się dzieje? – pytam.

Mark nie odpowiada. Ma mętny wzrok i napięte ramiona.

– Chodzi o tę wiadomość o zwłokach kobiety?

Mój mąż zaczyna szybko mrugać. Chyba tak, nie mylę się, chodzi o nią. Ale dlaczego?

– Po prostu… zszokowało mnie to – bąka w końcu. – Podejrzewam, że znaleźli ją w rezerwacie Paradise. To dwa kroki stąd. Coś okropnego. Czyli dlatego rano słyszałem syreny.

Przyglądam mu się. Zaciska szczęki.

– Nie rozumiem, dlaczego jesteś taki poruszony.

– Nie jestem – mówi, ale napięcie karku i ramion przeczy jego słowom. – Jestem po prostu nieuważny. Najpierw dzbanek, teraz kubek. Przepraszam. Znowu posprzątam.

Odwraca się i wychodzi z kuchni.

Wbijam spojrzenie w miseczkę płatków. Już nie jestem głodna.

Mark sprzątnął resztki kubka i zaszył się w swoim gabinecie na końcu ogrodu. Kusi mnie, żeby wziąć Pokrzywę i pójść z nim na spacer do rezerwatu Paradise. Część parku na pewno została odgrodzona taśmą policyjną, ale może uda mi się podejrzeć śledczych przy pracy.

Przypinam psu smycz i wychodzę z nim na słońce. Poranne powietrze jest rześkie, wręcz chłodne. Idąc chodnikiem, czuję delikatną woń wiciokrzewu. Zmierzamy w kierunku furtki, przez którą wchodzi się na teren Grantchester Meadows. Pokrzywa wyrywa do przodu; pewnie wyczuł królika. Trzymam go jednak krótko i nie spuszczam ze smyczy. Furtka skrzypi, dwa kroki i już jesteśmy w rezerwacie. Grunt pod stopami jest miękki, miejscami grząski. Na ziemi pełno odcisków butów, w większości świeżych. Nad moją głową tańczy cętkowany motyl, widzę jego drgającą na tle promieni słońca sylwetkę.

Ruszam leśną ścieżką, mijam kilka dojrzałych wierzb i mętną odnogę Cam. Słyszę stłumione głosy i widzę czarne kaski. Podchodzę bliżej. Na drewnianym chodniku stoi kilkanaście osób, wszystkie odwrócone plecami do mnie. Trzech policjantów pilnuje przejścia. Pomiędzy dwoma drzewami rozciągnięto długą wstęgę żółtej taśmy, której koniec trzepocze na wietrze.

Ściągam smycz Pokrzywy i wchodzę między ludzi. Mężczyzna w dżinsach i zielonej wywatowanej kurtce trzyma kamerę. Reporter w garniturze i z pokaźną grzywą mówi do niej, dzierżąc w dłoni mikrofon. Większość ludzi wpatruje się w brzeg rzeki. Staję na palcach i spoglądam ponad ich głowami.

– Żadnych smartfonów – upomina jakiegoś chłopca jeden z policjantów i grozi mu palcem.

Widok jest rozczarowujący. Moim oczom nie ukazuje się ciało ani nawet worek na zwłoki, tylko dwóch mężczyzn w białych kombinezonach i niebieskich gumowych rękawicach. Jeden chowa coś do plastikowej torebki. Drugi fotografuje wielkie drzewo, którego konary zwieszają się nad rzeką. Ogromny pień, częściowo zanurzony w wodzie, rośnie niemal poziomo na długość mniej więcej sześciu metrów, po czym rozdziela się na liczne konary z gałęziami pokrytymi liśćmi.

– Co się dzieje? – zwracam się do mężczyzny w pomarańczowych odblaskowych butach do biegania.

– Rano znaleźli zwłoki w rzece.

– Nie widzę ich.

– Zabrali ją jakiś czas temu. Tędy odjechali. – Pokazuje w stronę przeciwną do tej, z której przyszłam z Pokrzywą.

– Okropnie to musiało wyglądać.

