- promocja
Welewetka - ebook
Welewetka - ebook
Chciałam być Polką, czystą Polką i tylko Polką, ale z tą moją polskością wiecznie było coś nie tak. Wstydziłam się kaszubskiego akcentu i chłopskiego pochodzenia. Wstydziłam się, że moja rodzina nie kultywuje prawdziwych polskich tradycji.
Kompleks kaszubski nie jest niczym nowym. Dojrzewał w nas, Kaszubach, latami, żeby nie powiedzieć wiekami. Winę można rozłożyć na wszystkich. I na Niemców, i na Polaków, i na Kaszubów. Czasem myślę, że najbardziej na nas, Kaszubów. „Nas”. Mówię tak od niedawna, może od roku.
[fragment]
Stasia Budzisz, reporterka specjalizująca się w krajach byłego bloku radzieckiego, tym razem kieruje swoje bezkompromisowe spojrzenie na Kaszuby, krainę własnego dzieciństwa. Z zachowanych zdjęć, rodzinnych wspomnień i legend oraz rozmów ze świadkami burzliwych dziejów regionu buduje intrygujące połączenie reportażu historycznego i rodzinnej sagi. Welewetka to opowieść o losie kaszubskiej mniejszości, cały czas będącej w rozdarciu, traktowanej podejrzliwie, wciąż poszukującej własnej tożsamości.
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 9788367891394 |
Rozmiar pliku: | 3,0 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
„Prusaków” zastąpiły „bose Antki”, a w ich miejsce,
po II wojnie światowej, przyszli „komuniści”.
Pierwsi traktowali Kaszubów jako dobry materiał na Niemców,
drudzy – i trzeci – uważali nas za Polaków gorszej kategorii,
którzy w każdej chwili mogą zacząć głosić hasła separatystyczne.
Samych Kaszubów nieustannie męczyły zmory nazwane przez Majkowskiego: Strach, Trud i Niewarto.
Artur Jabłoński, Kaszubi. Wspólnota narodowaRosalie chciała siąść na kaczkę i osunęła się z łóżka. Złamała miednicę i kość udową. Pogotowie zabrało ją do szpitala i po kilku godzinach odwiozło z nogą włożoną w gips. Jeszcze tego samego dnia trzeba było go rozciąć, bo Rosalie krzyczała z bólu i prosiła o księdza. Chciała umierać. Ksiądz wysłuchał spowiedzi i udzielił ostatniego sakramentu.
Potem wspomniał, że w ostatniej z nim rozmowie Rosalie powiedziała, że już by chciała do Matki Boskiej. Nie modliła się za często, ale wiedziała, że po śmierci trafia się albo do nieba, albo do piekła. Z jakiegoś powodu była pewna, że trafi do nieba.
Po wizycie księdza zażyczyła sobie na obiad pùlczi ze śledziem w śmietanie.
W domu wszyscy wiedzieli, że nie ma szans na poprawę. Spodziewali się, że to może potrwać, bo prócz złamań wszystko było z Rosalie w porządku. Wiedzieli też, że jeśli nie cierpienie, to wykończą ją lekarze, których bała się jak diabeł święconej wody.
W końcu pół tabletki tramalu wprowadziło ją w sen, z którego już się nie obudziła.
Śmierć zdawała się jedynym wyjściem, zwłaszcza że śpiące ciało Rosalie przestało jej słuchać. Rozkładało się i odpadało kawałek po kawałku. Pękało. Ciekło. Zmieniało barwy. Śmierdziało. Rosalie na pewno nie byłaby z tego zadowolona.
Umarła w środę. Kaszubi mówią, że to dobry dzień na śmierć.
Synowa zatrzymała zegar o 17.50. Otworzyła okno, by dusza spokojnie mogła wylecieć, i zaciągnęła sztory na znak, że dom nawiedziła śmierć. Zasłoniła też pergaminem lustra, by Rosalie, spoglądając w nie przypadkiem, nie zabrała nikogo ze sobą.
