- W empik go
Wędrówki Słodkiego Świstaka - ebook
Wędrówki Słodkiego Świstaka - ebook
Cukrzyca to jedna z tych chorób, wokół których narosło mnóstwo mitów i stereotypów. Wciąż pokutuje przekonanie, że życie z nią wiąże się z przymusem ograniczenia wielu aktywności i znacznym obniżeniem komfortu życia.
Autor tej książki, diabetyk z ponad 40-letnim stażem, udowadnia, że cukrzyca to nie wyrok! W swojej opowieści, której tłem są malownicze szlaki górskie, snuje refleksje o zmaganiu się ze słabościami i oswajaniu zagrożeń związanych z chorobą. Siedem reportaży, wzbogaconych kolorowymi zdjęciami, przenosi czytelnika w zachwycający świat górskich krajobrazów, widziany z perspektywy słodkiego piechura. Wędrówki Słodkiego Świstaka to przewodnik i inspiracja w jednym. Nie tylko dla aktywnych!
Osiągając punkt widokowy równi, uwidacznia się niesamowity obraz górskiej scenerii – jeden z najpiękniejszych w całych Tatrach. Przed nami rozpościera się rozległa Dolina Gąsienicowa otoczona pasmem polskiej części Tatr. O każdej porze roku widok ten zapiera dech w piersiach niejednego turysty. „Gąsienicowa Pani” zakłada różne sukienki, strojąc się na wiosnę zielenią, latem upiększając się szerokim wachlarzem kolorów, jesienią ukazując się cała w brązach, a zimą przyodziewając białą szatę. Każdego dnia zaprasza do swego wnętrza spragnionych wrażeń wędrowców. Jej tłem są nasze góry, tak niewielkie obszarowo w porównaniu ze słowacką częścią. Od Żółtej Turni i Granatów na wschodzie poprzez Kozi Wierch z Zawratem i Świnicą na południu, a kończąc na grani Kasprowego Wierchu, są jej urokliwą koroną ofiarowaną przez matkę naturę.
Leszek Bartołd
Urodził się w 1961 roku na Warmii i tam dorastał. Ukończył szkołę średnią w Lidzbarku Warmińskim. Jego dalsze plany edukacyjne pokrzyżowała choroba, z którą zmaga się do dnia dzisiejszego (w 2019 roku przyznano mu złoty medal Polskiego Stowarzyszenia Diabetyków „Za Zwycięstwo nad Cukrzycą”). Pod koniec ubiegłego stulecia przeniósł się do Kęt na Podbeskidziu. Tutaj odkrył swoją życiową pasję – góry. Owocem kilkunastu lat wędrowania szlakami stała się debiutancka książka „Z cukrzycą po górach” (2016), która została nagrodzona Kryształowym Kolibrem PSD.
„Wędrówki Słodkiego Świstaka” stanowią kontynuację poprzedniej publikacji.
Kategoria: | Podróże |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8219-452-4 |
Rozmiar pliku: | 46 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
_Wędrówki Słodkiego Świstaka_to kontynuacja górskich reportaży z pierwszej publikacji _Z cukrzycą po górach_autorstwa Słodkiego Świstaka, czyli Leszka Bartołda – osoby, która ze „słodką panią” zmaga się już od ponad czterdziestu lat.
Cukrzyca jest chorobą podstępną; potrafi być wyniszczająca i nieustępliwa. A jednak można ją opanować i żyć pełnią życia, nie rezygnując ze swoich pasji. Świetnym tego przykładem jest właśnie Leszek Bartołd. Jego pierwsza książka _Z cukrzycą po górach_, która w piękny sposób opisywała górskie wędrówki nie tylko z plecakiem, ale i chorobą na barkach, w 2017 roku została uhonorowana prestiżową nagrodą Polskiego Stowarzyszenia Diabetyków „Kryształowy Koliber”. Ufam, że również kolejna publikacja będzie inspiracją i przykładem dla wielu osób zmagających się na co dzień z cukrzycą lub innym przewlekłym schorzeniem; zwłaszcza dla tych, dla których bagaż choroby nieraz wydaje się zbyt ciężki do dźwigania.
