Facebook - konwersja
Przeczytaj fragment on-line
Darmowy fragment

We mgle. Nella nebbia - ebook

Wydawnictwo:
Format:
EPUB
Data wydania:
23 czerwca 2025
7,00
700 pkt
punktów Virtualo

We mgle. Nella nebbia - ebook

„We mgle / Nella nebbia” – Ada Negri. Przekład: Róża Centnerszwerowa. Wydanie dwujęzyczne: polsko-włoskie. Zanurz się w pełen emocji świat twórczości jednej z najważniejszych włoskich autorek przełomu XIX i XX wieku. „We mgle / Nella nebbia” to poruszający utwór Ady Negri, w których autorka odsłania głębię ludzkich uczuć, niepokoje duszy i ulotność codziennych przeżyć. Utwór stanowi subtelną medytację nad kondycją człowieka – nad jego samotnością, marzeniami, zmaganiami i pragnieniem sensu. Tytułowy motyw przewodni, staje się metaforą dla egzystencjalnej niepewności i duchowego poszukiwania. Dzieła Negri tchną melancholią, a jednocześnie emanują siłą wewnętrznej refleksji. Dla miłośników klasycznej poezji, refleksji nad losem i piękna słowa – pozycja obowiązkowa.

Kategoria: Opowiadania
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8064-618-6
Rozmiar pliku: 46 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

WE MGLE

Podniosła kołnierz palta, pod którego szczelnem spowiciem zarysowywały się wężowo-gibkie kształty pięknego ciała, wtuliła szyję i podbródek w puchy futrzanego boa, ręce wsunęła w ciepłe wnętrze mufki i, z głową opuszczoną, wyszła w mgłę uliczną.

Tak gęste, tak ścisłe były jej opary, że można było nieledwie nożem je krajać. Wdzierały się w otwory ust i nozdrzy, zapierały dech, dławiły. Ulice i domy ginęły, rozpłynięte w nieuchwytnej masie, osnuwających je, siwych kłębów. Atmosfera snu, snu ponurego, pełnego zasadzek niebezpiecznych.

Trzeba było torować sobie drogę, jak żeglarz pruje fale, rozpychając siłę żywiołu. Tu i owdzie przesuwały się pojazdy, krok za krokiem, jako cienie niewyraźne, bezkształtne, pobrzękujące jeno słabo uprzężą końską. Gęsta, miękka osłona wyściełała każdą szczelinę, tłumiła odgłosy, maską zakrywała twarze.

To właśnie uszczęśliwiało Rajmundę. Szła krokiem pewnym, lekkim, znała tak dobrze codzienną drogę z biura do domu, że nogi niosły ją same, bez pomocy oczu.

Cała lewa połowa jej twarzy zniekształcona była potwornie. Kiedy miała dziesięć lat, głownia, wypadając z kominka, poparzyła ją w tak straszliwy sposób. Ironją losu wyrosła zgrabna, smukła, o przepysznych kształtach ciała; w żyłach jej tętniła krew gorąca, umysł miała jasny, zmysły rozbudzone, istny wzór istoty, stworzonej do miłości, gdyby ta, pokiereszowana okrutnie, fjoletowo-sina blizna na twarzy, ściągająca nadto grymasem dziwacznym usta, nie była oszpeciła jej bez ratunku.

Widząc pozorną jej wesołość, przechodzącą czasem w wybuchy nadmierne, krewni i przyjaciele myśleli i mówili: Jakie to szczęście, że nie czuje swojego kalectwa. Dla potwora nie istnieje własna jego potworność.

Mylili się. Nie myliła się może tylko matka, której ów szósty zmysł matczyny dawał oczy bardziej wnikliwe; słaba wszakże i niezdecydowana, przygłuszona warunkami życia, wolała łudzić się i taić w sobie wstyd, ból i wyrzuty sumienia.

Prawda wyglądała zupełnie inaczej. Po za godzinami snu, ani jedna chwila Rajmundy nie była wolną — przy chodzeniu, mówieniu, śmiechu, podczas zajęć najważniejszych i najdrobniejszych, w samotności i wśród ludzi — od nieubłaganego obrazu własnej brzydoty, wobec którego stawiały ją bezlitosne w okrucieństwie swojem oczy wewnętrzne, które nie okłamują i nie łudzą nigdy.

W jej pokoju nie było ani jednego lustra. Nosiła berety z filcu lub słomy, najprostszego fasonu, wciskane na głowę jednym rzutem, bez pomocy szpilek; dookoła kapelusza okręcała szerokie i gęste woalki o splątanych deseniach, niezdolne jednak, niestety, osłonić dostatecznie blizny ognistej.