Lekarka potwierdziła zgon, a pracownicy zakładu pogrzebowego zaczęli pakować ją w czarny worek. Wtedy im pękła. Z pleców wylała się ropna breja i wsiąkła w dywan, jakby Rosalie chciała po sobie zostawić ślad. Po kilku miesiącach czyszczenia, szorowania i wietrzenia trzeba było zerwać podłogę, bo zapach ciała Rosalie nie chciał opuścić tego miejsca, tak samo jak jej dusza.
Na drugi dzień wieczorem przyszli sąsiedzi i najbliższa rodzina. W pokoju, w którym umarła, odmawiali różaniec i śpiewali żałobne pieśni. W połowie modlitwy otworzyły się drzwi i ktoś wszedł, robiąc dwa szurające kroki. Synowa i wnuczka odwróciły głowy, by sprawdzić, kto się spóźnił, ale nikogo nie było. Prócz nich nikt tego nie słyszał.
Pół roku przed tamtą grudniową środą Rosalie hucznie obchodziła swoje dziewięćdziesiąte urodziny. Ponieważ już nie widziała i ze strachu przed upadkiem rzadko wychodziła z łóżka, ksiądz Roman Skwiercz odprawił mszę świętą w jej pokoju. Przyjechali przedstawiciele gminy z życzeniami stu lat, laurką, kwiatami i bombonierką. Dostała nawet jakieś pieniądze, dziś nikt już nie pamięta ile. Na urodzinach do woli mogła jeść słodycze, które uwielbiała najbardziej na świecie, i zapijać je arbatą z siedmioma telefelkama cëkrë. Zawsze po pierwszym łyku wiedziała, że ktoś wsypał go za mało. „To je malo miodné”– mówiła wtedy i kazała dosładzać.
Na swoich urodzinach cieszyła się, że jeszcze fejn wëzdrzi, dobrze wygląda, i nie ma prawie żadnych zmarszczek. Nie wyczuwała ich pod chropowatą ze starości skórą dłoni, które nigdy nie pracowały.
Na kilka miesięcy przed śmiercią we śnie przychodzili do niej dawno zmarli krewni i znajomi. W środku nocy potrafiła zbudzić domowników głośnymi z nimi rozmowami. Czasem wpadała jej siostra Agnes, mąż Max albo szwagierka Truda. Pod sam koniec najczęściej odwiedzali ją rodzice, Anna i Jules. Bywało, że machała w powietrzu rękoma, jakby chciała ich dotknąć i sprawdzić, czy naprawdę przy niej byli.
Na drugi dzień po śmierci jej starszy syn powiedział przy śniadaniu:
– Człowiek był, człowieka nie ma.
Rosalie w dzień swojego pogrzebu chciała wyglądać idealnie. Bezwzględnie zakazała ubierać się w czerń. Poinformowała przy tym, że jeśli tak się stanie, będzie straszyć. Nie znosiła tego koloru i zawsze powtarzała, że wygląda w nim jak mòra, nocna zmora, która czasem przychodziła ją podduszać. Wydała synowej rozporządzenie, by kupiła materiał w kolorze lila, a najstarszej wnuczce wytłumaczyła, jak ma wyglądać jej trumienna sukienka. W kwestii smaku ufała tylko Aldonie.
Wzorowała się na swojej matce, Annie Rosalie, której zdjęcie trzymała w pudełku po niemieckich czekoladkach. Anna Rosalie na swojej jedynej fotografii wygląda pięknie. Leży otoczona żywymi kwiatami, wokół niej pali się sześć świec, u wezgłowia pochyla się nad nią gipsowa Matka Boska. Ktoś przykrył ją białą atłasową kołderką, na głowę włożył czepek tego samego koloru, a w dłonie różaniec. Na piersiach położył obrazek Najświętszego Serca Pana Jezusa. Może się wydawać, że Anna Rosalie na zdjęciu delikatnie się uśmiecha.
Sukienka Rosalie miała stójkę z białej koronki podszytej atłasem, by nie drapało ją w szyję. Czepek, który także otaczała koronkowa lamówka, miał nie tylko przypominać o Annie Rosalie, ale także przykryć rzadkie platynowe włosy. Rosalie uznała bowiem, że nikt nie powinien jej takiej oglądać, zwłaszcza że całe życie lubowała się w toczkach i kapeluszach. Kazała sobie sprawić cienką kołderkę z białego atłasu – taką samą, jaką miała Anna Rosalie – by chroniła ją od zimna. W tym celu też uwiązała sobie na drutach długie wełniane pończochy, które jednocześnie miały maskować zbyt chude, jej zdaniem, nogi.
