- promocja
Węgry. W objęciach Dunaju - ebook
Węgry. W objęciach Dunaju - ebook
Co wspólnego ma średniowieczna mniszka z mostem na Dunaju?
Dlaczego w Budapeszcie dzielnice noszą imiona konkretnych ludzi?
Czemu Freddy Mercury śpiewał węgierską piosenkę ludową?
Podobno Węgrzy wymyślili prawie wszystko, bez czego trudno żyć: długopis, Excela i kolorowy telewizor. Bez nich nie ułożylibyśmy kostki Rubika, nie zjedlibyśmy marcepanowej świnki i nie wypilibyśmy włoskiego espresso. Węgierska egzystencja opiera się na animuszu i namiętności. Nie trzeba szukać daleko, wystarczy spojrzeć na barwną i burzliwą historię kraju, którego mieszkańcy żyją w ciągłym rozdarciu pomiędzy tęsknotą za wielkim światem a miłością do prowincji i tradycji.
Ta książka to zaproszenie do wędrówki uliczkami Budapesztu – miasta, które potrafi śnić się latami, i na węgierską wieś, do krainy niekończących się pól słoneczników. Nie zabraknie też słynnego Balatonu, gorących źródeł, wpadającej w ucho muzyki ludowej, która sprawia, że na Węgrzech śpiew i taniec są niczym sport narodowy, oraz papryki, bo przecież węgierska kuchnia to najlepszy dowód na to, że Węgry docierają do serca przez… żołądek.
Autorka łączy niesamowitą erudycję z wielkim, choć nie bezkrytycznym uczuciem do kraju i kultury naszych bratanków. Dzieli się osobistymi doświadczeniami z licznych pobytów, zabierając nas w miejsca, do których nie trafilibyśmy sami. To lektura obowiązkowa zarówno dla początkujących, jak i zaawansowanych miłośników Węgier.
Irena Makarewicz, tłumaczka literatury węgierskiej.
Kategoria: | Podróże |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 9788368263206 |
Rozmiar pliku: | 12 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
WĘGIERSKA HUŚTAWKA
Jak się to wszystko zaczęło? Miałam trzy lata i zaraz po przyjeździe pobiegłam na plac zabaw. Przestrzeń była bezpieczna, więc zostałam sama. Wdrapałam się na huśtawkę i zaczęłam kołysać, żeby wprawić ją w ruch. Moja inność szybko zwabiła dzieci z okolicy. Mówiły do mnie w języku, który brzmiał wspaniale. Uśmiechałam się, ale moi nowi przyjaciele zauważyli, że nie rozumiem ani słowa. Poszli się naradzić i po chwili wrócili. Najstarszy z chłopców stanął przede mną – na tyle daleko, żebym nie uderzyła go nogami – i wskazując na huśtawkę, powiedział głośno: hinta. Powtórzył to słowo kilka razy, a ja za nim. Potem podszedł do drzewa i dotknął kory: fa. To też było łatwe. A kiedy z krzaków wybiegł zabłąkany pies i pognał w poprzek placu, dzieci zaczęły wołać: kutya, kutya! Zaśmialiśmy się w uniwersalnym języku rozbawionych dzieci. Był środek lata, a huśtawka prawie dotykała nieba. Tak samo jak ja.
To uczucie szybowania w górze, kiedy wiatr rozwiewa włosy, a żołądek podchodzi do gardła, powraca za każdym razem, kiedy przyjeżdżam na Węgry. Uwielbiam ten moment: wysiadam z pociągu, samochodu lub wychodzę z lotniska i wkraczam w sam środek języka. W głośne nawoływania taksówkarzy, pomruki kierowców autobusów, śmiechy, przekleństwa i komunikaty dobiegające z megafonów. Za każdym razem łzy stają mi w oczach i wiem, że to wzruszanie się nigdy nie minie – bo gdyby miało minąć, już dawno by go nie było.
Árpád dotarł do Kotliny Karpackiej w 896 roku, mój tata w 1976. Myślę, że obaj mieli podobne myśli. Wódz plemienny przybył, żeby zapewnić Prawęgrom dobre ziemie i spokój, a maturzysta postanowił przetestować swoją pracowitość na budapeszteńskiej politechnice. Czy to brzmi jak szaleństwo? Owszem, bo w odróżnieniu od Árpáda nie znał ani słowa po węgiersku. Zajął malutki pokój w akademiku, ale nie doszło do przymierza krwi – to zrobił Árpád, zanim zajął ojczyznę – bo Węgrzy grali w karty i testowali smaki rodzimych win. Mój tata powstrzymywał się też od wypraw łupieżczych, a za niezbędne produkty uczciwie płacił w pobliskim sklepie.
Po roku bardzo intensywnej nauki zdał maturę po węgiersku i rozpoczął naukę w ogromnym gmachu politechniki, zaprojektowanym przez Alajosa Hauszmanna. Nie wiedział wtedy wiele o wybitnym architekcie ani o tym, że most Małgorzaty nazwano na pamiątkę mniszki, która w średniowieczu zamieszkiwała wyspę na Dunaju. Nie pytał, dlaczego dzielnice noszą imiona ludzi – dlaczego obok Miasta Franciszka (Ferencváros) jest Miasto Krystyny (Krisztinaváros), Teresy (Terézváros), Elżbiety (Erzsébetváros) i Leopolda (Lipótváros). Dopiero po pewnym czasie dowiedział się, że nazwy dzielnic miały przypominać o Habsburgach panujących w czasie, kiedy powstawały kolejne części miasta.
Kilkanaście lat później mój tata był już inżynierem i świetnym tłumaczem, a kiedy oprowadzał po Budapeszcie znajomych odwiedzających miasto, kamienice i place dyskretnie mrugały w jego stronę. W końcu znali się po imieniu.
W tej opowieści prawie wszystkie zdarzenia są dziełem przypadku, który – jak pisała Zadie Smith – często staje się przeznaczeniem. Historia przesuwała moją rodzinę jak wieżę na szachownicy. Raz z Polski na Węgry, raz z Węgier do Polski. Majestatyczny Dunaj płynął spokojnie, choć świat wokół niego się zmieniał. Upadły komunizm i ZSRR, runął mur berliński, bulwar Lenina stał się bulwarem Elżbiety, a plac Moskwy – ponownie placem Szélla Kálmána. Kiedy skończyłam siedem lat i musiałam iść do szkoły, zapadła decyzja, że wracamy. Zostawiłam Budapeszt i huśtawkę bez pożegnania. Kto by przypuszczał, że minie 18 lat, zanim znowu się spotkamy.
Po powrocie do Polski życie mojej rodziny toczyło się z dala od Węgier. Język węgierski usychał w głowie, usychały słowa i zwroty, aż w końcu wszystko się wykruszyło. Często wspominaliśmy wspaniałe lata nad Dunajem, zachłannie słuchaliśmy węgierskiej muzyki, w węgierskich filiżankach przy stole nakrytym węgierskim obrusem piliśmy kawę Omnia, ale nic więcej z tego nie wynikało. Węgry wydawały się zamkniętym rozdziałem. Może poza tymi chwilami, kiedy niespodziewanie na ulicy słyszałam węgierski i czułam, jakby podpinano mnie do prądu. Jakby ktoś bez ostrzeżenia wylał na mnie wiadro radości.
I nagle coś się stało. Był 2005 rok, miałam 23 lata. Kończyłam polonistykę, wybrałam temat pracy doktorskiej. Chciałam pisać o Miłoszu. Pewnego dnia poczułam ukłucie wielkiej, rozrywającej tęsknoty za Budapesztem i za językiem, którym nie mówiłam od kilkunastu lat. Myślałam, że to minie – ale nie minęło. Pewnego wieczoru włączyłam sobie Bartók Rádió, a następnego dnia sprawdziłam, czy w Poznaniu można się uczyć węgierskiego. Tak trafiłam na fakultet Jánosa Brendela. Poszłam i przepadłam. Już wiedziałam, że chcę się zajmować tylko tym, bo życie bez Węgier po prostu nie ma dla mnie sensu.
Pół roku później Maciej – mój mąż, któremu dedykuję tę książkę – zaniósł teczkę z moimi dokumentami na hungarystykę. Wróciłam do języka, wróciłam do literatury, a w końcu pojechałam na Węgry. Miałam tam coś ważnego do zrobienia.
Jeszcze raz
– Jak ja się w tym wszystkim połapię? – spytałam tatę, kiedy jechaliśmy z lotniska do centrum miasta. Wiozłam cztery potężne walizy pełne garnków, pościeli i ubrań, bo przez resztę roku miałam mieszkać w Budapeszcie.
– Bez problemu – powiedział tata. – Wykup bilet miesięczny i zjedź miasto wzdłuż i wszerz. A potem jeszcze raz i jeszcze raz. A kiedy stwierdzisz, że nie potrzebujesz już mapy ani rozkładu autobusów i metra, będziesz u siebie.
Właśnie tak zrobiłam. Często się okazywało, że rozklekotany autobus przystawał obok budynku, który dobrze znałam z dzieciństwa. Oprócz mapy zabierałam w te podróże grube notesy. Zapisywałam wszystko: nazwy ulic, dziwne wyrazy, gryzmoły na murach, zasłyszane powiedzonka. Czasami wyjmuję te wytarte notatki z pudła i z rozrzewnieniem przypominam sobie, co mnie wtedy zaskakiwało. Mam dobrą wiadomość dla wszystkich, którzy tęsknią za swoją drugą ojczyzną: każdy – nawet wysuszony – język odżyje.
Po wielu powrotach i latach pielęgnowania węgierskiej obsesji wypracowałam sobie prostą metodę oswajania nieznanych miejsc – dzielę się nią ze studentami, którzy pierwszy raz jadą na Węgry. Zasada pierwsza: czytaj wszystko, co istnieje na dany temat. Jeśli chodzi o Węgry, mamy ułatwione zadanie. Wydano świetne eseje polskich pisarzy i dziennikarzy, opublikowano kilka książek o historii Węgier i Budapesztu, do poduszki możemy czytać nieodżałowanego Tadeusza Olszańskiego, a w bibliotekach czekają całe regały literatury węgierskiej przetłumaczonej na polski. Nie muszę chyba dodawać, że Węgrzy są najlepszymi pisarzami na świecie. W tej książce nie kryję się z moimi sympatiami. Nic nie poradzę na to, że prawie każde miejsce w Budapeszcie lub na węgierskiej prowincji kojarzy mi się z opowiadaniami, powieściami i wierszami.
Zasada druga: od razu rozpocznij badania terenowe. Nie wiem, jak długo powinny trwać. Po czym poznasz, że już dobiegły końca? To będzie ten moment, w którym zorientujesz się, że znasz miasto na pamięć, a patrząc na mapę kraju, uśmiechniesz się, bo widział_ś już tam każdy region. To będzie ten moment, kiedy przestaniesz w głowie układać zdania po węgiersku. Będziesz przyjeżdżać na Węgry, żeby odwiedzić ulubioną ulicę, wypić kawę przy ulubionym stoliku i zwyczajnie się ponudzić. Budapeszt nadaje się do tego idealnie.
Zasada trzecia (dla chętnych): pojechać i nie wrócić. Nie jestem pewna, czy sama chciałabym ją zastosować. Nie od dziś wiadomo, że raj jest właśnie tam, gdzie nas nie ma.
Wróżby
Od kiedy postanowiłam, że wrócę na Węgry, przydarzają mi się zabawne historie. Powiem więcej: w niemal każdym ważnym momencie życia słyszałam język węgierski. To tak, jakby mój ukochany kraj dawał mi kuksańca i mówił: „Nie próbuj się wycofać”.
Zaraz po egzaminie na studia hungarystyczne wyjeżdżałam pociągiem na wakacje. W ostatniej chwili do przedziału wbiegła czarnowłosa kobieta. Zanim pociąg ruszył, w jej torebce zawibrował telefon. Pytanie za 100 punktów: w jakim języku prowadziła rozmowę? Pomyślałam wtedy, że to tylko miła koincydencja.
Miesiąc po przygodzie w pociągu szłam na egzamin wstępny na studia doktoranckie w Instytucie Badań Literackich PAN w Warszawie. Był upalny lipcowy dzień, obcasy zatapiały się w asfalcie. Mimo żaru w powietrzu postanowiłam się przejść. Wahałam się, czy mogę zaproponować komisji temat dotyczący literatury węgierskiej. Zatrzymałam się na Krakowskim Przedmieściu przy wystawie księgarni. Za szybą w równym rzędzie stały wszystkie przełożone na polski dzieła Imrego Kertésza. Podczas rozmowy powiedziałam komisji, że chciałabym pisać o literaturze węgierskiej i jeśli otrzymam na to zgodę, moim autorem będzie Kertész. Z Pałacu Staszica wyszłam szczęśliwa. W 2014 roku ukazała się moja książka o twórczości węgierskiego noblisty.
Potem nie czułam już kuksańców – może dlatego, że nie było odwrotu. Skończyłam drugie studia, zostałam hungarystką, obroniłam doktorat, zaczęłam uczyć węgierskiego i literatury węgierskiej na uniwersytecie, a potem wydałam kolejną książkę – o literaturze węgierskiej wobec Zagłady – i zrobiłam habilitację.
W 2023 roku zaproponowano mi napisanie książki o Węgrzech. O moich Węgrzech, nie tych z przewodników i podręczników. Podekscytowana jechałam do wydawnictwa, żeby podpisać umowę. Na jednym z przystanków do tramwaju wsiedli starsi państwo. Patrzyli przez okno i podziwiali wszystkie budynki, które mijaliśmy. Gdy przejeżdżaliśmy obok placu Wolności, kobieta powiedziała do mężczyzny: „Milyen szép itt! Menjünk ki!” – Jak tu pięknie! Wysiądźmy!
Widziałam ich przez szybę, ale niezbyt wyraźnie. To było jedno z tych wzruszeń, które przypominają mi, że moja przygoda wciąż trwa.
Most Elżbiety
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------