Czasem, wśród nocy, budziła ją nagle zmora lęku, przyprawiając o bicie serca gwałtowne. Szeroko rozwierała w ciemnościach oczy, ślepe jeszcze zapomnieniem sennem i, odrazu, nieubłagana pamięć zmysłów ryła na tle mroku wizję własnej jej twarzy. Z przerażeniem przypominała sobie, że rychło rozwieją się dobroczynne cienie nocy, że znów zajaśnieje dzień, a z nim litościwe, często ironiczne, czasem bezmyślne spojrzenia przelotne obrzucać będą okropne jej kalectwo.

Są tragedje, spadające na człowieka w pełni piękna, szczęścia i harmonji życia, wciągające i wtrącające ruchem wirowym w otchłanie zawrotne; potem wszakże wypuszczają go one ze swoich szpon i wyrzucają na ziemię, bez tchu, bez ruchu, niby gałgan bezduszny. Powoli jednak odzyskuje ofiara utracone siły, powraca do życia, do jego radości i nadziei, jak gdyby nie przeszedł po niej huragan żaden. Istnieje natomiast tragedja niema, głucha, nieustanna, tocząca nieubłaganie, jak rak toczy żywe tkanki ciała. Niema siły zapomnienia, która pozwoliłaby na chwilę wykreślić ją z pamięci, niema potęgi, zdolnej ją zwalczyć.

Tragedję taką przeżyła Rajmunda. Żyła wciąż w jej atmosferze, nie zdradzając z niej wszakże przed ludźmi nic, z wyjątkiem tego, czego ukryć nie mogła: piętna na twarzy.

Czuła się zupełnie samotną. Tama nieprzebyta odgradzała jej fluid od fluidu innych. Hańbiła ją jak wyrok potępiający. Od dwunastego do szesnastego roku życia: w szkole, wśród grup towarzyszek nie słyszała nic, prócz szeptów miłosnych. Zdawało się, że w umysłach wszystkich tych dziewczątek, skazanych na pracę zarobkową wśród pleśni sklepowej lub atramentowych wyziewów biur i urzędów, w sercach całej, tej młodzieży, zielonej i niedojrzałej jak owoc cierpki, nie kiełkuje nic, prócz żądzy miłości. Arytmetyka, rysunek, fizyka, gramatyka — zdawały się jedynie pozorami, wymyślonemi przez złośliwe chochliki twardego losu i przez upór rodziców, aby omanić i zdławić w zawiązku instynkt atawistyczny, budzący się w tych przyszłych małych samiczkach, którym i teraz już zdarzało się urzeczywistniać przelotnie swoją potrzebę kochania i czucia się kochanemi.

Później, w wytwórni aparatów i przyborów fotograficznych, gdzie udało się Rajmundzie otrzymać posadę maszynistki, nie widziała dokoła siebie, wśród towarzyszy i towarzyszek pracy, nic — prócz miłości, ułud miłosnych i miłosnych kłamstw.

Koleżanki, szykowne, w sukniach, uszytych z groszowych, lichych materjałów, ale skrojonych podług ostatniego żurnala, w modnej fryzurze, w zgrabnych pantofelkach na wysokich, spiczastych obcasach, z wyraźnemi śladami karminu na wargach, i ołówka na brwiach i rzęsach, kokietowały podczas pracy kolegów, a wieczorem, wychodząc do domu, znajdowała każda stałego swojego wielbiciela, czekającego już, aby odprowadzić ukochaną. Zderzały się dwa prądy, niecąc przy tem zderzeniu iskry zapałów miłosnych, stwarzając dla Rajmundy atmosferę magnetyczną nie do zniesienia.

Młodość jej odcięta była brutalnie od tych dreszczów i upojeń roskosznych. Naturalne prawo miłości nie miało dla niej istnieć wcale. Wiedziała o tem. Zdawała się godzić ze swoim losem. W głębi duszy jej wszakże kłębiły się, sycząc złowrogo, niby rój gadzin podraźnionych: upokorzenie, żądze niezaspokojone, zawiść i złość bezsilna.

Doszło do tego, że modliła się o utratę wzroku, jak gdyby własna jej ślepota mogła uczynić ją niewidzialną dla wszystkich oczu. Przypominała naiwnem tem pragnieniem dziecko, które, kryjąc twarz pod zgiętem w łuk ramieniem, wierzy, że stało się dla wszystkich niewidzialnem.

Doszło do tego również, że czuła się dobrze jedynie w mroku; pragnęła też zawsze iść tak wśród gęstej mgły, osnuwającej ją osłoną nieprzejrzystą, jak w ten zimny wieczór listopadowy. Nigdy przedtem nie doznawała niespodziewanego i podniecającego takiego uczucia lekkości, swobody i pewności siebie.