– Akurat przebiegałem, kiedy chowali ją do worka. Jakieś dwie godziny temu. Blondynka. Długie włosy. Twarzy nie udało mi się zobaczyć.

– Wie pan, jak ją znaleźli?

– Słyszałem, jak ten mówił. – Mężczyzna wskazuje palcem dziennikarza z mikrofonem. – Podobno wypatrzył ją jakiś biegacz. Unosiła się w trzcinie twarzą do dołu. O tam, przy tym wielkim drzewie.

– O rany.

– Szkoda, że nie wstałem wcześniej. Wtedy to ja bym ją znalazł.

– Ciekawe, czy wiadomo, jak się nazywała.

– Ten z telewizji mówił, że w kieszeni miała prawo jazdy. Ale nie podał nazwiska.

Kiwam głową.

– Będę uciekał. Robi się nudno. Ładny pies.

Odwraca się i rusza biegiem. Jego jaskrawe buty migają między drzewami. Reporter odkłada mikrofon. Kamera jest wyłączona. Popuszczam lekko smycz Pokrzywy i zaczynam ciągnąć go w stronę domu. Idziemy pośród szumiących na wietrze wierzb.

Biedna kobieta. Ciekawe, co jej się stało.

Kiedy wracam do domu, Marka nie ma. Widocznie nadal siedzi w gabinecie. Odczepiam smycz i wsypuję do psiej miski solidną porcję suchej karmy. Kiedy Pokrzywa zabiera się do chrupania, wkładam fartuch i rękawiczki. Dziennik podpowiada mi, że co najmniej od dwóch dni nie pracowałam na dworze. Ogród na pewno domaga się uwagi. Całe pół hektara.

Otwieram drzwi oranżerii i znów wychodzę na słońce. Wiatr się wzmógł. Ruszam brukowaną ścieżką prowadzącą w dół, w kierunku gabinetu mojego męża. Burza, która przeszła nad miasteczkiem dwa poranki temu, poczyniła spore szkody w ogrodzie. Wszędzie leżą połamane i pourywane gałęzie. Wiatr porywa liście i ciska nimi. Burza zdołała nawet porozrzucać część poukładanych po obu stronach ścieżki białych i czarnych otoczaków. Tam, gdzie do tej pory leżały, widać nieporośnięte trawą wgłębienia.

Po kamieniach nie ma jednak śladu. Widocznie Pokrzywa zaopiekował się nimi i gdzieś je poukrywał. Wiem, że lubi chomikować; dziennik twierdzi, że w zeszłym roku w pierwszy dzień świąt znalazłam w jego posłaniu dwa kamienie i nienadającą się do niczego piłeczkę tenisową. Wbrew temu, co sądzi Mark, nieźle mi idzie zapamiętywanie drobnych, przypadkowych faktów.

Wyjmuję grabie z szopy i od razu zabieram się do pracy. Wkrótce udaje mi się zagrabić pokaźną stertę suchych liści przy żywopłocie z przodu domu. Liście tchną pocieszającym zapachem ziemi. Mówi się, że praca w ogrodzie ma działanie terapeutyczne – to chyba prawda, myślę, czując, jak ulatuje ze mnie niepokój. A może po prostu rozluźniłam się, bo spora kupka liści świadczy o tym, że dziś rano zrobiłam coś pożytecznego. Dla osób takich jak ja, to znaczy prowadzących dom, miarą tego, czy dzień należał do udanych, jest liczba sprzątniętych miejsc albo umytych przedmiotów. Podejrzewam, że tylko dzięki temu jeszcze nie zwariowaliśmy (albo nie popadliśmy w większą depresję). W przeciwieństwie do Marka nie mogę się pochwalić milionową sprzedażą swoich książek.

I w przeciwieństwie do mojego męża uczyniłam w życiu niewiele rzeczy, z których mogę być dumna. Tak twierdzi mój dziennik.