W 2019 roku Leszek Bartołd został wyróżniony złotym medalem Polskiego Stowarzyszenia Diabetyków „Za zwycięstwo nad cukrzycą” za wytrwanie z tą chorobą aż czterdzieści lat. Przede wszystkim jednak Słodki Świstak na pewno zasłużył na wiele wyróżnień za zachęcanie innych do aktywności fizycznej, a tym samym do zdrowego trybu życia, tak istotnego w cukrzycy, oraz pokazywanie, że można i trzeba podążać za swoimi pasjami. Leszek Bartołd znakomicie udowadnia, że cukrzycę da się ujarzmić i można zmienić ją z permanentnego balastu w słodką towarzyszkę wędrówek.
Wszystkim czytelnikom życzę miłej lektury, a dzięki bogatym opisom przyrody przeniesienia się w świat przepięknych krajobrazów, rześkiego powietrza i zapachu górskiej roślinności.
Anna Śliwińska
Prezes Zarządu Głównego Polskiego Stowarzyszenia DiabetykówBrenna – Grabowa – Kotarz – Przełęcz Karkoszczonka – Brenna Bukowa
BESKID ŚLĄSKI
10.12.2017 r.
W ostatnią tego roku zimową wycieczkę w góry wybraliśmy się w rejon Brennej, będącej najbardziej na północ wysuniętą wsią Śląska Cieszyńskiego. Malownicza miejscowość Beskidu Śląskiego, leżąca w dolinie rzeki Brennicy oraz jej dopływów Leśnicy i Hołcyny, znajduje się na wysokości mniej więcej 420 m n.p.m. Chcąc osiągnąć najwyższy szczyt wyznaczonej trasy, czyli Kotarz, do pokonania mieliśmy około 550 metrów przewyższenia.
O godzinie siódmej rano, a kwadrans wcześniej z Kęt, w dwudziestoośmioosobowym składzie wyruszyliśmy z Porąbki. Zbierając po drodze wszystkich uczestników, wzięliśmy kurs na Bielsko-Białą i dalej, po zjeździe z głównej drogi cieszyńskiej, skręciliśmy w kierunku startu dzisiejszej marszruty.
Przy ośrodku zdrowia w Brennej zaczyna się czarny szlak wiodący na Grabową. Później, przechodząc w czerwony, wybrana trasa wiedzie w kierunku Przełęczy Karkoszczonka. Ostatni odcinek to żółty szlak sprowadzający piechurów na dół, do Brennej Bukowej. Trasa licząca ponad siedemnaście kilometrów i mająca kształt niepełnego, piernikowego serca miała nam zająć niecałe sześć godzin wędrowania.
Nieco wcześniej, przed wyruszeniem na trasę, jak zawsze sprawdziłem poziom cukru glukometrem (160 mg/dL), by zjeść śniadanie wraz z podaniem odpowiedniej dawki insuliny posiłkowej, uwzględniając czekający mnie wzmożony wysiłek fizyczny. W normalnych warunkach, czyli w domu, na „rozruch” organizmu potrzebuję podwójnej dawki tego leku. W sytuacji wielogodzinnej wędrówki taki przelicznik nie ma zastosowania.
Po opuszczeniu autobusu na stacji benzynowej kwadrans po godzinie ósmej rozpoczęliśmy dzisiejszą przygodę. Brenna przywitała nas cichą i spokojną aurą, przykryta cienką warstwą śniegu. Słońce, jeszcze nisko nad horyzontem, zaczynało swoją codzienną wędrówkę i coraz żwawiej oświetlało promieniami budzącą się do życia wieś. Jak na grudniową porę zapowiadał się dobry dzień, chociaż chmur nie brakowało. Coraz bardziej zakrywały naszą życiodajną gwiazdę. Jako że była to niedziela, to i krzątających się wokoło swoich domostw ludzi praktycznie nie było widać. Podejście czarnego szlaku również było pustawe. Już na samym początku trzeba było wspiąć się na grzbiet łańcucha górskiego, którym wiedzie piesza dróżka. Na tej wysokości białego puchu leżało zdecydowanie więcej, a lekko przymrożone podłoże ułatwiało nam podejście.