Latarnia gazowa, krwawiąca się mdłą czerwienią na tle mleczno-siwych oparów, wskazywała jej miejsce, w którem skręcić miała w boczną ulicę. Prześlizgiwała się wzdłuż murów, zakapturzona i tem szczęśliwa, kiedy, nagle, usłyszała głos męski tuż za swojemi plecami.

— Panienko, śliczna panienko...

Nie odwróciła się, szła dalej z bijącem gwałtownie sercem. Nikt nigdy, aż do tej chwili, nie zaczepił jej na ulicy.

— Śliczna panienko...

Mężczyzna szedł za nią naprawdę, dostosowując krok swój do jej kroku, szepcąc inne jeszcze słowa, czułe, niepowiązane, a tak cudnie pieściwe. Słuchała ich po raz pierwszy, może raz jedyny; głos mężczyzny miał brzmienie ciepłe, głębokie, aksamitnie miękkie; jeden z owych głosów, działających bezpośrednio na zmysły.

Błyskawicznie szybkim zwrotem głowy i źrenic rozpoznała wysmukłą postać młodzieńca, rozwianą we mgle, w której kłębach zacierały się rysy twarzy. O!... co za szczęście! Nieznajomy nie zobaczy jej, nie ukryje dreszczu odrazy na widok jej maski zniekształconej. Gęsta woalka, gęsta mgła, godzina rozmarzenia sennego, w której i ona także może być piękną dla mężczyzny; godzina, która może nie powtórzy się już nigdy!...

Milczała, pozwoliła mu mówić, pozwoliła, że nieznajomy zbliżył się tuż, tuż do jej pleców, nieomal otarł się o nią, owiewając ją gorącym oddechem, w którym poczuła zapach wytwornego papierosa.

— Piękna panienko... Jak ci na imię?... Nie spiesz się tak. Powiedz mi twoje imię, piękne twoje imię.

Panienko...

Ani słowa odpowiedzi; ale samo to milczenie, zwolniony nieco krok, podniesienie mufki aż do..................NELLA NEBBIA

Raimonda alzò il bavero del soprabito, attillato come una fascia sul suo bel corpo, di serpentina flessuosità: avvolse intorno al bavero il boa di pelliccia fino all’altezza del naso, ficcò le mani nel manicotto, e via, a capo basso, fra la nebbia.

Così densa, così opaca era la nebbia, che si sarebbe potuta tagliar col coltello. Penetrava nella bocca e nelle narici, mozzava il respiro, dava il senso dell’asfissia. Vie e case scomparivano, dissolte nell’impalpabile massa dei vapori. Atmosfera di sogno. Ma un sogno sinistro, pieno d’agguati.

Si doveva aprirsi il varco a guisa di nuotatori nell’acqua, respingendo la potenza d’un elemento. Le carrozze, rarissime, avanzavano adagio, passo passo, ombre vaghe e difformi nel grigio, scampanellando dalle sonagliere dei cavalli. La coltre spessa e morbida tappava ogni fessura, attutiva ogni rumore, mascherava ogni fisionomia.

Di questo, sovra tutto, era felice Raimonda, che camminava sicura, conoscendo così bene la sua via quotidiana dall’ufficio alla casa, che i piedi gliel’avrebbero potuta far da sè senza l’aiuto degli occhi. Raimonda aveva la parte destra del viso orribilmente sfregiata. A dieci anni, una mala caduta sulla brace rovente del caminetto l’aveva ridotta così. Per ironia della sorte era cresciuta agile e bellissima di corpo, calda di sangue, chiara nell’animo, pronta nei sensi, certo creata per un destino d’amore, se l’atroce mezza maschera raggrinzata, paonazza, costringendo anche la bocca ad una smorfia grottesca nel riso, non l’avesse deturpata senza rimedio.

Dinanzi all’apparente gaiezza di lei, d’una esuberanza a tratti eccessiva, parenti ed amici pensavano e dicevano: — Per fortuna è indifferente alla sua disgrazia. Pel mostro non esiste la propria mostruosità.

S’ingannavano. Non forse la madre, alla quale il sesto senso materno dava pupille più penetranti; ma, debole e incerta creatura crepuscolare, tentava, illudendosi, di sopire dentro di sé vergogna, dolore, rimorso.

La verità era questa: tolte le obliose ore del sonno, non un minuto della vita di Raimonda era trascorso senza che, — nel camminare, nel parlare, nel ridere, durante le più gravi e le più semplici occupazioni, sola o fra molti — ella non si fosse veduta nell’inesorabilità della sua laidezza, con quei terribili occhi in dentro, che non ingannano mai.

Per questo, nella propria camera, non teneva specchi. Per questo, portava feltri o cuffiette di paglia d’un’estrema semplicità, che si potessero calcar sul capo alla brava, senza aiuto di spilloni; e vi avvolgeva intorno larghe e fitte velette a fiorami, le quali tuttavia non riuscivano a nascondere compiutamente il segno del fuoco.