Sytuacji nie poprawia fakt, że Mark, tak jak większość duosów, skrycie uważa monosów za głupców. Sądzi, że brak zdolności zapamiętywania tego, co wydarzyło się przed dwoma dniami, ogranicza nas umysłowo. I że rozumiemy otaczający nas świat w sposób krótkowzroczny. Mark nie ma odwagi powiedzieć mi tego w twarz. Ilekroć jednak otwieram usta, żeby wyrazić jakąś opinię, wiem, że tak o mnie myśli. Mój dziennik podpowiada, że od dwudziestu lat znoszę protekcjonalne drwiny ze strony męża duosa.

Nie będę się rozwodziła na ten temat. Nie będę się zastanawiała nad własnymi niedoskonałościami, prawdziwymi bądź urojonymi. Nie teraz, kiedy w końcu poprawił mi się nastrój.

Idę do szopy po kilka dużych worków na śmieci i z nową energią zaczynam ładować do nich liście. Słyszę stłumiony dźwięk dzwonka do drzwi. To pewnie listonosz.

Otwieram boczną furtkę w żywopłocie i wychodzę zza rogu domu. A jednak to nie listonosz. Przed drzwiami stoi obcy mężczyzna. Trzyma głowę pod takim kątem, że mnie nie widzi. Ma subtelnie rzeźbione rysy twarzy, ale za to mocną, kanciastą szczękę. Jego skronie przyprószone są siwizną. Jest ubrany w śnieżnobiałą, nienagannie wyprasowaną koszulę. Na nogach ma wypolerowane na wysoki połysk oksfordy.

– Szuka pan kogoś? – odzywam się.

Mężczyzna aż podskakuje zaskoczony i odwraca się w moją stronę.

Jego wzrok pada na mnie, na mój brudny strój roboczy. Mężczyzna ma zniewalająco ostre, stalowoszare tęczówki. Sięga do kieszeni na piersi i wyjmuje odznakę ze zdjęciem, która ma kształt płatka śniegu zwieńczonego koroną.

– Nadkomisarz Hans Richardson, policja hrabstwa Cambridgeshire. Chciałbym porozmawiać z panem Markiem Evansem.

– W jakiej sprawie?

– Liczymy, że pomoże nam w śledztwie.

– Jakim śledztwie?

– W sprawie śmierci kobiety.

– Ale… chyba nie tej, o której dziś rano mówili w wiadomościach? Tej, której zwłoki znaleziono w Cam?

– Tak się składa, że chodzi właśnie o nią. – Policjant kiwa głową. – Prowadzę tę sprawę. Byłbym wdzięczny, gdyby zechciała pani poprosić pana Evansa… jest pani jego żoną, prawda?

Potwierdzam skinieniem głowy. Dziś rano świat jest jakiś inny, ale jeszcze nie wiem, w jakim sensie. Przesuwam wzrokiem za plecami Richardsona. Przed domem stoi radiowóz z pasem w żółte i niebieskie kwadraty. Za kierownicą siedzi umundurowany funkcjonariusz z wąsami, którego twarz rozmywa się za barwionym szkłem przedniej szyby. Paru okolicznych mieszkańców wystawia głowy z okien; jedna sąsiadka, wciąż w fioletowym szlafroku, wyszła na ganek i patrzy na nas. Przykra sprawa, że po drugiej stronie ulicy stoi rząd irytujących szeregowców.

– Mark pracuje w gabinecie – mówię. – Zaprowadzę pana – dodaję, byle ściągnąć Richardsona z widoku.

Idziemy za róg. Po drodze zauważam, że na jedwabnym krawacie nadkomisarza powtarza się delikatny motyw, wygląda jak grecka litera π, którą zapamiętałam ze szkoły. Podbiega Pokrzywa. Richardson przystaje i drapie psiaka po głowie, na co ten reaguje energicznym merdaniem. Kiedy przechodzimy przez furtkę prowadzącą do ogrodu, zbieram się na odwagę i zadaję pytanie:

– Jak się nazywała?

Nadkomisarz ściąga usta, po czym odpowiada:

– Sophia Ayling.

Nazwisko nic mi nie mówi.

– Dlaczego policja uważa, że ta kobieta zmarła w podejrzanych okolicznościach?