Kiedy strój był gotowy, nałożyła go i dokładnie przejrzała się w lustrze. Oglądała się z bardzo bliska, bo prawie całkiem straciła już wzrok.
– Jo, to mnie so widzy – powiedziała i kazała zapakować strój do szpinie, szafy, która stała w rogu jej pokoju.
Pomyślała też o tych, którzy będą ją ubierać. Specjalnie dla nich zażądała przyszyć z tyłu sukienki sznurki, by nie musieli męczyć się z suwakiem. To rzeczywiście ułatwiło synowej i wnuczce strojenie Rosalie, choć ta nie sprawiała problemów. Współpracowała: wyciągała ręce, pozwalała się podnieść, ułożyć dłonie.
Kiedy dzień przed pogrzebem przywieźli ją do kostnicy, ludzie mówili, że wygląda młodziej niż za życia. Z jednej strony wyrażali podziw, ale z drugiej obawiali się, że przez to zabierze ze sobą na tamten świat kogoś młodego. Nie zabrała.
Mówili też, że dobry dzień sobie do umierania wybrała. Maryjny. I że umarła w domu, wśród swoich, a nie byle jak, w szpitalu. Skończyła się zgodnie z zasadami kaszubskiego ars bene moriendi. Skończyła fizycznie, bo przecież na Kaszubach nie da się tak całkiem umrzeć.
Rosalie to moja óma, babcia. Matka dwóch synów, żona dwóch mężów, teściowa trzech synowych, babcia pięciorga wnucząt.
W naszej rodzinie pamięta się, że Budzisze przybyli na wybrzeże Bałtyku z Italii w 1386 roku. Przyszli bursztynowym szlakiem z dalekiego południa, by osuszać z mokradeł północne brzegi Bałtyku i uzdatniać je do zamieszkania. Zajęli się rybołówstwem. Razem z rodami Asnerów i Papronów nadano im herb. Nie jest dostojny. Na błękitnym godle w kępce zielonej trawy siedzi srebrna gęś. Otacza ją klejnot pięciu strusich piór, a nad nią wisi stalowy hełm zwieńczony koroną. Okalają ją też błękitne labry podbite srebrem.
Budzisze herbu „Gąska”.
Tyle legenda, bo nie ma przecież żadnego herbu. Nie zachował się żaden dokument, który potwierdziłby jego nadanie. Poza tym Budzisze z dziada pradziada byli rybakami, a tym szlachectwa nie nadawano.
Moi protoplaści, Elżbieta i Martin, najstarsi, których udało się znaleźć w księgach parafialnych, urodzili się w drugiej połowie XVII wieku. Wydali na świat trzech synów, którzy dali życie całej naszej reszcie.
Nie jestem tylko z Budziszów. Jestem też z Dominików, Gaffków i Sosnowskich. Z Klasów i Goszów, Wiców i Wyszeckich. Jestem z Kąkolów, Bizewskich, Grzenkowiczów, Bloków, Kiedrowskich, Kostuchów i Dawidowskich. Ale to rodzina mojego ojca jest dla mnie bardziej realna. Mam zdjęcia, wspomnienia, groby na cmentarzach. Z rodziną matki jest inaczej. Nasze kontakty ograniczają się do jej sióstr i braci oraz ich rodzin. Zawsze tak było. Z pokolenia dzieci jej rodzeństwa to ja jestem najmłodsza. Kiedy przyszłam na świat, nie było już na nim ani dziadka, ani babci. Mam poczucie, że historia rodziny mojej matki zaczęła się wraz z nią i jej rodzeństwem. Jakby nikogo przed nimi nie było i to oni byli początkiem. Nie pamiętam żadnych rozmów za stołem, nie mam żadnych wspomnień, żadnych rodzinnych historii przekazywanych z pokolenia na pokolenie. Mam pustkę.