Talvolta, a notte alta, un incubo angoscioso la svegliava di soprassalto, col batticuore; ed ella sbarrava nel buio gli occhi ancor ciechi di sonno; e, subito, nell’implacabile memoria dei sensi le si scolpiva la visione del proprio volto; e pensava, con terrore, la disgraziata, che l’ombra sarebbe svanita con la notte, che la luce avrebbe fatto ritorno, e con essa gli sguardi pietosi o ironici o stupiti o sfuggenti, sulla sua deformità.

Vi sono tragedie che afferrano una creatura in piena bellezza, in piena felicità, in piena armonia d’azione; e l’incalzano e l’aggirano vorticosamente nel loro turbine ruinoso: poi la lasciano, a terra, inerte, uno straccio, ma libera: ed ella a poco a poco si riconosce, si ritrova intatta, riprende a vivere, a gioire delle forze naturali, a respirare energia e speranza, quasi che nulla fosse avvenuto. — Vi è, invece, la tragedia muta, sorda, costante, fissa, che ha l’inesorabilità d’un cancro. Non v’è scampo contro di essa. Non v’è forza d’oblio che possa dimenticarla, o di dominio che possa vincerla.

In tale stato viveva Raimonda. Non lasciava, tuttavia, trasparire agli uomini se non quel ch’era impossibile nascondere: il marchio del viso.

Ella si sentiva isolata. Fra il suo fluido e il fluido altrui s’interponeva un divieto. Quel divieto la disonorava come una condanna. Dai dodici ai sedici anni, alle scuole tecniche, nei gruppi delle compagne non aveva udito che bisbigliar d’amore. Pareva che in tutte quelle fanciulle destinate a guadagnarsi la vita fra l’odor di muffa dei magazzini o l’odor d’inchiostro degli uffici, in tutte quelle adolescenze verdastre ed asprigne come i frutti acerbi, non germinasse che il desiderio dell’amore. Aritmetica, disegno, fisica, grammatica, non sembravano in realtà che pretesti inventati dalla dura esistenza e dalla volontà dei parenti, per ingannare, per strozzare in boccio l’istinto atavico in quelle piccole future femmine, che già davano furtivamente un nome ed un corpo al loro bisogno di amare e di sentirsi amate.

Più tardi, nel laboratorio di macchine e strumenti fotografici, dove Raimonda aveva potuto collocarsi in qualità di dattilografa, ella, intorno a sè, fra i compagni di lavoro, non aveva veduto che amore, illusione d’amore, menzogna d’amore. Le commesse, eleganti in abiti tagliati sull’ultimo figurino negli scampoli da trenta soldi al metro, colle trecce serrate intorno alle tempie secondo la moda, con tacchi altissimi, con ciglia e palpebre offese dal bistro, civettavano, nervose, coi giovanotti dello studio; oppure trovavan sulla porta, la sera, l’amico pronto per accompagnarle. Le varie correnti si urtavano, sprizzavan scintille nell’urto, creando per Raimonda un’irrespirabile atmosfera magnetica. La sua giovinezza era tagliata fuori da quelle vibrazioni di gioia. Per lei non poteva sussistere la legge naturale dell’esistenza. Lo sapeva. E vi pareva rassegnata; ma, in fondo, avvilimento, desiderio insoddisfatto, rancore, le si aggrovigliavan dentro come un viluppo di serpi.

Ed era giunta a desiderar d’esser cieca, quasi che la cecità personale riuscisse a nasconderla agli occhi altrui: simile in questo al bambino che, celandosi il volto col braccio alzato ad arco, crede di essersi reso invisibile ad ognuno. Era giunta a non trovarsi bene che nell’ombra; e sempre avrebbe voluto moversi fra la densa bruma che ravvolgeva quella sera di novembre, dandole un senso inatteso e mordente d’agilità, di libertà, di sicurezza.

Un fanale a gas, d’un fosco rosso di piaga nella compagine nebbiosa, le indicava lo svolto di via Solferino in via Pontaccio. Scivolava rasente i muri, imbacuccata e felice, quando una voce maschia le susurrò alle spalle:

— Signorina....

Non si volse, continuò la strada, col cuore che le martellava. Nessuno, nessuno, fino a quel momento, l’aveva seguita per via.

— Signorina....

L’uomo la seguiva davvero, accordando il passo con quello di lei, mormorando altre parole, vuote, incoerenti, dolcissime. Raimonda le udiva per la prima, forse per l’unica volta; e la maschia voce era calda, profonda, vellutata, di quelle che agiscono immediatamente sui sensi.

Con un rapidissimo volger del capo e delle pupille aveva scòrta l’alta figura d’un giovane, sfumata nella bruma................
mniej..

BESTSELLERY

Menu

Zamknij