Już od dłuższego czasu obszary znajdujące się powyżej 500-metrowej poziomicy okryte były zimową narzutą. Im wyżej, tym większa jej warstwa leżała na zboczach. Zapewne cieszą się z tego narciarze, bo wcześniej mogli korzystać z dobrodziejstw tras zjazdowych. Jak zawsze pozostaje tylko jedno pytanie: jak długo śnieg się utrzyma?
Mijając zalesiony teren, wychodzimy na otwartą przestrzeń grzbietową, z której pierwszy raz możemy obejrzeć lewostronną panoramę Brennej z doliną Hołcyny. Wspinając się stopniowo coraz wyżej, dostrzegamy też widoki na przeciwległą stronę, czyli dolinę rzeki Leśnicy. Obydwa potoki są głównymi dopływami Brennicy. Wiatr, którego na starcie praktycznie nie ma, z każdą kolejną minutą przybiera na sile.
Po ponadpółgodzinnej wędrówce napotykamy pierwsze żywe istoty. Są to „pomarańczowe ludki” z charakterystycznymi czapeczkami na głowie i aportującymi przy boku pana psami. Całe szczęście, że to nie „zielone ludziki” ze Wschodu, bo to nie wróżyłoby nic dobrego, nie tylko dla nas… Przebierańcami okazują się myśliwi z lokalnego koła łowieckiego, którzy na terenie przyległym do szlakowej ścieżki zorganizowali polowanie na „grubego zwierza”, czyli na dziki i jelenie. Naszemu koledze na widok myśliwskiego sztucera opartego o maleńką drzewinkę momentalnie zaświecają się oczy. Natychmiast chwyta go oburącz, zresztą całkiem nieświadomie. Czyżby obudziła się w nim natura strzelca wyborowego, a może żołnierza oddziałów specjalnych? Na szczęście szybko zostaje rozbrojony i sprowadzony na ziemię przez właściciela broni.
Przy okazji spotkania z łowczymi kierujemy ku nim dodatkowe pytanie dotyczące lokalizacji pozostałych po ostatniej wojnie okolicznych bunkrów czy partyzanckich umocnień obronnych. Żaden z nich nie słyszał o takich miejscach, a pytającym pozostało pomaszerować dalej, licząc na ewentualne oznaczenia na trasie przejścia. Niestety nie natykamy się na jakiekolwiek wskazówki dotyczące fortyfikacji, a nasi pasjonaci militariów postanawiają odszukać je latem.
Z podanych na stronie internetowej (OX.PL, Portal Śląska Cieszyńskiego) informacji dowiedziałem się, że w rejonie doliny Brennicy trwały zacięte walki o Brenną i Górki pomiędzy oddziałami partyzanckimi, a później także regularnymi formacjami Armii Czerwonej z żołnierzami niemieckimi praktycznie do ostatnich dni wojny. Z tamtych lat najbliżej naszej trasy najprawdopodobniej pozostał mocno zniszczony bunkier Diabli Młyn w rejonie szczytu Stary Groń, do którego obecnie nie prowadzą oznakowane ścieżki.
Maszerując dalej, wkrótce natykamy się na śnieżną postać Yeti, która znużona długą wędrówką najwyraźniej usnęła na obsypanej białym puchem choince. Tak można było zinterpretować, oczami naszej bujnej wyobraźni, zasypany śniegiem iglak. Kto jej nie ma, ten nie dostrzegł drzemiącej przy szlaku istoty. W śnieżnej masie wystarczyło kijkiem dorobić oczy, nos, usta i postać jak z bajki gotowa.
Przed godziną dziesiątą w scenerii pełni zimy i przy dosyć silnym wietrze osiągamy szczyt Horzelicy (797 m n.p.m.) będący najwyższym wzniesieniem grzbietu Stary Groń. Jak na początek grudnia śniegu jest już co niemiara, nawet do uprawiania biegów narciarskich. Na szczęście trasę mieliśmy przetartą. Jedynym utrudnieniem jest wiejące z czoła wietrzysko. Nazwa obszernej polany szczytowej wywodzi się od karczowania okolicznych lasów przez stosowane w odległych czasach wypalanie. Stąd też jej wcześniejsze określenie Gorzelica, czyli „miejsce palące się”. Przy pięknej i słonecznej pogodzie warto na chwilę tu przysiąść i się zrelaksować, słuchając głosów przyrody, z dala od współczesnej cywilizacji. Ale nie tym razem. Wieje oraz dmucha niesamowicie i nie czas oraz pora na biwakowanie.
Stąd powędrujemy w kierunku południowo-wschodnim, ku szczytowi Grabowej. Dalej będzie zdecydowanie bardziej płasko. Możemy rozkoszować się rozległą, około stuosiemdziesięciostopniową panoramą widokową. Po prawej stronie mogliśmy fotografować południowe przysiółki Brennej osadzone na licznych polanach sięgających aż po główny grzbiet. Natomiast wschodnia prawie w całości jest zalesiona i nie dawała już tyle satysfakcji wzrokowej. Ze szczytu szybko mkniemy lekko w dół.
Po kilku minutach docieramy pod kapliczkę, przy której organizujemy krótki postój, posilając się kanapkami i gorącą herbatą. Najwyższa pora dla mnie, bym kolejny raz mógł sprawdzić swoje cukry. Minęły blisko dwie godziny od ostatniej kontroli i koniecznie trzeba przeprowadzić badanie. Glukometr pokazuje poziom 55 mg%, co jest wartością zdecydowanie za niską dla prawidłowego funkcjonowania mózgu i wymagającą szybkiej reakcji z mojej strony. Natychmiast spałaszowana kanapka, popita lekko osłodzoną herbatą z termosu, po kilku minutach poprawia glikemiczny wskaźnik, czyniąc mnie prawie gotowym do dalszej drogi. Mięśnie dostały zastrzyk nowej energii potrzebnej do kontynuacji zimowej wędrówki.
Wiatr skutecznie wywiewa ciepło z naszych organizmów i nie pozwala na dłuższą przerwę. Rad nierad, trzeba iść do przodu, przeciwstawiając się coraz silniejszym podmuchom. Od tego miejsca do „Chaty Grabowa” mamy około czterdzieści pięć minut, a na szczyt o podobnie brzmiącej nazwie godzinę. Stąd, co stwierdzamy po dokładnej analizie mapy, najprościej można dotrzeć do wspomnianego bunkra, a właściwie do jego pozostałości, schodząc żółtym oznaczeniem ku Brennej.
W dalszym ciągu będziemy maszerować otwartą przestrzenią grzbietową Starego Gronia. Grupa zamykająca trasę przejścia, wraz ze mną, po kolejnych dwudziestu minutach dociera pod świeżo wybudowaną, dwunastometrową drewnianą wieżę widokową. Nie omieszkamy na nią wejść, by sprawdzić, co da się zobaczyć z wysokości, niezbyt dużej oczywiście.
Jak podaje oficjalny serwis internetowy Gminy Brenna: w zasięgu wzroku mamy między innymi Dolinę Hołcyny i Brennicy, pasmo Błotnego, Skrzyczne, Orłową i Równicę, pasmo Stożka i Czantorii oraz szczyty Beskidu Śląsko-Morawskiego z dominującą Łysą Górą (1324 m n.p.m.). Zdjęcia zrobione, więc gonimy za resztą ekipy. Halny ani na chwilę nie myślał zelżeć, ścigając po niebie czarne chmury. Po drodze mijamy nasadzenia świerkowego młodnika, które w przyszłości dadzą nowy, zdrowy las, a który nie tylko w Beskidach odczuł błędy gospodarki leśnej minionej epoki. Po kolejnych dwóch kwadransach marszu, przed dojściem do prywatnego schroniska „Chata Grabowa”, słońce wyjrzało zza chmur, dając możliwość zrobienia przepięknych ujęć z szalejącym oraz tańczącym w parze z wirującymi płatkami śniegu pędziwiatrem w roli głównej.
Czas zrobić dłuższą przerwę, a „Chata Grabowa” idealnie nadaje się do nabrania sił przed dalszą drogą. Nowy budynek schroniska po generalnym remoncie starego obiektu pachnie jeszcze świeżością drewnianych bali i ochoczo zaprasza strudzonych turystów do środka. W zachowanym wyjątkowym klimacie beskidzkiej chaty koniecznie trzeba coś zjeść i napić się dobrej kawy czy herbaty. W takich miejscach dużym wzięciem cieszy się jak zawsze chmielowy napój, czyli piwo, które po kilkugodzinnych trudach wędrowania smakuje inaczej niż w domu. Dla każdego znajdzie się coś dobrego – jak zachwalają włodarze schroniska. Budynek kompletnie zapełniony przez grupę „Beskidka” oraz pojedynczych wędrowców tętni gwarem szlakowego życia. Palący się w kominku ogień ogarnia wszystkich przyjemnym ciepłem.
Dodatkowym walorem górskiej przystani jest oplatająca budynek z trzech boków weranda, uszczęśliwiająca nie tylko wytrawnych fotografów szukających ciekawych scenerii krajobrazowych. W cieplejsze dni pozwala również na wypoczynek i relaks. Warto zajrzeć tu w pełni lata, gdyż wokół schroniska znajduje się bardzo ciekawy, przepiękny park z kamiennymi oraz drewnianymi rzeźbami wkomponowanymi w zabudowę schroniskowego zieleńca. Czytając internetowy portal gminy Brenna, dowiadujemy się o _„Ogrodzie Bajek” z postaciami z legend i podań z regionu Beskidu Śląskiego. Ogród został podzielony na cztery żywioły: ognia, powietrza, wody i ziemi. Do każdego z nich przypisane zostały poszczególne postacie z demonologii słowiańskiej, takie jak: Swaróg, Raróg, Radogost, Światowid, Dziewanna, Kupała, Południca, Domowoj, Dworowoj, Skarbnik, Utopiec, 3 rusałki i Płanetnik_. Mam nadzieję, że w przyszłości nadrobimy tę zaległość i wrócimy tu w pełni kwitnącego ogrodu.
Delektując się szklanką zimnego piwa przy ciepłym kominku, nie zapomniałem też o kolejnej kontroli cukru. Poziom 121 mg% wskazywał, że od ostatniego posiłku mięśnie intensywnie zużywają glukozę niezbędną do wykonywania pracy bez konieczności stosowania insuliny. Więc i tym razem, z pominięciem tego hormonu, zjadłem kolejną kanapkę o wartości trzech WW. Trzeba też doliczyć butelkę piwa, które powstało na bazie słodowym, a więc podnosi glikemię. Dla mniej wtajemniczonych dodam, że 1 WW (wymiennik węglowodanowy) to równowartość 10 g węglowodanów, a system wymienników wymyślono na potrzeby leczenia pacjentów z cukrzycą.
Po ponadpółgodzinnym wspólnym biesiadowaniu czas było udać się w dalszą drogę. Przed Chatą tylko część ekipy utrwaliła swoją obecność zdjęciem grupowym. Czołówka jak zwykle wyrywa do przodu, a pozostali, razem ze mną, zamykają tyły. Do kolejnego szczytu mamy tylko dwadzieścia minut. Ruszamy ostro z kopyta, bo grudniowy dzień jest wyjątkowo krótki, a do pokonania pozostała jeszcze większa część trasy. Na chwilę po opuszczeniu ciepłego schroniska niebo zrobiło się błękitne, jakby specjalnie dla nas pozbyło się chmur. Z iskrzącym się w słońcu śniegiem szlak rozpromienił swoje oblicze i ochoczo zapraszał na dalszą przygodę. Taka pogoda pozytywnie zadziałała na każdego i ze zdwojonym impetem, wypoczęci, ruszyliśmy, kontynuując marszrutę.
Szlakowa perć, wiodąca wśród bukowo-świerkowego lasu, prowadzi dość stromo pod górę. Wymaga włożenia większej porcji energii w pokonywanie różnicy wysokości. Od schroniska do połączenia się z czerwoną ścieżką różnica ta wynosi ponad 100 metrów. Pod samym szczytem drzewostan ustępuje miejsca polanie obficie zasypanej śniegiem. Spod białej, zimowej kołderki wystają tylko czubki młodych choinek oraz innych drzewek. W poszukiwaniu coraz piękniejszych ujęć, większość z nas ciągle pstryka aparatami zimową scenerię. Zamiast myśliwskich karabinów uzbrojeni jesteśmy w aparaty fotograficzne, które w naszych rękach „polują” na coraz bardziej czarujące plenery i uroczy zimowy krajobraz beskidzkiej przyrody. Świstaków tu nie zastaniemy, więc nie ma co ich wypatrywać, jak żartobliwie skomentował fotkę z wyprawy nasz klubowy kolega.
Piękna jest nasza Polska cała i nie musimy wyjeżdżać daleko za granicę, by nakarmić wzrok niezapomnianymi obrazami utrwalanymi w naszej pamięci. Trzeba tylko umieć i chcieć to dojrzeć. W samo południe docieramy do szlakowego rogacza. Na pochyłym podejściu grupka zamykająca trochę się rozciągnęła i trzeba było poczekać, aż wszyscy dotrą na docelowe miejsce czarnego szlaku. Grabowa (907 m n.p.m.) zawdzięcza swoją nazwę grabom, czyli drzewom liściastym porastającym okolicę. Pośrednio jest już o nich mowa w dokumentach Księstwa Cieszyńskiego z XVII wieku. Teraz będziemy skręcać ostro w lewo, kierując się w stronę Przełęczy Karkoszczonka. Dalsze dwie godziny marszu ku siodle, jak wskazuje szlakowskaz, okażą się nierealne do osiągnięcia. Od tej pory jednak wiatr będzie naszym sprzymierzeńcem. Wiejąc w plecy i popychając, niczym zeschłe liście z drzew, ku przodowi, ułatwi dalszą wędrówkę.
Jak oznajmia nam jedna z uczestniczek wycieczki, na szczycie w całej swej okazałości zamieszkała królowa zima. Świerkowe choinki zostały przez nią przyozdobione grubą, śnieżnobiałą okrywą. Tylko kolorowych bombek oraz światełek brak, a mielibyśmy już Gwiazdkę. Można by rzec, że nadszedł świąteczny czas i pora na prezenty. Mamy też okazję zaobserwować poczynania „mikołajów na niby”. Turlając się z wielką radością w puchowym śniegu, najprawdopodobniej ćwiczyły „na sucho” różne metody roznoszenia upominków dla wyczekującej z utęsknieniem dziatwy. Z przymrużeniem oka, przyglądając się z boku, wygląda to tak, jakby „mikołaje” testowały bezpieczną drogę ewakuacji z dachowych kominów na ziemię, bo często upadały w głęboki śnieg.
Po krótkim relaksie i zmianie o dziewięćdziesiąt stopni dotychczasowego kierunku udajemy się na Kotarz (978 m n.p.m.), będący najwyżej położonym punktem całej trasy. Obecna, grzbietowa ścieżka wiodąca głównie bukowo-świerkowym lasem biegnie prawie równolegle do wijącej się serpentynowo z naszej prawej strony drogi Szczyrk–Wisła. W miejscu pozbawionym drzew naszym oczom ukazała się panorama sąsiedniego szczytu Skrzyczne z charakterystyczną wieżą telekomunikacyjną oraz trasy narciarskie w okolicy Salmopolu.
Niebawem dochodzimy do krzyżówki z niebieską percią prowadzącą z Brennej Hołcyny. Pogoda w dalszym ciągu jest jeszcze łaskawa i często przyświeca nam słońce, przebijające się zza chmur pędzących ogromną mocą wiatru jak szalone na północ. Nie wróżyło to nic dobrego, bo halny w górach zawsze przynosi ogrom szkód, nie tylko w drzewostanie. Jak się później okaże, przez blisko dwie doby jego potężna siła najbardziej da się we znaki na całym Podbeskidziu.
Po blisko trzech kwadransach osiągamy najwyższe wzniesienie naszej marszruty. Pod dachem drewnianej altany zarządzamy krótki postój. Jak uświadamia nas kolega, nazwa tego miejsca pochodzi od kocenia się owiec wypasanych na okolicznych halach w minionych już niestety czasach hodowli oraz pasterstwa. Bardzo charakterystycznym miejscem Kotarza jest stojący na polanie szczytowej, kilkanaście metrów poniżej wyznacznika wysokości, Ołtarz Europejski. Zbudowany został z kamieni o niejednorodnych rozmiarach przywożonych z różnych stron świata, na przykład ze zburzonych nowojorskich wież WTC, z Cmentarza Orląt Lwowskich czy nawet z kawałków meteorytów. Inicjatorem oraz pomysłodawcą projektu budowy miejsca wspólnej modlitwy ewangelików z katolikami o błogosławieństwo Europy był ksiądz Jan Byrt ze Szczyrku. Po sąsiedzku znajduje się również przekaźnik telekomunikacyjny oraz otwarty sezonowo niewielki bar turystyczny.
Czas nas goni. Dochodzi trzynasta, więc pora ruszyć dalej. Stąd na przełęcz, na której po raz trzeci będziemy zmieniać szlakowy kolor, pozostaje jeszcze półtoragodzinna marszruta. Od tej chwili mamy już, dosłownie i w przenośni, z górki. Wędrując grzbietem Beskidu Węgierskiego, obficie obsypanym puchowym śniegiem, po kolejnych dziesięciu minutach sukcesywnie zbliżamy się do miejsca, skąd sięgniemy wzrokiem masywu Klimczoka (1117 m n.p.m.), który wraz z przełęczą Siodło pod Klimczokiem ukazuje się po naszej lewej stronie.
Słabiej zalesiona trasa pozwala na robienie ciekawych zdjęć zarówno z jednej, jak i z drugiej strony. Wkrótce, w całej swojej zimowej szacie, kolejny raz wyłoniło się leżące tym razem z prawej strony i równolegle do obranego przez nas kierunku pasmo Skrzycznego z Małym Skrzycznem. Srebrzystobiała szadź osadzona na wieży szczytowej mieni się w słońcu, dodając bajkowego uroku zmrożonej wokoło panoramie. W dole wije się dolina Żylicy wraz ze zmierzającymi ku niej licznymi trasami narciarskimi w górnej części Szczyrku.
Po drodze mijamy wzniesienie Hyrcy (929 m n.p.m.) będące najwyższym punktem Beskidu Węgierskiego, którym to obecnie wędrujemy. Na szczycie przechodzimy pod wyciągiem orczykowym idącym z doliny Węgierskiego Potoku w Brennej, który lata swej świetności ma już dawno za sobą. Z tego miejsca mamy dobrze widoczne pasmo Klimczoka z Błatnią (Góra Błotna, 917 m n.p.m.) i sąsiednim szczytem Stołów (1035 m n.p.m.) w roli głównej, jeżeli oczywiście dobrze je rozpoznaję, czytając mapę. Można zrobić kolejne fotki, nie zatrzymując się na dłużej, a powinienem, chociażby z racji już dwóch godzin mijających właśnie od ostatniej kontroli glikemicznej. Zaniechanie tej czynności, czy to przez zapomnienie i niesprawdzenie czasu przejścia czy chęć dogonienia grupy, jest dużym błędem z mojej strony. Mógł się okazać fatalny w skutkach podczas mojej dalszej wyprawy. Powinienem zdjąć plecak i nie patrząc na szybko oddalającą się ekipę, zmierzyć poziom cukru, którego spadki nie są dla mnie wyczuwalne.
Ale o tym potem. Teraz będziemy schodzić stromo ku kolejnemu wzniesieniu o znajomej nam nazwie Beskidek (830 m n.p.m.). Pomiędzy drzewami, w dole po prawej stronie, rozciąga się dolina Szczyrku z przylegającym do szlaku przysiołkiem Migdały. W oddali pomiędzy koronami drzew rysuje się Kotlina Żywiecka z ościennymi miejscowościami Bielska-Białej i pasmem Magurki Wilkowickiej w tle. Mam nadzieję, że się nie mylę w topograficznej analizie, a nie jestem w tym profesjonalistą. Pod szczytem Beskidka, w bezpośrednim sąsiedztwie Szczyrku Biła z drugiej strony, będziemy lekko zakręcać ku północy, kierując się ku Przełęczy Karkoszczonka.
Trawersując szczytową partię Beskidka, chwyciło mnie spore niedocukrzenie. Wyeksponowane na duży wysiłek fizyczny mięśnie, pomimo dwukrotnego posiłkowania na trasie i niestosowania insuliny, intensywnie spalały glukozę, doprowadzając do skrajnego obniżenia się poziomu cukru we krwi. On to decyduje o właściwym funkcjonowaniu i prawidłowych reakcjach ze strony mózgu sterującego całym organizmem. Umysł wysyła również sygnały, gdy coś niedobrego dzieje się w skomplikowanej „maszynie”, jaką jest człowiek. Niestety lata choroby spowodowały zanik reakcji obronnych. Od dłuższego czasu system nerwowy przestał oddziaływać na spadki cukru i nie odczuwam ich zbliżania się. Jedynym środkiem zaradczym jest częste badanie stężenia glukozy w odpowiednich przedziałach czasowych. Nie sprawdziłem się na szczycie Hyrcy i teraz mam za swoje.
Kolega idący za mną zauważa, że mnie „nosi na boki” i pyta, czy wszystko w porządku. Po kilkakrotnych uwagach z jego strony zatrzymuję się, zdejmując plecak i wyciągam saszetkę z medykamentami. Wskutek wychłodzenia baterii glukometr nie działa, gdyż od ostatniej kontroli nie schowałem go w cieplejsze miejsce. Nie ma czasu, by go „reanimować” i aktywować. Od razu chwytam za saszetkę z płynną glukozą, wypijając ją wraz z kilkoma cukierkami podanymi przez koleżanki. To ostatni dzwonek na reakcję. Rzeczywiście nogi osłabły i uginały się pod ciężarem ciała. Muszę chwilę postać, by dojść do siebie. Po kilku minutach, już bez plecaka wziętego przez następnego kolegę, na tzw. luzie kontynuuję trasę.
Obniżając się zalesionym zboczem ścieżką pomiędzy obsypanymi śniegiem świerkowymi choinkami, po blisko półtoragodzinnej marszrucie od Hyrcy, solidnie strudzeni, jako ostatni docieramy pod przełęcz. Pierwsza grupa zdążyła już wypocząć w schronisku i wyruszyła w kierunku Brennej Bukowej. W kilka osób zamykających peleton również postanawiamy wstąpić na chwilę do Chaty Wuja Toma. Tutaj, bez pośpiechu, mogę się sprawdzić (156 mg%) i skonsumować kolejną kanapkę, dodając już niewielką dawkę insuliny. Nie trwa to zbyt długo i wzmocnieni ciepłem górskiej przystani jako ostatni udajemy się na miejsce zbiórki.
Trzecim etapem kończącym dzisiejszą trasę jest żółta perć idąca z centrum Szczyrku i przecinająca na Karkoszczonce dotychczasową ścieżkę wiodącą dalej na Klimczok oraz Szyndzielnię. Schodzimy dość szybko, by na czas dotrzeć do postoju naszego busa. Szlakowa końcówka wiedzie nas głównie leśną drogą i w czterdzieści minut docieramy na miejsce. Pełni wrażeń z bardzo udanej wycieczki udajemy się w drogę powrotną do domu. Mimo wzmagającego się w ciągu dnia wiatru i ośmiogodzinnego wędrowania, wliczając w to wszystkie przerwy, uznajemy ekspedycję za bardzo udaną i mam nadzieję, że zadowoliła wszystkich. Była jedną z najpiękniejszych, jakie dotychczas udało się nam zrealizować zimową porą.
Przed nami wieża widokowa
Przed nami Chata Grabowa
Schronisko w górskiej scenerii Beskidu Śląskiego (kierunek północny)
Zdjęcie grupowe koła pod Chatą
Pierwsze metry szlakowe po opuszczeniu schroniska
Pod szczytem Grabowej
Na szczycie Kotarza
Zejście z Hyrcy (dolina Szczyrku po prawej)
https://turysta.brenna.org.pl/pl/ogrod-bajek-przy-chacie-grabowa.PODZIĘKOWANIA
Słodki Świstak pragnie gorąco podziękować wszystkim darczyńcom, którzy dołożyli swoją „cegiełkę” do wydania tej książki!
Patronowi medialnemu:
Polskiemu Stowarzyszeniu Diabetyków
Sponsorom:
Powiatowi Oświęcimskiemu
Oddziałowi Babiogórskiemu PTTK w Żywcu
Kołu PTTK „Beskidek” w Porąbce
Kołu PTTK „Globtroter” w Brzuśniku
Spółdzielni „Bielsin” Bielsko-Biała
Osobom prywatnym, które wsparły finansowo moje konto na Zrzutce.pl
Specjalne podziękowania kieruję do żony Krystyny za jej cierpliwość i kibicowanie moim wędrówkom.