Nie umiem sobie nawet wyobrazić, jak wyglądali. Na większości zdjęć, na których mogę ich zobaczyć, leżą w trumnach. Nie mam pojęcia, gdzie oni wszyscy – prócz dziadków – są pochowani ani kto zajmuje się ich grobami. Są dla mnie nierzeczywiści. Przeglądam albumy, sięgam po najstarsze zdjęcia, ale już nikt nikogo na nich nie rozpoznaje.
Znajduję rodzinne zdjęcie Wiców, dziadków mojej matki. Na środku siedzą prababcia Apolonia z pradziadkiem Bernardem, dookoła nich szóstka dzieci, w tym moja babcia, Gertruda. Ma tu pewnie piętnaście lat. Za jakiś czas okaże się, że umie odczyniać uroki. Zastanawiam się, czy potrafiła zdjąć urok tylko ze zwierząt, jak pamięta moja matka, czy też z ludzi. Czy ten dar otrzymała po swojej matce, babce, prababce? Szukam odpowiedzi na te pytania, ale nikt nie chce o tym rozmawiać. Nie pamiętają – albo nie chcą pamiętać. „Lepiej o tym nie pisz” – słyszę od matki. To niekatolicki zabobon, grzech. Kto wierzy w gusła, temu dupa uschła. A my jesteśmy katolikami.
W dzieciństwie widziałam takie uzdrawianie wiele razy. W ogóle nie robiło na mnie wrażenia. Chodzenie do „baby od ściągania uroków” na Kaszubach nie dziwi nikogo. Nad „uczarzonym” pali się węgiełki, pakuły, czasem odmuchuje chore miejsce albo przeciera uzdrawiającą szmatką. Każda baba ma swój sposób. Chyba nie znam na Kaszubach nikogo, kto nie był u baby.
Patrzę teraz na babcię Gertrudę. To jedyne jej zdjęcie, na którym jest żywa. Na kolejnym leży w trumnie. Stoi nad nią najbliższa rodzina i dzieci, wśród nich moja matka, która niedawno skończyła piętnaście lat. Ale tutaj prababcia i jej trzy córki trzymają w dłoniach bratki. Apolonia ubrała się w długą czarną sukienkę, nałożyła naszyjnik, a na jej palcu połyskuje obrączka. Lekko się uśmiecha i patrzy w obiektyw. Pradziadek wystroił się w surdut i kapelusz. W oczy rzucają się jego sumiaste jasne wąsy. Widziałam je już na innych zdjęciach. Na jednym leży na marach, wygląda staro i jest wychudzony. Na piersiach ktoś położył mu święty obrazek, a dłonie okręcił różańcem. Jest otoczony wieńcami, a po prawicy stoi figurka Matki Boskiej i zapalona gromnica. Na drugim otacza go rodzina. Za chwilę zabiją wieko trumny.
Powoli zaczynam zapełniać białe plamy historii mojej rodziny. Wypytuję najstarszą siostrę mojej mamy, ciotkę Janinę. Jest z tej strony rodziny jedyną, która może opowiedzieć mi o tym, co było przed wojną. Chętnie mówi i się dziwi, że nic nie wiem. Daje wskazówki. Jej tropem pojadę na mściszewicki cmentarz i będę na nim po omacku szukać swoich przodków. Pojadę do ich rodzinnych Łosienic i będę sobie wyobrażać. Czego nie mogę dowiedzieć się od członków mojej rodziny, dosztukowuję tak, jak umiem najlepiej – ruszam w teren, szukam świadków, ludzi, których doświadczenia mogły być zbliżone do tych moich krewnych.
Wertuję księgi parafialne i portale genealogiczne. Dowiaduję się, że rodzice mojej matki mieli wspólnych prapradziadków. Na przełomie XVIII i XIX wieku Ewa Dawidowska wyszła za mąż za Jakuba Kostucha i razem dali życie Ewie i Mariannie. Ewa stała się później prababcią dziadka Józefa, a Marianna – babci Gertrudy. Ciekawe, czy wiedzieli, że byli spokrewnieni? A jeśli wiedzieli, to czy zdawali sobie sprawę, że to niebezpieczne dla późniejszych pokoleń?
Czytam o tak zwanym genie kaszubskim, który może prowadzić do poważnych niepełnosprawności, upośledzeń i licznych chorób genetycznych. Sprawdzam drzewo genealogiczne po stronie ojca i z początku oddycham z ulgą, bo od połowy XVII wieku mieszamy się Bizewskimi z Tupadeł, Kąkolami z Jastarni, Proenami z Wielkiej Wsi i Dominikami z Łebcza. Ale dwa razy z rzędu w aktach ślubu nazwisko Budzisz pojawia się u obojga nowożeńców. Pierwszy raz na początku XIX wieku Veronika wychodzi za Józefa, ich syn też żeni się z Budziszką, swoją kuzynką. Mają tych samych dziadków. To moi prapradziadkowie – Martianna i Michał. Ten sam, od którego imienia do dziś mówią na nas w Chałupach Michôłcë.
Na początku poszukiwań z przedwojennym światem Budziszów łączą mnie tylko dwie osoby: wujek Antek, z którym przed jego śmiercią udaje mi się porozmawiać tylko raz, i jego najstarsza siostra, ciocia Olesia. To dzieci brata mojego dziadka ze strony ojca. Nasze rodziny nie utrzymywały bliskich kontaktów. Niewiele o sobie wiedzieliśmy. Wujek Antek pamiętał najdrobniejsze szczegóły, cioci Olesi pamięć szwankowała. To oni opowiedzieli mi o dziadku Maxie, mężu Rosalie. Jako dzieci siedzieli mu na kolanach, słyszeli jego głos. Dla nich Max był materialny. W mojej głowie go nie ma, choć przecież wiem, że żył.
Wujek Antek umarł trzy miesiące po naszej rozmowie. Nie zdążyłam pokazać mu ani zdjęć, ani dokumentów. Nie zdążyłam zadać wielu pytań.
Ciocia Olesia przeżyła wujka o dwa lata. Do końca miała świetny wzrok i trochę gorszy słuch, ale już niewiele wspomnień. W zasadzie jedno – to, że Max był jej ulubionym wujkiem.
– Zawsze pamiętał o moich urodzinach. Ja o nich nie pamiętałam, a on tutkã bòmków, paczkę cukierków, dla mnie zawsze miał – wspominała, ale na tym urywała. Wszystko jej się zacierało.
Óma Rosalie nigdy nie odezwała się do mnie po polsku. Mówiła tylko po kaszubsku, ale kiedy liczyła albo załatwiała jakieś formalne sprawy, płynnie przechodziła na niemiecki. Po niemiecku też pisała. I śpiewała. Oprócz tych dwóch języków używała jeszcze jednego, katolickiego – ale ten był tylko na specjalne okazje. „Z wysoka” ksiądz jegomość głosił kazanie w kościele, a óma odmawiała różaniec i klepała pacierze, ale nie umiała w nim ani czytać, ani pisać. Dziwiła się też, kiedy ktoś zwracał się do niej „proszę pani”. W kaszubskim dla wyrażenia szacunku osobie starszej albo postawionej wyżej w hierarchii stosuje się formę „wy”. Tak też do swojej matki zwracał się mój ojciec.
Za Wylema, jak na Kaszubach nazywano cesarza Wilhelma II, skończyła cztery klasy pruskiej szkoły ludowej. Zdążyła się z nią uporać tuż przed przyjściem Polski w 1920 roku. Przywitała ją jednak, jeśli w ogóle, raczej niemieckim willkommen niż polskim „witaj”. Wyobrażam sobie, że na Kaszubach początku XX wieku trzynastolatce, która już zakończyła edukację, polski nie był potrzebny. Otaczali ją głównie Kaszubi i Niemcy, a z nimi umiała się porozumieć. Zresztą odróżniała ich głównie po religii, a nie po języku. Byli albo ewangelische, albo katolische, niemieckie dzieci mówiły po kaszubsku, jak kaszubskie po niemiecku. Dogadywali się też plattdeutschem, czyli dolnosaksońskim. Z Polakami, tymi „prawdziwymi”, jak mawiała do końca życia, miała się spotkać dopiero później. Ale i to nie zmotywowało jej do mówienia w „ich” języku. Wyjątek robiła tylko dla praktyk religijnych, choć i tu nie była to czysta polszczyzna.
W domu najczęściej gadaliśmy polkaszem, mieszanką polskiego i kaszubskiego. Nie widziałam nic dziwnego w tym, że na frisztëk, czyli śniadanie, smażyliśmy prażnicã ze szpiekã, czyli jajecznicę na boczku. Że po pôlniu, obiedzie, trzeba było dać żercé scyrzu, jedzenie psu, a wieczorem zapalić wid, światło, i zasztëkac dwiérze, zamknąć drzwi. Czasem trzeba było zejść po bùlwë w sklep, po ziemniaki do piwnicy, najlepiej z taszlãpą, latarką, bo można było natknąć się na strôszka, ducha, który przecież mieszka w każdym kaszubskim domu. Poza tym używaliśmy jo, kiedy chcieliśmy coś potwierdzić, albo jo, jo, by podać coś w wątpliwość.
Kiedy teraz o tym myślę, wydaje mi się, że moim pierwszym językiem był kaszubski, ale dziś nie umiem w nim ani pisać, ani myśleć, ani śnić. Męką jest dla mnie czytanie, a w głowie czuję blokadę, by swobodnie się porozumiewać, mimo że większość rozumiem. W dzieciństwie jednak kaszubski był dla mnie oczywistym językiem komunikacji i nie miałam poczucia, że coś jest z nim nie tak. Wszyscy dookoła tak mówili.
Że dziwnie gadam, okazało się, kiedy miałam dziesięć lat. U cioci Haliny, w Słupsku, na osiedlowym placu zabaw powiedziałam do jednej z dziewczynek, by nie wchodziła z kurpami na wygładzoną część piaskownicy. Kurpy wywołały salwę śmiechu i zdradziły nie tylko moją kaszubskość, ale też wiejskie pochodzenie. Dowiedziałam się, że jeśli ktoś mówi po kaszubsku, to jest wieśniakiem. Problem polegał na tym, że nie miałam pojęcia, że kùrpë to kaszubskie słowo i że poprawnie mówi się „buty”. Myślałam, że to synonimy.
Stałam się pośmiewiskiem na całym osiedlu i nikt nie chciał się już ze mną bawić. Wieśniara nie była dla nich atrakcyjną kompanką. Nie powiedziałam o tym nikomu, chyba z bezradności.
Jednak wstydzić się pełną gębą zaczęłam jako nastolatka.
Znów wyszło od butów. Upatrzyłam sobie w obuwniczym rzemykowe sandały, na które długo musiałam namawiać mamę. W końcu uległa i wysłała ojca ze mną do Pucka. Całą drogę modliłam się, by nie narobił mi w sklepie obciachu i nie zaczął gadać pò kaszëbskù. Wiedział, że się wstydzę, więc dla własnej uciechy robił to nagminnie. Kiedy tylko znaleźliśmy się w pełnym ludzi pociągu, urzędzie czy szkole, zaczynał, a potem umierał ze śmiechu i pytał, z jakiegoś powodu już po polsku, choć wtedy się nad tym nie zastanawiałam:
– Czego ty się wstydzisz? Przecież to są twoje korzenie.
Tylko że ja nie chciałam tych korzeni.
Przed wejściem do obuwniczego zagroziłam, że jeśli będzie gadać jak wieśniak, to wychodzę. Oczywiście, kiedy tylko przekroczyliśmy próg, na cały sklep zapytał:
– Môta wa tu dlô ni jaczé zandalë?, Mają państwo dla niej jakieś sandały?
Wybiegłam stamtąd tak szybko, że chyba nikt mnie nie zauważył.
Do dziś pamiętam ten wstyd. Wiem też, że to wtedy stałam się specjalistką w ucieczkach od kaszubskości.
Liceum celowo wybrałam takie, do którego nie poszedł nikt z mojej podstawówki. Chciałam zacząć nowe życie, wolne od jarzma kaszubskiej wiejskości, i nie chciałam, by ktoś cokolwiek o mnie wiedział. Wymyśliłam siebie od nowa. Zaczęłam od imienia – też wydawało mi się wiejskie i zupełnie nie przystawało do nowego obrazu, który tworzyłam. Przez cztery lata wszyscy, łącznie z nauczycielami, zwracali się do mnie Stefcia.
W wejherowskim ogólniaku nie używaliśmy kaszubskiego, choć jestem pewna, że większość z nas znała go doskonale. Ludzie z Luzina, Gościcina, Gniewina, Choczewa, wszyscy skrzętnie ukrywaliśmy swoją kaszubskość i pilnowaliśmy siebie nawzajem.
Na dworcach kolejowych czy wejherowskim deptaku unikałam każdego, kto mógłby w jakikolwiek sposób wywlec na wierzch moją kaszubskość, obnażyć moje skrzętnie chowane „ja”. Co prawda w domu nadal mówiłam po kaszubsku albo polkaszem, ale gdyby ktoś zapytał mnie wtedy, czy jestem Kaszubką, szłabym w zaparte.
Kaszubskie było wiejskie, przaśne i przebrane w ludowy strój. Kaszubskie wygrywało melodię na akordeonie, śpiewało fałszującym głosem żenujące przyśpiewki i zażywało tabakę. Kaszubskie było na polu w czasie żniw i zbierania bùlew. Kaszubskie było festynem śmierdzącym kiełbasą i tanim piwem. Kaszubskie było nudne, wstydliwe i stare. Kaszubskie było czymś, czego chciałam się pozbyć. Raz na zawsze.
Dlatego na studia wymyśliłam sobie Kraków, najbardziej polskie z polskich miast i co najważniejsze – daleko od domu. Ale rodziców nie było na to stać, więc musiałam zadowolić się Gdańskiem. Nie szkodzi, uznałam, że to w końcu też prawdziwe miasto, z prawdziwymi Polakami, którzy mówią prawdziwą polszczyzną. Naprawdę tak myślałam.
Na gdańskiej polonistyce, na którą poszłam wyczyścić swój język z kaszubskiego akcentu i naleciałości, od pierwszego roku straszono profesorem Jerzym Trederem. Zakład Historii Języka Polskiego, Dialektologii i Onomastyki mieścił się na samym końcu długiego korytarza i raczej nikt nie zapuszczał się tam dla przyjemności. Na drzwiach gabinetu pojawiały się informacje o konsultacjach, na które po raz kolejny i kolejny przychodziliśmy zaliczać najpierw staro-cerkiewno-słowiański, a potem trzyletni egzamin z diachrona, gramatyki historycznej połączonej z dialektologią, w której skład, jeszcze wtedy, wchodził kaszubski, jako jeden z pięciu dialektów języka polskiego. Kolejne terminy, które dla części z nas rozciągały się na lata, a u innych stanęły na drodze do uzyskania dyplomu, były naznaczone strachem i nienawiścią nie tylko do gramatyki historycznej, ale też do kaszubszczyzny. Bo kaszubszczyzna to był Trederowy konik. Po egzaminie „z Tredera”, jak określaliśmy tę mękę, obiecałam sobie, że już nigdy nie odezwę się po kaszubsku. Zamilkłam na szesnaście lat.
Chciałam być Polką, czystą Polką i tylko Polką, ale z tą moją polskością wiecznie było coś nie tak. Wstydziłam się kaszubskiego akcentu i chłopskiego pochodzenia. Wstydziłam się, że moja rodzina nie kultywuje prawdziwych polskich tradycji. Tego, że nie mamy dwunastu potraw na wigilijnym stole. Kiedyś nawet chciałam to zmienić i namówiłam na to mamę. Najpierw karp pływał w naszej łazience, ale nie było chętnego, by go zabić. Potem nikomu nie smakował i po świętach zjadły go kury. Nigdy więcej na stole się nie pojawił. Spod obrusa wiecznie wyglądała kaszubskość, którą starałam się upychać coraz głębiej.
Kompleks kaszubski nie jest niczym nowym. Dojrzewał w nas, Kaszubach, latami, żeby nie powiedzieć wiekami. Winę można rozłożyć na wszystkich. I na Niemców, i na Polaków, i na Kaszubów. Czasem myślę, że najbardziej na nas, Kaszubów.
„Nas”. Mówię tak od niedawna, może od roku.
Ciąg dalszy w wersji pełnej