- promocja
Wędrująca Ziemia - ebook
Wędrująca Ziemia - ebook
Utwory Liu wywołują dreszcz podniecenia badaniem nieznanego i urzekają rozmachem […] Niezwykłe. - „The New Yorker”
Liu Cixin to jeden z najważniejszych głosów w światowej literaturze science fiction. Problem trzech ciał jest pierwszą zagraniczną powieścią uhonorowaną Nagrodą Hugo, trylogia „Wspomnienie o przeszłości Ziemi” została przetłumaczona na kilkadziesiąt języków, a twórcy Gry o tron tworzą na jej podstawie serial dla Netflixa.
Wędrująca Ziemia to pierwszy zbiór jego opowiadań, z których pięć zdobyło Chinese Galaxy Award za najlepsze opowiadanie roku w Chinach . Klasyczne tematy, jak inwazja obcych, pierwszy kontakt z cywilizacją pozaziemską czy globalna katastrofa, ukazane są poprzez doznania ludzi i nawet w obliczu zagłady dają powiew nadziei i optymizmu. Autor zabiera czytelnika na krańce wszechświata i czasu, na spotkanie z najdziwniejszym przeznaczeniem, jakie można sobie wyobrazić. To hołd dla mistrzów SF, jak Clarke czy Asimov, a zarazem pełne melancholii i przesycone pragnieniem zrozumienia ludzkiej natury, napisane w niepowtarzalnym stylu opowieści. Na motywach tytułowego opowiadania w 2019 r. powstała chińska kinowa superprodukcja, dostępna na platformie Netflix.
Niesamowita, rewelacyjna. Tej książki nie można pominąć. „Kirkus Review”
Wspaniały zbiór (…) Cixin Liu nadaje science fiction niepowtarzalny klimat. Gareth D. Jones, sfcrowsnet.info.
Kategoria: | Science Fiction |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8188-796-0 |
Rozmiar pliku: | 3,6 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Era hamowania
Nigdy nie widziałem nocy. Nigdy nie widziałem gwiazd. Nigdy nie widziałem wiosny, jesieni ani zimy. Urodziłem się tuż po zakończeniu ery hamowania, gdy Ziemia przestała się obracać.
Zatrzymanie rotacji Ziemi zajęło czterdzieści dwa lata, trzy lata więcej, niż planowała Koalicja. Matka opowiedziała mi, jak nasza rodzina obserwowała ostatni zachód słońca. Zapadało za horyzont bardzo wolno, jakby na nim utknęło. Zanim ostatecznie zaszło, minęły trzy dni i trzy noce. Oczywiście potem nie było już ani „dnia”, ani „nocy”. Przez długi czas, może nawet przez dziesięć lat, półkula wschodnia była pogrążona w wiecznym zmierzchu. Słońce znajdowało się tuż pod horyzontem i jego blask wypełniał połowę nieba. Urodziłem się podczas tego niekończącego się zachodu słońca.
Zmierzch nie oznacza ciemności. Silniki Ziemi jasno oświetlały całą półkulę zachodnią. Zamontowano je w poprzek Azji i Ameryki Północnej – tylko solidne płyty tektoniczne tych kontynentów mogły wytrzymać ich ogromny napór. W sumie na równinach euroazjatyckiej i północnoamerykańskiej rozmieszczono ich dwanaście tysięcy.
Z miejsca, gdzie mieszkałem, widziałem jaskrawe promienie plazmy wyrzucanej przez setki silników. Wyobraź sobie Partenon na Akropolu i niezliczone potężne kolumny wznoszące się do sklepienia, z których bucha jak z lamp fluorescencyjnych oślepiające niebieskobiałe światło. Przy nich jesteś tylko mikrobem na posadzce świątyni. W takim świecie żyłem. Prawdę mówiąc, ten opis nie jest zbyt dokładny. Faktycznie rotację Ziemi powstrzymał składnik styczny wytwarzany przez te silniki. W tym celu trzeba je było ustawić pod bardzo precyzyjnie wyliczonym kątem, dzięki czemu wielkie wiązki promieni przecinały niebo ukośnie. Wydawało się, jakby ogromny pałac, w którym mieszkaliśmy, się chwiał i był o włos od zawalenia się! Widząc ten spektakl, przybysze z półkuli południowej często doznawali ataków paniki.
Ale jeszcze bardziej przerażający od widoku silników był wytwarzany przez nie żar. Temperatura sięgała siedemdziesięciu–osiemdziesięciu stopni Celsjusza, co zmuszało nas do wkładania przed wyjściem na zewnątrz kombinezonów chłodzących. Ten żar często powodował gwałtowne burze. Widok wiązek plazmy przebijających się przez ciemne chmury był koszmarny. Chmury rozpraszały ich niebieskobiałe światło, tworząc frenetyczne tęcze. Całe niebo żarzyło się jak rozpalona do białości lawa. Mój dziadek, który był wówczas w podeszłym wieku, cierpiał na otępienie starcze. Pewnego dnia, udręczony nieznośnym upałem, tak się ucieszył na widok deszczu, że rozebrał się do pasa i wybiegł na dwór. Nie zdążyliśmy go zatrzymać. Krople były rozgrzane przez strumienie plazmy prawie do temperatury wrzenia i tak poparzyły mu skórę, że schodziła wielkimi płatami.
Dla urodzonych na półkuli północnej osób z mojego pokolenia to wszystko było tak samo naturalne jak słońce, gwiazdy i księżyc dla ludzi, którzy żyli przed erą hamowania. Nazywaliśmy ten okres w dziejach ludzkości epoką presolarną – i jakże urzekający był ten złoty wiek!
Gdy rozpocząłem naukę w szkole podstawowej, nauczyciele zabrali nas w ramach zajęć na wyprawę dookoła świata. Wtedy Ziemia już zupełnie przestała się obracać. Poza utrzymywaniem tego stanu stacjonarnego silników Ziemi używano tylko do wprowadzania drobnych poprawek w jej ustawieniu. Z tego powodu w ciągu trzech lat, które minęły od ukończenia przeze mnie trzeciego roku życia, wiązki plazmy nie świeciły już tak intensywnie jak wówczas, gdy silniki pracowały pełną mocą. To właśnie ta ich względna nieaktywność pozwoliła nam wybrać się na wycieczkę w celu lepszego zrozumienia świata.
Najpierw zobaczyliśmy z bliska jeden z silników Ziemi. Znajdował się koło Shijiazhuang, obok wjazdu do tunelu kolejowego, który biegł pod górami Taihang. Nad nami, przesłaniając pół nieba, wznosiła się wielka metalowa góra. Na zachodzie łańcuch Taihang wyglądał jak szereg łagodnych wzgórz, więc niektóre dzieci zaczęły krzyczeć, że ta góra jest wysoka jak Mount Everest. Naszą wychowawczynią była ładna młoda kobieta, pani Stella. Roześmiała się i powiedziała, że silnik ma jedenaście tysięcy metrów, dwa tysiące więcej niż Mount Everest.
– Ludzie mówią na nią „Boska Lampa Lutownicza” – dodała.
Staliśmy w jej cieniu, czując pod stopami drgania, w które silnik wprawiał ziemię.
Były dwa główne typy tych silników. Większe nazywano „górami”, mniejsze „szczytami”. To była Góra Północnochińska 794. Wdrapanie się na górę zajmowało dużo więcej czasu niż wspięcie się na szczyt. Na szczyt można było się dostać ogromną windą, natomiast na wierzchołek góry trzeba było wjechać długim, wijącym się wokół niej podjazdem. Nasz autobus włączył się w niekończący się sznur pojazdów wspinających się gładką metalową drogą. Po lewej mieliśmy tylko gołą ścianę z niebieskiego metalu, po prawej bezdenną przepaść.
Większość samochodów stanowiły potężne pięćdziesięciotonowe wywrotki załadowane gruzem skalnym z łańcucha Taihang. Autobus szybko dotarł na wysokość pięciu tysięcy metrów. Ziemia w dole wydawała się stamtąd bezbarwna i nijaka, skąpana w niebieskawym blasku rzucanym przez jej silnik. Pani Stella poleciła nam założyć maski tlenowe. W miarę zbliżania się do wylotu, z którego wydobywały się strumienie plazmy, światło stawało się coraz silniejsze i rosła temperatura. Maski pociemniały i włączyły się mikrokompresory w naszych strojach chłodzących. Na sześciu tysiącach metrów zobaczyliśmy otwór poboru paliwa. Wywrotka za wywrotką zrzucały swój ładunek w ciemnoczerwony żar ziejącego paleniska, które pochłaniało go bezgłośnie. Zapytałem panią Stellę, jak silnik Ziemi zamienia skały w paliwo.
– Fuzja termojądrowa to trudna dziedzina badań, zbyt skomplikowana, byś mógł ją zrozumieć w tak młodym wieku – odparła. – Niech ci wystarczy wiedza, że silniki Ziemi są najpotężniejszymi maszynami, jakie kiedykolwiek zbudowali ludzie. Na przykład Góra Północnochińska, na której się teraz znajdujemy, wywiera na Ziemię nacisk o sile piętnastu miliardów ton, kiedy pracuje pełną mocą.
W końcu autobus wjechał na wierzchołek góry. Wylot strumienia plazmy znajdował się bezpośrednio nad nami. Miał tak wielką średnicę, że gdy podnieśliśmy głowy, widzieliśmy tylko rozżarzoną ścianę niebieskiej plazmy niknącą w bezkresie nieba. Wtedy przypomniałem sobie zagadkę, którą zadał nam nasz nauczyciel filozofii.
– Idziesz przez równinę i nagle natykasz się na mur – rzekł wymizerowany mężczyzna. – Jest nieskończenie wysoki i sięga nieskończenie daleko w głąb ziemi. Rozciąga się nieskończenie daleko w prawo i w lewo. Co to jest?
Przeszedł mnie zimny dreszcz. Powtórzyłem tę zagadkę pani Stelli, która siedziała obok mnie. Zastanawiała się przez chwilę, po czym potrząsnęła głową. Nachyliłem się do niej i wyszeptałem jej do ucha straszne rozwiązanie.
Śmierć.
Przez kilka sekund spoglądała na mnie w milczeniu, a potem przytuliła mocno do siebie. Oparłszy głowę na jej ramieniu, patrzyłem w dal. Zamglona ziemia w dole była upstrzona ciągnącymi się po horyzont gargantuicznymi metalowymi szczytami. Każdy wypluwał jaskrawy strumień plazmy i wszystkie razem wyglądały jak pochyłe drzewa w kosmicznym lesie przeszywające chwiejące się niebo.
Krótko potem przybyliśmy nad morze. Widzieliśmy sterczące nad jego powierzchnią wierzchołki zatopionych wieżowców. Gdy zaczął się odpływ, z ich niezliczonych okien chlustała spieniona woda, tworząc kaskady. Jeszcze przed końcem ery hamowania pojawiły się jej przerażające skutki. Fale wywołane przez silniki Ziemi pochłonęły dwie trzecie dużych miast na półkuli północnej. Potem wzrost globalnej temperatury spowodował stopnienie pokrywy lodowej na biegunach, co przemieniło ten potop w katastrofę, która dosięgnęła półkulę południową. Trzydzieści lat temu mój dziadek widział na własne oczy, jak stumetrowa fala zalewa Szanghaj. Jeszcze teraz, opisując ten widok, patrzył nieobecnym wzrokiem w dal. Prawdę mówiąc, nasza planeta zmieniała się nie do poznania, jeszcze zanim wyruszyła w podróż. Kto wiedział, jakie próby i cierpienia czekają nas podczas niekończących się wędrówek w przestrzeni kosmicznej?
Wsiedliśmy na coś zwanego „liniowcem” – starożytny środek komunikacji – i odbiliśmy od brzegu. Strumienie plazmy wyrzucanej przez silniki Ziemi zostały za nami i coraz bardziej się oddalały. Po dniu podróży w ogóle zniknęły z widoku. Ocean skąpany był w świetle płynącym z dwóch źródeł. Na zachodzie wiązki plazmy wciąż zalewały niebo niesamowitą niebieskawą poświatą, na wschodzie nad horyzontem pełgało różowe światło słońca. Rywalizujące ze sobą promienie dzieliły morze na pół, a nasz statek płynął wzdłuż skrzącej się granicy, na której się spotykały. Był to fantastyczny widok. Ale kiedy niebieska poświata zaczęła zostawać z tyłu, a różowa stawała się coraz silniejsza, na statek wkradł się niepokój. Na pokładzie nie widać już było ani mnie, ani żadnego z moich kolegów. Kryliśmy się w kajutach, zaciągnąwszy żaluzje na iluminatory. Następnego dnia nadeszła chwila, której najbardziej się obawialiśmy. Zebraliśmy się w dużej kajucie pełniącej funkcję klasy, by wysłuchać pani Stelli.
– Dzieci – zaczęła uroczystym głosem – teraz pójdziemy obejrzeć wschód słońca.
Nikt się nie ruszył. Oczy wszystkich nabrały szklistego połysku, jakby naraz zamarzły. Pani Stella starała się nakłonić nas do wyjścia z kajuty, ale wszyscy siedzieliśmy nieruchomo. Jedna z pozostałych nauczycielek powiedziała:
– Wspominałam o tym już wcześniej: naprawdę powinniśmy odbyć tę podróż dookoła świata, zanim zaczniemy ich uczyć historii nowożytnej. Łatwiej się do tego przystosują.
– To nie takie proste – odparła pani Stella. – Podłapią to ze swojego otoczenia, zanim zaczniemy lekcje historii nowożytnej. – Obróciła się do dyżurnych. – Najpierw pójdziecie wy, dzieci. Nie bójcie się. Kiedy byłam w waszym wieku, też się denerwowałam przed zobaczeniem po raz pierwszy wschodu słońca. Ale kiedy już go ujrzałam, wszystko było dobrze.
W końcu wstaliśmy i jeden za drugim powlekliśmy się do wyjścia. Nagle poczułem, że za rękę chwyta mnie czyjaś lepka dłoń. Obejrzałem się za siebie i zobaczyłem Spóźnialską.
– Boję się – jęknęła.
– Widzieliśmy już słońce w telewizji. To jest to samo – zapewniłem ją.
– To samo? Zobaczyć węża w telewizji to to samo, co zobaczyć go na żywo?
Nie wiedziałem, co odpowiedzieć.
– Tak czy inaczej musimy iść i je zobaczyć. Inaczej obniżą nam oceny!
Spletliśmy ciasno dłonie, idąc ostrożnie z resztą dzieci na pokład. Przygotowywaliśmy się do stawienia czoła naszemu pierwszemu wschodowi słońca.
– Prawdę mówiąc, zaczęliśmy się bać słońca dopiero trzy czy cztery wieki temu. Przedtem jego widok nie napełniał ludzi strachem. Wprost przeciwnie. W ich oczach słońce było szlachetne i majestatyczne. Wtedy Ziemia wciąż obracała się wokół swej osi i ludzie codziennie widzieli wschód i zachód słońca. Radowali się wschodem i podziwiali zachód.
Pani Stella stała na dziobie statku, a jej długie włosy mierzwił wiatr. Za nią nad horyzont wystrzeliły pierwsze promienie słońca niczym oddech wydobywający się z nozdrzy jakiegoś niewyobrażalnie ogromnego stworzenia morskiego.
W końcu ujrzeliśmy mrożący krew w żyłach płomień. Najpierw była to tylko świetlna plamka na horyzoncie, ale szybko rosła i przemieniła się w oślepiający łuk. Ze strachu ścisnęło mi się gardło. Miałem wrażenie, że pokład usuwa mi się spod stóp i spadam w czerń morza… Ze mną spadała Spóźnialska, przyciskając się do mnie drżącym patykowatym ciałem. Wszyscy pozostali koledzy z klasy – ba, cały świat – spadali w otchłań. W tym momencie ponownie przypomniałem sobie zagadkę, którą zadał nam nauczyciel filozofii. Zapytałem go wtedy, jaki kolor ma ten mur. Powiedział, że czarny. Pomyślałem, że się myli. Zawsze wyobrażałem sobie, że mur śmierci jest jaskrawy jak świeży śnieg. Dlatego przypomniałem to sobie, kiedy zobaczyłem ścianę plazmy. W tamtej epoce śmierć nie była już czarna. Była jasna jak błyskawica i gdy uderzy ten ostatni piorun, w jednej chwili wyparuje cały świat.
Ponad trzysta lat wcześniej astrofizycy odkryli, że proces przemiany wodoru w hel we wnętrzu Słońca przyspiesza. By to sprawdzić, wystrzelili na Słońce tysiące sond i w końcu opracowali precyzyjny model matematyczny tej gwiazdy.
Na jego podstawie obliczyli, że Słońce opuściło już ciąg główny diagramu Hertzsprunga–Russella. Hel miał wkrótce przeniknąć całe jądro Słońca i doprowadzić do potężnego wybuchu zwanego błyskiem helowym. Potem Słońce stanie się tlącym się czerwonym olbrzymem, który będzie się rozrastał i sięgnie poza orbitę Ziemi. Ale nasza planeta już na długo przedtem wyparowałaby w tym błysku.
Przewidywano, że to wszystko wydarzy się w następnych czterystu latach. Od tamtej pory minęło trzysta osiemdziesiąt lat.
Ta katastrofa solarna nie tylko pochłonęłaby wszystkie nadające się do zamieszkania planety typu ziemskiego w Układzie Słonecznym, ale też zupełnie zmieniłaby strukturę planet jowiszowych i ich orbity. Po pierwszym błysku helowym i ponownym zgromadzeniu się w jądrze Słońca pierwiastków ciężkich przez pewien czas dochodziłoby do kolejnych wybuchów jądrowych. Chociaż okres ten byłby tylko krótką fazą ewolucji gwiazdy, mógłby trwać tysiące razy dłużej niż całe ludzkie dzieje. Gdybyśmy pozostali w Układzie Słonecznym, ludzkość nie przetrwałaby tej katastrofy. Jedynym wyjściem było przeniesienie Ziemi na orbitę wokół innej gwiazdy. Biorąc pod uwagę ówczesny poziom rozwoju technologii, celem tej migracji mogła być tylko Proxima Centauri. Gwiazda ta znajdowała się najbliżej naszej, była oddalona zaledwie o 4,3 roku świetlnego. Dojście do porozumienia w sprawie celu było łatwe, spory dotyczyły tego, jak tam dotrzeć.
Abyśmy zapamiętali lekcję, nasz statek powtórzył rejs przez Pacyfik, co dało nam możliwość dwukrotnego obejrzenia wschodu słońca. Przywykliśmy do tego widoku i nie trzeba już nas było przekonywać, że dzieci na półkuli południowej mogły przetrwać codzienne wystawienie na słońce. Wpłynęliśmy w świt. Kiedy słońce wzniosło się wyżej, zimne morskie powietrze, które towarzyszyło nam przez kilka ostatnich dni, cofnęło się i temperatura zaczęła rosnąć. Leżałem w swojej kajucie i powoli zapadałem w sen, gdy usłyszałem poruszenie na pokładzie. Otworzyły się drzwi kajuty i wsunęła do niej głowę Spóźnialska.
– Hej, wstawaj! Opuszczacze i Zabieracze znowu wzięli się za łby!
Nic mnie to nie obchodziło. Walczyli ze sobą od czterystu lat. Mimo to wyszedłem, żeby zerknąć na bójkę. Biło się kilku chłopców. Wystarczył mi jeden rzut oka, by się zorientować, że znowu zaczął Tung. Jego ojciec był zatwardziałym Opuszczaczem i wciąż odsiadywał wyrok za udział w powstaniu przeciw Koalicji. Tung był jego nieodrodnym synem.
Z pomocą kilku krzepkich członków załogi pani Stelli udało się rozdzielić chłopców. Pomimo krwawiącego nosa Tung nadal wygrażał pięścią i krzyczał:
– Wyrzucić Zabieraczy za burtę!
– Ja jestem Zabieraczką – powiedziała pani Stella. – Mnie też chcesz wyrzucić za burtę?
Tung nie chciał się poddać.
– Wyrzucę każdego Zabieracza!
Ostatnio rosło globalne poparcie dla Zabieraczy, więc znowu zaczęli się burzyć.
– Dlaczego tak nas nienawidzisz? – zapytała pani Stella.
Natychmiast zareagowało na to kilkoro dzieci Opuszczaczy.
– Nie chcemy umierać z wami na Ziemi, głupi Zabieracze!
– Zbudujemy statki kosmiczne i odlecimy! Wszyscy opowiedzmy się za statkami kosmicznymi!
Pani Stella nacisnęła guzik projektora holograficznego na przegubie ręki. W powietrzu przed nami zmaterializował się obraz i przykuł naszą uwagę. Na chwilę się uciszyliśmy. Hologram pokazywał kryształowo czystą szklaną kulę. Miała około dziesięciu centymetrów średnicy i była w dwóch trzecich wypełniona wodą. Znajdowały się w niej mała krewetka, kawałek korala i trochę zielonych alg. Krewetka pływała leniwie wokół korala.
– To praca przygotowana przez Tunga na lekcję przyrody – wyjaśniła pani Stella. – Oprócz rzeczy, które wszyscy widzicie, w tym akwarium są też mikroskopijne bakterie. Wszystko, co się tam znajduje, pozostaje we wzajemnej zależności. Krewetka zjada algi i pobiera tlen z wody, a potem wydala materię organiczną i wydziela dwutlenek węgla. Bakterie rozkładają odchody krewetki na związki nieorganiczne. Potem algi w sztucznym świetle dokonują fotosyntezy tej materii nieorganicznej i dwutlenku węgla. Wytwarzają składniki odżywcze, rosną i reprodukują się oraz wydzielają tlen, którym oddycha krewetka. Dopóki dociera tam nieprzerwanie światło, cykl ekologiczny w tym akwarium powinien trwać w nieskończoność. To najlepsza praca uczniowska, jaką widziałam. Wiem, że ta kula jest ucieleśnieniem marzeń Tunga i wszystkich dzieci Opuszczaczy. To statek kosmiczny, o jakim marzycie, w miniaturze! Tung powiedział mi, że zaprojektował to zgodnie ze ścisłymi modelami matematycznymi. Tak zmodyfikował geny wszystkich organizmów, by zapewnić wieczną równowagę ich metabolizmów. Mocno wierzył, że mały świat w tym akwarium przetrwa do naturalnego końca życia krewetki. Tę pracę podziwiali wszyscy nauczyciele. Umieściliśmy kulę w zasięgu źródła sztucznego światła o potrzebnym natężeniu. Obliczenia Tunga nas przekonały i życzyliśmy mu w duchu, by stworzony przez niego mały świat przetrwał. Ale teraz, po dwóch tygodniach… – Pani Stella ostrożnie wyjęła szklaną kulę z małego pudełka. Na powierzchni mętnej wody unosiła się martwa krewetka. Gnijące algi straciły zielone zabarwienie i zamieniły się w kożuch, który pokrywał koral. – Ten miniaturowy świat jest martwy. Dzieci, możecie mi powiedzieć dlaczego?
Pani Stella uniosła akwarium, by wszyscy mogli je zobaczyć.
– Był za mały!
– Istotnie, był za mały. Takie małe ekosystemy jak ten, bez względu na to, jak precyzyjnie zostały zaprojektowane, nie mogą przetrwać upływu czasu. Statki kosmiczne Opuszczaczy nie są wyjątkiem.
– Zbudujemy statki wielkości Nowego Jorku czy Szanghaju – zaprotestował Tung, ale dużo ciszej niż poprzednio.
– Tak, ale zbudowanie większych przekracza możliwości ludzkiej technologii, a poza tym w porównaniu z Ziemią te ekosystemy nadal będą o wiele za małe.
– No to znajdziemy nową planetę!
– Sami w to nie wierzycie – odparła pani Stella. – Wokół Proximy Centauri nie ma żadnej odpowiedniej planety. Najbliższa gwiazda, wokół której krążą nadające się do zasiedlenia planety, jest odległa o osiemset pięćdziesiąt lat świetlnych. Na razie najszybsze statki, jakie potrafimy budować, mogą lecieć z prędkością zaledwie pół procent prędkości światła, a to oznacza, że potrzebowalibyśmy stu siedemdziesięciu tysięcy lat, by się tam dostać. Ekosystem wielkości statku kosmicznego nie przetrwałby nawet jednej dziesiątej tego czasu. Dzieci, nieskończone trwanie może nam zapewnić tylko ekosystem o rozmiarach Ziemi, z niepowstrzymanym cyklem ekologicznym! Jeśli ludzie opuszczą Ziemię, będą bezbronni jak dziecko oddzielone od matki na środku pustyni!
– Ale… – mruknął Tung i przerwał. Potem powiedział: – Pani Stello, i dla nas, i dla Ziemi jest już za późno. Słońce wybuchnie, zanim zdążymy przyspieszyć i odlecieć od niego na bezpieczną odległość.
– Mamy dość czasu – odpowiedziała stanowczym tonem. – Musicie wierzyć w Koalicję! Ile razy wam to mówiłam? A nawet jeśli nie, będziemy mogli przynajmniej powiedzieć: „Ludzkość ginie z podniesionym czołem, bo zrobiliśmy wszystko, co było w naszej mocy”!
Ucieczka ludzi była podzielona na pięć etapów. Na pierwszym silniki Ziemi miały generować napór na nią w kierunku przeciwnym do jej obrotów i je powstrzymywać. Na drugim, pracując pełną mocą, miały nadawać jej przyspieszenie, by osiągnęła prędkość ucieczki i opuściła Układ Słoneczny. Na trzecim Ziemia miała nadal przyspieszać, lecąc ku Proximie Centauri. Na czwartym silniki miały zmienić kierunek, przywracając Ziemi ruch obrotowy i stopniowo zmniejszając prędkość. Na piątym Ziemia miała wejść na orbitę wokół tej gwiazdy i stać się jej satelitą. Te pięć etapów nazwano, odpowiednio, „erą hamowania”, „erą opuszczania”, „pierwszą erą wędrówki” (podczas przyspieszania), „drugą erą wędrówki” (podczas zmniejszania prędkości) i „erą neosolarną”.
Cały proces migracji miał według planu trwać dwa i pół tysiąca lat, czyli życie ponad stu pokoleń.
Liniowiec kontynuował podróż do części Ziemi pogrążonej w ciemności nocy. Nie docierały tam ani światło słoneczne, ani blask plazmy. Czując na twarzach podmuchy zimnej atlantyckiej bryzy, pierwszy raz w życiu zobaczyliśmy gwiazdy. Boże, to był niesamowicie piękny widok! Pani Stella stała, obejmując jednym ramieniem Spóźnialską i mnie.
– Spójrzcie, dzieci – powiedziała, wskazując drugą ręką gwiazdy. – Tam jest Centaurus, a tam Proxima Centauri, nasz nowy dom!
Zaczęła płakać, a my razem z nią. Wszystkim wokół nas, nawet kapitanowi i załodze – zahartowanym marynarzom – wezbrały w oczach łzy. Patrzyli przez nie w kierunku, który pokazała pani Stella, a gwiazdy migotały i tańczyły. Tylko jedna trwała nieruchomo w miejscu; było to światło latarni morskiej płynące nad ciemnym i burzliwym morzem, ognik, który zapraszał samotnego wędrowca marznącego w tundrze. Ta gwiazda zajęła w naszych sercach miejsce Słońca. Była jedynym promykiem nadziei dla ponad setki przyszłych pokoleń żeglujących przez morze kłopotów.
W drodze powrotnej do kraju zobaczyłem pierwszy znak świadczący o tym, że Ziemia wychodzi z Układu Słonecznego. Na niebie pojawiła się wielka kometa – Księżyc. Nie mogliśmy go zabrać ze sobą, więc na jego powierzchni zainstalowano silniki, które spychały go z orbity wokół Ziemi, by podczas przyspieszania nie doszło do kolizji z nim. Długi ogon, który zostawiały za sobą księżycowe silniki, zalewał morze niebieskawym światłem i przesłaniał gwiazdy. Kiedy Księżyc zostawał za nami, jego przyciąganie grawitacyjne wywoływało na morzu ogromne bałwany. Żeby dostać się na półkulę północną i wrócić do domu, musieliśmy się przesiąść do samolotu.
W końcu nadszedł dzień wyjścia z Układu Słonecznego!
Gdy wysiedliśmy, oślepił nas blask silników Ziemi. Wydobywające się z nich płomienie były wielokrotnie jaśniejsze niż wcześniej i nie układały się już ukośnie, lecz buchały prosto w niebo. Silniki pracowały z maksymalną mocą. Przyspieszenie, jakie nadawały Ziemi, podniosło stumetrowe fale, które uderzyły na wszystkie kontynenty. Przez słupy plazmy przeciągały piekielne huragany, wzbijając wrzącą pianę i powalając całe lasy… Nasza planeta stała się gigantyczną kometą, której ogon przeszywał ciemność przestrzeni kosmicznej.
Ziemia ruszyła w drogę, ludzkość ruszyła w kosmiczną podróż.
Tuż przed odlotem Ziemi mój dziadek zmarł wskutek infekcji, która spustoszyła jego poparzone ciało. W swych ostatnich chwilach wciąż powtarzał jedno zdanie: „Ach, Ziemia, moja wędrująca Ziemia…”.