– Tego nie mogę powiedzieć. – Kręci głową. – Przykro mi. Muszę za to przyznać, że ma pani piękny ogród. Naprawdę ciekawy.

– Dziękuję. Pójdę po męża.

Richardson kiwa głową. Ruszam ścieżką w kierunku gabinetu Marka. Do moich myśli i serca wkrada się niepokój, spychając wszystko inne na dalszy plan. Mark na pewno nie miał nic wspólnego z tą Sophią Ayling. Nic o niej nie wiem, nie znam żadnych faktów. Dla pewności zatrzymuję się, wyjmuję iDiary i wpisuję jej imię. Żadnych informacji.

Staję przed drzwiami jaskini Marka i pukam do drzwi. Odpowiada mi głośny jęk.

– Piszę – odzywa się Mark z pozoru opanowanym głosem, w którym jednak wyraźnie słychać nutkę rozdrażnienia. – Prosiłem, żebyś mi nie przeszkadzała, kiedy piszę. Zaznacz to sobie dużymi literami w dzienniku. Poświęć trochę czasu na przyswojenie tego faktu.

– To pilne, Mark. Wyjdź, proszę.

Słychać stłumione przekleństwo, a potem coraz głośniejsze kroki.

Drzwi otwierają się z głośnym skrzypnięciem i ukazuje się za nimi schludny gabinet Marka. Mąż patrzy na mnie mętnym wzrokiem, w którym kryje się odrobina gwałtowności. Jeśli pisał przez ostatnią godzinę, czynność ta musiała wywołać w nim niemałe poruszenie.

– Jest tu policjant, nadkomisarz Hans Richardson z policji hrabstwa Cambridgeshire. Chce z tobą rozmawiać. Prowadzi śledztwo w sprawie śmierci tej kobiety, o której mówili dziś rano w radiu.

Mark blednie. Jego lewa dłoń zaczyna drżeć.

„Scientific American”, 15 września 2005 roku

To wszystko sprawka genów: naukowcy odnaleźli gen oraz białko odpowiedzialne za rozdział pamięci w społeczeństwie

Naukowcy z Uniwersytetu Harvarda zidentyfikowali genetyczny przełącznik odpowiedzialny za różnice w funkcjonowaniu pamięci krótkotrwałej u duosów i monosów. Gen ów reguluje produkcję białka określanego mianem CREB (to białko wiążące się z elementem odpowiedzi na cAMP).

Z analizy próbek krwi pobranych od pięciu tysięcy ochotników wynika, że w przeciwieństwie do dorastających przedstawicieli obu grup zarówno dorośli duosi, jak i dorośli monosi mają bardzo niski poziom CREB. Niemniej poziom tego białka we krwi duosów jest i tak wyższy niż u monosów, co daje tym pierwszym dodatkowy dzień pamięci krótkotrwałej.

Badacze sądzą, że w wieku dwudziestu trzech lat u duosów oraz w wieku osiemnastu lat u monosów dochodzi do inhibicji CREB, co skutkuje rozdziałem pamięci w społeczeństwie. Jednocześnie starają się poznać przyczyny oraz mechanizmy takiego stanu rzeczy oraz dowiedzieć się, czy zawsze tak było.

Kierownik zespołu, duos Patrick Kilburn uważa, że genetyczny przełącznik, o którym mowa, może się uruchamiać pod wpływem zsynchronizowanego działania czynników napięcia fizycznego i emocjonalnego. Twierdzi, że aby doszło do reakcji, w tym samym czasie musi zaistnieć trauma obu tych rodzajów. Dodaje, iż myszy poddawane jednoczesnym wstrząsom fizycznym i emocjonalnym mają podwyższony poziom CREB i lepszą pamięć krótkotrwałą.

„Odkrycie tego genetycznego przełącznika pozwala mieć nadzieję, że w przyszłości ludzkość zostanie obdarzona lepszymi wspomnieniami. A jeśli nie, to możemy przynajmniej liczyć, że pewnego dnia wszyscy monosi staną się duosami”, powiedział rzecznik Międzynarodowego Funduszu Pamięci (MFP), organizacji finansującej badania zespołu Kilburna.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: