Facebook - konwersja
Przeczytaj fragment on-line
Darmowy fragment

  • Empik Go W empik go

Welesówna. Sekrety nieumarłych - ebook

Wydawnictwo:
Format:
EPUB
Data wydania:
22 stycznia 2025
E-book: EPUB,
42,99 zł
Audiobook
39,99 zł
42,99
4299 pkt
punktów Virtualo

Welesówna. Sekrety nieumarłych - ebook

Jeśli Ted nie zda matury z matmy, to wiadomo, czyja to będzie wina. Nie, na pewno nie jej – odpowiedzialność będzie spoczywać na Welesie i jego gromadzie słowiańskich stworów, które nie dają jej spokoju!

Tosia czuje się coraz lepiej w roli Welesówny. Może sama jej sobie nie wybrała i czasem wolałaby być ślepa i głucha na prośby istot, które dla większości ludzi istnieją tylko w sferze wyobraźni, ale trzeba przyznać, że radzi sobie z nimi nieźle. Mniej pięści, więcej słuchania – kto by pomyślał, że to będzie przepis na sukces! Nastolatka wolałaby jednak, żeby Witek trochę bardziej zaangażował się w swoją część zadań – w końcu ona ma na głowie szkołę, maturę, nowego kolegę z klasy, który desperacko potrzebuje jej opieki i pracę w salonie kosmetycznym, który stanowi niewyczerpane źródło  plote… Informacji o wszystkim, co w Brzózce ważne.

Witek tymczasem unika kontaktu z Ted i jest jakiś taki skryty. Nie pomagają prośby, groźby ani sprowadzenie na Mazury jego dawnej ukochanej – chłopak się zepsuł, a Tosia musi odkryć jego sekrety, najlepiej zanim dzieci Welesa zaczną się buntować. Lucynka jednak okazuje się dodatkowym ciężarem, Strzygomir zachowuje się tajemniczo, a do tego ktoś porwał rusałki z jeziora! Jak w takich warunkach można być zwykłą licealistką?!

Kategoria: Fantasy
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8330-714-5
Rozmiar pliku: 910 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Łażenie po brzózkowym cmentarzu o jedenastej wieczorem w lutym jest z pewnością doświadczeniem – i tyle najlepszego można o nim powiedzieć. Czy zamieniłabym to doświadczenie na, nie wiem, cokolwiek, co odbywa się w ludzkich temperaturach?

Jak najbardziej.

Ale niedawno zostałam człowiekiem nocy. Mrok objął mnie mackami i przekupił ciasteczkami, zło upomniało się o moje wątpliwej jakości geny. Oto ja – Ted Matejczyk, królowa ciemności, w osiemnastej wiośnie swojego życia przemykająca cieniami, zakamarkami i zaułkami, by szerzyć…

– Masz tego kurczaka?

Demon, dla którego przyszłam na cmentarz, zaczął się niecierpliwić. Co za nieokrzesanie, już prawie przecież skończyłam tworzyć we własnej głowie obraz potężnej, mrocznej, niezwyciężonej mnie.

– No daj chwilę, już wyciągam. Głupie woreczki strunowe.

Przysiadłam na ławeczce, na której spotykaliśmy się w każdą niedzielną noc tuż pod obojętnym spojrzeniem pani Leokadii, której czarno-białe zdjęcie zdobiło granitowy nagrobek. Miałam nadzieję, że nie przeszkadzają jej te nocne wizyty. Mnie by nie przeszkadzały, o ile tylko nikt nie ruszałby symetrycznie ustawionych zniczy i bukietów sztucznych kwiatów.

Uniosłam wzrok znad plecaka i się zawahałam.

Symetryczny układ pstrokatego cyrku na jej nagrobku wymagał może niewielkiego remontu.

– Czekam – poganiał mnie Czaruś.

Wyżłopodobny, półmetrowy demon paskudnej urody i jeszcze gorszego charakteru próbował wsadzić mi nos do plecaka, najwyraźniej zirytowany jakością moich usług. Palce zdrętwiały mi z zimna, więc walka z woreczkiem strunowym zajęła chwilę, ale w końcu zapięcie puściło i wysypałam na ławkę kości kurczaka, podwędzone z wczorajszego rosołu ku rozczarowaniu Kropki. Czaruś rozpoczął ucztę z zachwytem wartym wysiłku, który włożyłam w zdobycie towaru na barter. Musiałam przekupić Oskara, mojego młodszego brata, żeby siedział cicho w temacie, a nastoletni chłopcy nie są łatwymi negocjatorami.

Kości znikały, pani Leokadia przyglądała się nam niewzruszenie, a ja nadal nie otrzymałam tego, po co przyszłam na cmentarz o tak nieludzkiej godzinie: meldunku mojego szpiega.

– No to co mi powiesz?

Czaruś oblizał się ze smakiem i przełknął ostatnią kosteczkę.

– Witkowi nadal się nie odmieniło, ignorował wszystkie demony, które do niego przychodziły, i nawet ze mną nie chciało mu się gadać. Dziwny jest, pani Ted. Markotny. Nie drapie za uszkiem. Weles wpadł do niego na ploteczki, ale pokłócili się o coś straszliwie.

– Pewnie o to, że Witek nie zajmuje się demonami.

– Nie, to nie było to.

Zamyśliłam się.

Witek Kościkiewicz, pan od matematyki w brzózkowej podstawówce, był głównym powodem tego, że zostałam najlepszą przyjaciółką wiejskich demonów. Przyjechał w październiku, pokazał, jak się bije demony, porwał moją najlepszą, a także jedyną przyjaciółkę, zamordował matematyczkę (ale wszystko w porządku, bo była już martwa), a potem prawie wykrwawił się na śmierć, nie pozostawiając mi innego wyboru, jak podpisać pakt z Welesem i przejąć obowiązki Welesówny w Brzózce. Miał też siedem złotych piegów na nosie i to chyba jedyny powód, dla którego wybaczyłam mu cokolwiek z tego zamieszania.

Naprawdę miło byłoby jednak, gdyby zabrał się do roboty. Oboje pracowaliśmy w rewirze, więc nie widziałam powodu, by jedno z nas mogło się lenić – nawet jeśli ta osoba przeżywała kryzys wiary, tożsamości oraz wieku średniego niedługo po dwudziestych trzecich urodzinach.

– To wszystko?

– Ostatnio zamówił kilka naprawdę grubych książek. Pani Ted, to nie jest normalne. Co z tym zrobisz?

– Z jego książkami? Musiałabym zobaczyć tytuły, żeby się rozeznać, jak poważny ma problem. Ale zgadzam się, to dziwna sprawa. Nikt dobrowolnie nie czyta naprawdę grubych książek.

Czaruś zignorował przejaw mojego wyrafinowanego poczucia humoru.

– Potrzebujemy jego opieki. Dzieci Welesa nigdy zbyt wiele.

Mnie to mówił! To nie jego przez ostatnich kilka nocy nachodził wieszyj, demon z kryzysem emocjonalnym, który potrzebował wykwalifikowanego terapeuty, by stać się lepszym bytem pozaziemskim i przestać zabijać.

Terapeuty potrzebował, zaznaczę, przeważnie o czwartej rano.

– Nic się nie martw, mam plan – zapewniłam Czarusia. – Naprawię Witka.

Byłam przecież starszą siostrą i drugą z kolei najlepszą kosmetyczką w Brzózce, zaraz po mojej mamie, a to czyniło ze mnie profesjonalistkę w kontaktach międzyludzkich. Zresztą co mogło być trudnego w naprawianiu ludzi? Po prostu kombinujesz, aż ci wyjdzie. Rzucasz pomysłami, dopóki któryś się nie przylepi. Prośba, groźba, szantaż, interwencja ludzka, interwencja boska… Możliwości zaciągnięcia Witka do roboty były nieograniczone.

– Masz plan? – spytał Czaruś.

Wyżłopodobny pysk nie był szczególnie ekspresywny, ale w głosie demona pobrzmiewała wątpliwość. Gdyby mógł, zapewne skrzyżowałby teraz łapy na piersi, by jeszcze podkreślić swoje niedowierzanie. Ale nie mógł – po pierwsze dlatego, że ode mnie zależały jego niedzielne dostawy kości kurczaka, po drugie dlatego, że był demonem.

– Mam plan – oświadczyłam.

– Jaki?

– Naprawdę dobry – powiedziałam z przekonaniem. – O nic się nie musisz martwić.

Nie chciałam wdawać się w szczegóły, bo faktycznie chodził mi po głowie pewien pomysł i nawet zamierzałam wcielić go w życie tej nocy, ale podejrzewałam, że nie znalazłby on aprobaty u Czarusia.

Był to pomysł – musiałam przyznać – moralnie wątpliwy.

– Jako demon nie mam empatii, która umożliwiłaby mi zamartwianie się – wytłumaczył Czaruś. – A jednak, gdy cię słucham, pani Ted, jestem bardzo blisko przypomnienia sobie, jak obrzydliwie było być człowiekiem.

– Do usług.

Czaruś westchnął.

– A ty, pani Ted, jak się czujesz?

– Ach, jest mi naprawdę zimno – przyznałam, mile zaskoczona troską demona.

Był luty, a zima tu, na Mazurach, wyglądała jak jesień, nawet gorzej – była jeszcze bardziej szara i jeszcze bardziej ponura. O jedenastej lampy uliczne w Brzózce gasły, więc było nie tylko zimno, lecz także trochę ciemno i straszno. Cieniutki rogalik księżyca rzucał akurat wystarczająco światła, by niepokojąco zniekształcać zapadające się i wykrzywione nagrobki w starej części cmentarza. To za nimi czaiły się demony, które od trzeciego roku życia przyprawiały mnie o rozstrój nerwowy. Na szczęście odkąd oficjalnie zostałam brzózkową Welesówną, zrobiły się ciut grzeczniejsze.

– Pytam o twój stan emocjonalny – doprecyzował Czaruś.

Zdziwiłam się jeszcze bardziej.

– Jak to miło z twojej strony, że pytasz, kochany potworze! No to generalnie jest okej, ale trochę się boję. Jutro wracamy do szkoły po feriach i będę siedzieć w ławce sama, po raz pierwszy od… Właściwie to odkąd zaczęłam szkołę. A wiesz, nie jest fajnie siedzieć w ławce samemu. Bo potem na przerwach też trzeba dołączać do ludzi i trzeba wiedzieć do kogo, i… Czekaj, chwileczkę…

Czaruś wyglądał, jakby w ciągu mojego krótkiego monologu trzy razy wyzionął ducha z nudów. Nabrałam pewnych podejrzeń. Przecież sam to powiedział – nie miał empatii, nigdy dotąd nie przejawiał też zainteresowania moim stanem emocjonalnym.

– Czaruś, o co ty konkretnie pytasz? – zastanowiłam się.

– Nic, nic. Wiem już wszystko. Szkoła. Ławka. Przerwa. Nic nie przegapiłem?

Zmrużyłam oczy i przyjrzałam się demonowi z groźną miną, która zazwyczaj dobrze działała na rodzeństwo. Demony nie ściemniają lepiej od dzieci i nie jest to poziom manipulacji, który umknąłby mojemu uważnemu spojrzeniu. Nieuważnemu też.

Nie umknąłby nikomu.

– Czaruś, mów mi zaraz, czemu…

Nie dokończyłam, bo ktoś szarpnął mnie za włosy z taką siłą, że zleciałam z ławki i obiłam cztery litery na udeptanej cmentarnej ścieżce. Za mną poleciał plecak, którego zawartość rozsypała się na wszystkie strony. Czaruś też poleciał, ale pod niebo, na pobliskie drzewo. Mądry demon, wiedział, kiedy się ewakuować.

Wrzasnęłam oczywiście tak głośno, że wszystkich umarłych zerwałabym na nogi, ale na napastniku nie zrobiło to wielkiego wrażenia. Ciągnął mnie dalej do tyłu, nie zwracając uwagi na drobne przeszkody w rodzaju nagrobków, więc już na początku rozwaliliśmy konfigurację zniczy i kwiatów dla pani Leokadii. Gdy znów spadłam na ścieżkę, wykręciłam się i złapałam kościste, lekko oślizgłe dłonie, które zaciskały mi się na włosach. Moje cebulki. Moje biedne, wymęczone cebulki. Powinnam dostawać jakąś rentę za to naprawianie świata, żeby mieć przynajmniej nominalną satysfakcję, gdy wyłysieję, pomyślałam, tłumiąc jęk i przekuwając ból w złość.

– Puść mnie!

– Puść panią Ted! – zawtórował mi Czaruś z pobliskiej gałęzi.

Demon ciągnął mnie dalej, więc musiałam użyć silniejszych argumentów, bo szorowaniem pośladkami po zmarzniętym błocie wiele bym nie osiągnęła. Odwróciłam się gwałtownym ruchem, złapałam za oślizgłe łydki i pociągnęłam do siebie. Demon stracił równowagę i puścił moje włosy.

Zerwałam się z ziemi i rzuciłam w stronę plecaka. Ledwo go dopadłam, gdy demon skoczył na mnie i sprowadził do parteru. Ale to już nie był problem. A przynajmniej za moment nie będzie – chciałam tylko zobaczyć, kto postanowił zaatakować Welesównę.

Prawie mi się to udało – ale tylko prawie, bo zanim zdążyłam się odwrócić, demon wsadził mi twarz w ziemię. A ta w lutową noc jest bardzo, bardzo twarda. Nie pytajcie, skąd wiem.

No dobrze, trafił mi się skomplikowany zawodnik.

Zacisnęłam dłoń na rączce noża z fulgurytu i zamachnęłam się nim od spodu, celując na oślep w powietrze za moimi plecami. Było to przedsięwzięcie trudne i raczej skazane na niepowodzenie, biorąc pod uwagę moją pozycję i prawa fizyki, ale co mi szkodziło spróbować? Niektórym demonom łeb by człowiek przebił na wylot i jeszcze by się nie zorientowały, że je morduje.

Niestety ten nie należał do tego grona.

Moja ręka napotkała opór, a następnie została wykręcona pod nieprzyzwoitym kątem na plecach. Wypuściłam nóż. Upadł niedaleko mojej twarzy, która nagle zrobiła się dziwnie ciepła. Trochę się zaniepokoiłam, bo ziemia w lutym rzadko miała dodatnią temperaturę… Ciepło i wilgoć na twarzy, połączone ze zbijaniem piątki czołem z ziemią, zwykle oznaczało tylko jedno.

– Nie ruszaj się, muszę cię jedynie zabić – wysyczał demon. – Nic nie poczujesz.

Znałam ten głos.

Zdenerwowałam się. No na litość boską, pomagasz tym demonom, nocki dla nich zarywasz i co dostajesz w zamian? Oczywiście. Usiłowanie morderstwa.

– Nie, dziękuję – odpowiedziałam uprzejmie, po czym wykręciłam się, wciąż przyciśnięta do ziemi demonicznym ciałem, i złapałam fulguryt akurat w tym momencie, gdy demon zamachnął się na mnie prawdziwym nożem. Pchnęłam rękojeść przed siebie i na wszelki wypadek zamknęłam oczy.

Ciężar zniknął.

Zaświszczało mi koło ucha.

Na twarzy nadal czułam ciepło, do którego doszedł jakby… delikatny podmuch wiatru? Rozkaszlałam się.

Proch, w który po śmierci zamienił się wieszyj, opadł mi na twarz i wlazł do nosa. Otworzyłam oczy i zaraz tego pożałowałam, bo pył wszedł mi też pod powieki, piekąc. Wciąż dziko kaszląc, podniosłam się na łokciach i otarłam nos wierzchem dłoni, żeby móc jednak trochę oddychać, bo zawsze ceniłam u siebie tę umiejętność. Wtedy poczułam coś lepkiego.

No tak, krwawiłam z nosa.

Właściwie było to do przewidzenia, biorąc pod uwagę piątki czołem z ziemią i tak dalej. Fajnie, że dzięki adrenalinie jeszcze nie czułam bólu, ale wiedziałam, że taki stan długo się nie utrzyma.

– Obrzydliwe – skwitowałam i parsknęłam popiołem.

Wciąż jeszcze leżałam pośród romantycznie rozsypanej zawartości plecaka, więc szybko odnalazłam chusteczki i spróbowałam wytrzeć twarz, wiedząc, że jeśli rozbabram sobie mieszankę prochu i krwi na kurtce, mama może zacząć zadawać kłopotliwe pytania, na które ja nie będę miała przyzwoitych odpowiedzi.

Czaruś w tym czasie zleciał z bezpiecznej gałęzi i wrócił na naszą ławeczkę.

– Dzięki za pomoc – powiedziałam, wlewając w te słowa cały sarkazm, na jaki było mnie stać.

– Nie ma za co.

Tak, powinnam była się już nauczyć, że demony nie łapią mojego wysublimowanego poczucia humoru.

– To był wieszyj – poinformował mnie Czaruś.

– Tak, wiem. Wieszyj, demon cmentarny podobny do strzygi, zrodzony z mężczyzny, który za życia nie dochował wierności swojej żonie i musi za to zapłacić, obserwując, jak szczęśliwa jest jego rodzina bez niego – wyrecytowałam. – Pan Marek chodził do mnie na terapię od tygodnia. Nie mógł pogodzić się z tym, że jego córki nadal żyją i w sumie dobrze się bez niego bawią. Co go napadło?

Zimno ciągnęło od ziemi, mobilizując mnie do zakończenia leżakowania. Przyklęknęłam i zaczęłam zbierać zawartość plecaka: ostatnią puszkę gazu pieprzowego, butelkę wody święconej, woreczek soli, medalik komunijny i nóż z fulgurytu. Wiecie, typowe rzeczy, które znajdują się w plecaku każdej nastolatki.

– Słyszałem plotkę, że krew Welesówny ujawnia ludziom obecność demonów – przyznał Czaruś.

– Podobny rezultat daje zabicie każdego innego człowieka – prychnęłam.

– Może uznał, że jesteś łatwiejszym celem niż inni ludzie.

Zapięłam zamek w plecaku i podniosłam się, nie dając po sobie poznać, jak uraziły mnie jego słowa. Na wszelki wypadek raz jeszcze obrzuciłam okolicę wzrokiem, ale pozostali mieszkańcy cmentarza czaili się grzecznie między nagrobkami i na szczęście nie przychodziły im do głowy żadne cudowne pomysły. Pozbierałam znicze należące do pani Leokadii i poustawiałam je razem z plastikowymi bukietami na nagrobku, odrobinę tylko zmieniając ich ułożenie – ale to była dobra zmiana. Jestem przekonana, że starsza pani doceniłaby moją aranżację.

– Bardzo mi miło, że tak we mnie wierzysz. Cieszy mnie twoje wotum zaufania wobec jedynej w okolicy Welesówny. Naprawdę, aż mi lepiej.

Powinnam się pośpieszyć. Było późno, ja miałam rano szkołę, a tej nocy pozostało mi jeszcze jedno miejsce do odwiedzenia. Pamiętacie, w związku z tym moim Planem, który był Naprawdę Dobry.

– A Witka byś naprawiła… – pożalił się demon.

– Pracuję nad tym!

– Jasne, że pracujesz – sapnął i odleciał w ciemną noc, trzepocząc przerośniętymi skrzydłami, które z trudem dźwigały jego pałąkowate cielsko.

Zostałam na cmentarzu sama, co nie martwiło mnie nawet w połowie tak, jak jeszcze pół roku temu, gdy na samą myśl o chodzeniu na groby dostawałam gęsiej skórki, a na Wszystkich Świętych przez ostatnich piętnaście lat musiałam pozorować przeziębienie i wszelkiej maści kreatywne umieranie.

Teraz było w porządku. To dlatego, że dorastam. Jestem już naprawdę dojrzałym człowiekiem, radzę sobie w swoim fachu i – ach, oczywiście – naprawię Witka, choćby miało to nastąpić po jego trupie.

Miejsce spoczynku Martina Schreibera odnalazłam bez problemu. Nie wyróżniało się, bo był to grób, jakich wiele, może tylko trochę starszy od sąsiedzkich mogił, ale bywałam tu na tyle często, że nogi niosły mnie same. Przekręciłam jeden ze zniczy, kopnęłam w płytę z nazwiskiem i czekałam, gdy przede mną rozstępowały się wrota piekielne. To znaczy: płyta nagrobna na szynach, która stanowiła wejście do mieszkania Strzygomira.

Poczekałam, aż granit się zatrzyma, i zeskoczyłam do środka. Korytarzyk w apartamencie mojego znajomego i współpracownika był dołem dwa metry na dwa, ze ścianami oszalowanymi deskami, by zapobiec osypywaniu się ziemi. W jednej ze ścian tkwiło wieko trumny.

Zapukałam. Za drzwiami usłyszałam szelesty, brzdęk upadającego metalu i nerwowe szepty. Zdziwiłam się – nie sądziłam, że można wystraszyć stworzenie nocy o życiu towarzyskim tak bujnym, że mnie, żywej nastolatce, prawie nie mieściło się to w głowie.

Strzygomir znał wszystkich. Nie wyolbrzymiam, dosłownie znał wszystkie demony w naszej okolicy – bo prowadził rejestr nieumarłych. I właśnie dlatego przybyłam do niego z wizytą, zamiast przewracać się na drugi bok i śnić koszmary o nadchodzącym poniedziałku.

– Chwileczkę! – odezwał się przytłumiony głos zza wieka trumny.

Zmarszczyłam brwi. Nie zdążyłam dojść do żadnych konkluzji ani nawet zastanowić się, czy chcę dochodzić do konkluzji, bo wieko otworzyło się szeroko, a w progu stanął Strzygomir. Zwykle trupioblady (z racji tego, że był trupem), dziś miał zaróżowione policzki i wielki uśmiech. W ustach błyszczały mu kły. Był szczelnie owinięty szlafrokiem, jakbym wyrwała go ze snu, ale wiem, że tak nie było. Strzygomira rozpierała energia, dostrzegłam też lekką zadyszkę – pierś demona unosiła się i opadała w przyspieszonym tempie. No i dochodziła północ. Dla krwiopijców to jak środek dnia.

– Pani Ted, jak miło! – przywitał się i usunął na bok, by umożliwić mi wejście. – Oj, czy coś się stało z pani twarzą?

– Nic zupełnie, tak po prostu wyglądam.

Uśmiechnął się z zakłopotaniem, ale nie zakwestionował moich słów.

– Zapraszam. Proszę mi wybaczyć lekki rozgardiasz, nie spodziewałem się tej nocy gości.

Przestąpiłam próg apartamentu i zatrzymałam się niepewnie. Mała kanapa pośrodku krypty Strzygomira była rozłożona, a czerwona pościel na niej – skłębiona. Obok mebla, na stoliku, stała butelka wina, którą upiór zaraz zasłonił swoim ciałem.

Najwyraźniej nie spodziewał się tej nocy więcej gości.

– Przeszkadzam ci – stwierdziłam.

– Nic z tych rzeczy, pani Ted – zapewnił mnie. – Miałem długą noc, więc zrobiłem sobie dziś… leniwy dzień.

Bawiłam się szelką od plecaka z zakłopotaniem, próbując odgadnąć, czy upiór żartuje, dramatyzuje, czy po prostu informuje o fakcie. Ostatecznie uznałam, że nic mnie to nie interesuje – tak długo, jak brzózkowy cmentarz nie palił się i nie walił, życie prywatne demona było wyłącznie jego sprawą. Jeśli Strzygomir chce do północy wylegiwać się w łóżku i pić wino na śniadanie, kimże ja jestem, by go osądzać?

– Czy mogę ci zająć kilka minut? – zapytałam w końcu niepewnie. – Jeśli nie masz nic przeciwko.

Rozpromienił się.

– Ależ oczywiście!

– Chodzi o Witka.

Rozważałam zajęcie jedynego krzesła, które stało w kącie, obok stosu trumien, pod wiszącymi na ścianie symbolami religijnymi, ale stwierdziłam, że dobrze mi zrobi, jak trochę postoję. Nie będzie mnie kusiło, żeby się zasiedzieć i oddać ploteczkom, jak przy ostatnich paru spotkaniach.

– Czy coś się dzieje z panem Witoldem? – zapytał Strzygomir.

On też nie siadał ani nie chodził. Sterczał niepewnie przed półeczką i zasłaniał ciałem butelkę wina. Zastanowiłam się przelotnie, czemu robi z tego taki sekret, no ale demony, prawda? Kto by je zrozumiał.

– Nic się nie dzieje i w tym cały problem. Chciał zrobić sobie urlop od pomagania demonom, proszę bardzo, też na jego miejscu strzeliłabym focha na Welesa, ale dałam mu spokój na trzy miesiące. Czy to nie wystarczająco?

– Nie widziała go pani całe trzy miesiące?

– A nie, no gdzie! Znaczy on by pewnie tak wolał, żeby móc mrocznie spacerować po lesie czy jakie tam rozrywki urządza sobie w tej babcinej chatce, ale źle mi szło z matmą, więc pani Leonka zmusiła go, żeby dawał mi korepetycje, bo przecież córce Beatki nie można pozwolić zawalić matury.

Strzygomir wydął białe usta i przechylił głowę z zakłopotaniem. Biedaczek nie miał pojęcia, o czym opowiadam.

– Widuję go co czwartek – przetłumaczyłam. – Na lekcjach matematyki. I przysięgam, prawie w ogóle nie poruszam tematu demonów.

Nie poruszam, bo przy pierwszych kilku próbach prawie doszło między nami do rękoczynów. I nie były to rękoczyny, na jakie miałabym nadzieję ze strony przystojnego mężczyzny, na którego łóżku spędzałam godzinę tygodniowo.

– No, w każdym razie nie dałam rady mu przemówić do rozumu, a jeśli chodzi o demony, to nie mam wsparcia pani Leonki, więc muszę szukać dalej. No i wymyśliłam.

Coś jakby stuknęło gdzieś w stosie trumien. Odwróciłam się gwałtownie w stronę źródła dźwięku, ale się nie powtórzył. Czy tylko mi się wydawało?

– No więc co wymyśliłaś? – zapytał pośpiesznie Strzygomir, ewidentnie chcąc odwrócić moją uwagę.

Zamrugałam, ale szybko wróciłam do tematu.

– Lucynka, ma na imię Lucynka – powiedziałam. – Jest południcą. Mieszka w okolicy Olsztyna. Tyle o niej wiem. Dałbyś radę ją znaleźć? Jak dalekie zasięgi ma ten twój rejestr nieumarłych?

Strzygomir rozchylił usta i zmrużył oczy, wyraźnie usiłując załapać, o czym mówię. Nie załapał. No cóż, była to moja wina – ja zwyczajowo błyskałam elokwencją głównie w myślach, a już nigdy w środku nocy.

– Kim jest Lucynka? – zadał kluczowe pytanie demon.

Skrzywiłam się. Ujawnienia właśnie tego szczegółu najbardziej się obawiałam.

– Koleżanką Witka – wyjaśniłam z oporami.

Strzygomir spojrzał na mnie uważnie i chyba odrobinę się zaniepokoił – a przynajmniej wystarczająco, by porzucić swoją wartę przy butelce wina. Wyciągnął do mnie zakończoną czerwonymi szponami dłoń, złapał za rękę i pociągnął na wolny kawałek kanapy, odsuwając kłęby czerwonej pościeli na bok. Usiedliśmy obok siebie, ale nie puścił mojej dłoni.

– Zacznij od początku.

Wzięłam głęboki oddech i podjęłam opowieść o moim Naprawdę Dobrym Planie.

– Wiesz, Witek się ze swoim życiem prywatnym szczególnie nie obnosił. Właściwie w ogóle się nie obnosił, wszystko trzeba było z niego wyduszać po kawałku – tłumaczyłam. – No więc zaczęłam się zastanawiać, kto mógłby go przekonać, że demony na Mazurach nie mogą bez niego żyć. Raczej nie ma bliskich przyjaciół, no nie? Miał wieloletnią dziewczynę, ale nie była chyba zachwycona życiem z łowcą demonów, więc jej nie namówię, żeby go przekonała do powrotu do roboty. I wtedy przypomniała mi się Lucynka. Południca. Witek wspomniał, że pocieszyła go po rozstaniu, no to chyba jest przyzwoitym demonem? Może jak ją zobaczy, to odezwą się w nim stare uczucia? Zapłonie iskierka miłości do stworzeń martwych? Przypomną mu się wszystkie fantastyczne przygody, jakie ubarwiały jego nudną egzystencję nauczyciela w podstawówce? A ja wreszcie będę mogła się wyspać…?

– Skromne oczekiwania.

– Jestem skromną dziewczyną – zapewniłam Strzygomira.

Upiór zrobił zakłopotaną minę, a zmarszczone brwi i zaciśnięte usta nie wskazywały na to, że rzuci się uściskać mnie z entuzjazmem, a następnie pobiegnie szukać południcy na podolsztyńskich polach.

– Mówisz, że go pocieszała?

– Tak słyszałam.

– Masz na myśli, że była jego kochanką?

Skrzywiłam się w duchu, a także poza duchem. Co za obrzydliwe słowo. Paskudne, staroświeckie, pozbawione gustu. Kto tak mówi? Nikt tak nie mówi. Nikt poza liczącymi sobie setki lat starszymi panami-demonami.

Naprawdę muszę znaleźć znajomych w moim wieku.

– Aha – potwierdziłam.

– I myślisz, że gdy pan Witold zobaczy Lucynkę, odżyją w nim dawne uczucia?

Podobno głębokie oddychanie pomaga na niedobory cierpliwości, więc bardzo powoli wypuściłam powietrze. Naprawdę powoli. Chodziło wyłącznie o słownictwo, jakiego używał upiór, nic innego. Zupełnie nic.

– Musimy ci tu załatwić Netflixa – stwierdziłam ze spokojem. – Najwyższa pora, żebyś zaczął mówić jak ludzie w dwudziestym pierwszym wieku.

Strzygomir obruszył się nieco. Wyprostował się i wypuścił nawet moją dłoń z uścisku.

– Niektórzy doceniają dojrzałość i doświadczenie starszego pokolenia, a i ty powinnaś, pani Ted – zbeształ mnie. – Ale czy się mylę? Czy chcesz ściągnąć Lucynkę do Brzózki, by Witold przypomniał sobie, jak miłe chwile z nią spędzał?

Może wspomniałam już, że dwa miesiące temu – tuż przed tym, jak Witek prawie umarł, a następnie złożył wypowiedzenie Welesowi – zdarzyło nam się pocałować. Zdarzyło się, bo nie był to pocałunek dobrowolny, tylko wymuszony klątwą boga śmierci, na którą żadne z nas nie miało wpływu. Ta sama klątwa sprawiła też, że samo wspomnienie pocałunku z każdym dniem coraz bardziej się rozmywało, aż nie pozostało po nim nic poza świadomością, że takie wydarzenie miało miejsce.

I że było całkiem fajnie.

No, tam w żołądku.

A przynajmniej mnie, bo Kościkiewicz nigdy nie poruszył tematu, czemu się nie dziwiłam. Pomijając rozmaite zewnętrzne przeszkody, typu różnica wieku, wykształcenia i stanu zatrudnienia, dzieliła nas również przepaść w zainteresowaniach.

Ja byłam zainteresowana Witkiem, on traktował mnie jak młodszą siostrę.

Żałowałam tego jakieś pięć minut, ale potem mi przeszło.

– Chcę, żeby Witek przypomniał sobie, że praca dla Welesa ma swoje korzyści, więc nie ma co się na niego obrażać – doprecyzowałam. – Bo przecież wszyscy chcemy, żeby Witek wrócił do opieki nad demonami, prawda?

– I w tym celu chcesz tu ściągnąć jego byłą kochankę.

Przewróciłam oczami.

– Słuchaj, przysięgam, próbowałam innych sposobów, Witek jest niezainteresowany. A potrzebujemy go wszyscy.

Ja zaś potrzebowałam go najbardziej.

Potrzebowałam go trochę już wcześniej, bo ogarniał demony i takie tam, ale odkąd Weles mnie opuścił, sprawa nabrała nowego priorytetu. Takiego naprawdę wysokiej rangi. Nie wiedziałam, co wymyślił sobie bóg bydła i śmierci, żeby porzucić mnie na pastwę losu akurat teraz, obstawiałabym jednak próbę szantażu Witka. „O, zobacz, Welesówna jest sama, musisz znów zacząć pomagać”.

Ale jeśli Witek dowiedziałby się, że jestem sama, i nadal nie chciałby pomagać demonom, moja duma mogłaby tego nie przeżyć. Mam osiemnaście lat, to wrażliwy czas w życiu kobiety – tak mówi moja mama.

Próbowałam ściągnąć Mokosz do pomocy, ale chyba się na mnie obraziła. Trudno się dziwić, skoro z ogromnym wysiłkiem zwolniła mnie z umowy z Welesem – pakty krwi są podobno prawie niemożliwe do odwołania – a ja ją pięć minut później podpisałam na nowo. Delikatnie mówiąc, nie była tym zachwycona. Boginie podobno nie lubią marnować czasu.

W każdym razie musiałam naprawić Witka Kościkiewicza bez informowania go, że niańczę brzózkowe demony samodzielnie.

– Pomożesz mi? – zapytałam.

Strzygomir uśmiechnął się wyrozumiale i zacisnął białą łapę na moim kolanie. Na materiale spodni poczułam jego szpony, choć było to niezamierzone zadrapanie.

– Oczywiście, zrobię, co w mojej mocy. Mój rejestr obejmuje wyłącznie demony żyjące w najbliższej okolicy, ale jestem przekonany, że gdy rozpytam w Związku Strzyg Mazurskich o południcę imieniem Lucynka, znajdzie się ktoś, kto szepnie jej ode mnie słówko.

– Warmińskich – poprawiłam go. – Lucynka jest z Olsztyna. Czy tam spod Olsztyna.

Strzygomir syknął i odsłonił kły, jakby wspomnienie Warmii osobiście go obrażało, a następnie zmarszczył biały nos.

– Pani Ted, czy aby na pewno potrzebujemy ludzi z Warmii w Brzózce? – spytał z niesmakiem.

Przewróciłam oczami.

– Witek jest z Warmii.

– Ale jego korzenie są nasze, mazurskie. Za jakąś południcę bym nie ręczył…

– Strzygomirze, czasy się zmieniają. Mamy dwudziesty pierwszy wiek. Nie pora zakopać już wojenny topór?

Strzyga potrząsnął głową.

– Nie ten.

Odprowadził mnie do drzwi, znów stając tak dziwnie krzywo, trochę bokiem, by zasłonić mi widok na butelkę wina.

Zrozumiałam czemu, dopiero gdy wylewitował nas z grobu Schreibera na powierzchnię (do tej pory nie wiedziałam, czy istniała inna droga wyjścia z jego apartamentu niż lot ze strzygą), i rozzłościłam się na siebie za ten opóźniony zapłon. Dopiero tutaj, w nocnej ciszy i spokoju, spotkały się ostatnie dwie komórki mózgowe, jakie buszowały w mojej głowie o tej porze. Pierwsza przypomniała, że pusty kieliszek stał na podłodze. Druga, że pusty kieliszek od wina stał także na stoliku obok butelki.

Kieliszki do wina były dwa.

Dwie sztuki!

Zatrzymałam się w bramie cmentarnej i posłałam ostatnie spojrzenie nagrobkom, między którymi czaili się moi podopieczni – demony, którymi się opiekowałam i które okazjonalnie próbowały mnie zabić. Uśmiechnęłam się do siebie.

Strzygomir miał gościa.
mniej..

BESTSELLERY

Menu

Zamknij